Przypadek - Bookbook.pl

Transkrypt

Przypadek - Bookbook.pl
Anna Bińkowska
Przypadek
NAGRODA GŁÓWNA
W KATEGORII POWYŻEJ 18 ROKU ŻYCIA
W KONKURSIE
NA OPOWIDANIE O TEMATYCE KRYMINALNEJ
Warszawa 2016
Halina Bartosz szła mostem Świętokrzyskim i kopała z zaciekłością kamyk. Ciągnęła
za sobą deskę, fachowo zwaną longboardem, a drewniana powierzchnia w zetknięciu z
asfaltem chodnika wydawała dźwięk nieznośny, podobny nieco do przeciągania paznokciami
po szkolnej tablicy. Pomimo tego Halina czerpała dziwną satysfakcję z tego dźwięku, który –
choć nie zdawała sobie z tego do końca sprawy – był wyrazem jej własnego nastoletniego
buntu.
Halina była wkurzona, bo ten dupek Anton urwał jej kółka od deski. Jeździli jak
zwykle na błoniach Stadionu Narodowego – spoko miejsce, równo, tu schodki, tu betonowe
bloki, sporo miejsca. Gdyby tylko ten pacan nie wjechał na jej desce na jeden z tych
betonowych bloków – Anton na ogół jeździł na rolkach i do jego mózgownicy najwyraźniej
nie docierało, że rolki a longboard to dwie różne sprawy. No i wyjebał się na beton, w desce
poszła przednia ośka, kółka odpadły. Zajebiście. Obraziła się na niego śmiertelnie, po raz
trzeci w tym miesiącu. Halina obawiała się, czy deskę w ogóle da się naprawić. Była kiepska
w takich technicznych rzeczach, to trzeba przyznać, ale miała nadzieję, że jej młodszy brat
coś wymyśli. Młodszy bo młodszy, ale śrubokrętem śmigał, w nim cała nadzieja, bo matkę
szlag trafi, jak jej powie, że deska za cztery stówy się zniszczyła… Halina postanowiła, że
zaproponuje młodemu zmywanie naczyń przez miesiąc, wiedziała, że tego nienawidził.
Uczciwa cena.
A w ogóle to nie Halina, tylko Hala. Nienawidziła swojego imienia – jak jakiejś starej
ciotki! – i miała o to straszne pretensje do matki. No bo jak można nazwać córkę tak głupim
imieniem, w dodatku jeśli nazwisko również brzmiało kretyńsko? A przecież mogła być
Aśką. Julią. Emilią chociażby! To nie. Musiała być Haliną. Tacy ludzie już przecież nie
istnieli, chyba tylko w kalendarzach i starych filmach!
Teraz, zatem, wlokła się wkurzona ze Stadionu na drugą stronę Wisły – żeby dostać
się na Dobrą, gdzie mieszkali, nie opłacało się czekać na autobus – i z hurgotem ciągnęła za
sobą deskę. Zdjęła z głowy czapkę z daszkiem, bo za bardzo ją grzała, i przerzuciła długi
blond warkocz przez ramię.
Coś nagle kazało jej przystanąć.
Halina zatrzymała się na środku chodnika wiodącego na lewą stronę Wisły, nie bardzo
rozumiejąc dlaczego. W przyszłości zresztą nigdy nie będzie lubiła wracać do tego momentu
myślami. Będzie ją przerażał, przede wszystkim tym, że na zawsze pozostanie dla niej
zupełnie niewytłumaczalny – a Halina była osobą przede wszystkim praktyczną i twardo
stąpającą po ziemi. I taka miała już pozostać, poza tą jedną chwilą.
Z przeciwka, od strony centrum, po przeciwnym pasie pędziły dwa samochody. Ten z
przodu był duży, czarny, z gatunku tych napędzanych na cztery koła. Żadna nowość, po
stosunkowo nowym moście dobrze się jeździło i wszyscy pędzili, zwłaszcza w takich autach.
Ale ten pędził szczególnie, wymijając na wariata pozostałe wozy, które zaczynały trąbić. Tuż
za nim zasuwał drugi samochód, radiowóz, już nie tak wypasiony. Wył syreną i mrugał na
niebiesko, usiłując zmusić pierwszy wóz do zatrzymania się. Brakowało im może dwudziestu,
może piętnastu metrów, żeby zrównać się na wysokości z Haliną, kiedy kierowca pierwszego
samochodu gwałtownie skręcił w lewo i z ogromną siłą napędu na cztery koła przebił się
przez barierkę oddzielającą dwie nitki jezdni. Wielki, czarny kolos ze zgrzytem metalu,
sypiąc iskrami z trącego metalu, zasuwał prosto na skamieniałą Halinę. Tuż za nim wyskoczył
radiowóz z syreną na dachu. Halina widziała już tylko ręce na kierownicy wielkiego
czarnego, rozpędzonego bydlaka i to utkwiło jej w pamięci – zwłaszcza złoty pierścień
wyglądający jak narośl na jednym z palców – a potem samochód jakoś dziwnie odbił,
dosłownie w ostatnim momencie i ruszył pod prąd. Drugi samochód nie zdążył powtórzyć
manewru, trafił prosto w barierkę mostu, dokładnie między dwoma przęsłami, dosłownie z
metr od Haliny. Rozległ się okropny hurgot i zgrzyt metalu barierek, które łamały się jak
zapałki przed rozpędzonym wozem ważącym pewnie z półtorej tony – i samochód zniknął.
Plusk wody, pisk hamulców samochodów, które zatrzymywały się gwałtownie na obu
jezdniach, trąbienie kierowców na jadącego pod prąd pirata – w tej kakofonii ktoś złapał
Halinę za ramiona i odciągnął ją na bok, ktoś ją popchnął, szturchnął, odsunął.
Halina ocknęła się, rzuciła deskę i przepchnęła przez błyskawicznie gęstniejący
tłumek ludzi do wyrwy w moście. Wychyliła się przez przełamaną barierkę obok dziury i
spojrzała w dół – w Wiśle właśnie znikało podwozie samochodu, który przed chwilą
staranował most.
– Jezu, jak on idzie na dno – powiedziała z niepokojem obok Haliny jakaś kobieta,
która wyskoczyła z czerwonej skody. – Jakim cudem, przecież Wisła nie jest taka głęboka!
Nie jest, prawda?
– Woda jest duża, lipiec był mokry – odparł facet w białej marynarce. Jego opel
zatrzymał się za skodą.
– 112? Chcę zgłosić wypadek, samochód wypadł z mostu Świętokrzyskiego w stronę
Centrum, to chyba był radiowóz… – ktoś obok już dzwonił na numer alarmowy. Ktoś inny
ściągał buty i wspinał się na barierkę mostu, żeby skoczyć do rzeki i ratować pasażerów.
Halina zaś stała jak przymurowana przy resztkach barierki, wpatrywała się w szarą
wodę rzeki w dole, na powierzchnię której uciekały bąble powietrza, i zupełnie nie rozumiała,
co tu właśnie zaszło i jakim cudem nie zahaczył jej żaden z rozpędzonych wozów. Gdyby
była dwa kroki dalej, też by właśnie moczyła nogi w Wiśle…
Nagle zakręciło jej się w głowie. Oszołomiona dała się ponownie odepchnąć od
krawędzi dziurawego mostu, niemal odruchowo odszukała swój porzucony longboard i jak
zombie ruszyła w stronę lewego brzegu rzeki, wciąż mając przed oczami sygnet
przypominający narośl.
Pięć godzin wcześniej
– Błagam cię, Piotrek, nie mam całego dnia! – na serio. Ile można było jeść głupią
bułkę? Kochała swoje dziecko, ale czasami naprawdę doprowadzał ją do szału.
– A mogłabyś! – odparł święcie obrażony. – Mam wakacje, mogłabyś mieć dla mnie
cały dzień!
– Mam pracę, nie wakacje – ucięła krótko. Nabzdyczył się tak, że miała wrażenie, że
zaraz się udławi bułką, którą jadł. Obrażony siedmiolatek uważał, że na nim kończył się
świat. Dobra, może miał trochę racji, faktycznie ostatnio poświęcała mu mało czasu,
podrzucając go ciągle do babci. Poczuła dziabnięcie wyrzutów sumienia. Obiecała sobie w
duchu, że pogada z szefem o kilku dniach wolnego. Należało jej się w końcu, za te wszystkie
dodatkowe dyżury i nadgodziny. Nie chce płacić ekwiwalentu pieniężnego, to niech chociaż
da kilka dni…
Jej komórka zatańczyła na kuchennym stole. Ksawery, jej partner.
Jednocześnie rzucili się na telefon – Piotrek był co prawda szybszy, ale przyblokowała
go i bezceremonialnie wyrwała mu komórkę z dłoni. To był ostatni gwóźdź do trumny, bo jej
syn nie znosił jej zawodowego partnera i zdaje się, że był o niego zwyczajnie zazdrosny.
– Nienawidzę cię! – wrzasnął Piotrek i wypadł z kuchni jak burza. Z westchnieniem
odebrała telefon.
– Pięć minut – rzuciła.
– Martyna, zbieraj się, od pięciu minut to ja tkwię pod twoją klatką jak ostatni głupek
– Ksawery chyba też nie miał najlepszego poranka. – Spóźnimy się na odprawę.
Zerknęła na zegarek. Miał rację, lada moment będą spóźnieni. Komendant urwie im
głowy. W zasadzie powinien urwać jej, bo to jej wina, Ksawery przecież wcale nie miał
obowiązku zabierać ją po drodze do fabryki. Ale zabierał, chwała mu za to.
– Przepraszam, muszę jeszcze na moją matkę zaczekać, żeby została z Piotrkiem… –
usprawiedliwiła się. Ksawery charknął po drugiej stronie.
– Ty sobie chłopa powinnaś znaleźć, żeby ci z dzieciakiem siedział, a nie matkę ciągać
– pouczył ją. Pewnie, jemu było łatwo tak mówić, jego żona pracowała z domu i mogła zająć
się własnymi dziećmi. Były mąż Martyny rzucił wszystko w cholerę i pojechał do Stanów,
więc nawet nie mogła mu Piotrka podrzucić. Nie, mama była w wakacje jedynym wyjściem.
Martyna nie mogła się już doczekać tego momentu, kiedy Piotrek będzie mógł zostawać sam.
Tym bardziej, że matka nie przepuściła żadnej okazji, żeby wypomnieć jej, jak bardzo jej
robota koliduje z życiem prywatnym.
Jak na zawołanie zachrobotał klucz w drzwiach wejściowych.
– Alleluja, Ksawciu, moja mama właśnie przyszła, już schodzę – rzuciła do słuchawki
i rozłączyła się. Pospieszyła do przedpokoju, gdzie matka właśnie zdejmowała żakiet – cóż, w
Warszawie mogło sobie trwać najgorętsze lato w dziejach, żakiet musiał być! – Cześć i cześć,
Piotrek się na mnie obraził i jest w swoim pokoju, w kuchni zostawiłam ci pieniądze, jakbyś
mogła kupić jakieś owoce, żeby mały potwór je zeżarł, to byłoby super – cmoknęła matkę w
policzek i chwyciła swoją torbę. Matka mruknęła coś pod nosem. – Kocham cię! – krzyknęła
w kierunku otwartych drzwi pokoju Piotrka. W odpowiedzi młody kopnął drzwi, żeby się
zamknęły. Matka uniosła brwi, ale Martyna zmusiła się do uśmiechu i potrząsnęła głową.
Odruchowo rzuciła okiem w lustro, przygładziła ciemne włosy związane w kucyk, wypadła
na klatkę schodową i zbiegła ze schodów.
– Dziesięć minut spóźnienia – powiedział Ksawery, kiedy wsiadła do jego samochodu
pod własnym domem.
– Przed chwilą było tylko pięć – sapnęła, wrzucając torbę na tylne siedzenie.
Na odprawę wpadli spóźnieni zaledwie odrobinę. Komendant łypnął okiem, kiedy
przemykali w kierunku wolnych miejsc, zapinając ostatnie guziki mundurów. Gdyby ktoś nie
znał ich dobrze, mógłby pomyśleć, że zatrzymał ich szybki numerek w szatni. Ale nie ich –
Ksawery był wciąż zakochany w swojej żonie, a Martyna do wszelkich romansów w miejscu
pracy czuła zwyczajne obrzydzenie.
Odprawa przebiegła bez fajerwerków – ot, sezon ogórkowy w mieście, czas
zagranicznych wycieczek, żadnych dużych imprez sportowych, które zawsze bywały punktem
zapalnym, żadnych zgromadzeń, żadnych dużych akcji. Komu zresztą chciałoby się szaleć w
środku lata? Największym zagrożeniem byli kieszonkowcy, grasujący wśród obcokrajowców
zapełniających szlaki turystyczne stolicy.
– Żarciuch i Szajnocha, wy sobie dzisiaj trochę popatrolujecie na Powiślu, skoro aż się
na odprawy spóźniacie – komendant oczywiście wbił im szpilę. – Pokręcicie się zwłaszcza
wokół banków przy Zajęczej i Dobrej. Na wszelki wypadek.
Martyna i Ksawery tylko popatrzyli po sobie. Proszę bardzo, mogli patrolować.
Lepsze to niż kręcenie się w ścisłym centrum, na Powiślu przynajmniej mieli blisko nad
rzekę.
Służbowa Kia była nagrana do granic możliwości. Klimatyzacja nie działała, mogli się
zatem ratować jedynie otwarciem na przestrzał okien. Wlepili dwa mandaty i trzy pouczenia –
poza tym nie działo się absolutnie nic. Warszawa była jak wymarła, wszystko jakby tkwiło w
zupie. Upał sprawiał, że mundury lepiły się nieprzyjemnie do ciała, a pot spływał po plecach.
– Nie skoczyłabyś po coś do picia? – zaproponował Ksawery, wachlując się czapką.
Martyna bez słowa sięgnęła do kieszeni, z której wysupłała kilka monet. Powinno starczyć jej
na dwie puszki zimnej coli w osiedlowym sklepiku. Sięgnęła już do klamki w drzwiach, kiedy
odezwała się radiostacja. Szajnocha zamarła w pół ruchu.
– Uwaga, do wszystkich jednostek w rejonie Dobrej i Topiel – odezwała się
dyspozytorka. – W okolicy Świętokrzyskiej dokonano napadu na jubilera. Podejrzany
samochód przemieszcza się na wschód miasta w stronę mostu Świętokrzyskiego, czarny
SUV, numer rejestracyjny Wanda, Natalia, dwadzieścia sześć, czterdzieści jeden, osiem.
Martyna i Ksawery wymienili się spojrzeniami i jednocześnie sięgnęli po pasy.
– Tu Z – sto osiemdziesiąt dwa, zgłaszam się – powiedziała do radia Szajnocha, kiedy
Żarciuch zapalał silnik. – Jesteśmy na rogu Cichej, zajmiemy się uciekinierem.
– Dziękuję, sto osiemdziesiąt dwa – odparła dyspozytorka. Tuż przed nimi Tamką
śmignął czarny SUV.
– Kurwa, ale leci – mruknął Ksawery, wyjeżdżając gwałtownie z Cichej w Tamkę.
Martyna włączyła syrenę i pomknęli za SUVem. Gnał skurczybyk aż się za nim kurzyło, ale
Żarciuch był dobrym kierowcą, reagował błyskawicznie. Przeskoczyli przez skrzyżowanie z
Wisłostradą, cudem unikając zderzenia i znaleźli się na moście Świętokrzyskim.
– Centrala, tu Z – sto osiemdziesiąt dwa, jesteśmy na Świętokrzyskim, ścigany kieruje
się prawdopodobnie w stronę Wybrzeża Szczecińskiego – rzuciła w eter Szajnocha.
– Dziękuję, zrozumiałam.
Ksawery przycisnął gaz i trzymał się tuż za czarnym kolosem, ten jednak ani myślał
zatrzymać się czy zwolnić. Przeciwnie. Nagle ścigany skręcił gwałtownie w lewo, prosto na
barierki i zjechał na drugą nitkę mostu. Ksawery również skręcił kierownicą i przeskoczył za
SUVem.
Martyna chwyciła za rączkę nad drzwiami i z przerażeniem patrzyła, jak czarny kolos
przed nimi wykręca nagle i znika z ich pola widzenia, przed nimi zaś pojawiły się kolejne
barierki, oddzielające samochody od ludzi na pasie chodnika. Za barierką mignęła jej twarz
osłupiałej dziewczyny, a potem był huk, mocne uderzenie, Ksawery nie zdążył skontrować
kierownicy i nagle Martyna zobaczyła, że tafla Wisły jest coraz bliżej nich. Kolejne
uderzenie, szarpnięcie, huk. Woda, która wdarła się do środka samochodu przez okna, których
nie zdążyli zamknąć, błyskawicznie wypełniła przestrzeń wozu. Osłupiała i zaskoczona
Martyna szarpnęła się raz i drugi, ale pasy się zacięły. Próbowała się uwolnić, ale nie miała
już powietrza, wokół była tylko woda – która wdarła się teraz do jej płuc, paradoksalnie paląc
ją żywym ogniem. Zdołała jeszcze wykonać kilka nerwowych, gwałtownych ruchów, aż w jej
mózgu zabrakło tlenu i Martyna odpłynęła w niebyt.
Pięć dni wcześniej
– To kurwa nie wyjdzie – Żbik pokręcił głową. Malamut wzniósł oczy do nieba. O
Żbiku na pewno niejedno można było powiedzieć, tylko nie to, że miał wyobraźnię – a
fantazja była dla Malamuta zawsze nieodłączną częścią roboty. Bez fantazji pierdziałby w
stołek w jakimś korpo, albo jeszcze gorzej – na państwówce.
– Wyjdzie – powiedział cierpliwie.
– Nie wyjdzie – Żbik upierał się przy swoim. – Bo co będzie, jak łup będzie słaby?
Albo jak jubiler włączy alarm?
– Wtedy będziemy spierdalać w podskokach – warknął Malamut. Jego cierpliwość
zaczynała się kurczyć w niebezpiecznym tempie. Na czoło wystąpił mu pot, który otarł
niecierpliwie pulchną ręką. Cóż, wiotki i gibki w tym duecie był ten drugi.
– W podskokach…? – Żbik zmarszczył czoło. Malamut przyjrzał mu się uważnie – nie
był pewien, czy kumpel nie robi go w wała. Ale nie wyglądał, on po prostu już tak miał. Był
głupi jak but, fantazji nie miał za grosz, choć na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie
inteligentnego. Najwyraźniej jednak pod szopą słomianych włosów myśli było raczej
niewiele.
– Żbiku, ty nie myśl już lepiej, co? – poradził. – Ja będę działał. Masz nowe blachy do
wozu?
– Mój ziom ma je przywieźć jutro, to je zamontuję – Żbik skinął głową.
– No i bardzo dobrze – uznał Malamut. – A o resztę to ty się nie bój. Już ja wszystko
przygotuję.
Nie kłamał. Naprawdę miał wszystko przygotowane. Wiedział, kiedy jubiler się
rozlicza. Wiedział, które z błyskotek były cenne, a które cenniejsze. Wiedział, kiedy w
okolicznych sklepach i lokalach pojawiają się ludzie i kiedy jest większa szansa, żeby wtopić
się w tłum. Wiedział, kiedy droga ucieczki będzie stosunkowo pusta. Miał gotowe dwie
czapki z daszkami i dwie pary ciemnych okularów – był środek lata, daszki i okulary nikogo
nie dziwiły. Idealnie. Jeśli tylko oczywiście ten idiota Żbik nie nawali i jeśli jego ziom
przywiezie fałszywe tablice, żeby przymocować je do równie fałszywego czarnego SUVa,
którego głupek bez wyobraźni zakosił z jakiegoś długoterminowego parkingu przy lotnisku.
Malamut przygotował także całą trasę ucieczki – byle tylko przedostać się na drugą stronę
Wisły, tam już szukaj wiatru w polu. Do mostu było blisko, w Warszawie panował marazm,
letnie zawieszenie. O to chodziło, żaden korek nie wejdzie im w paradę. Zanim gliny się
skapną, że coś się stało, wóz będzie już dawno porzucony i podpalony nad Wisłą, a oni będą
spokojnie liczyć zysk w bezpiecznym miejscu. Malamut wszystko obmyślił. Poza tym miał
swój sygnet szczęścia, jak go nazywał. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby przyniósł mu pecha.
Zawsze na serdecznym palcu prawej ręki, jak obrączka.
Kumpel Żbika przyjechał z blachami i nie skrewił. Żbik elegancko je przymocował,
Malamut zaś ze własnym zakresie skombinował dwa gnaty. Przeszło mu co prawda przez
myśl, żeby klamkę dla Żbika zamienić na zabawkę, bo trochę mu nie ufał. Trochę. W końcu
jednak zdecydował, że trudno, raz kozie śmierć, może go ten półgłówek przez przypadek nie
zastrzeli. Inna rzecz, że i tak nie zamierzali ich używać. Użycie było niebezpieczne, psy się
strasznie rzucały, jak zaczynały się strzelanki. Klamki były tylko zabezpieczeniem.
Malamut już powoli zaczynał wierzyć, że wszystko pójdzie dobrze. I to powinno dać
mu do myślenia. Wszystko, co zapowiada się zbyt gładko, w efekcie musi pójść fatalnie.
Może jego czujność uśpił fakt, że na dwa dni przed skokiem Malamut dostał za
przeproszeniem sraczki. Przez Żbika, bo debil przywiózł jakieś podejrzane chińskie żarcie.
Dzień przed skokiem Malamut spędził w kiblu, a przerażony Żbik co pięć minut proponował,
żeby przełożyli całą akcję. Ale Malamut nie mógł się na to zgodzić, miał nagranego kupca na
jubilerskie cacka. Nażarł się stoperanu i zaciskał zęby, bo przecież poza tym wszystko było
dopięte na ostatni guzik.
No i rano czuł się nawet dobrze, choć gdzieś tam miał wrażenie, że coś jest na rzeczy.
Zwalił to jednak na sensacje żołądkowe. I wszystko szło dobrze. Na serio.
Podjechali pod jubilera, panował sierpniowy żar, ludzi jak na lekarstwo. Żbik
zaparkował, przywdziali czapeczki z daszkami i okulary i ruszyli. Jubiler był mądrym
gościem, bez szemrania dał im wszystko, czego zażądali. I wszystko szło tak pięknie – zbyt
pięknie! – aż do momentu, kiedy nie ulotnili się z lokalu, unieszkodliwiwszy wcześniej
jubilera. Za wycieraczką SUVa tkwił świstek papieru, który Żbik jednym ruchem wyciągnął,
zmiął i rzucił na ziemię.
– Co to było? – zapytał Malamut, tknięty nagłym niepokojem, wsiadając za
kierownicę wozu.
– Mandat – Żbik zdjął czapeczkę, a Malamutowi aż zabrakło tchu. Rzucił okiem we
wsteczne lusterko – niech to cholera weźmie, w ich stronę właśnie zawracało dwóch
strażników miejskich, przyuważyli chyba powracających właścicieli jednego z ukaranych
samochodów. Kurwa, kradziony wóz pełen fantów tuż pod nosem obrabowanego jubilera,
masakra…!
Malamut zapalił silnik, wykręcił i ostro wyjechał na Świętokrzyską, obserwując we
wstecznym lusterku dwóch strażników, którzy nagle dostali szwungu. Kit z nimi, Malamut
musiał się tylko przedostać na drugą stronę rzeki, gówno go obchodzili strażnicy…! Nie
dbając o światła i wyprzedzając inne samochody na pełnym gazie przemknął w stronę Tamki.
– Kurwa, co to był za mandat?! – warknął w stronę Żbika. Kretyn wzruszył
ramionami.
– Brak opłaty parkingowej – odparł ten ćwok. Malamut ścisnął mocniej kierownicę.
– Nie nakarmiłeś parkometru? – zapytał przez zaciśnięte zęby. Żbik wzruszył
ramionami. Malamut miał ochotę wywalić go z wozu na pełnej prędkości. Zanim jednak
zdążył podjąć decyzję, z Cichej wyskoczyła na nich radiola. Malamut zaklął i przyśpieszył,
ale psy twardo siedziały im na ogonie.
– Trzymaj się – powiedział, kiedy byli prawie w połowie mostu Świętokrzyskiego.
– Co?
Ale Malamut nie tracił już czasu na durne tłumaczenia, tylko skręcił ostro w lewo,
przebił się przez barierki, mignęła mu twarz jakiejś blond dziewczyny, odbił w prawo,
skontrował w lewo, w prawo i wyjechał na prostą. Psy za nimi zniknęły, zresztą Malamut
bardziej przejmował się już tym, co przed nim, niż za nim.
– Ja pierdzielę…! – jęknął Żbik kuląc się przy drzwiach pasażera, kiedy z dzikim
trąbieniem jechał wprost na nich jakiś opel. Malamut wyminął go i parł do przodu i kiedy już
był na ostatniej prostej, żeby zjechać w Wybrzeże Szczecińskie, na wprost niego wyskoczył
jakiś chojrak w alfie. Malamut odruchowo odbił w drugą stronę i kiedy zorientował się, że
jedzie prosto na latarnię, było już za późno. Wbili się w słup z ogłuszającym zgrzytem i
hukiem. Zadziałała poduszka powietrzna kierowcy, Malamut poczuł, jak dusi go ohydny
materiał, ale zebrał siły i sięgnął do klamki drzwi. Zaraz nadbiegli ludzie z samochodów,
które zatrzymywały się widząc wypadek, ktoś pomógł mu wysiąść, ktoś chciał go kłaść na
jezdni, ktoś dzwonił po karetkę. Ale karetka w ogóle Malamuta nie interesowała. Rzut oka na
Żbika pozwolił mu stwierdzić, że jego partner nie żył. Nikt z tak rozkwaszoną mordą nie ma
prawa żyć. Zmusił się zatem do wstania z jezdni, sięgnął po plecak z łupami i zataczając się
lekko, odszedł w stronę Stadionu Narodowego, wykorzystując nagłe zamieszanie przy
moście. Najwyraźniej był drugi wypadek – samochód wpadł do Wisły.
Malamut przyśpieszył kroku.
Pięć lat później
Krzyki z mieszkania dochodziły aż do windy. Hala skrzywiła się, kiedy Kubas, jej
partner, łapą jak bochen przesunął ją lekko za swoje plecy.
– Nie wyskakuj, Mała – pouczył ją. Zawsze to robił. Zawsze, kiedy wysyłali ich na
interwencję, Kubas wchodził w rolę opiekuna i kazał jej trzymać się z boku – i nie docierały
do niego żadne prośby i tłumaczenia, żeby traktował ją jako równorzędną partnerkę. Wiedział
swoje, a młody wiek Haliny i jej niepozorna postura tylko go utwierdzały, że tak trzeba.
Mieszkanie, do którego ich wezwano w związku z awanturą rodzinną, było
nieprawdopodobnie zapuszczone, tak jak jego właściciele. On w poplamionym podkoszulku
był pod wyraźnym wpływem alkoholu, ona w poszarpanej podomce, z rozciętą wargą. Kiedy
on na spokojne upomnienia Kubasa rzucił się na interweniującego policjanta, Kubas jednym
ruchem wykręcił mu ręce i zaproponował wytrzeźwiałkę, dość łagodna forma kary za atak na
funkcjonariusza. Wtedy ona ruszyła na nich z wrzaskiem i szponami, że zabierają jej
mężczyznę. Hala spokojnie użyła gazu, a kobieta sklęsła w sobie. Zawiadomienia złożyć nie
chciała, Niebieską Kartę wyśmiała, podobnie jak próby Haliny zmierzające do wytłumaczenia
jej, dlaczego jej mąż nie powinien robić tego, co robi. Ale już przynajmniej nie chciała ich
rozszarpać pazurami.
– Masz, poprowadzisz – powiedział Kubas, kiedy wychodzili z mieszkania wraz z
pijanym damskim bokserem. Wydobył z kieszeni kluczyki do radiowozu i rzucił Halinie,
która złapała je w locie. – Która to już nasza wizyta na Kolskiej będzie w tym tygodniu,
trzecia?
– Czwarta – poprawiła go, wciskając guzik parteru w windzie.
– Walcie się! – zawołał zatrzymany. Kubas sprzedał mu lekkie uderzenie w tył głowy.
– Nikt się ciebie o zdanie nie pyta.
Listopad był tego roku wyjątkowo zimny. Mróz przyszedł niespodziewanie, po kilku
dniach deszczu, zamieniając jezdnie i chodniki w niebezpieczną szklankę, choć służby
porządkowe robiły, co mogły, żeby śliskość jakoś zniwelować. Minusowe temperatury jednak
nie odpuszczały. Hala chuchnęła w dłonie wsiadając za kierownicę radiowozu. Zatrzymany
wylądował na tylnej kanapie, a Kubas wślizgnął się na miejsce pasażera obok Haliny.
Podkręcił trochę ogrzewanie.
Hala zapaliła silnik i ruszyła spod bloku na Jelonkach. Od niecałego roku była w
służbie policyjnej, ku niezadowoleniu własnej matki, która twierdziła, że to nie jest zajęcie
dla współczesnych kobiet. Hala zawsze jej wówczas ripostowała, że imię „Halina” również
nie jest dla współczesnych kobiet, a jednak ona została nim obdarzona.
Wykręciła na osiedlowych uliczkach i przy wyjeździe z jednej z nich mocno wcisnęła
hamulec. Z uliczki przed nią wyjeżdżał inny samochód – czarna lancia. I wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie to, że mężczyzna za kierownicą lancii uniósł rękę w geście
podziękowania, że go przepuszcza – a na jego ręku w świetle latarni błysnął sygnet, wielki i
przypominający narośl. Hala zamarła. Momentalnie stanęła jej w oczach sytuacja sprzed
pięciu lat, kiedy na moście Świętokrzyskim widziała jedynie dłonie na kierownicy, z tym
sygnetem, jadące wprost na nią. Trzy osoby wtedy zginęły, dwóch policjantów w radiowozie,
który wpadł do rzeki, oraz pasażer czarnego kolosa. Kierowca zniknął jak kamfora. Halina
wiedziała, bo wzywali ją jako świadka na policję. I tak chodziła na tę policję i chodziła, aż w
końcu zdała do szkoły policyjnej i teraz sama nosiła mundur.
Wszystko przez ten sygnet, który będzie pamiętała już do końca życia. To on był
wtedy kierowcą, była tego pewna. To znaczy właściciel. Ile może przecież istnieć takich
sygnetów?
Kubas coś mówił, a Hala ocknęła się, kiedy światła lancii już się oddalały. Zwolniła
hamulec i pojechała za lancią, skręcając również za nią w Powstańców Śląskich. Kubas
spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Najkrótsza droga na Kolską jest chyba w drugą stronę – zauważył.
– Nie jedziemy na Kolską – oznajmiła Hala. Kubas zmarszczył brwi. – Widzisz tę
lancię przed nami? Jej kierowca ma sygnet, taki charakterystyczny. Taki sam sygnet miał
sprawca napadu i wypadku sprzed kilku lat, którego nie udało się złapać.
Kubas popatrzył dość sceptycznie na lancię jadącą przed nimi, po czym zerknął do
tyłu, na ich pasażera. Facet zasnął.
– A już miałem nadzieję, że się go szybko pozbędziemy – westchnął i sięgnął po
tablet. – Dobra, zaraz sobie sprawdzimy, kto zacz jedzie przed nami…
Nie zdążył jednak tego sprawdzić, bo najwyraźniej facet w lancii coś wyczuł – nagle
zmienił pas, w akompaniamencie trąbienia innych uczestników ruchu.
– O, takie buty – mruknął Kubas i wcisnął tablet do kieszeni drzwi po stronie
pasażera. Ruszyli ostro za lancią, włączając koguta. Powstańców była zawalona
samochodami, ruch był utrudniony zarówno dla uciekającego, jak i dla policji. Hala
przypomniała sobie, jak bezceremonialnie ten sam facet jechał kilka lat temu i jak radiowóz
wpadł wówczas do rzeki, nie zdążywszy powtórzyć jego manewru z odbiciem, i poczuła
dreszcz. Podziękowała w duchu, że do rzeki mieli kawał drogi.
Kubas sięgnął po radiostację.
– Do wszystkich jednostek, tu osiemset dziewięćdziesiąt jeden, ścigamy czarną lancię,
numery…
– Wanda Jan pięćdziesiąt osiemdziesiąt zero – podpowiedziała Halina, wymijając
kolejne samochody.
– Wanda Jan pięćdziesiąt osiemdziesiąt zero – powtórzył Kubas. – Prawdopodobnie
podejrzany o dokonanie napaści przed kilku laty.
Lancia tymczasem utknęła przed dwoma fiatami, które ani myślały zjechać na bok i ją
przepuścić, więc kierowca chcąc ich wyminąć skręcił gwałtownie w prawo i wjechał z
impetem na tory tramwajowe. Hali stanął przed oczami manewr, jaki ten sam facet wykonał
kilka lat wcześniej na moście i mocniej ścisnęła kierownicę, wyskakując na tory tuż za nim.
Lancia gnała torami, kiedy na wprost nich pojawiły się światła tramwaju. Motorniczy zaczął
dzwonić i hamować, Halina również natychmiast wdepnęła hamulec do podłogi, Kubas
odruchowo szarpnął ręczny. Zarzuciło ich gwałtownie do przodu. Kierowca lancii za to się
przeliczył, chyba chciał wykonać podobny manewr jak wówczas na moście i uciec w bok, ale
na torach miał mniej miejsca, lancia miała również zdecydowanie mniejszą przyczepność i
mniej słuchała się kierowcy. Skręcił gwałtownie kierownicą w prawą stronę, wyrzuciło go w
bok, ale tym razem źle wyliczył, lancia wpadła z rozpędem w słup trakcji, a chwilę potem ze
zgrzytem i hukiem tramwaj uderzył w bok samochodu i przepchnął go kilkanaście metrów do
przodu. Hala błyskawicznie zwolniła hamulec i wrzuciła wsteczny.
– O ja pierdzielę… – powiedział Kubas, kiedy radiowóz zatrzymał się kilkadziesiąt
metrów dalej. Popatrzył na Halę z oszołomieniem. – Ty się módl, żeby w tym rozbitym wozie
faktycznie był jakiś przestępca, bo inaczej będziemy mieli kompletnie przesrane i nawet nie
będzie z nas co zbierać!
Wyskoczył z radiowozu i podbiegł do wraku na torach. Na torowisku i na jezdni
momentalnie zaczął tworzyć się zator.
Hala siedziała na siedzeniu kierowcy jak sparaliżowana. Kubas zaczął miotać się jak
oparzony, wzywał posiłki i służby ratunkowe, z tramwaju wyspali się ludzie. Kubas podbiegł
do radiowozu i otworzył drzwi od strony kierowcy, do środka buchnęło lodowate powietrze.
– No, co tak siedzisz, ruszże się! – zakomenderował, wyciągając Halę z samochodu. –
Wyobraź sobie, że ten kierowca jeszcze żyje, nie wiem, jakim cudem, ma facet
nieprawdopodobny fart! – Rzucił okiem na tylne siedzenie, ale ich zatrzymany damski bokser
spał snem sprawiedliwego, zupełnie nieporuszony. Kubas potrząsnął z niedowierzaniem
głową. – Niesamowite – mruknął.
Halina na miękkich nogach podeszła do rozbitej lancii, blokującej torowisko w obu
kierunkach.
Na siedzeniu kierowcy siedział zakleszczony facet – potężny i bykowaty, z
zakrwawioną twarzą, ale nawet przytomny. Hala poszukała wzrokiem jego dłoni – prawej, na
której nosił sygnet.
Był, na palcu serdecznym. Wielki, guzowaty, przypominający narośl.
Hala oparła się o słup trakcyjny. I pomyśleć, że gdyby pięć lat temu Anton nie
oderwał jej kółek od deskorolki, to nigdy nie znalazła by się na tym moście…
Facet spojrzał na nią jednym okiem i jego twarz wykrzywiła się.
Poznał ją.
– Jak to jednak w życiu nie ma przypadków… – wychrypiał.
Hala zdjęła czapkę i otarła czoło.
Nie ma przypadków.

Podobne dokumenty