Zeszyty konwersacyjne
Transkrypt
Zeszyty konwersacyjne
Zeszyty konwersacyjne Gdy Beethoven ogłuchł, porozumiewano się z nim przy pomocy zeszytów. W jego pracowni był zawsze pod ręką kajet z odpowiednią ilością czystych kartek. Rozmówca wpisywał pytanie, a kompozytor odpowiedź. Dzięki tej metodzie utrwaliło się sporo ciętych, kostycznym humorem zaprawionych opinii Arcymistrza, między innymi o pianistach skłonnych do pustej wirtuozerii, o bezdusznym komponowaniu. Tych pierwszych nazywał gimnastykami, to drugie określał jako umiejętność klecenia muzycznych kościotrupów. Naszła mnie myśl, że zeszyty konwersacyjne mogłyby mieć zastosowanie szersze, ot choćby w moich kontaktach z literatem Stachem Stanikiem – facetem bynajmniej nie głuchym. Obu nam słuch dopisuje, a mimo to przestawienie się z konwersacji ustnej na pisemną nie byłoby takie głupie. Nasze wielogodzinne konwersacje nie mijałyby bez śladu. Verba volant, scripta manent. Pomysł został przez Stanika zaakceptowany i na kolejne spotkanie stawiłem się w jego domu z brulionem. Miał to być nasz zeszyt konwersacyjny. Pierwszy i chyba nie ostatni? Może uda się nam zapełnić jeszcze kilka takich brulionów? Powstałaby z tego książka – owoc spółki autorskiej: Antoni Kawczyński i Stanisław Stanik, czyli ANT i STAN. Jako pomysłodawca pierwszy zabrałem głos, to znaczy pierwszy ująłem długopis. ANT: Czy pan wie, panie Stanisławie, jak upłynął mi niedawny wieczór wigilijny? Nie na śpiewaniu kolęd, lecz na czytaniu Mickiewicza. Podczas lektury nie opuszczała mnie świadomość, że dokładnie dwieście lat temu przyszedł na świat autor tych właśnie linijek, po których przebiega mój wzrok. STAN: Rok później i także w Wigilię Bożego Narodzenia urodziła się jego przyszła ukochana, Maryla Wereszczakówna. ANT: Patrzcie państwo, jak tu nie wierzyć w astrologię. A wracając do mojej ostatniej Wigilii: nie należy sobie wyobrażać, że to literacka prasa i zamieszczone w niej artykuły okolicznościowe zachęciły mnie do lektury wieszcza. Od dawna żadnej prasy nie czytam. Że moja chętka zbiegła się z taką a nie inną datą, to czysty przypadek. STAN: A zatem nie czytał pan mojego artykułu w Myśli Polskiej. A ja właśnie pisałem o Mickiewiczu w świątecznym numerze. Nie o narodzinach, lecz o śmierci i przyczynach zgonu. ANT: Zaraził się cholerą. STAN: Otóż nie, moja hipoteza jest inna. Zaraz panu odszukam swój artykuł i przekona się pan, że powodem śmierci nie była bynajmniej cholera. ANT: Narodziny i śmierć. To piękne, jeśli ktoś urodzi się w Boże Narodzenie. Natomiast nie zazdroszczę ludziom urodzonym w Święto Zmarłych. Są zresztą jeszcze bardziej szokujące przypadki. Samuel Beckett urodził się w Wielki Piątek i mało tego, umarł w Boże Narodzenie! Ten twórca antydramatu również pod względem życiowym był „anty”. STAN: Data urodzin nie zależy od nas, ale datę śmierci można sobie wybrać. ANT: Beckett nie popełnił samobójstwa, zmarł śmiercią naturalną jako stary już człowiek. Jest to chyba jeszcze bardziej niesamowite niż gdyby koniec nastąpił z własnej woli. STAN: Są rzeczy na ziemi i niebie, o których nie śniło się filozofom. ANT: Mimo woli zahaczyliśmy o samobójców. Historia literatury liczy ich niemało. Gerard de Nerval, Henryk Kleist, London, Majakowski, Jesienin, Stefan Zweig, Hemingway, Klaus Mann, Henry de Montherlant, Virginia Woolf, Sylwia Plath, Cesare Pavese, Romain Gary. Mówię o obcych, a nasi? STAN: Jan Potocki, Witkacy, Lechoń, Krzysztoń, Stachura, Wojaczek, Tadeusz Borowski. Kto wie, jak było z Markiem Hłaską. Co się tyczy Stachury, przyczyną mogła być schizofrenia. ANT: Stachura nie jest wyjątkiem. Kurację w Tworkach przeszli również Lechoń i Krzysztoń. Nawet Boy-Żeleński, jak wynika z jego zadziwiająco szczerych wspomnień, otarł się o szpital psychiatryczny. STAN: Człowiek o tak jasnym umyśle! ANT: Co prawda trochę udawał, żeby się wymigać od austriackiego wojska. Ale rychło się przekonał, że taka symulacja to igranie z ogniem. Nie wiadomo jak i kiedy zaciera się granica między grą a autentycznym przeżywaniem. À propos, pan kiedyś pisał o tych sprawach. Wątek choroby psychicznej w historii literatury polskiej, tak zdaje się brzmiał temat pańskiego eseju? STAN: Syrokomla, Tetmajer, Miciński, wszyscy oni mieli nierówno pod sufitem. ANT: Najbardziej wzrusza mnie historia Sylwii Plath. Jej wiersze to jedna wielka skarga. Otóż niemało jest w literaturze bolesnych wyznań: cierpię, jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie, życie nie ma dla mnie żadnej wartości itp. Czytając nie traktujemy tego poważnie. Myślimy: gdybyś, bracie, był naprawdę w depresji, nie chciałoby ci się pisać. Zgrywasz się, siostro, słowa to namiastka czynu, im dłużej prawisz o samobójstwie, tym mniej zdolna jesteś je popełnić. Tak mogłoby się nam, czytelnikom, wydawać. Tak skłonni jesteśmy reagować. Ale przecież Sylwia Plath rzeczywiście odebrała sobie życie. Nie rzucała słów na wiatr. Te kunsztownie zestawione słowa były szczere, autorki nie sposób podejrzewać o pozę. A jednak rozpacz nie wytrąciła jej pióra z ręki, pióra, o którym można powiedzieć, że nie maczano go w atramencie, lecz w zgoła innym płynie. Skończywszy kolejną wypowiedź podałem zeszyt Stanikowi, nie patrząc, odruchowym gestem. Ręka zawisła mi w powietrzu: pogrążony w swoim fotelu Stanik znieruchomiał z głową opadłą na pierś. Wyzionął ducha? Powiększył tragiczne dzieje literatury o jeszcze jeden przypadek? Ale wkrótce uspokoiło mnie dochodzące z tamtego fotela pochrapywanie. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na krótkość jego wypowiedzi, pozostającą w ścisłym związku z wydłużaniem się moich. Mój partner zbyt długo czekał, aż skończę pisać. Poniosła mnie gorączka literacka, zaś taki stan sprawia, że nie sposób w porę oderwać długopisu od papieru. A ponieważ pisze się w milczeniu, towarzysząca pisaniu cisza wpłynęła na Stacha usypiająco. Podczas gdy Stanik dla orzeźwienia przyrządzał sobie kawę, ja zabijałem czas pakowaniem do zeszytu następnej wypowiedzi. ANT: Zaczęliśmy rozmowę o Mickiewiczu. O nim, tym największym, nie można powiedzieć, by kiedykolwiek zdradzał zaburzenia, przeciwnie, był to pośród romantyków umysł najtęższy. Zresztą urodzony w wieku Oświecenia. Charakterystyczne, że kierując się na studia wyższe wybrał początkowo wydział matematyczno-przyrodniczy. Dopiero po upływie roku czucie i wiara silniej do niego przemówiły niż mędrca szkiełko i oko. Co jednak nie zmieniło faktu, że górował nad innymi potęgą szarych komórek. Natomiast trafiła mu się nienormalna żona. I to jest dopiero początek nieszczęścia. Bo teraz włącza się do akcji Towiański. A towiańszczyzna to tragedia Mickiewicza. STAN: Mogłoby się wydawać, że Towiański uleczył Mickiewiczową, ale jeśli tak było istotnie, to nie dlatego, że odznaczał się nadprzyrodzonymi zdolnościami. On sam przebywał u czubków i można powiedzieć, że pobyt w zakładzie to były zarazem jego studia psychiatryczne. Przejąwszy od lekarzy pewne chwyty mógł potem produkować się jako znachor. ANT: Zniszczył Mickiewicza, niech będzie przeklęty! To właśnie towiańszczyzna sprawiła, że Mickiewicza zwolniono z College de France. Wykładów mogło być więcej; skończyły się wraz z dymisją profesora, co jest dla mnie powodem szczerego ubolewania. Dla mnie Mickiewicz to przede wszystkim historyk. Zdziwi pana to oświadczenie, muszę jednak wyznać, że ponad poezję wyżej stawiam Mickiewiczowskie pisma historyczne oraz Mickiewiczowską prozę. Bo Mickiewicz to także prozaik, pod względem nowoczesności rzemiosła nie ustępujący Balzakowi i Stendhalowi. W zestawieniu z opowiadaniem Mickiewicza Moja pierwsza bitwa blednie nawet słynny Stendhalowski opis bitwy pod Waterloo. STAN: Mimo wszystko żal mi pana, niewrażliwego na wiersze. Proszę przeczytać: Biada niewiastom, jeśli kochają szaleńców, Których myśli jak dymy wiecznie nad dach ulatują; Wielkie serca są jak ule zbyt wielkie, Miód ich zapełnić nie może, stają się gniazdem jaszczurek. Czy nie jest to wspaniałe przełożenie psychologii na język poetycki? Ujęcie pewnej prawdy psychologicznej w poetyckie obrazy? ANT: Czytałem niedawno Pana Tadeusza, po raz pierwszy od czasów szkolnych. Uderzył mnie humor rozsiany na wielu stronicach. Ot, choćby sytuacja, gdy Podkomorzy zabiera się do przemowy i zamyka mu usta zgrzyt nakręcanego zegara, bo właśnie Klucznik uznał ten moment za stosowny, by posłużyć się jednym ze swych kluczy. Pan Tadeusz, tak. Ale co poza tym? Scena z Senatorem w Dziadach jest wspaniała, tyle że przeciążona francuszczyzną. Czytelnik taki jak ja, nie znający francuskiego, potyka się co chwila. STAN: Nowosilcow to człowiek XVIII wieku, stulecia, w którym dominowała kultura francuska. ANT: Sam Mickiewicz to już następna generacja, gdy francuszczyzna odchodzi, a na pierwszy plan wysuwa się mowa Szekspira i Byrona. Młody Mickiewicz nauczył się angielskiego, żeby móc czytać natchnionego lorda. Ileż analogii pomiędzy tymi dwoma geniuszami! Obaj pisali powieści poetyckie, a Manfred i Dziady to dzieła bliźniacze. Obaj, chociaż arcyromantyczni, uwielbiali klasyków. Anglik – Pope’a, Polak – Trembeckiego. Nieudane małżeństwa ich obu. Obaj, prześladowani we własnych krajach, drugą część życia spędzili na obczyźnie. No i przedwczesny, tragiczny zgon jednego i drugiego. Jeden w Grecji, drugi nieco dalej na wschód. A czemu się tam znaleźli, na krańcu Europy? Jeszcze jedna analogia: zaangażowanie obu w sprawy narodowo-wyzwoleńcze. STAN: Zgony przedwczesne i trzeba dodać: zagadkowe. Zwłaszcza ten drugi, w Konstantynopolu. Wiele przemawia za tym, że to nie cholera powaliła Mickiewicza. Został otruty. W moim artykule znajdzie pan szczegóły. Stanik wraz z zeszytem konwersacyjnym wręczył mi egzemplarz czasopisma. Jąłem czytać artykuł mego rozmówcy – nie, nie rozmówcy, raczej korespondenta – które to czytanie zabrało mi piętnaście minut, następnie otworzyłem brulion, by przez kolejne pięć minut pisać. ANT: Zawdzięczam panu dzisiaj trzy informacje, wszystkie zaskakujące. O Maryli urodzonej w Wigilię, o szarlatanerii Towiańskiego, o truciźnie zadanej Mickiewiczowi. Jeszcze jedna taka rozmowa, a może uczuję chętkę na Mickiewicza-liryka? W tej chwili wiersze Adama nie nęcą mnie; mam zamiar przeczytać najpierw jego wykłady historyczno-literackie, a następnie listy. Co się tyczy Byrona, zacząłem od listów jego lordowskiej mości, od dzienników i pamiętnika, po czym zapragnąłem przeczytać Giaura. Może z Mickiewiczem będzie podobnie? Po przeczytaniu Listów może przyjdzie mi apetyt na Sonety krymskie? Znów to samo. Ręka z zeszytem, wyciągnięta w kierunku Stanika, zawisła w powietrzu. Kofeina nie pomogła, mój kolega zasnął na dobre. Metoda zeszytów konwersacyjnych kryje w sobie pewne niebezpieczeństwo. * Odległość między naszymi domami jest znaczna, pokonanie jej zabierało mi dwie godziny. Dwugodzinną podróż wypełniałem lekturą. Tego dnia wybrałem jeden z tomików Potopu. Przygody Kmicica można czytać na okrągło. Na przykład ów epizod, który omal nie zakończył się śmiercią bohatera. Już prowadzono go na rozstrzelanie, gdy raptem Zagłoba woła: „Stać!” Gruby szlachcic wpadł na myśl, aby przejrzeć znalezione przy Kmicicu listy. Wśród nich – list od księcia Radziwiłła. Z owej epistoły wynikało, że Zagłoba, Wołodyjowski, Skrzetuscy zawdzięczają Kmicicowi życie. Pan Zagłoba potrząsa listem: „Jeśli rozstrzelacie tego człowieka, znać was nie chcę!” Wołodyjowski zwraca się do Kmicica: „A czemu to waćpan nic nie mówiłeś?” „Bo tak mi się podobało!” – pada harda odpowiedź. Dopiero teraz, w jadącym autobusie, czytając ów fragment po raz trzeci lub czwarty, uprzytomniłem sobie intencję autora. „Bo tak mi się podobało!” – czemu taką odzywkę włożył Sienkiewicz w usta junakowi? Otóż należało dyskretnie powiadomić czytelnika, że Kmicic p a m i ę t a ł , co ma w kieszeni. Gdyby o tym czytelnika nie poinformować, wówczas pomyślałby: No tak, Kmicic nie próbował się bronić, ale nie wiadomo, czy wynikało to z dumy i pogardy wobec śmierci, czy po prostu z tego, że nie pamiętał o listach i nie zdawał sobie sprawy, że dysponuje sposobem ocalenia. Może gdyby zdawał sobie sprawę, poniżyłby się do oświadczenia: „Ja wam ocaliłem życie. Nie godzi się, byście mnie skazywali.” „Ty nam ocaliłeś życie?” – padłoby pytanie. „Tak, mam na to dowód. Przejrzyjcie moje papiery.” Człowiek, który by w ten sposób zabiegał o własną skórę, to już nie byłby t e n Kmicic. Wizerunek „kawalera wielkiej fantazji” byłby zepsuty. Sienkiewicz postarał się, by nic nie zatarło czystości stworzonego przez siebie wizerunku. Przypomniałem sobie inne miejsce w Trylogii świadczące o wielkiej przytomności Sienkiewicza. Mówiąc żartobliwie, uprzytomniłem sobie przytomność pisarza, który pamiętał o wszystkim, nie pominął niczego, aby przeprowadzić swoje artystyczne zamiary. Oto Zagłoba walczący z małpami. Ośmieszył się. Można by zapytać, dlaczego autor wpakował swego bohatera w taką historię. Przecież Zagłoba to ktoś, kto ośmiesza innych, z innych robi balona, więc czemu ta niekonsekwencja? Szkoda, powiada sobie czytelnik mając na myśli groteskową przygodę Zagłoby, szkoda, że jego prestiż zgrywusa ucierpi po tej rozgrywce z małpami. Czytelnik myli się, bowiem mistrz Sienkiewicz wiedział, co robi. Chodziło o to, by Zagłoba uczuł potrzebę rehabilitacji. Potrzebę odzyskania twarzy. W jaki sposób? Poprzez uczestnictwo w walce. Zagłoba to rycerz-samochwał, było jednak wskazane, żeby na swym koncie miał nie tylko czyny urojone, ale i rzeczywiste. Istniała potrzeba wzbogacenia biografii szlachcica o taki bohaterski epizod, gdyż bez końca nie mógł on bazować na swoich zmyśleniach i przechwałkach. Wobec tego, by zetrzeć z siebie śmieszność, poprowadził szlachtę do szturmu. Ten człowiek z natury bardzo przezorny zdobył się na rzeczywistą odwagę; zadraśnięta miłość własna okazała się sprężyną mocniejszą niż przezorność. ...Autobus dociera do miejsca przeznaczenia. Za kilkanaście minut usiądę naprzeciw pana Stacha w jego pracowni. Czeka mnie kilkugodzinna rozmowa o literaturze. Znów uśmiecha mi się idea, aby nasze pogawędki nie były rzucaniem słów na wiatr. Ponownie przychodzi na myśl: verba volant, scripta manent. Dobrze byłoby utrwalić owe verba. Przelać je na papier i zaoferować literackiemu czasopismu. Tematem mogłyby być: dyskretne chwyty pisarzy, coś, co dzisiaj podczas jazdy zakiełkowało mi w głowie. „Zaproponuję mu to” – postanowiłem. Zaproponuję wspólne opracowanie takiego tematu. Bądź co bądź mam do czynienia z człowiekiem, który także czyta pod kątem: jak to jest zrobione? To przecież polonista z wykształcenia, autor setek artykułów i paru książek. Zastałem go pochylonego nad krzyżówką. Podczas gdy ja łamałem sobie głowę próbując rozgryźć Sienkiewiczowskie intencje i jego zabiegi przy portretowaniu Kmicica tudzież Zagłoby, on, mój niedawny partner w dyskusjach filologicznych, zajęty był innego rodzaju łamigłówką. Między innymi: jak brzmi nazwa rasy psów. Pierwsza litera: d. Dog? Nie, to za krótkie. Dalmatyńczyk? Za długie. Zniecierpliwiony literat użył nader stosownego przekleństwa: „Psiakrew, co to może być?” Przeszła mi ochota na analizę prozy Sienkiewicza.