szeroki_margines numer strony
Transkrypt
szeroki_margines numer strony
Szał pacykowania Dramatis personae: malarz K., poetka C. i muzyk D. Pan K. namalował portret pana D. Obrazom pana K. poświęciła wiersz pani C. Do owego wiersza o tytule Nikifor Warszawski napisał muzykę pan D. I tak koło się zamknęło. O panu K. była mowa w tłumie depczącym trawnik przy willi „Bratki”. Przygrywający zespół muzyczny, stoisko z książkami i wystawiony na licytację obraz pana K., przedstawiający rzeczoną willę – tyle o scenerii i programie ówczesnej imprezy. Pomimo werwy pana D., mistrza ceremonii, nie udało się nikogo natchnąć chęcią posiadania obrazu prezentowanego wszem wobec z wysokości estrady. Rozglądałem się w poszukiwaniu twórcy. Pewnie mu przykro, że nikt się nie kwapi do kupna. Chciałem przyjrzeć się jego twarzy, z której na pewno dałoby się zawód wyczytać. Obraz kupiła młoda kobieta należąca do grona organizatorów imprezy. Uczyniła to z litości? A może jako przedstawicielka Urzędu Miasta była przygotowana na owo fiasko i trzymała w pogotowiu społeczne fundusze? Chyba tak, bo – jak najbliższa przyszłość miała pokazać – obraz nie zawisł na ścianie jej mieszkania, lecz wylądował w miejskiej bibliotece i przez długi czas czytelnicy mogli tam nań zerkać. Będąc nieobecnym pan K. wstydu się nie najadł. Niepotrzebne było moje współczucie, a poza tym błędnie wyobraziłem sobie, że malarz nie ma powodzenia. Owszem, to ktoś, kto się wybił. Fakt wystawienia prac w Paryżu i Nowym Jorku wskazuje na karierę dorównującą niemal karierze Nikifora Krynickiego. Jeśli sławą nie dorównuje swojemu imiennikowi, to płodnością go przewyższa. Eksplozja twórczości. Po czterdziestce tak się rozkręcił. Przedtem – kuracja. Chyba właśnie w Tworkach włożono mu pędzel do ręki stosując coś, co się nazywa terapia sztuką. I teraz dawny pacjent codziennie wstaje o siódmej, by od samego rana do późnego wieczora non stop malować. Dopiero w dwa lata później, w Miejskim Ośrodku Kultury, podczas wystawy jego obrazów, po raz pierwszy ujrzały pana K. moje oczy Otwierając wystawę pan D. palnął mówkę na cześć pana K., opowiedział przebieg kariery malarza, wymienił miejscowości, gdzie urządzano wernisaże. – Na wystawie w Łańcucie jeden obraz skradziono – zaśmiał się pan D., daleki od zrobienia smutnej miny z racji tego bądź co bądź nieszczęścia. Był w ogóle skłonny do na wpół kpiarskiego tonu. Ale jemu, człowiekowi wesołemu, takie kpiarstwo uchodzi. Pan K. chętnie objaśnia treść swoich obrazów. Daleko by szukać drugiego artysty tak skorego do komentowania własnej twórczości. Na ogół twórcy milczą, według nich dzieło sztuki winno mówić samo za siebie. Natomiast pan K. ma wiele do powiedzenia o każdym ze swych malowideł. Ale ponieważ mówi niewyraźnie, z wielkim trudem (nawet obfita gestykulacja i ruchy całego ciała niewiele mu pomagają), efekt jest ten sam, co w przypadku innych kolegów po pędzlu. Milczenie tamtych i zła, wręcz bełkotliwa dykcja tego, o którym mowa, na jedno wychodzi. Wpada mi w ucho czyjś damski głos: – Dlaczego na pańskich obrazach kobiety są takie brzydkie? Podchodzę do pana D. – Wie pan, jestem zachwycony. – Tu przyszła refleksja, że się trochę zagalopowałem. – No, trudno mówić o zachwycie, ale nie powiem, żebym nie był żywo zainteresowany. Gdzie, jak, od kogo on się tego nauczył? Przecież jest samoukiem, prawda? – Absolutnym samoukiem. Jakaś dziewczyna zmierza do pana D. dusząc się ze śmiechu. – Czy wiesz, co on powiedział? I powtarza po cichu zasłyszane przed chwilą słowa bohatera wieczoru, być może jego dowcipną odpowiedź na uwagę o brzydocie portretowanych niewiast. Punktem kulminacyjnym imprezy jest mały recital piosenkarski pana D. Nie, nie można tego uważać za „promowanie własnej osoby”, broń Boże. Występ bardzo à propos. W programie piosenki o trzech malarzach: Renoir, Chagall i Nikifor Warszawski. Pan D. śpiewając akompaniuje sobie na małym, biało lakierowanym fortepianie yamaha. I teraz już przy muzyce oglądamy kolejno: sielski pejzaż Wołomina, miasta namalowanego wbrew panującemu stereotypowi, nie jako siedlisko mafii bynajmniej; bociany w locie, łzy roniące (z prasy lub z TV zaczerpnięta i artystycznie przetworzona myśl o niskim przyroście naturalnym); twarz Janusza Korczaka, w połowie młoda, w połowie stara i brodata (pan K. podchodzi i przykłada dłoń zakrywając na przemian to jedną, to drugą połowę). Są to wszystko sny na jawie. W normalnym stanie czuwania on by tego nie wymyślił, takie toto pomysłowe. Z drugiej strony infantylność taka, że budzi politowanie. Jednym z objawów infantylności i prymitywizmu są wspierające środki malarskiego wyrazu napisy: „Ostatni mężczyzna i ostatnia kobieta” lub: „Mieszkańcy Legunowa pomagają głodującym artystom”. Barwne plamy obrysowane czarnym flamastrem. Skóra na twarzach pozszywana jakby z kawałków o różnych odcieniach czerwieni. – Podoba się? – z boku dobiega mnie bełkot pana K. Słyszę własny głos: – Bardzo. Obrazy zostały wypożyczone od indywidualnych posiadaczy. Niektóre nawet ze śladami kurzu na ramach, swego rodzaju pamiątką po dłuższym przebywaniu w prywatnych pomieszczeniach. (Miejmy nadzieję, że nie na strychu.) Ale jest także osobna lustrzana ścianka z obrazkami jeszcze nie sprzedanymi i tu właśnie dla chętnych wystawionymi: po stówce. Czy to wszystko, co można nabyć? Bynajmniej. Zdolności handlowe pana K. nie ustępują artystycznym. Oferta zawiera jeszcze ilustrowany „nikiforami” kalendarz, a także katalog wystawy; jedno i drugie opatrzone numerem telefonu. Można do artysty zadzwonić i zamówić sobie portret. A nawet akt! W dwa dni po premierze przyprowadziłem na wystawę znajomego psychologa, o którym wiem, że jest amatorem malarstwa i bywalcem wernisaży. Spotkawszy go na ulicy zaciągnąłem znajomka do Miejskiego Ośrodka Kultury. Tkwimy przed portretem pana D., którego twarz otacza mnóstwo szczegółów, między innymi laseczka Chaplina tudzież rolka papieru toaletowego z umieszczonym na wstędze napisem Wybory. Pierwszy szczegół ma oznaczać, że portretowany jest dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury im. Charlie Chaplina, drugi informuje, że pan D. kandydował na stanowisko prezydenta miasta. – Myślenie dziecięce, bez selekcji, wszystko nagromadzone na obrazie, rzeczy ważne i nieważne – opiniuje psycholog. – Czy on ma dzieci? Pytanie pada już przy następnym obrazie, z bocianami. Stoi obok nas urzędniczka placówki, w której się znajdujemy, ta, co nas do sali wystawowej, zamkniętej zwykle na klucz, wpuściła. Nie wie, że to widok bocianów nasunął psychologowi pytanie: „Czy on ma dzieci?” Odzywa się zatem: – Tak, dwie córki i syna. Miała na myśli swojego szefa, pana D. Dwie dorosłe córki z pierwszego małżeństwa, a obecnie syn, owoc drugiego związku. Nieporozumienie zostaje wyjaśnione i teraz już wiadomo, że K. jest bezdzietny. Informacja o bezdzietności potwierdza przypuszczenie psychologa. Jego zdaniem malarz chciał tę swoją bezdzietność wyrazić na obrazie z płaczącymi bocianami, na owym malowidle, które zinterpretowałem jako lament z racji zahamowania przyrostu naturalnego w Polsce. Oprócz roniących łzy bocianów widać na płótnie butelkę z odżywką dziecięcą, z której to butelki skapuje... krew, przy czym każda kropla krwi w locie przekształca się w czerwony krzyż. Aluzja do aborcji? Psycholog prawi o różnicach między dwoma Nikiforami. Krynicki malował widoki miejskie, domy, ulice; stawiał swoje składane krzesełko gdzieś na chodniku i przenosił na tekturkę świat w dużej mierze realny. A tu mamy środkami malarskimi przedstawione bajeczki dziecięce. – Obrazy samouka – kontynuuje analizę psycholog – samouka, co nie skończył akademii, ale niejeden malarz akademicki znalazłby w nich coś ciekawego. Może by się nawet nimi zainspirował? – On albo paniusia robiąca sweterek na drutach – dorzucam. Wystawa miała potrwać do 5 grudnia, jednakże przyszedłszy następnego dnia, szóstego, stwierdzam, iż wprawdzie portret pana D. tudzież obraz z mercedesem wyparowały, pozostałe wiszą. Tamte dwa musiały zniknąć, bo znajdowały się za blisko sceny, na której tego wieczoru miała być zagrana sztuka teatralna. Szyby zasłonięto czymś, co nie tak trudno byłoby pomylić z wiszącymi na międzyokiennych powierzchniach dziełkami pana K. Albo inaczej: wiszące między oknami eksponaty nie tak łatwo dają się odróżnić od okiennych zasłon. Jedno i drugie gęsto naćkane różnokolorowymi plamkami, kreskami i krechami. Zaś rozejrzawszy się po przybyłej na przedstawienie publiczności dostrzegam taką samą pstrokaciznę na plecach siedzącej opodal kobiety; deseń jej swetra mógłby śmiało posłużyć za tło panu K. Niechby malarz rozciągnął sweter na sztalugach i rzucił na owo tło parę roniących łzy bocianów, to pozostałoby już tylko zatroszczyć się o ramy. Małżeństwo K. rozpadło się. Nie mogąc wytrzymać z żoną alkoholiczką przeniósł się do naszego powiatowego miasta i wypada go od tej pory nazywać Nikiforem Legunowskim. Za sprawą pana D., który tymczasem z dyrektora MOK przedzierzgnął się w posła, malarz otrzymał lokum w Domu Kombatanta. Mieszka tedy w Legunowie i uczy w szkole specjalnej, prowadząc zajęcia plastyczne z debilkami. W szkole dla niepełnosprawnych potrzebni są oczywiście nauczyciele pełnosprawni; Nikifor Legunowski wyłamuje się z tego szablonu. Na fotografiach prasy lokalnej można zobaczyć K. w otoczeniu swoich podopiecznych. Widok wzruszający: właściwy człowiek na właściwym miejscu. Chłopaki patrzą w pana profesora jak w tęczę. Z każdą nową wystawą daje się zaobserwować, jak pewność siebie malarza rośnie. Podczas ceremonii otwarcia K. po kolei „wywołuje do tablicy” wszystkich, którzy mogą mu się przydać, osoby ważne w mieście. Każda z nich musi wystąpić z szeregu i rada nierada wygłosić panegiryk. Stałem obok pani Małgosi, organizatorki, gdy zbliżył się K. Pani Małgosia uczuła się zmuszoną dokonać prezentacji i jęła coś o mnie przebąkiwać. Użyte przez nią słowo redaktor zabrzmiało niewyraźnie, wobec czego K. skierował wzrok wprost na moją twarz: – Kim pan jest? – Nikim – zaśmiałem się. – Emerytem. Bez słowa obrócił się na pięcie i odszedł. Niekiedy jego tupet przekracza wszelką miarę. Podczas ostatniej wystawy naciągnął jednego z widzów na kupno katalogu. Oto w jaki sposób. Widz ze stosu egzemplarzy wziął jeden do ręki, ot żeby tylko rzucić okiem. Skwapliwie zinterpretowawszy ten gest jako chęć kupna, K. zacierał już ręce gotów do inkasowania. Próba wykręcenia się brakiem pieniędzy nie pomogła widzowi. Niewzruszony K. zawołał do stojącego o parę kroków dalej organizatora wystawy: – Hej, Robert, załóż za tego pana 30 złotych, zwróci ci przy okazji! I tak nieostrożny widz stał się posiadaczem niechcianego katalogu.