Po każdej wyprawie autostopowej moi bliscy i znajomi pytają mnie

Transkrypt

Po każdej wyprawie autostopowej moi bliscy i znajomi pytają mnie
Po każdej wyprawie autostopowej moi bliscy i znajomi pytają mnie
oczywiście: „no i jak było ?” Mam wtedy kłopot, bo po prostu nie wiem co
odpowiedzieć. Zdarzyło się tyle niesamowitych, pięknych, niecodziennych rzeczy,
mieliśmy tyle problemów, zobaczyliśmy prawdziwe cuda, spełniliśmy marzenie...
Bardzo chce się tym wszystkim podzielić, ale po prostu nie wiem jak. Zaczynam
chaotyczną opowieść, wybieram „najmocniejsze” fragmenty, mieszam fakty i już po
chwili wiem, że nie zdołam przekazać nikomu tego, co się wydarzyło. Pomyślałem
więc pewnego dnia – a może gdybym to napisał ? Spokojnie pozbierał fakty,
przedstawił wszystko po kolei tak wiernie, jak tylko będę potrafił ? Może tak zdołam
podzielić się moją miłością do podróży, uczuciem absolutnej wolności, którego przez
chwilę zaznałem, moim sposobem patrzenia na świat jako na bardzo ciekawe
miejsce, w którym jest tyle do odkrycia. Postanowiłem spróbować i tak narodziła się
historia szalonej podróży na sąsiedni kontynent.
Wtorek, 25 października 2011
Przed tą podróżą miałem za sobą siedem dłuższych wypadów
autostopowych, razem kilkanaście tysięcy kilometrów po kilkunastu krajach, od
Grecji po Hiszpanię. Miała to być również trzecia wyprawa z moją dziewczyną
Eweliną; wcześniej odwiedziliśmy Budapeszt i zjeździliśmy Chorwację. Chciałem
by ten ósmy wypad miał w sobie coś wyjątkowego – właśnie skończyłem studia,
zdałem egzamin na aplikację i powoli zaczynała majaczyć przede mną perspektywa
drastycznego ograniczenia czasu wolnego. Poza tym człowiek lubi stawiać sobie
coraz większe wyzwania; szukałem miejsca myśl o którym wywołałaby we mnie
dreszcz emocji. Razem z Ewelina długo rozważaliśmy gdzie się wybrać, w końcu
wybór jednogłośnie padł na Turcję – przeważyły nieziemskie krajobrazy
południowego wybrzeża tego kraju i spora dawka egzotyki – inna religia, kultura,
wrota Azji... No i wyzwanie było spore, trasa z Polski do Antalii liczy sobie 2600 km.
Będąc w Turcji nie mogliśmy oczywiście nie zwiedzić Istambułu – naszpikowanej
starożytnymi zabytkami największej tureckiej metropolii i drugiego co do wielkości
miasta w Europie.
Do Turcji prowadzą z Polski dwie trasy – pierwsza przez Budapeszt i dalej na
południe Węgier, przez całą Serbię i Bułgarię, przejeżdżaną, można powiedzieć „w
szerz”. My wybraliśmy trasę przez Rumunię i wschodnią Bułgarię; większa jej część
nie prowadziła autostradami, co mogło być zarówno zaletą jak i wadą. Nasza podróż
zaczęła się 4 października koło południa, a wyruszyliśmy z Poręby, mojego
rodzinnego miasteczka leżącego mniej więcej w połowie drogi między Katowicami a
Częstochową. Staliśmy przy trasie Katowice – Kielce, z której można w pewnym
momencie odbić na Kraków – to właśnie był nasz pierwszy cel, jakieś 100 km.
Złapanie pierwszego stopa okazało się... zaskakująco trudne. Ponad godzinę staliśmy
na przystanku pod moim blokiem z wielkim napisem KRAKÓW, w coraz bardziej
wymuszony sposób szczerząc się do kierowców. I w końcu upragniony widok –
migacz w bok, hamowanie i jest – nasz pierwszy stop do Turcji !
Pan kierowca okazał się na tyle miły, że nadrobił nieco drogi i przewiózł nas
krakowską obwodnicą, wysadzając tuż przy zjeździe na zakopiankę. Oszczędził nam
tym samym masy kłopotów z przedzieraniem się przez cały Kraków. Na bardzo
ruchliwej zakopiance złapanie stopa okazało się, paradoksalnie, dość trudne - na
trzypasmowej, przeładowanej autami drodze mało kto w ogóle zwracał na nas uwagę.
W końcu znaleźliśmy się w kabinie tira, który z rosnącymi trudnościami wspinał się
po coraz bardziej stromych wzniesieniach. Na koniec pierwszego dnia dotarliśmy w
pobliże niezbyt uczęszczanego przejścia granicznego na Łysej Polanie. Znaleźliśmy
busa, który następnego dnia z samego rana miał nas przewieźć na Słowację,
rozbiliśmy namiot nad potokiem i tak zakończył się dzień pierwszy – wtorek.
Środa
Około ósmej byliśmy już w słowackim Popradzie – miejscu, które
zapamiętamy na długo. To niepozorne miasto przy polsko-słowackiej granicy okazało
się dla nas prawdziwą autostopową czarną dziurą i wystawiło naszą odporność
psychiczną (fizyczna zresztą też) na pierwszą poważną próbę. Początkowo nic nie
wskazywało na to, jaką niespodziankę szykuje nam Poprad. Był słoneczny poranek,
piękny widok na Tatry, staliśmy przy trasie na Preszów, miasto leżące jakieś 100 km
na wschód. Miejsce wydawało się bardzo dobre – tuż za światłami, z szerokim
poboczem, panował spory ruch. Szybko skombinowaliśmy karton – i do dzieła. Nie
można powiedzieć, byśmy nie wzbudzali zainteresowania kierowców – dziesiątki
razy mieliśmy okazje zobaczyć gest: „jestem stąd” , albo „nie – nie jadę tam”. Minęła
godzina. Czyżby nikt nie jechał na Preszów ? Kolejna godzina i nic – coś tu jest nie
tak. Zapadła decyzja - zmieniamy trasę, jedziemy na południe a dopiero później
odbijamy na wschód. Wszak trzeba być elastycznym. Dwadzieścia minut marszu i
byliśmy przy wylotówce na Rożnavę. Szybko okazało się że wpadliśmy z deszczu
pod rynnę – przez godzinę przejechało dosłownie kilka samochodów. Nasza
frustracja rosła, byliśmy w podróży od 24 godzin, a przejechaliśmy może 250 km...
Imponujące. W dodatku nic nie wskazywało na to, byśmy ten wynik mieli szybko
poprawić. Ruszyliśmy do centrum handlowego, by znaleźć jakąś mapę Popradu.
Okazało się, że droga na Preszów, przy której wcześniej staliśmy, po okrążeniu
połowy miasta i paru kilometrach wypada na trasę Bratysława Preszów. Nie było
rady – zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy. Po pasjonującym inaczej półtoragodzinnym
marszu znaleźliśmy się przy upragnionej autostradzie. No – myśleliśmy - stąd to już
pójdzie. Nie mieliśmy racji. Jakieś dwie godziny próbowaliśmy na wjeździe na
autostradę – bez skutku. W końcu na samej autostradzie – auta przemykały obok nas
jak pociski. Było późne popołudnie, mieliśmy tego miejsca po dziurki w nosie i
jeszcze trochę wyżej. Dotąd nawzajem podtrzymywaliśmy się na duchu, teraz jednak
oboje powoli zaczynaliśmy się zastanawiać, po jaką cholerę tak się tu męczymy na
własne życzenie. Kto spędził kiedyś wiele godzin bezskutecznie próbując złapać
stopa ten zna to rosnące poczucie, delikatnie mówiąc, frustracji. Rozpoczęliśmy
marsz autostradą do kolejnego zjazdu z myślą, że może okaże się szczęśliwszy.
Początkowo próbowaliśmy jeszcze coś łapać w trakcie marszu, później już tylko
szliśmy z kartonem zamocowanym z tyłu plecaka, starając się nie myśleć o obolałych
stopach. Tak bardzo skupiliśmy się na pokonywaniu kolejnych metrów, że nie
zauważyliśmy, że zatrzymał się nam samochód ! Kierowca zaczął cofać po pasie
awaryjnym i wtedy dopiero zwróciłem na niego uwagę – mało mi oczy z orbit nie
wyszły. Odwróciłem się do Eweliny – „ej, zatrzymał nam się !” Ewelina, jakby
wyrwana z letargu, zrobiła minę jakbym oświadczył jej że na poboczu wylądowało
różowe UFO. Pięć sekund później ładowaliśmy się już do auta. Z piekła do raju ! Co
prawda miły Słowak przewiózł nas tylko jakieś 20 km, tam kończyła się już jednak
autostrada a zaczynała kręta i wąska droga, gdzie auta musiały mocno ograniczyć
prędkość. To był właśnie przełomowy moment w popradzkiej epopei – kilkanaście
minut później jechaliśmy już dalej, znów niewielki kawałek, by po chwili znaleźć się
w wypasionej terenówce mknącej do Preszowa. Jadąc przez miasto kierowca – jak się
okazało wzięty architekt – wyjaśniał nam: „To Tesco ja zaprojektowałem. Tą stację
za nim też. I jeszcze ten następny budynek...” Zapadł zmrok, nam udało się jednak
złapać jeszcze jednego stopa – tira który zawiózł nas na granicę z Węgrami. Tam,
wykończeni trudami dnia i mając w perspektywie jeszcze bardzo długą podróż
zaczęliśmy poszukiwać miejsca na rozbicie namiotu. W całej okolicy unosił się swąd
dymu, a w oddali widać było jasną łunę. Czyżby pożar lasu ? Otóż nie, paliły się duże
połacie suchej trawy, w taki sposób jakiś szalony Węgier oczyszczał sobie pole.
Skręciliśmy w przeciwna stronę i po chwili wspinaliśmy się na zachęcająco
wyglądające wzgórze – sporo miejsca, porządne krzaki. Na wzgórzu, w ciemnościach
wypatrzyliśmy jakieś kamienne... obiekty i tak oto nasz namiot przycupnął obok
starego cmentarza. „Przycupnął” to chyba dobre słowo, bo podczas jego rozkładania
okazało się, że śledzie znajdują się gdzieś indziej. Najpewniej w poprzednim miejscu
noclegowym. Posłużyliśmy się patykami z pobliskich drzew – rozwiązanie dobre,
dopóki jest sucho. Szczęśliwie w nocy nie padało. Jeszcze nie tym razem.
Czwartek
Czwartek rozpoczął się bardzo dobrze – zebraliśmy się z samego rana i
niedługo później jechaliśmy już do miasta Miskolc. Znowu nie minęło wiele czasu i
już pędziliśmy autostradą do Debreczyna. „Dziś spokojnie nadrobimy wczorajsze
opóźnienie” - samo nasuwało się na myśl. Los bywa jednak dla autostopowicza
wyjątkowo przewrotny – zwłaszcza gdy nie dopyta się kierowcy, gdzie dokładnie ma
zamiar się zatrzymać. W rezultacie wylądowaliśmy w centrum Debreczyna i nie było
innej rady jak znowu rozpocząć długi marsz. Tak sobie szliśmy i szliśmy oglądając
niezbyt ciekawą okolicę aż nagle okazało się, ze idziemy już jakieś... półtora godziny.
Wreszcie jednak znaleźliśmy się na wylotówce w stronę Rumunii, na parkingu
wzdłuż drogi, tworzącym jakby super szerokie pobocze. Był spory ruch, w tym sporo
tirów na rumuńskich blachach – miejsce, wydawałoby się, znakomite. Z
niewiadomych dla mnie przyczyn sporo takich „niby idealnych” miejscówek okazuje
się miejscami, w których stopa złapać bardzo trudno. Nie wiem czy miała na to
wpływ nazwa miejscowości na naszym kartonie: Berettyóujfalu. Może jest dziwna
nawet dla Węgrów. Po dłuższym czasie zatrzymał nam się wreszcie sympatyczny
Madzar – jak później powiedział, źle przeczytał nazwę i myślał ze chcemy jechać do,
uwaga uwaga: Biharkeresztes. Przypadkiem tam też mieliśmy jechać, zaraz po
opuszczeniu Berettyóujfalu, a w ogóle, jak stwierdził, to on jedzie na Rumunię,
zresztą pierwszy raz od 10 lat. Na tą wiadomość tylko się uśmiechnęliśmy. Pan
Węgier okazał człowiekiem nie tylko życzliwym i sympatycznym, ale i mającym
niegdyś bliskie związki z Polską – w latach osiemdziesiątych studiował w Warszawie
i do dziś potrafił wysłowić się w naszym języku. Choć wiele słów uleciało mu z
głowy, te które pamiętał wymawiał niemal jak rodowity Polak. Miło rozmawiając
dotarliśmy do Oradei – pierwszego dużego miasta na naszej długiej drodze przez
Rumunię.
Był to nasz pierwszy kontakt z tym państwem – i wrażenie było raczej
kiepskie. Oradea to przemysłowy moloch, pełno tam kominów, starych,
zaniedbanych fabryk, na ulicach szaro, brudno i tłoczno od samochodów. Powoli się
ściemniało, mieliśmy mocne postanowienie coś jeszcze tego dnia złapać, idealnie
byłoby spędzić noc w jadącym tirze. W poradach na autostopiku (forum interentowe
autostopowiczów) przeczytaliśmy, że Rumunia to dobry kraj na podróżowanie
autostopem. Nadszedł czas to sprawdzić. Można było jechać dwiema drogami –
pierwsza, od razu na południe, do miasto Arad, pozwalała w perspektywie ominąć
Bukareszt, na tej trasie panował jednak mniejszy ruch. Druga droga prowadziła
najpierw na wschód, do miasta Kluż, dalej zaś nieuchronnie zmierzała ku
Bukaresztowi, który mógł się dla nas okazać kolejną czarna dziurą. Kciuki do góry,
tabliczka przed siebie – łapiemy na na południe. Kierowcy niby czytali nasz napis,
niby zwracali na nas uwagę – niewiele jednak z tego wynikało. Po ponad godzinie
bezskutecznych prób zdecydowaliśmy się zmienić kierunek i spróbować jechać na
wschód – kolejne 40 minut nie dało jednak żadnego efektu. Powoli zaczynała świtać
mi w głowie nieprzyjemna myśl, że w tym tempie dotrzeć do Antalii może być trudno
– podróżowaliśmy już 2,5 dnia a przebyliśmy zaledwie czwartą część drogi. „Nie
wiem jak ty, ale ja na dziś mam dosyć” oświadczyłem wreszcie Ewelinie. Ona też
miała dosyć. Tak więc na dziś koniec łapania, jutro spróbujemy z nowymi siłami.
Plecaki na grzbiety, może jeszcze tylko ten tir... usłyszeliśmy pisk hamulców a młody
kierowca energicznym gestem zaprosił nas do środka ! Nareszcie ! Wspaniałe
uczucie. Rozpoczęliśmy dwugodzinną jazdę do Kluż z Rumunem... który właśnie
wracał z Polski. Obok niego leżało opakowanie tabletek z polskim napisem „Nie
zaśnij”. Popijał je polskimi napojami energetycznymi.
Zmęczenie sprawiło, ze większą część drogi spędziliśmy pogrążeni w płytkim
śnie; wreszcie ciężarówka zatrzymała się;, rozespani niechętnie wywlekliśmy się z
ciepłej kabiny. Był to nasz drugi kontakt z Rumunią, tym razem już z interiorem i
wrażenia były jeszcze gorsze niż te z Oradei. Byliśmy na czymś w rodzaju parkingu,
nieoświetlonym, pełnym pyłu, śmieci i obszczekujących nas bezpańskich psów. W tle
stały jakieś stare, zniszczone budynki. Po prostu wymarzone miejsce na nocleg.
Jakieś 500 metrów dalej znaleźliśmy względnie osłonięty od drogi obszar, jakieś
kamieniste nieużytki porośnięte ostrą i bardzo twardą trawą. Tam tez spędziliśmy
noc.
Piątek
Obudziliśmy się w znacznie lepszych nastrojach, po dobrze przespanej nocy
byliśmy bowiem wypoczęci i gotowi do działania. Oświetlone słońcem przedmieścia
Kluż wyglądały mniej ponuro niż wczoraj, przejeżdżające samochody wzburzały
jednak tumany gęstego pyłu. Później dowiedzieliśmy się, że polscy tirowcy nazywają
tą okolicę „pustynią”. Udało nam się zorganizować wrzątek i ciepły prysznic, co było
bardzo dobrym początkiem dnia. Pełni optymizmu zabraliśmy się za łapanie. Obchód
po stojących w okolicy tirach nie przyniósł rezultatu, podobnie jak pierwsza godzina
stania przy drodze. W końcu przyuważyliśmy polskiego tira wjeżdżającego na
parking. Pełen nadziej popędziłem do kierowcy, szeroko się uśmiechnąłem i
przedstawiłem mu naszą sytuację. Pan Mietek, z początku niezbyt chętny, tłumaczący
się że „jedzie jeszcze tylko godzinkę” w końcu zgodził się nas zabrać. Okazało się że
ta „godzinka” to w rzeczywistości bitych pięć godzin jazdy, które upłynęły na
ciekawych, chwilami bardzo zabawnych rozmowach. Zza szyby ciężarówki
mogliśmy dokładnie przyjrzeć się krajowi, przez który przejeżdżaliśmy – i ten „trzeci
kontakt” z Rumunią był już sporo lepszy. Uderzał kontrast między „starym” a
„nowym” - wąskie i dziurawe drogi łączyły się z odcinkami pięknych autostrad, a
obok obdrapanych ruder stały nowiutkie budynki ze stali i szkła.. Na drogach
samochody zachodnich marek wymijały furmanki wiozące drzewo. No i te
bezpańskie psy, błąkające się po prostu wszędzie.
Późnym popołudniem wjechaliśmy do „Kanionu”, jak polscy tirowcy nazywali
liczący kilkadziesiąt kilometrów, malowniczy ale niebezpieczny odcinek drogi,
wciśniętej pomiędzy rzekę z jednej a skalną ścianę z drugiej strony. Tam też, mniej
więcej 200 kilometrów przed Bukaresztem, na zadbanym, oświetlonym parkingu z
restauracją pan Mietek zatrzymał się na postój, który miał trwać aż do niedzieli.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy na obchód. Okazało się, że tego dnia już nikt nie
wyrusza dalej, ale jutro z samego rana możemy zabrać się z pewnym Bułgarem – aż
do granicy. Oznaczało to ominięcie Bukaresztu i i spory skok naprzód, poza tym
kierowca wydał nam się bardzo sympatyczny. Usatysfakcjonowani postanowiliśmy
się rozejrzeć za jakimś jedzeniem i piwem. Wkrótce dosiadło się do nas paru polskich
kierowców, w tym „nasz” pan Mietek, który zjawił się z połówką Finlandii i zaczęła
rozkręcać się polska impreza. W miarę jak ze stołu znikały kolejne trunki, dyskusje
stawały się coraz bardziej gorące. Prym zaczynał wieść pan Mietek, który w pewnym
momencie był nawet gotów bronic swoich racji przy użyciu pięści. Uznaliśmy że to
właściwy czas, by zakończyć spotkanie; noc spędziliśmy na pace jednego z nowych
znajomych.
Sobota
Wyruszyliśmy jeszcze w całkowitych ciemnościach i pierwszą część trasy po
prostu przespaliśmy. Około 10 dotarliśmy do granicy z Bułgarią, niedługo później
rozstaliśmy się z naszym kierowcą, on bowiem zmierzał wprost nad Morze Czarne.
W porównaniu z poprzednimi odcinkami, podróż przez Bułgarię szła nam całkiem
przyzwoicie. Bułgaria to kraj malowniczych, górskich krajobrazów ale także
rzucającej się w oczy biedy. Wzdłuż drogi zobaczyć można było większe i mniejsze
skupiska prowizorycznych domów zrobionych z tego, co akurat było dostępne;
większe miasta wyglądały oczywiście lepiej. Późnym popołudniem, znużeni długą
jazdą ale zadowoleni z dużego postępu, znaleźliśmy się przed miastem Haskovo na
południu Bułgarii, jakieś 80 km przed turecką granicą.
W zachęcająco
wyglądającym, sosnowym lasku postanowiliśmy spędzić noc. Wieczór był bardzo
przyjemny, zapowiadała się ciepła i pogodna noc. Rozbiliśmy namiot na tyle dobrze,
na ile pozwoliły kruche patyki zastępujące nam śledzie. Jeszcze trochę zachwytów
nad rozgwieżdżonym niebem i zaczęliśmy szykować się do spania. Obudziła nas...
ulewa. Kiepsko naciągnięty tropik szybko zaczął przyklejać się do ścian namiotu i
przemakać, tymczasem potężne grzmoty nie zwiastowały szybkiej poprawy pogody.
Niedziela
Rano deszcz wciąż padał, my zaś obudziliśmy się w kałuży wody.
Poprzedniego wieczora Ewelina zauważyła w oddali jakieś światła, które mogły być
stacją benzynową. Zgodnie stwierdziliśmy że przeniesienie się tam byłoby
najlepszym rozwiązaniem. Zwijanie w deszczu zimnego, mokrego jak szmata
namiotu nie było przyjemne, pozostanie w środku nie miało jednak sensu. Będąc na
stacji można skryć się pod dachem i zaczepiać zatrzymujących się na niej kierowców,
a w chwilach gdyby przestało padać – łapać przy drodze. Liczyliśmy też na prezent w
postaci kartonu – stary miał w sobie chyba z pół litra wody. Na stacji udało się
uzyskać trochę wrzątku, wzmocniliśmy się skromnym śniadaniem i kawą,
przebraliśmy się w coś suchszego, zaopatrzyliśmy się również w wielgachny napis
TURKEY. Jako że powoli przestawało padać, można było zrobić z niego użytek przy
drodze. Złapanie stopa do Turcji zajęło jakieś pół godziny.
Długa kolejka TIR-ów do granicy sprawiła, że ostatnie trzy kilometry
musieliśmy pokonać pieszo. Na widok znaku: „Turkey – 1 km.” poczułem
przyspieszone bicie serce. Jeszcze tylko kilometr i będziemy w Turcji, nareszcie !
Okazało się, że nie tylko kilometr, ale i... siedem kontroli paszportowych. Jeszcze
tylko po 15 euro na wizę – i witaj Turcjo ! Zaraz za granicą stał wielki biały meczet,
pierwszy jaki widziałem „na żywo”. Szczerze mówiąc bardziej interesowało nas
jednak coś innego - byliśmy okropnie głodni, postanowiliśmy więc rozejrzeć się za,
no oczywiście, kebabem. Na szczęście nie trzeba było długo szukać i już po chwili
siedzieliśmy w zatłoczonej knajpce i czekaliśmy na posiłek mając nadzieję
przekonać się, jak to ten prawdziwy turecki kebab wygląda. Trzeba przyznać że się
nie zawieliśmy – wkrótce obsługa zaczęła znosić talerze z kolejnymi składnikami
naszego posiłku. To pierwsza różnica między tureckim a „europejskim” kebabem – w
Turcji poszczególne składniki podawane są oddzielnie: najpierw cienkie kawałki
cista i upieczone mięso, dalej dwa rodzaje surówek na osobnych talerzach, ryż, ostre
papryczki i pieczona cebula – razem tworzyło to naprawdę solidną porcję. Kebaba
można komponować według własnego uznania. Na koniec podano turecki caj –
mocna, aromatyczna herbata.
Po tak smakowitym tureckim powitaniu niezwłocznie ruszyliśmy w dalszą
drogę. Stanęliśmy pod dużym znakiem z napisem „Istanbul – 246 km.” i raźno
machaliśmy mijającym nas kierowcom, próbując złapać pierwszego tureckiego stopa.
Nie minęło nawet 10 minut, gdy wygodnie siedzieliśmy w w osobówce, mknąc
trzypasmową autostradą. Jak się okazało, zdążyliśmy w ostatniej chwili – właśnie
nadeszła kolejna fala ulewnych deszczów.
Kierowcą był bardzo miły Bułgar z tureckim paszportem, który kompletnie nie
znał angielskiego, przy dużych staraniach z obu stron udało nam się jednak stworzyć
coś w rodzaju konwersacji. Woda nie nadążała spływać z drogi, pędzące auta
wzbijały więc za sobą mokre obłoki. W pewnym momencie wyprzedziła nas jakaś
osobówka, zalewając przednią szybę litrami wody. Nasz Bułgar zaklął pod nosem,
dodał gazu i wjechał tuż przed ów osobówkę; w ten sposób z nawiązką
„podziękował” za niedawny prysznic. Konsekwentnie udaremniał wszelkie próby
wyprzedzenia przez próbującego oddać cios przeciwnika, kompletnie ignorując
dobiegające z tyłu przeciągłe trąbienie. Ot i szybki acz treściwy pokaz południowego
temperamentu.
W miarę jak zbliżaliśmy się do Istambułu, zabudowa wzdłuż drogi stawała się
coraz bardziej zwarta. W pewnym momencie po obu stronach drogi wystrzeliły
rozświetlone wieżowce. Czy to już Istambuł ? Tak jakby – właśnie minęliśmy znak
informujący, że do centrum jeszcze 25 km. „Co za moloch”- pomyślałem.
Nasz Bułgar chyba nas polubił, postanowił bowiem jeszcze trochę nam pomóc.
Najpierw zaprosił nas na kawę do pubu dla bułgarskiej diaspory, z czego chętnie
skorzystaliśmy – wciąż padało, byliśmy zmęczeni, a w perspektywie mieliśmy
poszukiwanie noclegu w całkowicie nieznanej, 10 milionowej metropolii. Chwila
oddechu była jak najbardziej na miejscu. Po chwili w pubie znalazł się brat Bułgara,
po chwili jakiś znajomy – szykuje się lepsza imprezka, zażartowaliśmy. Tymczasem
nasz Bułgarski znajomy zaczął nam wyjaśniać, głównie na migi, że by znaleźć jakiś
hotel, hostel czy cokolwiek w tym stylu, powinniśmy udać się w pobliże dzielnicy
Sirkeci. Z miejsca w którym piliśmy herbatę był to szmat drogi, szczęśliwie znajomy
Bułgara miał właśnie „gdzieś tam” jechać, po drodze mijając przystanek metra, gdzie
ochoczo nas podwiózł. Kilkanaście przystanków metra później znaleźliśmy się na
stacji Aksaray, ostatniej po europejskiej stronie Bosforu. Było około 22.00,
tymczasem po wyjściu z ]e stacji poczuliśmy się jak w ulu - zatłoczone chodniki,
każdy gdzieś pędził, fale samochodów płynęły szerokimi ulicami w rytm
zmieniających się świateł, wzdłuż ulic tłoczyły się dziesiątki małych kramów, a
wszystko to zatopione było w morzu budynków. Oszołomieni szliśmy przed siebie,
nie wiedząc, na co najpierw patrzeć. Powietrze było ciepłe i wilgotne, na ciasnych
skwerach rosły dorodne palmy, a tuż przed nami wznosił się ogromny meczet.
Maszerowaliśmy tak chwilę w milczeniu, a głowy dosłownie kręciły nam się wkoło.
W końcu jednak zaczęliśmy sobie przypominać, jak bardzo jesteśmy zmęczeni i że
wciąż nie mamy gdzie spać. Rozglądaliśmy się za jakimś tanim hostelem, jak dotąd
natrafialiśmy jedynie na hotele – raczej nie na naszą kieszeń. W końcu pomyślałem
sobie jednak – zobaczmy ten hotel, wybierając taki, który wyglądał najmniej okazale.
Trochę niepewnie weszliśmy do recepcji, zapytaliśmy o cenę noclegu – wyszło jakieś
25 euro za osobę. W sumie nie najgorzej, postanowiliśmy jednak popytać obok.
Recepcjonista, widząc ze chcemy wyjść, zapytał – ile chcecie zapłacić? Zacząłem
wyjaśniać, że nie mamy za wiele... „ 30 euro razem, może być? To bardzo tanio”zachęcał. „75 lir”. Stanęło na 70, z tym ze zobowiązaliśmy się zostać dwie noce. Jak
się później okazało, jak na istambulskie warunki była to bardzo dobra cena.
Pokój okazał się mały i skromny, ale oczywiście nie miało to dla nas
większego znaczenia. Swoistą „atrakcją” był widok z okna na... rury. Ogólnie
byliśmy jednak bardzo zadowoleni, że mamy jakieś miejsce. Wymęczeni opadliśmy
na łóżka. Nareszcie będzie można wziąć ciepły prysznic i wysuszyć rzeczy.
Poniedziałek
Było jeszcze ciemno gdy obudził nas dobiegający z sąsiedniego meczetu śpiew
imama. Odtąd, aż do upuszczenia Turcji, mieliśmy go słyszeć codziennie. Nasz
hotelowy pokoik przedstawiał iście niezwykły widok – na drzwiach od łazienki
suszył się tropik, pół pokoju zajmował dosychający namiot, zaś pozostałą jego część
wciąż wilgotne karimaty i plecaki. Wszystkie wieszaki, klamki i grzejniki
obwieszone były mokrymi ubraniami, a to czego nie udało się już nigdzie powiesić
leżało na podłodze.
Nie musieliśmy nawet otwierać oczu, by wiedzieć jaka jest pogoda – deszcz
bębnił o plątaninę rur tuż za oknem. Nie mieliśmy jednak zamiaru siedzieć w tym
nędznym pokoiku – nie po to przejechaliśmy prawie 2 000 km. Postanowiliśmy
odwiedzić najpierw kafejkę internetową; niestety wszystkie moje zapytania
noclegowe wysłane przez couch surfing miały status „declined” (odrzucony).
Chwytając się ostatniego sposobu dołączyłem do grupy o nazwie „nocleg w
Istambule pilnie potrzebny” - „a co tam” - pomyślałem - „zawsze warto spróbować”.
Wciąż padało, ale niezrażeni wyruszyliśmy w miasto. Wkrótce deszcz zamienił się w
ulewę, którą przeczekaliśmy w kawiarni z widokiem na zamglone morze.
Przeszliśmy ledwie kilkaset metrów i znów nadciągnęła ulewa. Z dalszych prób
zrezygnowaliśmy. Do hotelu wróciliśmy przemoczeni do suchej nitki, przemarznięci
i źli na cały świat, a najbardziej na wredną naturę, która popsuła nam plany. Nie
mając nic lepszego do roboty, postanowiliśmy zaopatrzyć się w piwo i za jego
pomocą umilić sobie wieczór. Po pewnych zabiegach udało się nam uzyskać złocisty
trunek w cenie ok 4.50 zł za butelkę (wobec regularnej ceny na poziomie jakichś 6-7
zł), co zgodnie uznaliśmy za sukces i przystąpiliśmy do świętowania.
Wtorek
Pierwszy dźwięk usłyszany rano to oczywiście śpiew Imama. Drugi dźwięk...
no właśnie, drugiego dźwięku na razie nie było, co oznaczało że nareszcie przestało
padać. Nic nie mogło nas ucieszyć bardziej. Zjedliśmy szybkie śniadanie, następnie
złożyliśmy wizytę w znajomej już kafejce internetowej by sprawdzić, czy nasze
wczorajsze ogłoszenie wywołało jakiś odzew. Wieści okazały się jak najlepsze –
mieszkający po drugiej stronie Bosforu Mehmed był gotów przygarnąć na na parę
dni. Poranek spędziliśmy więc na wyprowadzce z hotelu; przewieźliśmy naszych
przyjaciół, jak pieszczotliwe nazywaliśmy ważące po 20 kg plecaki, na dworzec
kolejowy i tymczasowo powierzyliśmy je przepastnej skrzynce bagażowej.
Wieczorem wrócimy po nie i spróbujemy znaleźć leżące gdzieś po Azjatyciej stronie
mieszkanie Mehmeda, póki co jednak – czas zwiedzać !
Naszym pierwszym przystankiem była Hagia Sophia, Kościół Mądrości Bożej,
potężna świątynia uznawana za jedną z najpiękniejszych budowli jakie kiedykolwiek
powstały. Budowa tego architektonicznego cudu rozpoczęła się tysiąc pięćset lat
temu; po zdobyciu Konstantynopola przez Turków sułtan Mehmed rozkazał
przekształcić chrześcijańską dotąd świątynię w meczet.
Zwiedzanie Haga Sophia to niemal mistyczne przeżycie, pierwsze spojrzenie
na wnętrze kościoła po prostu odbiera mowę. Przestrzeń wewnątrz jest przytłaczająco
wielka, potężna kopuła wznosi się na dziesiątkach filarów, a wszystko poryte jest
misternymi zdobieniami, z których każde samo w sobie jest dziełem sztuki. Potrzeba
by prawdziwego mistrza słowa, by choć w połowie oddać ogrom i piękno tej
monumentalnej świątyni; ja mogę tylko napisać, że to jedna z najpiękniejszych
rzeczy jakie widziałem w życiu. Spędziliśmy Wielkim Kościele dłuższy czas, z
satysfakcją podziwiając jego monumentalne piękno.
Po wyjściu trudno było otrząsnąć się z tych niezwykłych wrażeń i wrócić do
„tu i teraz”, a czekały na nas przecież kolejne niezwykłe miejsca. Niedaleko Haga
Sophia wznosi się Błękitny Meczet, jeden z symboli Istambułu, pełen egzotycznego
piękna i przepychu. Była to nasz pierwsza wizyta w muzułmańskiej świątyni, jakże
odmiennej od naszych chrześcijańskich kościołów. Ogromna powierzchnia pod
główną kopułą wyłożona była miękkim, pokrytym misternymi wzorami dywanem.
Sklepienie pokrywały malowidła tak bogate, że od patrzenia mogło się zakręcić w
głowie. Na gigantycznym żyrandolu zamocowano dziesiątki lamp. W różnych
miejscach świątyni klęczeli pogrążeni w cichej modlitwie wyznawcy Allacha.
Ilość wrażeń tego dnia była wprost oszałamiająca, a nie był to bynajmniej
koniec. Udaliśmy się bowiem na Wielki Bazar, największe targowisko Istambułu.
Bazar przypomina trochę krakowskie sukiennice, podniesione do potęgi n – tej i
wyładowane egzotycznymi towarami. Stoiska wzdłuż poszczególnych „alei” aż
ociekały wściekle połyskującą biżuterią, uginały się pod ciężarem najrozmaitszych
pamiątek, ginęły pod zwałami najróżniejszych tkanin. Kto jednak oczekiwałby, że
zrobi w tym miejscu interes życia kupując wspaniałe towary po okazyjnych cenach,
ten mógłby się srodze zawieść. Klientelę stanowią tu głównie zachodni turyści, więc
i ceny są bardziej zachodnie niż tureckie. Przy pewnej dozie wytrwałości można tu
jednakże nabyć ładną pamiątkę w niezłej cenie – nie obejdzie się oczywiście bez
targowania Targując się o różne towary zdarzało nam się, że ich cena w kilka chwil
spadała o więcej niż połowę.
Zbliżał się wieczór, a ogrom wrażeń dawał nam się we znaki rosnącym
zmęczeniem. Nadeszła pora by zacząć poszukiwania naszego nowego lokum. Na
drugą stronę Bosforu, do dzielnicy Kadıköy zabrał nas prom, dalej zaś życzliwi Turcy
pomogli nam znaleźć właściwy autobus i wytłumaczyli gdzie wysiąść. Dotarliśmy do
właściwej dzielnicy, odnalezienie w niej konkretnego adresu okazało się jednak nie
mniejszym wyzwaniem. Wreszcie zapytani o drogę taksówkarze owszem, znali
poszukiwany przez nad adres, problemem okazała się jednak bariera językowa.
Widząc to ich szef kazał jednemu z kierowców zawieźć nas na miejsce... zupełnie za
darmo ! Zaskoczeni takim obrotem sprawy pośpiesznie wepchnęliśmy nasze toboły
do wnętrza samochodu, po czym sami spróbowaliśmy się jakoś wcisnąć. Parę minut
później taksówka się zatrzymała i i rozpoczął się wyładunek: najpierw ja, później
plecak pierwszy, śpiwór który akurat odleciał, plecak drugi, Ewelina, torebka... o
cholera, gdzie jest torebka? W środku były: dwa paszporty, wszystkie nasze
pieniądze, karta kredytowa, telefon, aparat. Żołądek w momencie podszedł mi do
gardła. Szybko sprawdzamy – z przodu, z tyłu, pod siedzeniem – nie ma! Ewelina
zbladła. Musiała zostać gdzieś na postoju taksówek. Nerwowymi ruchami pokazuje
kierowcy, by zawiózł mnie z powrotem, a ten widząc moją przerażoną minę
natychmiast rusza. Parę minut później wyskakuje z taksówki, rozglądam się i... z
niewypowiedzianą ulgą widzę na ulicy zielony kształt. Miałem je pilnować, jak
mogłem ją zostawić ? Pomimo zmęczenia, pomimo ciągłego pakowania i
wyjmowania bagażu – pewnych błędów po prostu nie wolno było nam popełniać, a
jednym z nich była utrata paszportów i pieniędzy. Tym razem los nam podarował.
Wciąż byliśmy pod wrażeniem tego wypadku, nie było jednak sensu stać na
ciemnej ulicy i o tym rozmyślać, ruszyliśmy więc pod wskazany adres. Mehmed
przywitał nas z uśmiechem i zaprosił do środa. Mieszkał sam, jego duże mieszkanie
było bardzo czyste i zadbane. Został nam przydzielony osobny pokój, wspaniale było
móc odstawić plecaki w kąt i rozsiąść się wygodnie wiedząc, że dziś już nic nie
trzeba. Powoli schodziło z nas napięcie. Zostaliśmy poczęstowani bardzo smaczną
kolacją i herbatą, co trochę przywróciło nam siły. Gorący prysznic był jak zbawienie
dla naszych obolałych mięśni. Nasz gospodarz okazał się bardzo otwarty i chętnie
odpowiadał na nasze pytania o Turcję i sam Istambuł; nasza rozmowa potwierdziła
to, co dawało się zaobserwować już wcześniej – Turcja to kraj pod wieloma
względami podobny do tego, z czym spotykamy się w Polsce i Europie; tym większe
zdziwienie budzą napotykane co jakiś czas odrębności kulturowe. Turecka egzotyka
zdecydowanie nie sprowadza się tylko do dziwnie brzmiącego języka, meczetów i
ciepłego klimatu. Można ją również zobaczyć, wchodząc do sklepu w którym nie
zobaczymy żadnych cen, słysząc kierowców „pozdrawiających się” dźwiękami
klaksonów czy goszcząc w tureckim mieszkaniu w którym po wejściu gospodarz
zaproponuje umycie rąk specjalną cytrynową wodą. Turecka egzotyka nie przypomni
o sobie nawet w ubikacji, gdy w sedesie znajdziemy specjalny „kranik”, o
przeznaczenia którego łatwo się domyśleć. Takich w gruncie rzeczy drobnych
odrębności jest wiele i razem składają się na pewna specyfikę tego kraju, czyniąc
jego poznawanie jeszcze ciekawszym.
Był to jeden z najintensywniejszych dni w całej naszej podróży; po zamknięciu
oczu widziałem jeszcze przez chwilę dziesiątki miejsc przewijających się jak w
pokazie slajdów, później przyszedł twardy sen.
Środa
Po tak intensywnym poprzednim dniu, środa miała być spokojniejsza. Dzień
zaczęliśmy od tureckiego śniadania. Tradycyjnie składa się ono z chleba, często w
postaci grzanek, jajek, miseczki oliwek, kawałka słonego białego sera i czegoś
słodkiego na koniec (w naszym przypadku była to chałwa). Wszystko to jest
oczywiście popijane mocną, bardzo smaczną herbatą. Nasz gospodarz wychodził do
pracy, a my ruszaliśmy „ w teren”, mieliśmy się spotkać w mieszkaniu koło 18.00.
Czas upłynął nam na spacerach wzdłuż wybrzeża, po azjatyckiej części miasta. Jest
to część mieszkalna, w odróżnieniu od mającej charakter turystyczno - biznesowy
części europejskiej. Okolica była zaskakująco spokojna i zielona, z wieloma małymi,
zachęcająco wyglądającymi kawiarenkami. Chwilami można było zapomnieć, ze
znajdujemy się wewnątrz 10-milionowej metropolii. Zdecydowanie przypominał o
tym jednak widok z wybrzeża – rozciągające się po horyzont mrowie budynków po
drugiej stronie Bosforu, z wyrastającymi co jakiś czas skupiskami strzelających ku
niebu szklanych wieżowców i wieżami meczetów. Warto podróżować by poznawać i
zwiedzać piękne miejsca, ale warto to robić również dla takich chwil – gdy spokojnie
spacerowaliśmy po tym niezwykłym, zupełnie obcym miejscu, gdzie dom nawet na
mapie wydaje się być bardzo daleko, mając świadomość że znaleźliśmy się tu
wyłącznie dzięki naszej zaradności i jesteśmy zdani tylko na siebie. Jakże było to
różne od spokojnej i wygodnej codzienności, gdzie dni bywają podobne jeden do
drugiego i płyną w rytmie obowiązków i zaplanowanych czynności. Tu nawet w
takich nielicznych spokojniejszych chwilach nie opuszczało nas poczucie
awanturniczej przygody, a może właśnie w momentach oddechu mogliśmy to poczuć
najpełniej.
Postanowiliśmy, że jutro wyruszamy dalej, do Antalii, tym bardziej wskazany
był więc spokojniejszy dzień. Tymczasem kiedy około 18.00 zjawiliśmy się w
mieszkaniu Mehmeda i rozsiedliśmy wygodnie w fotelach, poczuliśmy że i dzisiejsze
spacery dały nam w kość – jak by nie patrzeć, była to ośmiogodzinna przechadzka.
Chcąc odwdzięczyć się naszemu gospodarzowi za miłe przyjęcie i wczorajszą
kolację, tym razem posiłek postanowiliśmy przygotować my. Zaopatrzeni w produkty
z pobliskiego marketu niezwłocznie przystąpiliśmy do dzieła, a Mehmed z
zaciekawieniem przyglądał się naszym wysiłkom. Jakąś godzinę później cała nasza
trójka zajadała się makaronem z cukinią, pomidorami i tuńczykiem, które to danie
powoli staje się naszą podróżniczą specjalnością. „Bardzo smaczne”- ocenił
Mehmed, po czym wyjął kilka małych, kolorowych papryczek i zaczął przegryzać
nimi kolejne porcje. No cóż, w Turcji wolą na ostro. Oczywiście nie mogłem
odmówić sobie przyjemności spróbowania jednej z nich, szczególnie gdy
dowiedziałem się że to specjalna odmiana, sprowadzana aż z Albanii. Doznania
związane z ich jedzeniem można porównać do zrobienia dużego łyka zdecydowanie
za gorącej herbaty i trzymania jej w ustach – ale, jak wiadomoe, chcącemu nie dzieje
się krzywda.
Po kolacji, przy herbacie, Mehmed udzielił nam cennych rad dotyczących tego,
jak wydostać się z Istambułu, którędy najlepiej dotrzeć do Antalii i gdzie udać się po
dotarciu na miejsce, by znaleźć ładne i spokojne wybrzeże. To ostatnie okazało się
bardzo istotną sprawą – jak wyjaśnił nam nasz gospodarz, Antalia ciągnie się
kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż wybrzeża. Naszym celem miał być Olympos – jak
powiedział Mehmed, miejsce w sam raz na kilkudniowy, niskobudżetowy wypad.
Jeszcze poczęstunek tureckim piwem, jeszcze garść przysmaków, jeszcze kilka chwil
luźnej pogawędki i zaczęliśmy szykować się do snu – przed długą podróżą warto
było dobrze wypocząć.
Czwartek
Nadszedł czas opuścić wygodne lokum i wyruszyć na spotkanie nowym
przygodom. Wzmocnieni śniadaniem i dużą kawą szybko zebraliśmy manatki i koło
9.00 byliśmy już gotowi opuścić mieszkanie. Serdecznie podziękowaliśmy
Mehmedowi za jego gościnę; oceniając później najprzyjemniejsze i najmniej
przyjemne rzeczy jakie przydarzyły nam się w podróży pobyt u Mehmeda znalazł się
na wysokim miejsce w tej pierwszej grupie.
Nie ukrywam, że obawialiśmy się tego, jak uda nam się wyjechać z Istambułu
– wydostawania się z dużych miast bywa kłopotliwe i często kosztuje dużo czasu i
wysiłku. Nasze obawy tym razem okazały się jednak być na wyrost. Korzystając z
rad Mehmeda oraz z mapki wgranej na komórkę precyzyjnie określiliśmy dzielnicę,
do której powinniśmy się udać. Po odnalezieniu dużego przystanku dla busów
poczekaliśmy aż podjedzie ten z interesującą nas nazwą i wskoczyliśmy do środka.
Rozklekotany busik przewiózł nas przez jakieś 20 km gęstych zabudowań i jeszcze
trochę dalej; wysiedliśmy już na przedmieściach. Po jakichś 40 minutach marszu
znaleźliśmy się przy trasie na Ankarę, z której w odpowiednim momencie można
było odbić na południe.
Dobra passa trwała dalej, pierwszego stopa, na oddalony od 40 km. Izmit,
złapaliśmy po jakichś 10 minutach. Kierowca bardzo chciał z nami porozmawiać,
niestety po turecku. Na nasze przekazywane za pomocą gestów a później już tylko
bezradnej miny zapewnienia, że nie rozumiemy ani słowa, reagował tylko coraz
głośniejszymi pytaniami. Zaczynaliśmy czuć się nieswojo i szczerze mówiąc, po
jakichś 30 minutach jazdy, z ulgą opuściliśmy jego samochód.
Drugiego stopa, ku swojemu zdumieniu, złapaliśmy jeszcze szybciej niż
pierwszego; kierowca zawiózł nas do miasta Adapazari, czyli tego miejsca, gdzie z
drogi na Ankarę powinniśmy odbić na południe. Wysadził nas przed miastem,
dokładnie tak ja chcieliśmy; stamtąd do naszej upragnionej drogi na Antalię mieliśmy
jakieś 2 kilometry, które postanowiliśmy pokonać pieszo. Jeszcze dobrze nie
wyruszyliśmy, gdy zatrzymał się TIR, tak sam z siebie. Nie wiem, czy zatrzymał się
bo zobaczył nas maszerujących wzdłuż drogi czy też z innego powodu, w każdym
razie zapytany czy nie podrzucił by nas te 2 kilometry zaprosił nas do środka.
Wyjaśniliśmy mu, ze jedziemy do Antalii. Ku naszej radości, po dojechaniu do
interesującego nas skrzyżowania na skręcił na Istambuł ani na Ankarę, ale pojechał
prosto, na południe ! Okazało się, że jedzie do miasteczka o wdzięcznej nazwie
Bilecik, przeszło 100 km w naszą stronę ! Co za niewiarygodne szczęście.
Spodziewaliśmy się, że przez górzysty i słabo zaludniony interior prowadzić
będzie jakaś wąska, kręta dróżka. Jakże dalekie było to od prawdy ! Jechaliśmy
szeroką, dwupasmową jezdnią o równiutkiej nawierzchni. Zamiast wić się między
stromymi zboczami śmiało przecinała ona góry długimi tunelami i wiaduktami.
Krajobraz był piękny, góry pokryte były gęstą, intensywnie zieloną roślinnością; spod
tej szczelnej pokrywy wystawały gdzieniegdzie potężne, nagie skały. Jako
miłośnikowi gór aż żal mi było tak po prostu mijać podobne cuda.
Minęło jakieś półtora godziny i w głębokiej dolinie pojawiło się spore
miasteczko, był to właśnie Bilecik. Z uśmiechem od ucha do ucha podziękowaliśmy
kierowcy i po raz enty rozpoczęliśmy procedurę wyładowywania i wysiadania. W ten
sposób znaleźliśmy się „wewnątrz” Turcji, na górskim pustkowiu, otoczeni przez
strome szczyty. Wysokość dawała o sobie znać znacznym spadkiem temperatury i
silnymi podmuchami wiatru.
Kolejne łapanie stopa wpisało się w to, co działo się do tej pory, trwało
bowiem jakieś 15 minut. Tym razem nastąpiła jednak pewna zmiana – zabrała nas
osobówka. Po jakichś 15 kilometrach okazało się, że kierowca i jego towarzyszka nie
do końca jadą w naszą stronę. Żadne z nich nie znało nawet słowa po angielsku, na
migi pokazaliśmy więc, że my potrzebujemy jechać w lewo, tak więc dziękujemy za
podwózkę i chcielibyśmy wysiąść. Para przeprowadziła krótką acz intensywną
wymianę zdań, po czym... kierowca wrzucił wsteczny, wrócił do skrzyżowania i
skręcił w w lewo. Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni – nie bardzo wiedzieliśmy, jak
zareagować. Z jednej strony cieszyliśmy się, że jedziemy dalej, z drugiej jednak
trochę obawialiśmy się że to jakieś nieporozumienie, albo że na koniec kierowca
zażąda od nas opłaty. W końcu jednak postanowiliśmy po prostu poczekać na rozwój
wypadków i zajęliśmy się podziwianiem krajobrazu. Podróż trwała już jakiś czas,
zaczynało się ściemniać. Para nie zwracała na nas najmniejszej uwagi. Wreszcie auto,
po przejechaniu ładnych kilkudziesięciu kilometrów, zatrzymało się w jakimś
większym miasteczku, przy dworcu autobusowym. „No to teraz zobaczymy...”
pomyślałem. Uśmiechnąłem się bardzo szeroko i powiedziałem „Ok, thank you very
much !” Chyba zrozumieli, bo też się uśmiechnęli. Wygramoliliśmy się z pojazdu,
kierowca również wysiadł i pomógł nam wypakować plecaki z bagażnika.
Uśmiechnął się, machnął nam ręka na pożegnanie i odjechał. Tego dnia najwyraźniej
sprzyjała nam fortuna.
Był wczesny wieczór, zdążyło się już jednak całkiem ściemnić. Znajdowaliśmy
się mniej więcej w połowie drogi z Istambułu do Antalii, sami zaskoczeni tak
pomyślnym obrotem sprawy. Nie zastanawiając się długo stanęliśmy w świetle latarni
i łapaliśmy dalej. Nie minęło wiele czasu, gdy zatrzymała nam się ciężarówka;
tradycyjnie nie znający ani słowa po angielsku turecki kierowca mógł nas podwieźć
jakieś 100 km, na co rzecz jasna, chętnie przystaliśmy. Droga falowała w rytm
stromych wniesień, a doładowana ciężarówka z mozołem wspinała się coraz wyżej;
dłuższym chwilami prędkość nie przekraczała 40 km/h. Był już późny wieczór gdy w
pobliżu miasteczka Dinar, jakieś 200 km przed Antalią, rozstaliśmy się z naszym
kierowcą. Zgodnie stwierdziliśmy że na dziś mamy dosyć i zaczęliśmy się rozglądać
za miejscem na nocleg. W odległości mniej więcej kilometra zobaczyliśmy samotną
grupę skał, aż się prosiło by rozbić pod nimi namiot; tam też stanęło wkrótce nasze
małe obozowisko. Wykorzystując resztki sił wdrapaliśmy się na górujący nad okolicą
skalisty szczyt. Nagrodą był zapadający w pamięć widok na oświetloną zimnym
księżycowym blaskiem surową okolicę.
Piątek
Obudziliśmy się na zalanym słońcem pustkowiu; po pogodnej nocy było
jeszcze chłodno, suche powietrze szybko się jednak nagrzewało. Piękna pogoda
nastrajała do energicznego działania; szybko zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w
stronę drogi. Szliśmy zarośniętą ścieżką, gdy nagle pojawił się przed nami... spory
żółw. Przestraszony naszą obecnością szybko schował się do skorupy;
postanowiliśmy stanąć kawałek dalej i poczekać z nadzieją, że zółw zaprezentuje
nam się w pełnej krasie. Po dłuższej chwili ze skorupy wychyliła się szaro-zielona
głowa; zwierzę rozejrzało się niepewnie. Upewniając się że nic mu nie grozi, żółw
stanął na czterech łapkach i w szybkim, jak na żółwia, tempie zaszył się w wysokiej
trawie. „Ale ekstra, widzieliśmy żółwia !” - skomentowałem całe zajście po czym
kontynuowaliśmy marsz ku drodze.
Dalsza droga do Antalii nie obfitowała w jakieś szczególne zwroty akcji czy
też inne dramatyczne wydarzenia; ostatnie 200 km przejechaliśmy trzema tirami,
każdego z nich łapiąc dość szybko. Jakieś 20 km przed miastem droga zaczęła
gwałtownie zmierzać w dół; dopiero teraz, pokonując kolejne odcinki serpentyn,
uświadomiliśmy sobie, na jak dużej znajdowaliśmy się wysokości. Strome zjazdy
ciągnęły się aż do samej Antalii; wreszcie wjechaliśmy do miasta. Kierowca
zatrzymał się przy przystanku autobusowym i rozpoczął się zwykły rytuał: najpierw
wysiadła Ewelina, później tira opuściły kolejno: plecak pierwszy, plecak drugi,
kurtka, dwie pary butów no i na końcu ja. Na przystanku stała spora grupa ludzi,
którzy ze szczerym zdumieniem patrzyli na zaistniałe zjawisko.
Po chłodnym, górskim powietrzu, w którym się obudziliśmy, można było
przeżyć mały szok termiczny – w Antalii było po prostu gorąco. Ruszyliśmy w
poszukiwaniu jakiejś restauracji, by wreszcie zjeść coś normalnego no i przebrać się
w letnie ciuchy, z których nie było dotąd wielkiego pożytku. Po posiłku, którego
rozmiary mile nas zaskoczyłem, nieco ociężałym krokiem ruszyliśmy w kierunku
dworca autobusowego – do znajdującego się gdzieś pod Antalią Olimpos mieliśmy
bowiem zamiar dotrzeć busem. Zgodnie uznaliśmy że autostopowe błądzenie po
przedmieściach Antalii nie ma większego sensu. Droga do dworca okazała się
zaskakująco długa; w naszym wypadzie powoli stawało się tradycją, że droga „gdzieś
tam” okazywała się zaskakująco długa. Słońce grzało tak mocno, że kiedy wreszcie
dotarliśmy na miejsce, byliśmy wymęczeni gorącem.
Dworzec autobusowy okazał się być naprawdę imponującą konstrukcją.
Wzdłuż szerokiej, prowadzącej do trzech potężnych terminali drogi rosły rzędy
dorodnych palm. Budynki otaczał wielki park, porośnięty tropikalna roślinnością, po
środku znajdowało się spore jezioro, a na nim niewielka wyspa. Dworzec
autobusowy z własną wyspą ! Nieźle, pomyślałem sobie. Całość przypominała
bardziej niewielkie lotnisko.
Okazało się, ze pojęcie „pod Antalią” jest dość obszerne – do Olimpos
jechaliśmy ponad godzinę. Droga wiła się początkowo wzdłuż wybrzeża, wspinając
się na stromo opadające do morza klify, by po kilkunastu kilometrach odbić nieco w
głąb lądu; zamiast morza mogliśmy teraz podziwiać imponujące, skaliste szczyty.
Wreszcie autobus zostawił nas przy niepozornie wyglądającym zjeździe od głównej
drogi, tuż przy tabliczce „ Olympos 13 km”, sam zaś pojechał dalej na zachód.
Pierwszą naszą myślą było, że może nas czekać długi marsz w dół – ruch na wąskiej
dróżce praktycznie nie istniał. Na szczęście jakiś podróżny uspokoił nas, że niedługo
podjedzie tu bus, który zawiezie nas do samego Olympos. Czekając na jego przyjazd,
mogliśmy podziwiać niesamowity krajobraz; znajdowaliśmy się dość wysoko ponad
wybrzeżem, z jednej strony wyrastały strome skalne ściany, z drugiej strome zbocza
schodziły do głębokich, porośniętych gęstą roślinnością kotlin i wąwozów. Zielone
góry spowite były gdzieniegdzie rzadką mgłą, ciepłe powietrze przepełniała wilgoć –
wszystko to nadawało temu miejscu niezwykły, egzotyczny klimat.
Powoli robiło się ciemno, wszak w połowie października noc przychodzi
wcześnie. Zmęczenie, nasz nieodłączny towarzysz podróży, mocno dawało nam się
już we znaki. Z radością przywitaliśmy nadjeżdżający autobus; rozpoczęła się nieco
szalona jazda w dół. Droga była niesamowicie stroma i kręta, w wielu miejscach zbyt
szeroko zebrany zakręt mógłby się skończyć długim lotem w dół. Po jakichś 15
minutach byliśmy w Olympos; zapytany o camping kierowca wysadził nas koło
Cactus Cafe.
Przez obwieszoną czymś w rodzaju hawajskich korali bramę weszliśmy do
sporej drewnianej sali. W środku trwała jakaś hipisowka impreza, było głośno,
tłoczno i wesoło. Podeszła do nas uśmiechnięta dziewczyna; okazało się że camping
kosztuje jakieś 30 zł od głowy, w tym śniadanie i kolacja. Propozycja jak najbardziej
nam odpowiadała, zostaliśmy więc zaprowadzeni do miejsca dla namiotów. Było ono
w istocie sporym sadem pomarańczowym; drzewka z dojrzewającymi już owocami
rosły w długich, równych rzędach. Pod jednym z nich stanął wkrótce nasz namiot.
Nieco niemiłym zaskoczeniem okazał się brak ciepłej wody pod prysznicem,
stwierdziliśmy jednak, że możliwość spania w sadzie pomarańczowym z nawiązką to
rekompensuje.
Sobota
Obudziłem się znacznie wcześniej od Eweliny, a że byłem bardzo ciekaw jak
wygląda Olympos w świetle dnia, a przede wszystkim chciałem zobaczyć morze i
plażę, udałem się na samotny spacer. Olympos było czymś w rodzaju turystycznej
osady, na jego zabudowania składały się właściwie wyłącznie pensjonaty, bungalowy,
puby i restauracje. Wszystkie budynki wykonane były z drewna i często miały dość
prowizoryczny charakter; z pewnością próżno było tam szukać jakichś wielkich
wygód, myślę że elektryczność i ciepła woda były szczytem komfortu. Pojedynczy
rząd zabudowań ciągnął się wzdłuż wąskiej asfaltowej drogi, której nawierzchnia z
czasem przechodziła w szutrową. Cała osada wciśnięta byłą w głęboki wąwóz; w
czasie deszczów jego dnem płynął pokaźny potok, o czym świadczyło suche koryto
kilkumetrowej szerokości. Było to jedno z najbardziej zielonych miejsc, jakie
widziałem; niewielkie, drewniane domki tonęły w tropikalnej roślinności, było dużo
sadów pomarańczowych i cytrynowych, a góry ponad wąwozem porastał gęsty las.
Niestety, wkrótce spotkała mnie niemiła niespodzianka. Okazało się, że jedyna
droga na plaże prowadzi przez ruiny starożytnego miasta, do których wstęp jest
płatny. By wyraźnie dać do zrozumienia, że to j e d y n a droga na plażę, wzdłuż
wąwozu rozciągnięto wysoką siatkę. O ile istnienie ruin było fajne, o tyle
konieczność płacenia, de facto za wstęp na plażę wzbudziła moje najszczersze
oburzenie. „Mam płacić za morze ?” - pomyślałem, „w życiu !” I za punkt honoru
postawiłem sobie odnalezienie (cz też, gdyby było to konieczne, wytyczenie)
darmowej drogi na plażę.
Jedynym sposobem by ominąć barierę, jaką postawili na mojej drodze chciwi
zarządcy, było wspięcie się na jedno ze zboczy wąwozu i obejście siatki bokiem.
Przeszedłem więc na drugą stronę koryta i rozpocząłem marsz w górę.. Nie
odnalazłem niestety żadnej ścieżki co wskazywało, że nie było wielu amatorów
darmowej plaży. Nic dziwnego – ściana wąwozu była bardzo stroma i niewygodna do
wspinaczki. Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów w górę ruszyłem ku morzu;
kilkaset metrów dalej zeszedłem, z powrotem, przekroczyłem koryto i już
znajdowałem się na ścieżce ku plaży.
Znalazłem się w otoczeniu antycznych ruin, ciągnących się aż do plaży.
Niektóre z nich było opisane: fragment ściany, było kiedyś okazałą świątynią, gdzie
indziej stały niegdyś łaźnie, a pełen gruzów plac okazał się ruinami starożytnego
cmentarza.. Całość otoczona była murami, z których również pozostały jedynie
fragmenty. We wciśnięte między potężny skały i porośnięte gęstą roślinnością ruinach
panowała atmosfera pełna tajemniczości i pewnej podniosłości.
Droga przez starożytny Olimpos ciągnęła się przez kilkaset metrów, by
zakończyć się wyjściem na plażę. Oczekiwałem wspaniałego widoku i nie zawiodłem
się: otworzył się przede mną widok na szeroką zatokę, na je ramionach wznosiły się
szczelnie pokryte zielenią, strome wzgórza wzgórza, za nimi zaś górowały potężne
skaliste, skaliste szczyty. Plaża, jak prawie zawsze nad Morzem Śródziemnym, była
kamienista, za to woda w morzu cudownie przejrzysta i ciepła, nie zdążyła jeszcze
ostygnąć po letnich upałach. Napawałem się chwilę tym cudownym, rajskim
widokiem, po czym ruszyłem z powrotem; byłem już bardzo głodny i miałem
nadzieję na obiecane wczoraj śniadanie.
Nie będzie chyba zaskakującą informacja, że dzień spędziliśmy na plaży. Po
zjedzeniu otrzymanego z pewnym poślizgiem śniadania (właścicielom chyba dość
ciężko było się zebrać po wczorajszej imprezie) powtórzyliśmy wcześniej „odkrytą”
przeze mnie drogę, tym razem z ręcznikiem i karimatami, co nie uczyniło jej
prostszej. Pogoda była idealna na plażowanie, bezchmurne niebo, mocne słońce,
rześkie powietrze. Pływanie samo w sobie jest bardzo przyjemne, pływanie w morzu
sprawia mi podwójną frajdę, a jeśli dołożyć do tego cudowny krajobraz –
przyjemność była potrójna. Cieszyliśmy się chwilami spędzanymi całkowicie na
luzie, byliśmy u celu naszej podróży, nareszcie nie trzeba było myśleć o noclegu ani
nigdzie biegać z ciężkim plecakiem – czysty relaks, doprawiony satysfakcją z
przemierzenia 2600 kilometrów i „odwołania” jesieni.
Pełną niedogodnością w naszym pobycie w Olympos, niewielką w porównaniu
z zaletami tego miejsca, ale jednak, był brak dostępu do... piwa. To znaczy, piwo,
owszem, występowało w tamtejszych sklepikach i w pubach, jego cena, jak dla
naszych skromnych funduszy, była jednak zaporowa – rozpoczynała się od
równowartość jakichś 8 zł za puszkę. Szybko stwierdziliśmy, ze to nie na naszą
kieszeń, postanowiliśmy więc poszukać taniego wina. Nie mam tu na myśli jabola,
który jako taki nie jest znany w Turcji, a po prostu wina w jak najniższej cenie.
Również to okazało się jednak dość trudne, ceny zaczynały się od jakichś 30 zł za
butelkę. Wreszcie natrafiliśmy na zachęcająco wyglądający egzemplarz - plastikowa
butelka, nakrętka – tego właśnie potrzebowaliśmy. Cena – bezkonkurencyjna, nieco
ponad 10 zł. Nie myśląc długo, zaopatrzyliśmy się od razu dwie sztuki.
Wino okazało się nie najgorsze, a po posłodzeniu miodem całkiem niezłe (na
sposób ten wpadliśmy podczas poprzedniego wyjazdu, do Chorwacji, gdzie
nabyliśmy naprawdę paskudnego winiacza i tą drogą uzdatniliśmy go do spożycia).
Było już ciemno, gdy zaopatrzeni w wino i paluszki ruszyliśmy na plażę by spędzić
tam romantyczny wieczór.
Niedziela
Pierwsza część dnia upłynęła nam podobnie jak sobota. Nawet śniadanie
podobnie się opóźniło, można było za to liczyć na podwójna porcję kawy. Po dwóch
nocach byliśmy już nieco zadomowieni w Olympos, mieliśmy własna drogę na plażę,
wiedzieliśmy gdzie można zjeść duży i tani obiad i gdzie szukać kafejki internetowej.
Po podliczeniu pieniędzy okazało się, że nie stać nas na kolejny nocleg na campingu,
trzeba się więc było przenieść w jakieś tańsze, to znaczy darmowe miejsce.
Właściciele Cactus Cafe, którzy wyglądali na ludzi dla których mało rzeczy na
świecie stanowi problem, nie widzieli też żadnego w tym, by nasz namiot stał u nich
aż do wieczora, mogliśmy więc spędzić cały dzień na plaży. Po południu trzeba
jednak było zacząć myśleć o znalezieniu sobie nowego „lokum”'. W wąskim
wąwozie znalezienie kawałka niczyjego, w miarę płaskiego i nieco osłoniętego terenu
okazało się być dość trudnym zadaniem, zajęło nam to więc trochę czasu. W końcu
trafiliśmy na odpowiednie miejsce miejsce, jakieś 500 metrów od Cactus Cafe w górę
drogi.
Nim skończyliśmy przenosić rzeczy, było już całkiem ciemno. Wkrótce
okazało się, że rozbicie namiotu na nierównym skrawku terenu otoczonym gęstymi i
kłującymi krzaczorami stanowi nie lada wyzwanie. Namiot nie bardzo chciał się tam
zmieścić, a wbicie improwizowanych, drewnianych śledzi w pełną korzeni ziemię
było bardzo trudne. Staraliśmy się jednak, by nasze przenośne schronienie stało jak
najpewniej – zapowiadano bowiem silne burze. Wreszcie, po ponad godzinie walki z
chaszczami i opornymi śledziami namiot stał dość pewnie a tropik był mocno i równo
naciągnięty. Po pełnym wrażeń dniu z największa przyjemnością ulokowaliśmy się w
naszej dość przytulnej, w porównaniu z chaszczami dookoła, jaskini. Sił starczyło
nam jeszcze na tyle, by posprzeczać się o to, gdzie przebiega czyja połowa namiotu.
Następnego dnia szczerze się z tego uśmialiśmy !
Poniedziałek:
Gdyby ktoś uchylił nam rąbka przyszłości i pokazał, gdzie znajdziemy się tego
dnia wieczorem, bylibyśmy szczerze zdumieni. Początek dnia był spokojny,
przyjemny i... dość oryginalny. Postanowiliśmy zafundować sobie królewskie
śniadanie (przynajmniej jak na autostopowe warunki). Z przytaszczonych kamieni i
kawałka starej blachy zbudowaliśmy spory piecyk, za paliwo posłużyły nam suche
gałęzie, a za garnek – stalowy kubek. Wkrótce mieliśmy do dyspozycji: kawę,
herbatę, zupki chińskie i grzanki z pasztetem. Niebo groźnie pociemniało od gęstych
chmur; jeszcze dobrze nie skończyliśmy ucztować, gdy groźba zamieniła się w czyn i
przy akompaniamencie grzmotów na ziemię spadły pierwsze, grube krople deszczu.
Ciężkie chmury zasnuły niebo aż po horyzont, zapowiadało się więc, że resztę dnia
spędzimy w namiocie. Tak też pewnie by było, wszystko zmienił jednak telefon z
domu.
Już od paru dni sen z powiek spędzały mi problemy, jakie wynikły w związku
z ubieganiem się przeze mnie o rozpoczęcie aplikacji adwokackiej. Pewne dość
niewinne, jak mogło by się wydawać, zaniedbanie formalne mogło się okazać bardzo
brzemienne i przykre w skutkach – krótko mówiąc, w razie niepojawienia się przez
mnie do czwartku w w Katowicach groziło mi niedopuszczenie do odbycia aplikacji.
Wraz z Eweliną szybko zdaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji; jedynym wyjściem
było natychmiastowe rozpoczęcie możliwie szybkiego powrotu do Polski. Dotarcie
na czwartek rano było bardzo trudne, jednak możliwe.
Po szybkiej naradzie ustaliliśmy następujący plan działania: przed wieczorem
spróbujemy dotrzeć do Antalii, tam złapiemy nocny autokar do Istambułu i tym
sposobem rano znajdziemy się pod drugiej stronie Turcji, mając jeszcze dwa dni i
dwie noce na dotarcie do Polski. Było wczesne popołudnie, dojechanie na wieczór do
Antalii nie wydawało się więc trudne. Problemem była natomiast tropikalna ulewa,
która wcale nie zamierzała się skończyć. Przemoczenie wszystkich rzeczy już na
początku trudnej podróży nie było dobrym rozwiązaniem, cierpliwie czekaliśmy więc
na poprawę pogody, coraz bardziej nerwowo spoglądając na zegarki. W końcu jednak
musieliśmy się ruszyć; z największą niechęcią wyskoczyliśmy z suchego namiotu i w
strugach zimnego deszczu rozpoczęliśmy ewakuację. Uwijaliśmy się jak mrówki, za
wszelką cenę próbując ochronić plecaki przed deszczem, nasze wysiłki przyniosły
jednak, mówiąc delikatnie, niewielkie efekty. Jak na ironię, pieczołowite rozbicie
namiotu, dzięki któremu tak dzielnie oparł się on nawałnicy, utrudniało teraz jego
zwinięcie – linki były poprzywiązywane do drzew, a tropik dodatkowo naciągnięty
kamieniami – a na koniec i tak wszystko było kompletnie przemoczone.
Złapaliśmy autobus na górę, do głównej trasy, a w trakcie jazdy... przestało
padać. Patrzeliśmy na wychodzące słońce myśląc, że wystarczyło poczekać pół
godziny dłużej... Któż to jednak mógł przewiedzieć.
Po dotarciu na dworzec w Antalii nastąpiła chwila niepewności – czy
zdążyliśmy na czas i czy w autokarze będą wolne miejsca ? Dwadzieścia minut
później siedzieliśmy już w poczekalni, z ulgą ściskając w rękach bilety.
Trzeba przyznać, że standard tureckich autokarów, przynajmniej tych
dalekobieżnych, jest naprawdę wysoki. We wnętrzu czekały na nas wygodne,
rozkładane fotele, „osobiste” telewizory (przed każdym pasażerem), wifi i darmowy
poczęstunek. Można by się spodziewać, że za taki komfort trzeba słono zapłacić,
ceny biletów były jednak całkiem przystępne – 700 – kilometrowa podróż kosztowała
nas po około 120 złotych.
Wtorek
Istambuł powitał nasz powrót w mały przyjemny sposób. Było bardzo
wilgotno, padała gęsta mżawka a do tego temperatura zatrzymała się gdzieś w
okolicach pięciu stopni. Po ciepłej Antalii była to bardzo nieprzyjemna zmiana. Ze
względu na fatalną aurę i goniący nas czas postanowiliśmy znaleźć kolejny autobus,
który wywiózłby nas poza miasto, gdzieś w okolice trasy prowadzącej do Bułgarii.
Po szybkim przestudiowaniu mapy zdecydowaliśmy, że spróbujemy udać się do
Silivri, miasteczka kilkanaście kilometrów za Istambułem. Odszukanie
odpowiedniego autokaru okazało się nie lada wyzwaniem. Dworzec autobusowy w
Istambule jest naprawdę ogromny, a do tego chaotycznie zorganizowany. Nie
znajdziemy tam niczego w rodzaju centralnej informacji czy rozkładu jazdy. Dworzec
składa się z około dwustu stanowisk, z których każde to w istocie odrębne i
niezależne od innych przedsiębiorstwo przewozowe. Jedynym sposób, by się czegoś
dowiedzieć, jest zapytanie któregoś z licznych naganiaczy „gdzie możemy znaleźć
autokar do...” Ci co prawda chętnie służą pomocą, nie zawsze są jednak do końca
zorientowani. W rezultacie dłuższy czas błądziliśmy od jednego stanowiska to
drugiego, coraz bardziej zmarznięci, źli i zdezorientowani. Gdy wreszcie udało nam
się znaleźć stanowisko do Silivri okazało się, że to nie to Silivri o które nam chodzi.
Nie było innego wyjścia jak próbować do skutku i wreszcie trafiliśmy na
odpowiednie stanowisko. O rozkładzie jazdy można było jedynie pomarzyć,
kierowca oświadczył nam jednak „na migi” że niedługo będziemy jechać. Tym razem
cena biletów za niedługą podróż okazała się być słona, nie mieliśmy jednak innego
wyjścia jak zacisnąć zęby i zapłacić. Stwierdzenie, że „niedługo” będziemy jechać
okazało się niestety dość elastyczne i po ponad godzinie wciąż czekaliśmy patrząc,
jak kierowca raczy się kolejną herbatą. Wreszcie zaczął zbierać się do odjazdu, nasza
radość szybko jednak minęła gdy poprowadził nad do... innego autobusu niż ten, do
którego wrzuciliśmy nasze bagaże ! Na nasze gorączkowe pytania „baggage?!”
uśmiechał się tylko i odpowiadał „it's ok, it's ok”. Ja i Ewelina patrzeliśmy na siebie
zdezorientowani. Wcale nie było „ok”. Z drugiej strony nie tylko my zostawialiśmy
nasze bagaże, a inni podróżni wcale nie wydawali się zaniepokojeni. Zagadnęliśmy
jednego z nich w ten sam sposób: „baggage” ? „It's ok”- odpowiedział. Więc może
faktycznie...
Podróżnych zaprowadzono to starego rzęcha, przy którym nasz autobus z
Antalii wyglądał jak statek kosmiczny. Opuszczaliśmy dworzec rozklekotanym
mobilem, wciąż nerwowo spoglądając w stronę autokaru, w którym zostały nasze
plecaki.
Po kilku kilometrach „rzęchobus” zatrzymał się na poboczu, a my z największą
ulgą zobaczyliśmy autobus z naszymi bagażami. Wszyscy się do niego przesiedli i w
nim kontynuowaliśmy podróż. Co miał na celu ten manewr ? Nie mieliśmy pojęcia i
właściwie mało nas to obchodziło; byliśmy szczęśliwi wiedząc, że pod podłogą
znajdowało się naszych dwóch „przyjaciół”.
Wysiedliśmy na jakimś zadupiu, na szczęście przy dość uczęszczanej drodze.
Według mapy można nią było dojechać do autostrady. Liczyliśmy (i wierzyliśmy) że
najtrudniejsze póki co za nami, przedostaliśmy się za Istambuł, teraz złapiemy stopa
do autostrady, później jakiegoś ciepłego tira do granicy, a z granicy powinno się udać
coś na dłuższy dystans. Oczywiście mogło tak właśnie być, mogło. Ale rzecz
potoczyła się zupełnie inaczej.
Zaczęło się od tego, że dłuższą chwilę nie mogliśmy nic złapać. Cały czas
padał deszcz, dokuczało nam przenikliwe zimno. Niespodziewanie stanął przy nas
autobus podmiejski. Szybko się poderwaliśmy i wskoczyliśmy do środka, kierowca
na nasze „no money” tylko się uśmiechnął. W środku było ciasno, z trudem
ulokowaliśmy się z naszymi bagażami. Kilka kilometrów dalej autobus skończył
kurs.
Rozglądaliśmy się już za nowym miejscem do łapania, gdy z przerażeniem
odkryłem, że w mojej kieszeni brak jest telefonu. „Bez paniki”- pomyślałem. „Może
mam go w kurtce, albo wrzuciłem do plecaka...” Niestety, w miarę nerwowego
przetrząsania odzieży i bagaży kolejne opcje odpadały. W końcu nie było wątpliwości
– telefonu nie było. Byłem mokry, zmarznięty i niewyspany, czułem że goni nas czas
– a tu jeszcze takie coś na dokładkę. Czy telefon wypadł mi, gdy biegliśmy do
złapanego autobusu ? Może już w autobusie, gdy przeciskaliśmy się z plecakami ? A
może ktoś w autobusie, wykorzystując ścisk i zamieszanie, postanowił go sobie
„pożyczyć” ? Telefon był wartościowy, miałem tam wiele zdjęć, w tym z opisywanej
wyprawy, a po awarii komórki Eweliny był też naszym jedynym sposobem
komunikacji z domem. Postanowiliśmy więc nie dawać łatwo za wygraną i
spróbować go odzyskać. Miałem nadzieję odnaleźć go w miejscu ostatniego łapania
stopa, zafundowałem więc sobie kilkukilometrową przebieżkę, bardzo mokrą i zimną
(ile może tak padać ?!). Po dotarciu na miejsce trzykrotnie przestudiowałem całe
okoliczne błoto, nie wyłączając kałuży i rowu z wodą – niestety, bez efektu.
Wracałem ze spuszczoną głową i bardzo nietęgą miną. Wyglądało na to, że trzeba
będzie się pogodzić ze stratą... ech wszystkiego mi się odechciało. Nagle droga do
domu wydała mi się dłuższa i trudniejsza, deszcz wyjątkowo zimny, a sam poczułem
się jeszcze bardziej zmęczony. Mina Eweliny wskazywała na podobne myśli. Był to
bodaj najtrudniejszy moment wyprawy, morale siadło nam całkowicie, a jak siada
morale, to siada wszystko.
Będąc na wyprawie autostopowej nie można jednak powiedzieć w którymś
momencie – już mi się nie podoba, dłużej się nie bawię. Byliśmy dwa tysiące
kilometrów od domu, mieliśmy parędziesiąt złotych w portfelu i byliśmy zdani
wyłącznie na siebie. Ta świadomość po prostu nie pozwoliła nam się załamać.
Mieliśmy dość jak cholera, ale nie mieliśmbyło wyboru, po prostu musieliśmy
zmusić się do działania, i to sensownego.
Postanowiliśmy znaleźć komisariat policji, zgłosić zaginięcie telefonu,
poprosić by policjanci zdzwonili na mój numer – nóż ktoś odbierze ? Znalezienie
komisariatu okazało się dość proste. Na miejscu szybko staliśmy się niezłą atrakcją –
dwóch styranych turystów z wielgachnymi plecakami, mówiących po angielsku.
Policjanci przyglądali nam się z życzliwym zaciekawieniem; prowadzono nas od
osoby do osoby i wreszcie znaleźliśmy się w gabinecie kogoś, kto władał angielskim.
Gdy miły, młody funkcjonariusz raz za razem próbował połączyć się z moim
telefonem, trzymaliśmy za niego kciuki jak za ulubioną drużynę. Niestety – numer
odpowiadał, ale nikt nie odbierał. Policjant przyjął zgłoszenie, dłuższą chwilę
wypytując nas o różne rzeczy. Gdy usłyszał, że przyjechaliśmy tu autostopem i mamy
zamiar wrócić w dokładnie taki sam sposób, spojrzał na nas jak na zjawisko
nadprzyrodzone. Na koniec gdy do pokoju weszła młoda dziewczyna i zagadnęła
policjanta, ten spojrzał na mnie i zapytał:
- Jak myślisz, czy ona jest ładna ? Czy nie bardzo..?
- Raczej ładna – odpowiedziałem nieco zdziwiony. Przyglądał się jej chwilę, jakby
nie mogąc się zdecydować.
- To moja była. Ale mamy dobry kontakt – uśmiechnął się. Muszę przyznać, że
poprawił mi humor. Na pamiątkę dostałem odpis protokołu, rzecz jasna po turecku.
Telefonu nie udało się więc odzyskać, nastroje trochę się jednak poprawiły.
Mieliśmy poczucie, że zrobiliśmy co w naszej mocy, nie bez znaczenia było też to, że
mogliśmy trochę się ogrzać no i pogadać w kimś życzliwym. Sytuacja wciąż nie była
jednak najłatwiejsza – straciliśmy kilka godzin, nasze rzeczy były przemoczone do
suchej nitki, a aura wciąż wybitnie nam nie sprzyjała. Jako że znaleźliśmy się w
mieście, musieliśmy przejść spory kawałek, by znaleźć w miarę względne miejsce do
łapania. W końcu wróciliśmy do „czynności właściwej” - i to była dobra wiadomość.
Gorzej, że nic nie chciało się zatrzymać. Minął kwadrans, później drugi i trzeci.
Znowu się rozpadało, w dodatku zerwał się silny wiatr. Przez pośpiech prawie nic
dziś jeszcze nie jedliśmy. Po raz kolejny tego dnia mieliśmy wszystkiego dość; tym
razem nasze organizmy powiedziały już jednak głośne i stanowcze „STOP”. Na
gwałt potrzebowaliśmy podładowania baterii. Rozejrzeliśmy się za jakimś miejscem,
które mogłoby się stać tymczasowym schronieniem – pobliski hipermarket uznaliśmy
zgodnie za dobrą opcję. Z rozkoszą rozsiedliśmy się na ławce w galerii; było ciepło,
sucho, bez wiatru. Po prostu pławiliśmy się w luksusie.
Rozpoczęliśmy proces doprowadzania się do stanu używalności. Kolejno
odwiedziliśmy łazienkę, gdzie skorzystaliśmy z dobrodziejstwa papieru toaletowego,
w bardzo „autostopowy” sposób. Mianowicie napchaliśmy go do skarpetek a
następnie do butów; wchłaniał wilgoć i stanowił dla zmarzniętych stóp dodatkową
izolację. Zmieniliśmy też mokre ubrania na... trochę mniej mokre. Następnie
przystąpiliśmy do ucztowania. Z restauracji piętro wyżej udało nam się uzyskać jakiś
litr wrzątku, dzięki czemu już po chwili mogliśmy raczyć się dużymi porcjami zupek
chińskich, gorącą herbatą i turbo-kawą, która postawiłaby na nogi nawet
niedźwiedzia jaskiniowego w środku zimy. Poczuliśmy się znacznie lepiej,
organizmy dały znać „ok, można kontynuować”, więc ruszyliśmy dalej.
Nie bardzo mieliśmy ochotę wracać na poprzednie miejsce, w pewnym sensie
mieliśmy do niego uraz, postanowiliśmy więc spróbować trochę dalej. Był to niezły
wybór, gdyż nie dalej jak pół godziny później jechaliśmy już do autostrady „z panem,
który nie jedzie do autostrady, ale w sumie może nas tam podwieźć”. Za co byliśmy
mu bardzo wdzięczni.
W autostopie często jest tak, że jak nie idzie to nie idzie, ale jak ruszy – to już
leci. Piętnaście minut później siedzieliśmy wygodnie w ciepłym tirze, mknąc do
granicy z Bułgarią.
Zaliczenie wszystkich „etapów” turecko - bułgarskiego przejścia i tym razem
zajęło nam sporo czasu; nim otworzyły się przed nami podwoje Bułgarii, zrobiło się
już niemal całkiem ciemno. Byliśmy zdeterminowani, by złapać jakiegoś tira. Wraz z
zapadnięciem zmroku temperatura jeszcze się obniżała, a nasze ciuchy cały czas były
wilgotne, chcieliśmy więc za wszelką cenę uniknąć nocowania w namiocie. Nocny tir
– to byłby idealne rozwiązanie – nie dość ze ciepło i sucho, to jeszcze rano
znaleźlibyśmy się kilkaset kilometrów bliżej domu. Tylko jadąc w nocy mogliśmy
zdążyć wrócić do czwartku. Ruch był raczej umiarkowany, kierowcy w większości
albo już skończyła swoje kursy, albo zamierzali to zrobić na najbliższym parkingu.
Minęła godzina, później druga – od czasu do czasu ktoś tylko pokazał nam, że zaraz
staje i idzie spać. Siły powoli nas opuszczały, to był naprawdę ciężki dzień. W końcu
namierzyliśmy Polaka, który stanął był zakupić winiety. Jechał jeszcze tylko parę
kilometrów, do najbliższego parkingu i zgodził się nas tam podwieźć. Kategorycznie
domówił natomiast zabrania nas następnego dnia, rano, w dalszą podróż.
Na parkingu stało sporo tirów, wszyscy niestety skończyli już kursy i
pochowali się za zasłonkami. Ruch na drodze praktycznie zaniknął a miejsce było
słabo oświetlone; można by tu stać do rana i nic nie złapać. Byliśmy już mocno
przemarznięci i zmęczeni, bez wielkiego entuzjazmu zdecydowaliśmy się w końcu na
nocleg. Goniący nas czas zszedł w tym momencie na dalszy plan; w myślach
mieliśmy tylko przetrwanie lodowatej nocy.
Namiot był mokry jak szmata i zaczynał cuchnąć stęchlizną, nocleg na
zewnątrz nie wchodził jednak w grę – znów mogła zacząć padać, a nawet jeśli nie,
rano wszystko pokryłoby się rosą. Wpakowaliśmy się do środka z największą
niechęcią; wilgotne były również śpiwory, a jedna z karimat nasiąkła woda jak gąbka
i nie nadawała się do użytku. Na szczęście okazało się, że nasze śpiwory, mimo że
mokre, wciąż nieźle spełniały swoja rolę. Wkrótce zrobiło się przyjemnie ciepło, a to
wystarczyło, by szybko nadszedł sen.
Środa
To, że gdy zasypiasz jest ci ciepło nie znaczy jeszcze, że w nocy ten stan się
utrzyma. Wiele razy dość dotkliwie doświadczyłem tej prawdy... jednak tym razem
nie było najgorzej. Owszem, z powodu lekkiego wychłodzenia budziliśmy się parę
razy, spodziewaliśmy się jednak że będzie gorzej. Gdy obudziliśmy się na dobre, było
już całkiem jasno; po wyjściu na zewnątrz okazało się, że... namiot zamarzł.
Pokrywała go gruba warstwa szronu, a mokra karimata, której nie zabraliśmy do
środka, była całkiem sztywna. Zgodnie orzekliśmy, że nasze śpiwory otrzymują
ocenę celującą.
Na parkingu czekało na nas bardzo niemiłe odkrycie – był prawie pusty.
Ponieważ nie dysponowaliśmy już żadnym sprawnym telefonem nie mogliśmy
nastawić sobie budzika, a wyglądało na to, ze niemal wszystkie tiry zebrały się
wczesnym rankiem i teraz zostało ledwie kilka sztuk. Zmierzaliśmy w ich kierunku z
mocno nietęgimi minami, gdy spostrzegliśmy ze jeden z nich ma polskie blachy.
Przyzwyczailiśmy się już do zaskoczonych min polskich torowców,
gdy
podchodziliśmy z naszymi wielkimi „garbami” i zaczynaliśmy rozmowę od
rezolutnego „dzień dobry !” Mieliśmy pewne obawy czy uda nam się zrobić dobre
wrażenie, nie wyglądaliśmy bowiem za specjalnie: brudne ubrania, ubłocone plecaki,
potargane włosy i twarze jak na ciężkim kacu. Szczęśliwie kierowca chyba wczuł się
w naszą sytuację i postanowił nam pomóc. I tak już po chwili siedzieliśmy w tirze
pana Irka z Sandomierza i piliśmy gorącą kawę i herbatę. Irek jechał na Węgry by
pomóc koledze, miał tam przepiąć naczepę i wrócić z nią do Rumunii. Mogliśmy
więc przejechać z nim ponad tysiąc kilometrów i następnego dnia znaleźć się już
całkiem blisko domu ! W 10 minut z piekła do nieba !
Liczne, strome podjazdy i kiepska nawierzchnia sprawiały, ze drogi ubywało
powoli; długimi odcinkami pojazd nie przekraczał 40 kilometrów na godzinę.
Większość terenów, przez które przejeżdżaliśmy, była słabo zaludniona i
niezagospodarowana; najczęstszym widokiem były ciągnące się aż po horyzont
nieużytki. Dość często mijaliśmy, wspominane już wcześniej, wioski-slumsy.
Wszystkie wyglądały tak samo – tworzyło je kilkadziesiąt jakby naprędce
wzniesionych budynków z drewna, cegły, blachy i tego co akurat było pod ręką;
większość z domostw wyglądała jakby ostatkiem sił opierała się sile grawitacji.
„Takie wioski w Bułgarii to normalka” - Irek tylko potwierdził nasze spostrzeżenia.
„W lato to jeszcze mogę to sobie wyobrazić, ale jak ci ludzie mieszkają tam zimą ?
Te dachy są tak dziurawe, że gdy patrzysz na taki domek w nocy, widzisz światło
przebijające przez strop”.
Po minięciu Starej Zagorki z mozołem zaczęliśmy się wspinać na łańcuch
Bałkanów Wschodnich. Wkrótce po obu stronach drogi pojawił się śnieg; cienka z
początku warstwa w miarę wzrostu wysokości stawała się coraz grubsza, by po
niedługim czasie przeistoczyć się w głębokie zaspy. W ten oto sposób w czasie
trzytygodniowej podróży zaliczyliśmy wszystkie pory roku !
Przed granicą z Rumunią zatrzymał nas potężny korek. Granica bułgarsko rumuńska na niemal całej, kilkuset kilometrowej długości przebiega wzdłuż Dunaju.
Mieliśmy ją przekroczyć w pobliżu miasta Ruse, mniej więcej na szerokości
Bukaresztu – rzeka, zbliżając się już do ujścia, jest tutaj bardzo szeroka. Oba kraje
spina imponujący, półtorakilometrowy most; droga przebiega dziesiątki metrów nad
rzeką, zapewniając niesamowite widoki. Póki co jednak widzieliśmy tylko tył
stojącego przed nami tira, a wszystko przez to, że odprawa na moście odbywała się w
iście ślimaczym tempie. Po przeszło dwóch godzinach dotarliśmy wreszcie na czoło
kolejki; przestój został nam wynagrodzony imponującym widokiem na dolinę
Dunaju. Ciekawy był również sam most, nie tylko ze względu na swoje rozmiary.
Nawierzchnia była wyremontowana... dokładnie do połowy (i ani metra dalej). Jak
wyjaśnił nam Irek, Bułgarzy i Rumuni nie potrafili się dogadać by wspólnie
wyremontować most, Bułgarzy położyli więc nową drogę na swojej połowie, zaś pod
stronie rumuńskiej zostało po staremu.
Irkowi zostało jeszcze kilkadziesiąt minut dniówki. Mieliśmy nadzieję że uda
się przejechać za Bukareszt; co prawda następnego dnia mieliśmy kontynuować
podróż tym samym tirem, „na wszelki wypadek” jednak zawsze lepiej znaleźć się za
wielkim miastem niż przed nim. Na szczęście kilkudziesięcio kilometrowy odcinek
do rumuńskiej stolicy udało się pokonać bez większych trudności. Było około 20.00
gdy zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu za Bukaresztem. Miał on tę, dość istotną z
naszego punktu widzenia, zaletę, że obok znajdował się spory bar, w którego ciepłym
wnętrzu mogliśmy spędzić noc. Niestety, przenocowanie w tirze pana Irka nie
wchodziło w grę z tej przyczyny, że było tam tylko jedno łóżko.
Umówiliśmy się z kierowcą, że stawimy się następnego dnia koło 6.00 i
ruszyliśmy do zajazdu. Rozsiedliśmy się na twardych ławach i zamówiliśmy po
piwie. Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, jak jesteśmy zmęczeni; pomijając trudy
podróży, przez dwie ostatnie noce musieliśmy zadowalać się jedynie namiastką snu, a
ta noc nie miała być pod tym względem lepsza. Szczerze mówiąc bardzo nie lubię
spędzania nocy na stacjach benzynowych czy w barach; w takich miejscach trudno
jest zasnąć, a godziny niemiłosiernie się dłużą. Nad barem znajdował się motel i
poważnie zaczęliśmy się zastanawiać nad wynajęciem pokoju. Perspektywa
wygodnego łóżka była bardzo kusząca, niestety okazało się że cena przerasta nasze
bardzo już skromne możliwości finansowe. Siedzieliśmy tak więc już dobrych kilka
godzin, czując się coraz bardziej otępiali, ale wciąż w żaden sposób nie mogąc zasnąć
– było po prostu zbyt głośno, zbyt jasno i zbyt niewygodnie. Do rana było jeszcze 6
godzin, co w tym momencie wydawało się wiecznością.
W pewnym momencie zainteresował się nami jeden z siedzących w barze
tirowców; łamaną polszczyzną wypytał nas skąd jesteśmy i co właściwie tutaj
robimy. Okazało się że był to Belg z wyjątkowym talentem do języków; oprócz
polskiego potrafił dogadać się jeszcze w kilku innych. Na jego pełne szczerego
zdziwienia pytanie, dlaczego nie spędzimy nocy w motelu odparliśmy zgodnie z
prawdą, że jesteśmy spłukani. „Śpicie w motelu!” - powiedział stanowczym tonem,
położył na stole banknot euro, odwrócił się i miał zamiar odejść. Trochę głupio nam
było tak wziąć od kogoś pieniądze,„Poradzimy sobie, nie ma problemu, nie musi pan
za nas płacić, nie ma potrzeby...”- zaczęliśmy protestować. „Szef i tak mi zwróci,
więc nie ma o czym mówić. A tak poza tym... koło 10 rano będę jechał na Węgry.
Jeśli macie ochotę się ze mną zabrać, to nie ma problemu”. Wciąż trudno nam było
uwierzyć w tak niespodziewaną odmianę naszego losu.
W porównaniu z miejscem na twardej ławie pokój okazał się być szczytem
luksusu. Z uśmiechami niczym dwa wyrośnięte banany patrzyliśmy na przestronne i
przytulne wnętrze; wielkie łóżko było bardzo miękkie a cały pokój aż dziwnie czysty
(szczególnie w porównaniu do nas). Nie mogłem przestać się uśmiechać myśląc o tej
niesamowitej sytuacji – gdyby 10 minut temu ktoś mi powiedział że spędzimy tę noc
we własnym mini – apartamencie, posłałbym mu tylko kpiące spojrzenie.
Kiedy już wyszliśmy ze stanu przyjemnego oszołomienia, zajęliśmy się
bardziej przyziemnymi sprawami, od których nie sposób na wyjeździe autostopowym
uciec. Wyrzuciliśmy z plecaków wszystkie mokre rzeczy (czyli w zasadzie wszystko)
i poobwieszaliśmy nimi wszelkie dostępne powierzchnie; to co się nie zmieściło,
trafiło na podłogę. Ponieważ w pokoju nie było już miejsca by wysuszyć namiot,
rozłożyliśmy go... na korytarzu. Nareszcie była też okazja by wziąć porządny, gorący
i nielimitowany prysznic. Zgodnie ustaliliśmy, ze mając taki świetny pokój szkoda
byłoby go opuszczać już o piątej rano, czyli raptem za 4 godziny. Ponieważ dojechnie
do Polski do czwartku, czyli do jutra, było już fizycznie nie możliwe, nie musieliśmy
się aż tak spieszyć. O możliwych konsekwencjach opóźnienia nie było teraz sensu
myśleć. Tak więc zdecydowaliśmy skorzystać z zaproszenia sympatycznego Belga.
Odłożenie wyjazdu o 4 godziny w zamian za porządne wyspanie się wydawało nam
się więcej niż uczciwym targiem, tym bardziej że porządny sen był u nas ostatnio
towarem bardzo deficytowym, a droga do domu wciąż była daleka.
Czwartek
Ten dzień rozpoczął się inaczej niż kilka poprzednich. To znaczy –
obudziliśmy się wypoczęci, nie było nam zimno a wokół nie było mokro; więcej –
było nawet przyjemnie ! Mieliśmy jeszcze sporo czasu do 10, mogliśmy więc
spokojnie się spakować, okazało się też że z podarowanych nam wczoraj euro
starczy jeszcze na dwa okazałe śniadania ! Tego poranka sprzyjała nam nawet
pogoda; było co prawda chłodno, ale bardzo słonecznie. Z uśmiechem na ustach
ruszyliśmy przypomnieć się naszemu Belgowi... i tu sielankowy nastrój się popsuł.
Belgijski tirowiec bardzo nas przepraszał, ale jednak nie mógł nas zabrać; tłumaczył
że zadzwonił do niego szef i jest zmuszony zmienić trasę. Trudno nam się było
oczywiście na niego gniewać, bardzo nam wczoraj pomógł, mimo wszystko
rozczarowanie było duże, przyszło nam teraz pożałować dodatkowych godzin
spędzonych w łóżku. No cóż, nie było większego sensu dłużej się nad tym
zastanawiać, pozostało nam szukać nowego transportu.
Mimo ze było już dość późno, na parkingu stało jeszcze parę tirów. Szczęśliwie
okazało się, ze dwa z nich mają polskie rejestracje, właścicieli nigdzie nie było
jednak widać. Postanowiliśmy usiąść w słońcu i na nich poczekać. Nie minęło wiele
czasu, gdy zjawił się pierwszy z nich – starszy jegomość, jakby mocno zmęczony
życiem, a w szczególności poprzednim wieczorem. Niezwłocznie ruszyliśmy w jego
stronę z naszym niezmiennie radosnym „dzień dobry !” i przedstawiliśmy mu naszą
sytuację. „Noo... myślę że możemy wam pomóc” - zaczął; tym samym okazało się
że panowie Polacy są razem. „Tylko wiecie, jest taka sprawa, że my jeszcze nie
ruszamy. Znaczy... już niedługo, ale jeszcze trochę. Bo wczoraj trochę zabalowaliśmy
i musim jeszcze trochę... odpocząć” – uśmiechnął się do nas mrużąc przekrwione
oczy. „Tylko jeszcze muszę kolegę zapytać. A tak w ogóle to Janek jestem”
Siedzieliśmy w trójkę przy stojącym przed barem stoliku, gdy zjawiła się tleniona
blondynka w wieku trzydziestu paru lat, o dość specyficznej urodzie. Siadła obok
pana Janka, a on objął ją ramieniem. „To jest Raluca” - przedstawił ją - „Ona też z
nami jedzie”. Jak się wkrótce okazało, panowie poznali Ralucę poprzedniego
wieczoru, a Janek, z sobie tylko wiadomych powodów, postanowił zabrać ją do
Polski.
Po chwili pojawił się drugi z Polaków, Waldek. W porównaniu z nim Janek
wyglądał świeżo.
- No i jak jest ?” - zawołał do niego Janek. Pan Waldek wymruczał jakieś
przekleństwa.
- Są tu Polacy, trzeba im pomóc ! To weźmiemy ich, co ? Trzeba przecież pomóc
rodakom !” - pan Janek krótko przedstawił naszą sytuację. Waldek wychrypiał coś na
kształt potwierdzenia i usiadł z nami.
- Jest już późno, trza niedługo ruszać – przypomniał koledze pan Janek. - Właściwie
to powinniśmy byli ruszyć trzy godziny temu – dodał pod nosem. - Wiem co by ci
pomogło – znów wrócił się do kolegi. - Kawa z cytryną !
- Kawa z... cytryną ? – Waldek wydawał się, delikatnie mówiąc, nieprzekonany –
Zeżygał bym się po pierwszym łyku.
- No i o to chodzi ! - triumfował pan Janek.
Przez jakąś godzinę przysłuchiwaliśmy się podobnym wymianom zdań, a
panowie pochłaniali kolejne kubki kawy (bez cytryny), urozmaicając je dużą ilością
papierosów. W końcu chyba naprawdę zaczęli się zbierać.
- To zrobimy tak – zwrócił się do nas pan Janek – ty pojedziesz ze mną- mówiąc to
spojrzał na mnie - a dziewczyna z Waldkiem, to on się ucieszy.
Ten pomysł mało przypadł nam do gustu, zacząłem wyjaśniać, że wolelibyśmy
jechać razem. Janek jakby mało zwracał na to uwagę. No cóż, pozostawało mi
przedstawić sprawę jasno i dobitnie.
- Wie pan, całą podróż jedziemy razem – zacząłem – i nie będziemy tego teraz
zmieniać. W ten sposób czujemy się pewniej, tak żeśmy między sobą ustalili i nie
pojedziemy osobno. - Janek chyba nie był zbyt zadowolony, ale to nie było ważne;
byliśmy już nawet przygotowani na szukanie nowego transportu. Pośpiech
pośpiechem, ale bezpieczeństwo zawsze było i będzie na pierwszym miejscu.
- No dobra – powiedział jednak w końcu kierowca – jeśli tak chcecie, to pojedziecie
ze mną i z Ralucą.
Tak zaczęła się nasza ponad sześciuset kilometrowa przeprawa przez Rumunię.
Późnym wieczorem mieliśmy się znaleźć na przejściu graniczny z Węgrami, w
pobliżu miasta Satu Mare. Stamtąd to polskich Bieszczad było tylko nieco ponad sto
kilometrów w linii prostej. Wielogodzinną jazdę urozmaicały nam zabawne
pogawędki dwóch kierowców przez CB – radio. Mijały godziny, a my mijaliśmy
kolejne miasta: Piteszti, Sybin, wreszcie, już dobrze po zmroku, największe miasto
północnej Rumunii, Kluż. Godziny jazdy dawały nam się już we znaki, jednocześnie
podtrzymywała nas na duchu myśl, że z każdym kilometrem jesteśmy bliżej domu,
już naprawdę blisko. Około 23.00 zakończyliśmy jazdę przy węgierskiej granicy.
Mieliśmy nadzieję, że może uda się jakoś przenocować w kabinie, szybko
okazało się jednak, że ta opcja nie wchodzi w grę. Noc była (znowu) bardzo zimna, a
jak na złość, po słonecznym dniu teraz zaczęło dość mocno padać. Na parkingu stało
sporo tirów – gdyby udało się zebrać jednym z nich, rano moglibyśmy być w Polsce.
Niestety, było już późno, wszyscy kierowcy albo już spali, albo szykowali się do snu.
Ruch na granicy był właściwie zerowy; pozostało nam poszukać jakiegoś miejsca na
nocleg. Na przejściu stał spory, zadaszony terminal dla tirów; nie zastanawiając się
długo, rzuciliśmy nasze karimaty pod jednym z daszków, plecakami trochę
osłoniliśmy się od lodowatego wiatru i szczelnie opatuliliśmy się naszymi
wspaniałymi śpiworami. Zasypialiśmy z nadzieją, że następna noc spędzimy już w
Polsce.
Piątek, 11 listopada 2011
Obudził nas węgierski strażnik graniczny. Było już jasno. W łamanym
angielskim próbował nam przekazać, że to nie miejsce do spania. Pokiwaliśmy
głowami, powiedzieliśmy że już idziemy i zaczęliśmy się zbierać. Nie mieliśmy
budzików, więc w sumie byliśmy mu wdzięczni. Wciąż padało. Panowie Janek i
Waldek wciąż stali na parkingu, okazało się jednak, że mają jakieś problemy z
papierami i nie wiedzą kiedy będą mogli ruszyć; generalnie jednak, gdybyśmy do
czasu ich odjazdu nic ie złapali, Janek zgodził się nas zabrać dalej, do Polski, aż pod
Kraków.
Póki co zajęliśmy strategiczną pozycję w w budce z winietami. Musiał się tam
udać każdy przybywający na granicę kierowca. Polowaliśmy rzecz jasna na Polaków;
ruch nie był jakiś oszałamiający, od czasu do czasu zdarzał się jednak ktoś mówiący
po Polsku. Niestety, nie bardzo dopisywało nam szczęście; kierowcy których
zagadywaliśmy albo jechali w przeciwnym kierunku, albo w podwójnej obsadzie,
albo tylko gdzieś na Węgry... Ilu z nich faktycznie nie mogło nam pomóc, a ilu po
prostu nie chciało – nie miało większego znaczenia; faktem było ze po dwóch
godzinach wciąż tkwiliśmy w winietowej budce. Powoli nasza obecność tam stawała
się, w pewien sposób, słynna – przyjeżdżający kierowcy mówili, że tak, słyszeli już o
nas na CB, niestety nie mogą na pomóc. W międzyczasie kilkukrotnie
przypomnieliśmy się panu Jankowi; mówił że niedługo chyba będzie mógł się
zbierać. Wreszcie, z naszej budki zobaczyliśmy że dwaj Polacy ruszyli; wybiegliśmy
za nimi, ale Janek... po prostu odjechał ! Skubaniec nas zostawił ! Dopędziliśmy
jeszcze do powoli rozpędzającego się tira pana Waldka, energicznie doń machając, a
ten... zatrzymał się. Uff. Wskoczyliśmy do środka i podziękowaliśmy. „Mówiłem mu,
weź ich, co ci zależy, zawieziesz ich aż pod Kraków – kierowca zaczął nam
wyjaśniać sytuację – ale ta Raluca coś mu marudziła, że jej ciasno, że ona to by się
chciała położyć, bo ją głowa boli od całej tej jazdy... Masakra. Ja nie wiem na co on
ją w ogóle ze sobą targa – kontynuował Waldek - Ja was zawiozę do Polski, ale jadę
pod Rzeszów, a stamtąd do was, na Śląsk, będziecie mieli sporo dalej niż z
Krakowa.” Rzeczywiście, dalej. Ale znacznie bliżej niż spod rumuńskiej granicy,
byliśmy mu więc bardzo wdzięczni.
Było już pewne, że tego dnia znajdziemy się w Polsce, z czego naprawdę się
cieszyliśmy. Czy jednak zdołamy dziś dotrzeć do domu ? To już takie pewne nie
było; późnym popołudniem mieliśmy się znaleźć gdzieś przy trasie Rzeszów –
Tarnów, wciąż ponad 200 km od domu, a po drodze do pokonania Kraków i
aglomeracja śląska. Póki co jednak bardzo przyjemna była myśl, że już za parę
godzin, po trzech tygodniach tułaczki, znajdziemy się w rodzimym kraju.
Pan Waldek okazał się całkiem miłym gościem, dopiero teraz mieliśmy okazję
dłużej porozmawiać. Kiedy przejeżdżaliśmy przez miasteczko Tokaj na Węgrzech
(tak, to ten Tokaj) opowiedział nam na przykład o festiwalu wina, jaki odbywa się
tam corocznie w maju. Jedną z atrakcji jest możliwość darmowej degustacji
najróżniejszych rodzajów wina. Zaczęliśmy poważnie rozważać z Eweliną pomysł
odwiedzenia Tokaju w maju przyszłego roku !
Było koło 15.00 gdy przekroczyliśmy granicę w na przejściu w Barwinku.
Polska !!! Może zabrzmi to dziwnie, ale wspaniale było z powrotem znaleźć się w
kraju, wśród swoich. Wszystko wydawało się takie przyjazne i proste, napisy po
polsku, z każdym można się bez problemu dogadać, żadnych problemów z walutą.
Na co dzień zupełnie nie myśli się o takich rzeczach, bo i co to za radość, że sobie w
sklepie można po polsku porozmawiać ? Taki wyjazd zmienia jednak sposób
patrzenia na takie rzeczy, przynajmniej dopóki nie wpadnie się w z powrotem stare
przyzwyczajenia.
Pan Waldek zostawił nas w Dębicy, mniej więcej w połowie drogi między
Rzeszowem a Tarnowem. Podziękowaliśmy serdecznie za „dostarczenie nas” do
Polski, po czym kierowca ruszył w swoją stronę, to znaczy na północ, my zaś -w
poszukiwanie dworca kolejowego. Zaczynało się już ściemniać, a dojazd autostopem
do mojego miasteczka nie byłby z tego miejsca najłatwiejszy. Szczerze mówiąc,
dojazd komunikacją publiczną też nie zapowiadał się najłatwiej. Im później, tym
mniej będzie pociągów i busów, aż do komunikacyjnej nocnej przerwy. Tak
rozpoczęliśmy nasz ostatni wyścig z czasem, jeśli wygramy, czeka nas gorąca kąpiel
i miękkie łóżku, jeśli nie – dziś jeszcze śpimy na dworcu. Nie trzeba chyba specjalnie
tłumaczyć, że byliśmy dość zmotywowani.
Z Dębicy do Krakowa dostaliśmy się pociągiem, około 21.30 byliśmy nad
Wisłą. Dosłownie w biegu złapaliśmy busa do Katowic (następny był za dwie
godziny). Udało nam się zdążyć na ostatni wieczorny pociąg do Zawiercia; już
wiedzieliśmy że dziś śpimy w domu. Po północy dwoje brudnych i wymęczonych
podróżników zjawiło się w bloku przy ul. LWP; po trzech tygodniach wojaży znów
przekroczyliśmy próg mojego mieszkania, wracając do świata wygód i codzienności.
Po raz kolejny uświadomiłem sobie ciekawą rzecz – wyjazd autostopowy daje
podwójną radość: najpierw człowiek cieszy się rozpoczynając podróż i rzucając się w
wir szalonych przygód; powrót do domu daje nie mniejszą radość, a to ze znalezienia
się z powrotem w wśród bliskich, w bezpiecznym miejscu gdzie gorąca woda czeka
na każde zawołanie, a otwierając lodówkę można sobie wybrać, na co akurat ma się
ochotę. Ten stan, kiedy naprawdę docenia się wygody nad którymi na co dzień nikt
się nie zastanawia, kiedy kąpiel wydaje się wyjątkowa przyjemna a łożko miękkie jak
nigdy przedtem, utrzymuje się jeszcze kilka dni po powrocie, by później znów
potraktować to wszystko jako coś, co po prostu jest. W każdym razie wtedy,
wchodząc do domu który cztery dni wcześniej znajdował się gdzieś na drugim końcu
mapy, miałem ochotę powiedzieć tylko: ufffff... Oboje z Eweliną byliśmy bardzo
zmęczeni, siły odzyskiwaliśmy jeszcze parę ładnych dni. Oboje też zdobyliśmy coś
bardzo cennego: przekonaliśmy się, że nawet najdziksze marzenie, jeśli jest
prawdziwe i jeśli ma się dość odwagi, może zostać zrealizowane. Wspomnienia z tej
niesamowitej podróży są w nas ciągle żywe i z pewnością długo się to jeszcze nie
zmieni. Planujemy kolejną wyprawę – autostopem przez Włochy, z finałem na
wulkanie Etna.

Podobne dokumenty