Lesław Czapliński
Transkrypt
Lesław Czapliński
STRASZNY DZIADUNIO WAMPUKA PARODIE czyli OPERA i jej Lesław Czapliński „WAMPUKA czyli OPERA i jej PARODIE” 19 stycznia 1909 roku w awangardowym petersburskim teatrzyku, kierowanym przez wybitnego rosyjskiego eksperymentatora Nikołaja Jewreinowa, miała miejsce prapremiera „Wampuki czyli afrykańskiej narzeczonej, pod każdym względem wzorcowej opery” Władimira Ehrenberga, przez samego autora określonej jako parodia operowa w jednym akcie. On sam opracował też libretto, zainspirowany felietonem Anchara Mancepiłowa, pod którym to pseudonimem ukrywał się książę Michaił Wołkoński, a spektakl wyreżyserował Ungieri. W krzywym zwierciadle, jak nomen omen nazywała się scena, na której „Wampuka” ujrzała światła rampy, ukazywała ona pompatyczność i nonsensowność wielkich widowisk operowych w stylu „Afrykanki” Giacomo Meyerbeera czy „Aidy” Giuseppe Verdiego. Sam tytuł stanowił trawestację zwrotu, wielokrotnie powracającego w rosyjskim tłumaczeniu libretta „Roberta diabła” przywołanego Meyerbeera, a mianowicie „wam puk, wam puk cwietow podnosim” (Pęk kwiatów, pęk kwiatów ofiarujemy). Od tego czasu słowo „wampuka” zaczęło żyć własnym życiem i oznaczać w ogóle wszelkie teatralne sztampy (w języku rosyjskim utworzono nawet czasownik „wampuczit’” na określenie aktorskiej pretensjonalnościi minoderii), a w odniesieniu do opery jako rodzaju stało się synonimem anachroniczności jej martwych konwencji, co polski krytyk Mirosław Kondracki ujął aforystycznie, iż jest „wczorajszą muzyką w przedwczorajszym teatrze” (Ruch Muzyczny nr 27 z 1971 roku, s. 10). Chyba też nie przypadkiem, choć może nie do końca świadomie, w podtytule pojawiła się „afrykańska narzeczona”, albowiem pół wieku wcześniej, prezentowane przez amerykańskich komików – Francisa Leona i Edwina Kelly’ego – skecze, naśladujące istniejące operowe pierwowzory (np. „Lukrecja Borgia”, „Morderczy trubadur”), były przez nich określane jako „zafrykanizowane opery-buffa”. Leon, operujący falsetem sięgającym wysokich rejestrów i nazywany z tego powodu błazeńską „primadonną”, gdyż specjalizował się w rolach kobiecych, w spektaklu „Żelazne płuca” (Leatherlungs) imponował niezwykłą maestrią z jaką naśladował styl wykonawczy i sceniczne zachowania sławnej wówczas divy operowej – Jenny Lind. Rzecz jasna, wszyscy dotąd wymienieni nie byli pierwszymi, którzy wpadli na podobny pomysł. Już w 1853 roku w paryskim teatrze Palais Royal ujrzały światła rampy pięcioaktowe „Folies dramatiques” (Szaleństwa teatralne) Florimonda Rongera (lepiej znanego jako Hervé, poprzednika, a następnie wytrwałego konkurenta Offenbacha), w których każda część odnosiła się do innego gatunku scenicznego i związanych z nim konwencji, wyradzających się z czasem w nieznośne sztampy. Jedno z ogniw, zatytułowane „Gargouillada”, zainspirować miało księcia Charlesa de Morny (skądinąd przyrodniego brata Napoleona III i ministra spraw wewnętrznych), występującego pod pseudonimem Saint-Rémy, do ułożenia i prywatnego wystawienia 31 maja 1861 w Pałacu Burbońskim (siedzibie parlamentu) zabawnej 1 krotochwili „Pan Choufleuri przyjmuje” („Monsieur Choufleuri restera chez lui 24 janvier 1833), przerobionego następnie i udoskonalonego przez Jacques’a Offenbacha i po raz pierwszy zaprezentowanego publicznie tego samego roku 14 września w paryskim teatrze operetkowym BouffesParisiens. Wskazany w tytule czas akcji – 24 stycznia 1833 – apogeum powodzenia w Paryżu opery włoskiej w ogólności i Gaetano Donizettiegooraz Giuseppe Verdiego (tercet parodiujący finałowe concertato z II aktu „Trubadura”) w szczególności – podpowiedziały przedmiot zabiegów parodystycznych, aktualnych także dwadzieścia lat później w okresie prapremiery, albowiem pomiędzy rokiem 1801a 1878 działał nieprzerwanie w nadsekwańskiej stolicy Théâtre Italien, grającyw różnych budynkach i będący bądź to niezależną antrepryzą, bądź wchodzący w skład rządowych scen muzycznych (obok Opery i Opery Komicznej). Nowobogacki pan Wzdęcki z paryskiej dzielnicy Marais (dziewiętnastowieczne wcielenie Molièrowskiego pana Jourdaina) postanawia otworzyć własny salon. Wieczór inauguracyjny uświetnić mają gwiazdy ówczesnej wokalistyki: Henriette Sontag, Giovanni Battista Rubinii Antonio Tamburini, którzy w ostatniej chwili odwołują swój występ. Dla ratowania sytuacji nie pozostaje nic innego jak wcielić się w ich role córce gospodarza – Ernestynie – jej ukochanemu, ubogiemu muzykowi Babylasowi (w polskiej wersji Melchiorowi) i wreszcie samemu 2 Wzdęckiemu . W ich wykonaniu odegrana zostaje scena w stylu włoskiej opery belcantowej (tercet „Italia la bella”), stanowiąca zabawny melanż motywów melodycznych, wzorowanych na Bellinim, Donizettim i wczesnym Verdim, którym towarzyszy pseudowłoszczyzna tych domorosłych śpiewaków, żonglujących niedokładnie zapamiętanymi konwencjonalnymi zwrotami z librett czy zupełnie niedorzecznymi zbitkami w rodzaju: „La prima primadonna”, a wszystko to nakłada się na sytuację dramatyczną paralelną do rzeczywistej (ojciec zastaje córkę z kochankiem, na poślubienie którego nie chce wyrazić zgody). We wcześniejszym tercecie „Babylas! Babylas!” Offenbach przywołuje zaklęcie Bertrama, ożywiającego duchy potępionych mniszek z popularnej opery Meyerbeera „Robert diabeł”. Z kolei nawiązanie do „Hugenotów” tegoż autora – chorału „Seigneur, rempart et seul soutien” – daje znać o sobie w ustępie „Hosanna! Mort, je t’aime” z wcześniejszej jednoaktówki – „Bata-clan” (29 grudnia 1855) – określonej jako muzyczna chińszczyzna (tytuł odnosi się do wywrotowej pieśni spiskowców, którym przewodzi skądinąd dowódca gwardii Ko-ko-ri-ko, a strach przed jej zabójczymi dla władzy dźwiękami staje się obsesją cesarza Fé-ni-hana, przy czym wszyscy protagoniści okazują się na koniec Francuzami i korzystają z wybuchu rewolty, by zbiec do kraju, w czym dopatrzyć się można nawiązania do perypetii Włochów z „Uprowadzenia z Seraju” Mozarta oraz „Włoszki w Algierze” Rossiniego). Nie mniej dziwaczna od fabuły jest muzyka, zawierająca, podobnie jak poprzednio omówiony utwór, pseudowłoski, tym razem duet „Morto! Morto! Infamio! Infamio! Morto!”, oraz wspomnianą już parafrazę meyerbeerowskiego chorału, tym bardziej obrazoburczą, iż wykonywaną falsetem (w oryginale jest to partia przeznaczona na bas). Natomiast temat arii Orfeusza „J’ai perdu mon Euridice” z opery Glucka przywołany zostaje w jednym z największych dokonań mistrza paryskiej operetki – „Orfeuszu w piekle”- gdzie tytułowy bohater intonuje go wkraczając z Losem na Olimp, co podjęte zostaje w groteskowym przetworzeniu przez chór, stanowiąc wprowadzenie do finału I aktu. Również rozgrywający się w środowisku artystów-śpiewaków akt Antonii z „Opowieści Hoffmanna” uzasadniał nadanie mu, zwłaszcza w ansamblach, niektórych cech stylistycznych, zaczerpniętych z oper Berlioza i Gounoda (sekwencyjne wznoszenie się linii melodycznej w połączeniu z efektem crescenda). Skądinąd bohater tego dzieła był nie tylko pisarzem, ale i piszącym pod pseudonimem Johanna Kreislera kompozytorem operowym, autorem preromantycznej „Rusałki”, ale nie ma tu najmniejszych aluzji do jego twórczości muzycznej. Pierwiastki parodystyczne pojawiły się ponownie w trzyaktowym „Trafionym oku” (l’Oeil crevé) wspominanego już Hervégo, utworze określonym gatunkowo jako „szaleństwo muzyczne”, a wystawionym po raz pierwszy w12 października 1867 w paryskich Folies-Dramatiques. Pure nonsensowa akcja ogniskuje się wokół zawodów łuczniczych, w trakcie których leśniczy Alexandrivore przypadkiem postrzelił w oko córkę markiza, wskutek czego wtrącony zostaje do zamkowych lochów, lecz jego ukochana Dindonette w cudowny sposób uzdrawia ranną dziewczynę, dzięki czemu dla wszystkich rzecz cała kończy się szczęśliwie. Tak ułożona fabuła staje się okazją do wplecenia przez kompozytora efektownych parafraz muzycznych m.in. chóru strzelców z „Wolnego strzelca” Webera oraz Miserere z „Trubadura” Verdiego, kiedy Dindonette przybywa pod wieżę, w której przetrzymywany jest Alexandrivore. Jeszcze bardziej prześmiewcza wobec konwencji operowych była kolejna operetka tego autora (tak jak poprzednio występującego w podwójnej roli: kompozytora i librecisty) – „Chilperyk” (Chilpéric, prapremiera 24 października 1868). Zaczyna się niczym „Norma” Belliniego-Romaniego w świętym gaju druidów, gdzie kapłan ścina złotym sierpem jemiołę z czczonego dębu, wznosząc przy tym inwokację z towarzyszeniem chóru „O! Prétres d’Esus”. Gdy przybywa tytułowy Chilperyk (król Franków z dynastii Merowingów), wykonuje wejściową Pieśń o szynce (Chanson du jambon), raz po raz dobywając dwukreślne c, co płoszy dosiadanego przezeń konia. Choć występujący bohaterowie są autentycznymi postaciami historycznymi, to ich losy ukazane zostały z całkowitą dezynwolturą. O ile w rzeczywistości rozgrywki pomiędzy bratową tytułowego Chilperyka – Brunhildą – będącą równocześnie siostrą jego żony – Galswinty – oraz królewską kochanką Fredegondą posiadały tragiczny rys i krwawy obrót, to u Hervégo poprzestaje się wyłącznie na komicznym dybaniu całego dworu na spokój pary królewskich nowożeńców podczas ich nocy poślubnej, co dostarczyło Witoldowi Gombrowiczowi pomysłu dla rozegrania paralelnej sceny w jego „Iwonie, księżniczce Burgunda”. Jeszcze tego samego roku, w okresie bożonarodzeniowosylwestrowym, ta pomyślana jako parodia operetka stała się obiektem podobnych zabiegów, dostarczając inspiracji dla granych w modnych wówczas caféconcerts przeróbek: „Chilméric” w Eldorado oraz „Chilpéricholle” w Alcazarze, co w ostatnim przypadku stanowiło aluzję do równie popularnej w tamtym sezonie operetki Offenbacha „Pericholle”. Z kolei twórca operetki londyńskiej – Arthur Sullivan – początek swych „Gondolierów” (1889) dowcipnie ukształtował na podobieństwo introduzione, rozbudowanego ogniwa ekspozycyjnego z włoskich oper dziewiętnastowiecznych, złożonego zazwyczaj z wprowadzającego chóru oraz prezentacji głównych postaci, najczęściej w formie krótkich ustępów solowych. Uczynił tak być może dla zaznaczenia przewagi pierwiastka muzycznego, a co za tym idzie własnej względem nie darzonego zbytnią sympatią librecisty – Williama Schwenka Gilberta – autora mówionych dialogów, tym samym ograniczonych do niezbędnego minimum, bądź posłużył się pseudooperową formą, na dodatek osiągającą przesadne rozmiary, zarówno w odniesieniu do czasu trwania, jak ilości pojawiających się osób, aby poprzez nieproporcjonalność użytych środków jeszcze bardziej uwypuklić groteskowość świata przedstawionego, fikcyjnego królestwa Baratarii oraz księstwa Plaza Toro. W ogóle w XIX wieku powszechną praktyką było powstawanie przy okazji premier poważnych oper ich parodystycznych replik. I tak w trzy lata po „Wolnym strzelcu” Webera opublikowana została jego komiczna przeróbka. „Samiel, czyli cudowna pigułka”(Samiel oder wunderpille), którego udokumentowane wystawienie odnotowano 1 sierpnia 1830 roku w Sztokholmie. Z kolei wkrótce po ujrzeniu świateł rampy Opery Paryskiej (21 listopada 1833) przez „Roberta diabła” Giacomo Meyerbeera europejskie sceny obiegać zaczęły jego liczne parafrazy jak, „Robert Birbanduch” Józefa Damsego w Warszawie (12 lipca 1844), „Mniszki Roberta diabła” (les Nonnes de Robert-le-Diable) Jeana George’a Kastnera we Francji wiosną 1845, do libretta sporządzonego przez autora pierwowzoru – Eugene’a Scribe’a – wreszcie „Robert der Teufel” Adolfa Müllera (4 czerwca 1833 roku w Wiedniu). Ten ostatni w ogóle specjalizował się w tego rodzaju przeróbkach, że wspomnę o siedem lat wcześniejszą „Czarną damę”, będącą komiczną repliką „Białej damy” Boieldieu, czy oper Rossiniego w „Cyruliku z Sievering” z 1828 roku, „Otellusiu, wesołym Maurze wiedeńskim, albo uleczonej zazdrości” (Othellerl der lustige Mohr von Wien oder Die geheitle Eifersucht, 1829), „Myszce i rękawicy, albo przeznaczeniu rodziny ” (Nagerl und Handschuh oder Die Schicksale der Familie Maxenpfutsch, 1832), będącej parodią po społu „Kopciuszków” Rossiniego i lat wcześniejszego Nicolasa Isouarda, wreszcie samego Wagnerowskiego „Holendra tułacza” w burlesce „Holender tułacz na piechotą” (Der flegeleude 3 Holländer zu Fuss, 1846) . W półtora miesiąca po premierze (3 marca 1868) przeredagowanego na potrzeby Opery Paryskiej „Fausta” Gounoda na afisz Folies-Dramatiques wszedł 4 28 kwietnia „Mały Faust” Hervégo. Wbrew tytułowi była to właściwie pełnospektaklowa opera komiczna. Różnica pomiędzy obydwoma utworami odnosiła się bowiem nie tyle do rozmiarów, co ich wymowy, zarówno w odniesieniu do fabuły, jak i samej muzyki. Faust, którego odtwarzał początkowo sam kompozytor, został tu zdegradowany z uczonego na pospolitego belfra, całkowicie bezradnego wobec oddanej mu na naukę Małgorzaty, młodocianej nimfomanki. W sensie dosłownym wyzwala ona w nim przyczajonego demona, który opuszcza jego ciało, uwalniając tym sposobem od brzemienia lat, i już we własnej postaci jako Mefistofeles śpiewa… koloraturowym sopranem. Następnie pojawiają się sceny i ustępy paralelne wobec Gounoda jak kuplety Mefistofelesa o „czterech porach miłości”, aria Małgorzaty przy maszynie do szycia, która zastąpiła pierwotny kołowrotek, czy parodia patosu operowej śmierci Walentego, w tej wersji ginącego w pojedynku na noże stołowe. Zarazem doszły jednak numery w pełni oryginalne jak walc cudownie rozmnożonych przez szatana Małgorzatek różnej narodowości, mających odwieść Fausta od zgubnej namiętności do tej niewłaściwie wybranej, czy też trzygłosowy chór z imponująco przeprowadzonym kontrapunktem na wstępie II aktu, rozgrywającego się w „ogrodzie niezapominajek” i będącego odpowiednikiem scen na festynie. W warstwie muzycznej przytoczone zostają zaledwie dwa motywy Gounoda: chóru powracających żołnierzy oraz pierwszego spotkania pary bohaterów („Ne permettez- vous pas, charmante demoiselle”), który po dwóch taktach rozwija się w niezależny sposób. Przeważają natomiast typowe dla gatunku paryskiej operetki ostinata, acceleranda i finałowe galopy. W pure nonsensowym humorze sytuacyjnym i językowym (m.in. oparty na kalamburach tzw. tercet niemiecki „Un Deutsche! O Vaterland! Troulala”, w ojczyźnie Goethego wykonywany skądinąd po czesku, tyrolska pieśń Małgorzaty, jota aragońska Siebla, będącego tu niesfornym uczniakiem) dopatrzyć się można zapowiedzi przyszłych widowisk dadaistycznosurrealistycznych. W wersji niemieckiej, zatytułowanej „Dr Faust junior”, w finałowej „Nocy Walpurgii” wprowadzono dodatkowe aluzje względem samego arcydramatu Goethego oraz Wagnerowskich „Śpiewaków norymberskich”, do których nawiązano także w inscenizacji londyńskiej za sprawą konkursu na ułożenie walca. W oryginalnym zakończeniu utworu Hervégo Faust, na widok ukazującego się ducha Walentego, wpada do wazy z bulionem, który miał go pokrzepić przed trudami nocy poślubnej z Małgorzatą, wskutek czego zamiast przed ołtarz trafia do piekła, gdzie niczym w refrenie ronda o „złotym cielcu” z opery Gounoda „sam czart prowadzi bal”, któremu nie ma końca. Odtąd, szczerze mając siebie dość, Faust i Małgorzata po wsze czasy muszą bez wytchnienia oddawać się tanecznemu zapamiętaniu, z czego wynika przewrotny morał, iż największą pośmiertną katuszą będzie to, co za życia sprawiało najwięcej przyjemności. Wszelako już siedemnastowieczny filozof francuski Bernard Le Bovier de Fontenelle utrzymywał, „że przyjemność posunięta zbyt daleko staje się cierpieniem i że cierpienie, o ile jest 5 umiarkowane, może stać się przyjemnością” . Z kolei humorystyczną repliką innej opery Gounoda – „Romea i Julii” – było widowisko Eugéne’a Dejazeta „Rhum, eau en juillet” (Lipcowy rum z wodą), którego homonimiczny tytuł stanowił w oryginale grę słów względem francuskiego brzmienia „Roméo et Juliette”. Prezentowano je w paryskim teatrze imienia matki autora – sławnej aktorki Virginie Dejazet. W przypadku Wagnerowskiego „Tristana i Izoldy” tego rodzaju parodia – napisani w bawarskim dialekcie „Tristanderl ind Süssholde” (Trystaś i Cukrolda” Ferdinanda Fränkla z muzyką H. Raucheneckera w IsarVorstadttheater o dwa dni poprzedziła prapremierę właściwego dzieła (10 czerwca 1865), stanowiąc element intrygi i kampanii skierowanej przeciw kompozytorowi ze strony niechętnych mu kręgów dworskich. Wcześniej parodiowano inne dzieła tego autora. W dwa miesiące po wiedeńskiej premierze „Tannhäusera” dużym powodzeniem cieszyła się tego rodzaju przeróbka Johanna Nepomuka Nestroya z muzyką Karla Bindera (wznawiana również w następnym stuleciu), w podtytule określona jako „krotochwila przyszłości” (Zukunftposse), co stanowiło przejrzystą aluzję do wagnerowskiego traktatu „Dzieło sztuki przyszłości” (Zukunftkunstwerk), w którym wykładał on teoretyczne zasady propagowanego przez siebie dramatu muzycznego jako nowego gatunku muzyki scenicznej. Wenus jest w niej powabną szynkarką, a Elżbieta córką Margrabiego Pętaka (Purzel), zapalonego miłośnika muzyki, który w swej wartburskiej rezydencji otacza się meblami w kształcie instrumentów i organizuje konkursy klasycznej opery. Jedynie Tannhäuser wyłamuje się z tych reguł i prezentuje nowoczesny śpiew, za co skazany zostaje na wygnanie dopóki nie zedrze sobie głosu na tego rodzaju repertuarze. Do tego wszakże nie dochodzi, natomiast Elżbieta popełnia samobójstwo i nic nie stoi już na przeszkodzie, by powrócił on do Wenus. Również we Francji parodiowano to dzieło po zakończonej niepowodzeniem jego paryskiej premierzy. Przywołany tandem austriacki stworzył w „Lohengrina”, a 23 lipca na scenie Teatru Miejskiego w Grazu ujrzała światła rampy inna parodia tego ostatniego – trzyaktowa operetka Franza von Suppé – „Lohengelb oder die Jungfrau von Dragant” (Lohengelb, czyli Dragancka narzeczona), przy czym ładunek humorystyczny tkwił już w tytułowej grze słów, skoro imię oryginalnego bohatera znaczyło „Żółty płomień”, a jego narzeczona Elza była księżniczką Brabancji, podczas gdy jego komiczny sobowtór zwał się „Zielony płomień”. W krajach anglosaskich pojawił się nadto „Mały Lohengrin” (The Little Lohengrin, 1884 w Londynie i 1886 w Chicago). Również sam „Pierścień Nibelunga” znalazł po latach komiczną replikę w wystawionej 12 listopada 1904 roku w wiedeńskim Carl Theater operetce Oscara Strausa „Wesołe Nibelungi”(die Lustige Nibelungen). Jej fabuła, pełna zabawnych anachronizmów (Gunter stara się zdążyć na pociąg, by uniknąć pojedynku z Brunhildą), odnosi się do ostatniego ogniwa wspomnianego cyklu i stanowi satyrę na wilhelmińskie Niemcy, flirt z którymi wytykał już Wagnerowi Nietzsche (m.in. poparcie wojny z Francją i napisanie Marsza cesarskiego – nota bene Strausowska partytura roi się właśnie od pompatycznych marszów) . Zygfryd z Niderlandów, bo takie nosi miano w tej wersji, jest nie tylko chrobrym rycerzem, ale i producentem szampana, dzięki czemu wszedł w posiadanie znacznych zasobów złota, zdeponowanego w Banku Reńskim (motyw „złota Renu” przybiera tu formę walca). Cudowny hełm przemienił się w mieszczańską szlafmycę, dzięki której – niewidoczny dla otoczenia – pomaga Gunterowi pokonać i zdobyć Brunhildę. Z kolei leśnego ptaszka zastępuje kanarek, trzymany w klatce w buduarze Krymhildy i przestrzegający bohatera przed morderczymi knowaniami (kwartet w formie kanonu „Nun lasst uns denn Siegfried ermordern – Teraz pozostaje nam zabić Zygfryda”) ze strony władców Wormacji, gdzie rozgrywa się akcja. Spotkawszy się z niewdzięcznością z ich strony, Zygfryd wiąże się ostatecznie z Brunhildą. Do pewnego stopnia Straus parodiował Wagnera jego własnymi środkami (przewaga chromatyki, częściowe zastosowanie nieskończonej melodii, ociężałość partii tenorowej, której sztandarowym numerem jest marszowa aria ”Das ist der Furor teutonicus – Jest to zajadłość teutońska”), co przyczyniło się prawdopodobnie do raczej chłodnego przyjęcia utworu, albowiem wiedeńska publiczność operetkowa nie była na to przygotowana i nie tego oczekiwała. Z większą życzliwością „Wesołe Nibelungi” spotkały się w Berlinie, choć bardziej dla swej treści niż muzyki. Skądinąd wątki i pierwiastki parodystyczne pojawiały się w operze grubo wcześniej. Już Jean-Philippe Rameau w swojej „Platei” w ariach Szaleństwa z aktu drugiego („Aux languleurs d’Apollon Daphné se refusa”) i następnego („Amour lance tes traits, epuise ton carquon”) zręcznie naśladuje konwencje włoskiej opery seria, co uwidacznia się w przesadnym nagromadzeniu karkołomnych koloratur, wyprzedzając w tym względzie głośny spór pomiędzy buffonistami i antybuffonistami, angażujący zwolenników włoskich i rodzimych widowisk muzycznych. Natomiast jego refleksem w „Paladynach” będzie sięgnięcie przez kompozytora do włoskich wzorów, których odzwierciedleniem stanie się trzyczęściowa (da capo) budowa uwertury i arii, prowadząca do pogodzenia tychże z francuską tradycją. Z kolei Wolfgang Amadeus Mozart w „Così fan tutte”, dzielącym z „Don Giovannim” określenie gatunkowe dramma giocoso (pocieszny dramat), w arii Fiordiligi „Come scoglio” posłużył się duodecymowymi przeskokami interwałowymi i brawurowymi wokalizami, środkami zaczerpniętymi z arsenału retorycznego opery seria, tu wszakże nieprzystającymi do błahych w istocie okoliczności i wprowadzonymi wyłącznie dla oddania afektacji bohaterki, reagującej w przerysowany sposób na czasowe rozstanie z ukochanym i zaloty rzekomego Albańczyka. Podobnie nieproporcjonalny do okoliczności charakter posiada aria Hrabiny „Zbudzić się z ułudnych snów” z III aktu tak zatytułowanej opery Stanisława Moniuszki, zresztą nieżyczliwi kompozytorowi i jego libreciście Włodzimierzowi Wolskiemu ironizowali, iż jest to rzecz o sukni. Natomiast w „Platei”, jak i „Così fan tutte”, oś intrygi obejmuje maskaradę i mistyfikacje, a zatem w pełni uzasadnionym wydaje się zastosowanie w nich pierwiastków parodystycznych. Odrębną kategorię stanowią utwory wykorzystujące raczej ogólne nawiązania stylistyczne niż bezpośrednie zapożyczenia z istniejących dzieł. Ich partytury stanowią swego rodzaju palimpsesty, pod którymi kryje się historia gatunku poprzez mniej lub bardziej bezpośrednie i jawne do niej odniesienia. Zapoczątkowało je 4 grudnia 1909 roku w Monachium operowe intermezzo „Tajemnica Zuzanny” Ermanno WolfFerrariego, w którym kompozytor przywołuje ducha osiemnastowiecznej opery buffa (przy czym występuje także dokładne przytoczenie, ale tym razem ze współczesnego mu utworu symfonicznego – „Popołudnia fauna” Debussy’ego – z którego zaczerpnął początkowe pasaże fletu dla zilustrowania unoszącego się dymu papierosowego, istotnego dla intrygi fabularnej). Kontynuację tego nurtu stanowił „Arlekin” Ferruccio Busoniego, również twórcy o podwójnych, niemieckowłoskich korzeniach, przy czym był on w jednej osobie autorem libretta. Szczególnie persyflażowy charakter posiada tenorowa partia Leandra, adoratora Kolombiny, wzorowanego na typowym włoskim amancie operowym (odtwarzanym przez tzw. primo uomo), którego cavatina zakończona jest brawurową, pełną melizmatów strettą, podczas gdy aria zemsty – żeby do końca stało się zadość konwencji i wymogom 6 stylizacji – po części śpiewana jest po włosku . Z kolei wirtuozowska cabaletta zamyka arię Anny, porzuconej ukochanej tytułowego bohatera „Żywotu rozpustnika” Igora Strawińskiego, będącego do pewnego stopnia dwudziestowieczną repliką „Don Giovanniego”, choć pobrzmiewają w nim reminiscencje nie tylko z Mozarta, ale i Rossiniego, a jedną z form archaizacji, stosownie do praktyk operowych, występujących w czasach jego osiemnastowiecznej akcji, jest wprowadzenie recytatywów secco (z udziałem wyłącznie klawesynu) oraz accompagnati (z towarzyszeniem orkiestry), a także trzyczęściowej arii da capo głównego bohatera. Innym przejawem odwołania się do tradycji przedwagnerowskiej było nadanie obydwu wymienionym operom zamkniętej budowy numerowej. Do wyłonionej grupy należy również „Król Ubu” Krzysztofa Pendereckiego z paracytatami różnej proweniencji, od wagnerowskich (temat świty tytułowego bohatera jakby echo chóru marynarzy z „Holendra tułacza”), poprzez Musorgskiego (początek sceny moskiewskiej, przywodzący na słuch „Chowańszczyznę”, zwłaszcza „Świt nad rzeka Moskwą”, a dalej partie chóralne z tego dzieła, natomiast charakter użytej instrumentacji nawiązuje do klimatu dźwiękowego koronacji z „Borysa Godunowa”) oraz Prokofiewa (chór rosyjskich żołnierzy w obrazach wojennych, przywołujący chorałowy śpiew Krzyżaków z „Aleksandra Newskiego”), na Kurcie Weillu i chaplinowskiej „Titinie” kończąc, przy czym kompozytor poprzestaje na ledwo rysujących się zwrotach melodycznych, czy jedynie pewnych znamionach historycznych lub kompozytorskich stylów muzycznych (oparte na technice imitacyjnej ansamble w scenie rozgrywającej się na dworze króla Wacława oraz koloraturowe, niby belcantowe kadencje Ubicy). Wszystko to układa się w swoisty postmodernistyczny kolaż, wskutek czego powstaje wciąż nieodparte wrażenie czegoś „już gdzieś słyszanego” (a to u Mozarta, a to Rossiniego czy Richarda Straussa). Ten ostatni – warto zauważyć – ożywił ze swej strony tzw. role spodenkowe, czyli konwencję obsadzania ról młodzieńców przez śpiewaczki (Oktawian w „Kawalerze srebrnej róży”, kompozytor w prologu do „Ariadny na Naksos”). W rok po „Wampuce” Ehrenberg napisał i wystawił w teatrze „Kriwoje Zierkało” kolejną operową parodię – „Gościnny występ Wyjeckiego” (Gastrol Ryczałowa). Po latach do eksperymentów tej sceny nawiązało niewątpliwie norymberskie studio operowe „Nürnberg Pocket Opera Company”, specjalizujące się w ekscentrycznych inscenizacjach operowej klasyki jak „Lukrecja Borgia” Gaetano Donizettiego, „Wampir” Heinricha Marschnera czy „Jaś i Małgosia” Engelberta Humperdincka. Pierwiastki parodystyczne odnoszą się w nich wszakże wyłącznie do strony teatralnej, przy równoczesnym poszanowaniu dla samej muzyki, perfekcyjnie wykonywanej, choć z udziałem zespołu instrumentalnego zredukowanego do zaledwie pojedynczej obsady. 1 Co na polski tłumaczy się jako „Kalafiorski”. 27 października 1987 roku w Teatrze Muzycznym w Lublinie odbyła się premiera tego utworu w nowym polskim tłumaczeniu Jana Emfazego Stefańskiego pod tytułem „Salon Pana Wzdęckiego”, a w Warszawskiej Operze kameralnej w latach dziewięćdziesiątych grano go jako „Salon pana Choufleuri”. 2 Jako Niemiec, pomysł ten Offenbach zawdzięczał być może Albertowi Lortzingowi i jego „Imprezie amatorskiej, czyli próbie operowej”, której bohater wraz ze swym służącym zatrudniają się jako śpiewacy u miłośnika opery, aby w ten sposób pozyskać jego względy, a wraz z nimi rękę córki. 3 W Anglii z kolei pojawił się „Fałszywy Holender” (The Lying Dutchman, 1876). 4 Pierwowzorem mógł być „Mały Orfeusz” Prospera Didiera Deshayes’a, wystawiona w 1793 w Paryżu replika opery Glucka. 5 Bernard Le Bovier de Fontenelle „Reflexions sur l’art. Poétique“, par. 36 w: Oevres completes, t. 3, Paris 1818, s. 14. 6 Z utrzymanymi w formie włoskiej ariami, wykonywanymi ponadto w tym języku, mamy do czynienia także w przypadku Ewy, uświetniającej w duchu „cudzoziemszczyzny” bal w „Hrabinie” Moniuszki, oraz włoskiego Śpiewaka, urozmaicającego swym występem poranną toaletę Księżny Marszałkowej w „Kawalerze srebrnej róży” Richarda Straussa. TEN NIEODPARTY UROK RELIKWII, czyli SAKRALNE SOUVENIRY. Fotofelieton Lesław Czapliński „Ten nieodparty urok relikwii, czyli sakralne souveniry”. Fotofelieton. Święci Pańscy, cóżeście uczynili Kościołowi, że po śmierci ciała wasze zostają poćwiartowane, a członki rozproszone po szerokim świecie? Można, parafrazując, powtórzyć za Norwidem. Kiedyś ksiądz Pietro Nonnis, profesor historii sztuki Uniwersytetu Padewskiego, później biskup Palladiańskiej Vicenzy (włoskiego Zamościa), spekulatywnie wyczarowanej z antycznego Traktatu o architekturze Witruwiusza, oprowadzając mnie po padewskiej bazylice św. Antoniego wspomniał, iż podczas inwentaryzacji jego relikwii i sprowadzeniu do centrali jego kultu doczesnych szczątków świętego okazało się, iż dokonał się cud, albowiem święty Antoni pomógł w odnalezieniu ponad setki swych zębów, kilkuset kręgów kręgosłupa, kilkunastu kości udowych (sic!)… etc. etc. Wydawałoby się, że wraz ze zdjęciem anatemy z Lutra powinien również zostać pozostawiony mrokom Średniowiecza potępiony przezeń kult relikwii. Relikwie Szymona z Lipnicy w krakowskim kościele Bernardynów. A jednak ma się on w najlepsze! Aldous Huxley opisuje sytuację jaka zapanowała po spaleniu księdza Grandier w Loudun (18 sierpnia 1634): „Gdy ogień wygasł kat rozrzucił cztery pełne szufle popiołów, każdą w inną stronę świata. A potem ruszył do przodu tłum. Parząc sobie palce, mężczyźni i kobiety przesiewali gorący, miękki pył, poszukując zębów, kawałków czaszki i miednicy oraz węgielków z charakterystycznymi ciemniejszymi smugami, pochodzącymi ze spalonego ciała. Niektórzy byli niewątpliwie zwykłymi łowcami pamiątek. Większość jednak poszukiwała relikwii z przeznaczeniem na amulety przynoszące szczęście lub też na talizmany przeciw bólom głowy, zatwardzeniu albo też wrogim knowaniom. Co ciekawe, te zwęglone resztki miały być skuteczne zarówno w przypadku, gdyby proboszcz rzeczywiście był sprawcą przypisywanych mu przestępstw, jak i gdyby był zupełnie niewinny. Właściwość czynienia cudów nie ma bowiem nic wspólnego z pochodzeniem relikwii, lecz z jej reputacją, bez względu na to, w jaki sposób ją zyskała” („Diabły z Loudun”, tł. Bartłomiej Zborski, PIW Warszawa 2010, ss. 294/295. Podczas pierwszych przyjazdów do Polski JP2 kwiaty, ścielone pod koła przejeżdżającej kawalkady papieskiej, były zbierane i suszone, by następnie być wykorzystywane do naparów, wypijanych na różne schorzenia. praktykowane jest fabrykowanie relikwii. Nadal też Relikwie św. Faustyny Kowalskiej w kościele klasztornym w krakowskich Łagiewnikach. Rozróżnia się nawet ich hierarchię mierzoną w stopniach. Relikwie pierwszego stopnia to kawałki rozebranego szkieletu, drugiego stopnia dotyczą strzępów z ich ubrań, a trzeciego stopnia to kawałki materii potarte o kość i podlegają one handlowi. Relikwia trzeciego stopnia św. Kingi wtopiona w krzyże, pozostające na wyposażeniu pokoi Diecezjalnego Centrum Pielgrzymowania – Domu Pielgrzyma im. Jana Pawła II „Opoka” w Starym Sączu przy Ołtarzu Papieskim. Okazuje się, iż magazynowanie krwi jako materiału, pobieranego przy okazji badań JP2, nie było wynalazkiem Stanisława Dziwisz, ponieważ już wizytki z Annecy: „dysponowały dużym zapasem wysuszonej krwi, którą pachołek świętego Franciszka Salezego zbierał przez długie lata, uzupełniając owe zasoby, ilekroć cyrulik poddawał jego pana zabiegowi puszczania krwi” (Aldous Huxley, op. cit. s. 357). Relikwia krwi JP2 w Centrum JP2 „Nie lękajcie się!” w Krakowie w kaplicy w zakopiańskiej Księżówce. W związku z jej cudownym rozmnożeniem powstaje podejrzenie, czy nie została wytoczona z uszczerbkiem dla zdrowia, a może nawet i życia przyszłego świętego? w kościele sióstr Sercanek przy ul. Garncarskiej w Krakowie, dla której relikwiarz stworzył, a jakże, niezawodny producent mniej lub bardziej monumentalnych pamiątek papieskich – Czesław Dźwigaj W kościele św. Krzyża w Zakopanem. . 1 MAJA – ŚWIĘTO LUDZI PRACY! NIECH SIĘ ŚWIĘCI 1 MAJA – ŚWIĘTO LUDZI PRACY! 29 KWIETNIA – MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ TAŃCA ŻYCZENIA URODZINOWE! MARKU! W Dniu Imienin życzę Ci, byś rozwijał swoje talenta bez rozmieniania ich na drobne talenty! Trwaj także w urzeczywistnianiu ambitnych i oryginalnych pomysłów literackich oraz wszelakich przedsięwzięć artystycznych! Hosanna! To nie jest członek obstawy BOR-u , lecz Szydło (Edward) wyszło z worka Kusińskiej (Beaty). Tak dobrze się zapowiadał i co ?… z niego wyrosło DZIŚ są NASZE URODZINY! SANKTUARIUM KICZU i BRZYDOTY Lesław Czapliński Sanktuarium kiczu i brzydoty Pielgrzym, który przestąpił progi Centrum JP2 „Nie lękajcie się!” raz po raz przeciera ze zdumienia oczy, nie mogąc uwierzyć, w to, co widzi wokół siebie. Zastanawia się, czy przypadkiem nie myli go wzrok i czy nie jest to fatamorgana, zrodzona nad „białymi morzami” z wyziewów i miazmatów wydobywających się z poprzemysłowych odpadów sodowych, skoro obiekt ten zlokalizowano na zrekultywowanych hałdach po nieistniejących zakładach Solvay? Zaiste bowiem nagromadzenie w tym miejscu przejawów zuchwałego kiczu i wyzywającej brzydoty przekracza wszelkie wyobrażenie oraz wytrzymałość przeciętnie wrażliwego człowieka, mogąc pod tym względem śmiało konkurować z Licheniem czy świebodzińskim megaChrystusem, wydawałoby się przykładami złego smaku już nie do pobicia. Po pierwsze mamy do czynienia z wyjątkowo banalną architekturą złożoną z pseudoromańskich budynków , kanciastej kopuły oraz wolno stojącej, wysokiej wieży . Założenie to, wraz z postępującą sekularyzacja społeczeństwa oraz napływem muzułmańskich imigrantów, jak znalazł, da się łatwo zaadaptować na meczet, a samotna wieża stanie się minaretem, z którego rozbrzmiewać będą nawołania muezzina. Wszystko to utrzymane jest zarazem w stylu mussoliniańskim, a więc mającym przytłoczyć przybywających tu nieszczęśników, którzy powinni wyzbyć się wszelkiej nadziei, że oszczędzona zostanie im szpetota. Po przekroczeniu odrzwi krakowskich, zdobionych płaskorzeźbą z naturalnej wielkości JP2, którego pastorał zyskuje trzeci wymiar, nabierając pełnej plastyczności, zagrażającej oczom nieuważnego pątnika, wkraczamy do górnego kościoła. Dekorację jego betonowej konstrukcji stanowią mozaiki, na których „ucapiono Chrystusa”, albowiem dominuje motyw ikonograficzny, przedstawiający go z wydłużoną twarzą zakończoną kozią bródką, na dodatek białego koloru . Z kolei w jednej z bocznych kaplic natknąć się można nie tyle na jego figurę, co lalkę z prawdziwymi włosami, mogącą przywodzić przed oczy obiekty Marcela Duchampa, Meret Oppenheim, Roya Liechtensteina czy Roberta Rauschenberga. Można by zaakceptować takie rozwiązanie, gdyby całe otoczenie potraktowano jako ponowoczesną stylizację, złożoną z obiektów popartowskich, ale tak nie jest, gdyż jest ono wytworem naiwnych wyobrażeń o architekturze i wystroju wnętrz. Prawdziwego szoku estetycznego doznaje się jednak dopiero wtedy, kiedy zstąpiwszy po stopniach schodów otwiera się widok na dolny kościół, zwany kościołem relikwii, ponieważ znajdują się tam osławione ampułki Dziwisza z krwią JP2, pobraną w trakcie medycznych analiz . Zdobiące mury malarskie panneaux, utrzymane są w skali 1,5 : 1 i ukazują odwiedziny JP2 w maryjnych sanktuariach , stanowiąc jawne pogwałcenie wszelkich estetycznych skrupułów. Byłby to przykład malarstwa naiwnego, gdyby nie jego porażający prymitywizm, wynikający z aspiracji do wielkiej sztuki i grafomańskiego przekonania o swej doniosłości i wielkości, odnoszącej się nie tylko do samych rozmiarów. Mimo że sygnowane są przez nazwiska różnych autorów, to swą schematycznością wywierają wrażenie jakby pochodziły spod jednej sztancy. Nie chce się w głowie pomieścić, że w Krakowie, mieście, w którym działali Hans Dürer i Wit Stwosz, Stanisław Wyspiański, Józef Mehoffer i Tadeusz Kantor, można było dopuścić do takiego natężenia złego smaku i braku wszelkiego gustu. Swego czasu proponowałem, aby do tego Sanktuarium przenieść Kaplicę Waginy , kontrowersyjną pracę doktorską Iwony Demko, która wszakże, poza obrazoburczym wezwaniem, pozostaje utrzymanym w dobrym guście naśladownictwem przestrzeni sakralnej, mogłaby zatem podnieść standard estetyczny tego miejsca. O tym, że nie są to tylko odczucia pięknoduchów i utyskiwania malkontentów przekonała mnie podsłuchana rozmowa zwyczajnych zwiedzających: „Co to w Krakowie nie ma już profesorów, którzy potrafiliby zaprojektować godny papieża obiekt?”. Uważam, że stosownie do ściganej przez kodeks karny obrazy uczuć religijnych powinien w rzeczonym znaleźć się paragraf o penalizacji obrazy uczuć estetycznych. BAJU, BAJU – część 4 Piotr Marek Stański „Baju, baju” – część 4 Poczuł, że ktoś delikatnie ujmuje jego rękę. Jakaś starszy kobieta, zwracając się doń „Proszę księdza”, zapytała: „Czy ksiądz może też leci do Irlandii w związku z objawieniami?”. Naszemu Ojcu Dyrektorowi objawiła się Najświętsza Panienka surowo przykazując: rzuć wszystko i leć na spotkanie ze mną do Wexford, na festiwal operowy, gdzie przemówię, a raczej zaśpiewam ustami śpiewaczki. Postanowiłam podążyć za nim, by przynajmniej na odległość móc czuwać, by nie stała mu się żadna krzywda „Spieprzaj babo!”, zawył wściekły Witold. „Jak Panu nie wstyd, jestem różą!”, zareplikowała oburzona staruszka. „A więc to raczej pani powinna się wstydzić, że żaden się nie połakomił, by ją zerwać!”. Tymczasem pozostawiona w kraju rodzina Witolda zasiadała do wigilijnego stołu, pozostawiwszy przy nim wolne miejsce, a nuż w ostatniej chwili powróci marnotrawny ojciec. Nie pozwolono nawet, by puste krzesło zajął kot Collin, który był jedynym dorosłym facetem w tym gronie, choć o nieco nadszarpniętej przez weterynarza reputacji. Może dlatego tak łatwo dał za wygraną i pozwolił zgonić się z upatrzonego siedziska. Obydwaj witoldowi synowie byli jeszcze małolatami: Agaton, oczywiście zyskał imię na cześć Gillera, a Natan, to pozostałość fascynacji ojca dramatem Lessinga. – „Pora już przełamać się opłatkiem”, stwierdza zrezygnowana Żonomatka. „Dawno już zabłysła pierwsza gwiazdka”, dodaje tytułem usprawiedliwienia. – „Jeszcze poczekajmy, może jednak Tata wróci”, marudzi Agaton, na co Natan go przedrzeźnia: „Tato nie wraca wigilie i rezurekcje”. – „Nie bądźcie znowu takie Mickiewicze!”, przerywa im Collin, przeciągle miaucząc spod stołu i strzelając z ogona.