wyprawa do pusharo

Transkrypt

wyprawa do pusharo
ROMAN WARSZEWSKI
WYPRAWA
DO PUSHARO
Polacy przy największym
petroglifie Amazonii
Wróciłem z długiej, bardzo interesującej podró y. Było to znów
Peru, chyba ju po raz… trzydziesty! Mimo tej liczby, wszystkie
trasy, które zło yły się na tę niezwykłą eskapadę, były dla mnie
całkiem nowe, a to znaczy, e jeszcze nigdy o nich nie pisałem.
Po raz pierwszy – wraz z trojgiem Przyjaciół – odwiedziłem
odległą, północną prowincję Chachapoyas chcąc ją poznać na
razie pobie nie i wstępnie, by lepiej móc przygotować się do
przyszłej, prawdopodobnie wieloletniej jej eksploracji. Tak e po
raz pierwszy w kierunku słynnego Machu Picchu udałem się
dokładnie takim szlakiem, jakim w 1911 roku szedł Hiram
Bingham – człowiek, który jako pierwszy poinformował wiat o
istnieniu tych ruin. Wreszcie – po raz pierwszy (i pewnie
ostatni) udałem się do Pusharo – do miejsca, o którego istnieniu
krótko napomknąłem w swojej ksią ce „Tajna misja El Dorado”:
do największego petroglifu na terenie peruwiańskiej Amazonii,
w Parku Narodowym Manu, dokąd wej ć mo na tylko za
specjalnym zezwoleniem i za zgodą zamieszkujących tam Indian
Machiguengów.
Wizyta w Pusharo była bez wątpienia najbardziej interesującym
fragmentem tej podró y. To miejsce bardzo odległe. Poza z tym
z Polski (co zostało sprawdzone w Cuzco) nigdy tam jeszcze
nikogo nie było (w ogóle rocznie dociera tam nie więcej ni 8-10
osób.) Odkryte dopiero w 1921 roku przez dominikanina
Vincente Centinagoyę według niektórych ma stanowić dowód na
istnienie legendarnego El Dorado. Ma być rodzajem skalnej
mapy, z której mo na ponoć wyczytać, gdzie owo El Dorado się
znajduje.
Oto relacja z tej wyprawy. Krok po kroku – od Limy i
Chachapoyas, poprzez szlak Hirama Binghama, po wła nie
eskapadę do odległego i zapomnianego Pusharo, który w języku
Machiguengów znaczy „o smaku miodu”, lub „słodziutki”. Choć
– jak się oka e – dla nas, a zwłaszcza dla mnie, wcale takie
słodziutkie nie było. Zapraszam do lektury!
Dzień pierwszy i połowa drugiego: Lima to nie Peru
To wła ciwie wieczór, nie dzień. Gdy samolot KLM mięciutko
siada na pasie lotniska Jorge Chaveza, zapada zmrok. Potem,
gdy taksówką przebijamy się przez niezmierzone korki między
Callao (gdzie znajduje się lotnisko), a historycznym centrum
Limy, jest ju w zasadzie noc.
Te korki to co nowego. Gdy byłem tu ostatni raz, peruwiańską
stolicę, mimo jej dziewięciu milionów mieszkańców, było do ć
łatwo przejechać z jednego krańca na drugi. Wielkie miasto było
zaskakująco przepustowe. Teraz co się zatkało. I to jeszcze jak!
Dlaczego?
– Bo w Limie zaczęto budowę metra – mówi
taksówkarz. Skutek: komunikacyjna Sodoma i Gomora. To, co w
mie cie było blisko, nagle stało się dalekie, wręcz nieosiągalne.
Co najgorzej, stan taki ma trwać bardzo długo. Komunikacyjna
przebudowa Limy potrwa do roku 2022. Taksówkarz: – Na ten
czas najlepiej byłoby stąd się wyprowadzić, a w moim wypadku
– zmienić zawód.
Na jedną noc zostajemy w hotelu „España” przy Jiron Azangaro
105 w historycznym centrum Limy, tu obok pięknego, znanego
z katakumb ko cioła San Francisco. Hotel mie ci się w
historycznej „casonie”(czyli kamienicy), której początki sięgają
XVI wieku. e jest to miejsce niezwykłe, widać na pierwszy rzut
oka. Pełno tu marmurowych gzymsów, stiuków i starych
malowideł. W szklanej gablocie obok recepcji straszy kilka
zasuszonych
mumii
i
kilkana cie
kamiennych głowic
z
prehiszpańskich maczug. Rzeczy te, ponoć, wydobyto tu, gdy
pod „casonę” kładziono fundamenty i w czasie jej niezliczonych
remontów, które miały miejsce na przestrzeni wieków.
Następnego dnia, z rana, na niadaniu spotykamy się z moim
Przyjacielem, Piotrem Maciejem Małachowskim z portalu
Kochamy Peru. W związku z tym, e jeszcze tego samego dnia
chcemy uciekać z Limy (bo Lima to nie Peru) do Chachapoyas
(co zajmie nam co najmniej 24 godziny), idziemy na krótki
spacer, w czasie którego Piotr, po kilkuletnim pobycie tutaj,
dzieli się swoimi refleksjami na temat peruwiańskiej stolicy.
Na pierwszy ogień idzie rzadko odwiedzane Muzeum Inkwizycji
– z przepięknym, drewnianym, kunsztownie rze bionym
sufitem nad mniej piękną salą, gdzie kiedy
odbywały się
procesy (na przykład o czary) i gdzie zapadały jeszcze mniej
piękne wyroki. Gdy przechodzimy z sali do sali i z celi do celi,
gdzie na naturalnej wielko ci modelach pokazane są tortury,
którym niegdy poddawano przetrzymywane tu osoby, nie mogę
nie my leć o irackich więzieniach i o „dziuplach” CIA na
Mazurach. O tym, jak wiat niewiele zmienił się przez stulecia,
lub – jak bardzo się zmienił, lecz jak mało zmieniło się tkwiące
w ludziach zło, którego zamiast ubyć, przybyło.
Dzień drugi (ciąg dalszy): Jak Cortes stał się Pizarrem,
a Pizarro giermkiem
Po wizycie w Muzeum Inkwizycji idziemy oglądać najstarsze
mury Limy.
– Lima, na dobrą sprawę, nie była powinna w ogóle powstać –
mówi Piotrek Małachowski. – Mo na powiedzieć, e powstała
przez pomyłkę, a dzi , w tej lokalizacji, na jej budowę nikt nie
wydałby zgody. Bo miejsce, w którym Pizarro w 1535 roku
postanowił zało yć nową stolicę podbijanego przez siebie kraju,
w ogóle się do tego nie nadawało. Była tu tylko pustynia i mała,
okresowo wysychająca rzeczka Rimac, której nazwa – być mo e
– stała się inspiracją dla przyszłej nazwy stolicy. Ale akurat był
styczeń, czyli pełnia tutejszego lata, wieciło słońce i w wielu
miejscach kwitła nawet pustynia. I to Pizarra zmyliło. Nie miał
pojęcia, e gdy minie luty, przez pozostałą czę ć roku pogoda
jest tu niezno na – niebo jest ciągle zasnute chmurami i
wszechobecna jest „garua” – ni to mgła, ni m awka.
– Poza tym w 1535 roku na peruwiańskim wybrze u pojawił się
Pedro de Alvarado, którego Pizarro uznawał za konkurenta –
dodaję. – I dlatego te trzeba było wyra nie zasygnalizować
obecno ć prekursorskiej grupy konkwistadorów, którzy nie
potrzebowali więcej kandydatów do podziału zdobywanych
bogactw.
– Poza tym Pizarro bardzo nie lubił gór – konkluduje Piotr. –
Stolica na wybrze u miała stworzyć iluzję blisko ci Panamy,
skąd Pizarro przybył, jak równie
blisko ci jeszcze bardziej
odległej Hiszpanii.
W czasach Pizarra Limę tworzył prostokąt o bokach tysiąc na
sze ćset metrów. Dzi to z górą sto kilometrów nieprzerwanej
zabudowy wszelkiej ma ci. Od drapaczy chmur dzielnicy San
Isidro, przez slumsy wzgórza San Cristobal, po pełne stołecznej
bohemy
skwery
elitarnego
Barranco.
Dziewięć,
dziesięć
milionów mieszkańców. Dzi nadal w Peru szczytem marzeń
ludzi z prowincji jest osiedlenie się w Limie, choć w praktyce
mo e to oznaczać egzystencję przez pół pokolenia bez bie ącej
wody i bez elektryczno ci.
Znad
niedawno
odsłoniętych
pierwszych
murów
Limy
(mających jej mieszkańców chronić nie tyle przed Inkami, ile
przed piratami) widać pomnik Francisco Pizarra. Ma on bardzo
niezwykłą historię. Bo tak naprawdę jest to pomnik Hernana
Cortesa, który miał stanąć w Meksyku. Ale Meksykanie – ju po
zamówieniu pomnika – doszli do wniosku,
e postąpili
pochopnie i e nie powinni takiego hołdu składać pogromcy
Azteków. I dlatego pomnik Cortesa sprzedali Peruwiańczykom
jako pomnik Pizarra (kto ich tam odró ni?).
I tak, przez długie lata, Cortes (jako Pizarro) stał w
północno–wschodnim naro niku limskiego Plaza de Armas, tu
koło Pałacu Prezydenckiego. A w latach osiedziesiątych XX
wieku indygeni ci – gorący zwolennicy indiańskiej przeszło ci
kraju – doszli do wniosku, e tak nie wypada. I doprowadzili do
usunięcia pomnika z głównego placu na ubocze, tam gdzie teraz
stoi. Jakby na spi owym koniu nie siedział zało yciel miasta,
które przez długie lata nazywało się Los Reyes, lecz co najwy ej
jego giermek.
Po południu,
znów przez korki, jedziemy na dworzec
autobusowy CIVA przy ulicy Paseo de la Republica, skąd o
szesnastej ma wyjechać nasz autobus do Chachapoyas. Jestem
trochę niespokojny, bo w przeszło ci ju dwa razy z tego samego
terminalu miałem udać się te do Chachapoyas, ale nigdy nie
udało się tego zrealizować. Raz droga była zasypana przez
osuwisko
(a
ja nie
miałem
czasu,
by
czekać na
jej
odblokowanie), kiedy indziej znów Indianie wszczęli strajk na
szosie i przez kilka dni nie przepuszczali adnych pojazdów. Co
stanie się tym razem? – my lę. Niby do trzech razy sztuka, więc
chyba powinno być dobrze…
Ale jednak… W ostatniej chwili okazuje się, e nasze bilety
zakupione w Internecie trzeba wymienić na bilety bardziej
konwencjonalne. Piotrek Małachowski nadal jest z nami i
pomaga załatwić to w tri miga. W ten sposób znika ostatnia
przeszkoda. Teraz nic nas ju nie zatrzyma. Za około 24 godziny
powinni my znale ć się w Chachapoyas – w prowincji, do której
nie za często się je dzi, a gdzie jest jeszcze tyle do odkrycia.
Jedziemy. Uwielbiam ten moment, gdy opuszczam Limę.
Zawsze staram się czynić to jak najszybciej, bo Lima wciąga i nie
lubi puszczać – niczym bagno. Jedziemy niezwykle wygodnie.
Dalekobie ne autobusy CIVA są klasą dla siebie. Fotele w nich
są szerokie (w układzie: dwa fotele, przej cie, jeden fotel), jakby
skórzane i mo na je rozło yć na płaskie łó ko. Biorąc pod
uwagę,
e w autobusie pasa erów dokarmiają (niestety, na
bardzo słodko) jazda nawet przez całą dobę jest niestraszna.
Nawet przez dwie doby – jak za kilka dni się oka e.
Jedziemy na północ, wzdłu wybrze a Pacyfiku, więc za oknami
pustynia. To skutek tego,
e dociera tu bardzo zimny prąd
oceaniczny, zaczynający się na Antarktydzie i on te okolica
oziębia i wysusza. To oczywisty minus, mankament. Ale z tego
minusa wynika tak e plus. Bo zimny prąd morski niesie z sobą
bardzo du o tlenu w wodzie, a to oznacza niezmierne bogactwo
ryb. To dzięki niemu (prądowi) i nim (rybom) ten obszar w
przeszło ci był tak uprzywilejowany. Tym, czym w staro ytnym
Egipcie był Nil z jego wylewami, tu był Prąd Humboldta.
Dzięki
niezmierzonemu
bogactwu
ycia
w
wodach
przybrze nych i rozwojowi rybołówstwa, mogła się tu rozwijać
kultura, która z czasem przerodziła w cywilizację (pobliskie
piramidy w Caral mają dokładnie tyle lat, ile wielkie piramidy z
Gizie.) Salinas, Viru, Lambayeque, Chimu, Mochica, Paracas i
Nazca
–
to
tylko
nazwy
kilku
z
tych
kultur,
tych
najwa niejszych. Gdy tysiące i setki lat pó niej w górach
pojawili się Inkowie, mieli z czego czerpać.
Na pustyni tu i ówdzie pojawiają się pojedyncze budy –
najczę ciej o cianach z mat wyplatanych z palmowych li ci. Te
budy to wa ne – nazwijmy je tak – „centra kondensacyjne”: to
zaczątki czego , co w przyszło ci mo e stać się najpierw
przysiółkiem, potem osadą, wioską, lub nawet przedmie ciem
najbli szego miasta. Ich „fundamentem” (choć prawdziwych
fundamentów owe szopy nie mają) za ka dym razem jest…
skorpion i jaka blaszanka. Albo butelka.
Dlaczego? Bo skorpion pokazuje,
e jest to teren bezludny,
bezpański, jeszcze przez nikogo nie zasiedlony. Czyli taki,
którym warto się zająć, zainteresować, który warto zasiedlić. A
blaszanka i butelka stanowią sygnał ostrzegawczy. Tu ju kto
był. Kto się zatrzymał. Zjadł nawet jaką konserwę, wypił piwo
albo Inca Kolę. Być mo e nie był to wcale przypadek lub
przymusowy postój. Mo e kto tym terenem ju się interesuje?
Mo e na ten teren kto ju sobie ostrzy zęby? A więc nie ma na
co czekać. Tego kogo trzeba koniecznie wyprzedzić.
Wła nie budując pierwszą budę – tę z wyplatanymi cianami. I
tak zaczyna się historia tego miejsca. Jedna buda natychmiast
przyciąga następną, bo je li ju istnieje jedna, to musi być jaki
konkretny powód – mo e jaki skarb ukryty w pobli u. Ta druga
przyciąga trzecią, a trzecia czwartą. A potem to ju
lawina.
Okolica się zaludnia. Skorpiony muszą przenie ć się w inne
miejsce, a tu rodzi się – tak jak mówiłem – najpierw przysiółek
potem, „pueblito”, „pueblo”, wioska, wreszcie – przedmie cie.
Za jaki czas – być mo e – narodzi się miasto.
Dzień trzeci: W drodze
Po wschodzie słońca krajobraz się zmienia – mniej więcej po
minięciu Tucume. Odje d amy od oceanu, kierujemy się ku
Andom. Góry pojawiają się najpierw jako szkic i swój projekt,
potem coraz bardziej
mielej. Na horyzoncie poczynają się
rysować coraz to wy sze masywy.
Trochę przypomina to wjazd niezliczonymi serpentynami na
przełęcz La Malaga za Ollantaytambo w rodkowych Andach.
Choć tu ro linno ć jest inna – zdecydowanie bardziej
„ekwadorska” i zielona. I nie mo e być inaczej. Bo tu jeste my
dopiero u podnó a Andów, natomiast za Ollantaytambo jest ich
serce. Tu to ledwie początek gór; tam – ich skalista, w pełni
dojrzała faza.
W dolinach jest du o upraw ry u, widać te sporo bananowców.
A więc to strefa bardzo ciepła. Zieleń młodego, wschodzącego
ry u jest przejmująco wie a. To zieleń wręcz trawnikowa, jak z
przed chwilą przystrzy onego pola golfowego. Przyciąga wzrok i
hipnotyzuje. Ka e się dziwić, e taki kolor w ogóle istnieje.
A potem znów pniemy się w górę. W górskich stokach pojawiają
się szerokie, wielowarstwowe skalne gzymsy i wstęgi. Wiele z
nich przebiega pod pewnym kątem w stosunku do podnó a gór.
Pojawia się te coraz więcej górskich grzbietów o charakterze
płaskowy u. To formacje typu „meseta”. Kaniony, których dnem
toczą się rzeki i strumienie, stają się coraz wę sze. Ich zbocza są
niemal pionowe. To krajobraz doskonale znany mi z ksią ek
niezmordowanego badacza Chachapoyas, archeologa Federico
Kauffmanna Doiga. Bo wła nie wje d amy, a mo e raczej
w lizgujemy się do tej krainy. Andy mają tu całkiem inne oblicze
ni w swej rodkowej czę ci. W krajobrazie więcej tu półtonów,
niuansów i niedopowiedzeń. Po ród szczytów snują się długie
warkocze chmur i mgieł. Widać, e do krainy „Ludu z Mgieł” –
jak niegdy okre lano Chachapoyan – coraz bli ej.
Te skalne gzymsy i wstęgi to miejsca, w których dawni
Chachapoyanie lokowali swe słynne grobowce i sarkofagi.
Wypatruję ich. Ale na razie nic nie widać. A mo e one ju tam
są, a ja – na razie – nie potrafię wyłowić ich w tła? Ju teraz
wiem, e moja podręczna lornetka, którą zakupiłem wła nie z
my lą o Chachapoyas, na pewno bardzo mi się przyda.
Na drogowskazach przy drodze poznaję znane mi nazwy. Bagua,
Leimebamba, Lamud. A więc to ju blisko. A potem, z przeszło
dwugodzinnym opó nieniem wje d amy do stolicy prowincji –
Chachapoyas. Ulice są tu tak wąskie, e nasz piętrowy autobus
ma wielki kłopot, by przecisnąć się przez zaułki i dotrzeć do
dworca. Kluczy, wycofuje się, zawadza o druty wysokiego
napięcia, ociera się o ciany domów. I dopiero przy bodaj e
trzecim nawrocie jako mu się udaje.
A więc dojechali my! W końcu jeste my w Chachapoyas! Nasze
baga e w autobusowej „bodedze” (baga niku) są oczywi cie na
samym dnie. Ale to w tej chwili niewa ne. Istotne, e w ogóle są,
bo jeste my przecie w Peru… Jak ju trafiają do naszych rąk,
idę szukać jakiego lokum, podczas gdy moja dru yna pilnuje
pakunków. A po zakwaterowaniu natychmiast idziemy na
pobliski rynek, by zadbać o to, aby jutro od rana móc ruszyć do
najsłynniejszych tutejszych ruin. Do Kuelap – peruwiańskiego
Babilonu.
Dzień czwarty: Kierunek Kuelap
Startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas. Plac jest ładny,
kameralny, zadbany, cały w bieli, tylko – zgodnie z odgórnie
wydanym zarządzeniem – rany okien i futryny są brązowe.
Sporo ławek i fontanna. Atmosfera senna, nostalgiczna. A na
jednym z dłu szych boków – ko ciół. Najpewniej niedawno
odbudowany po jakim trzęsieniu ziemi, bo biedny i surowy.
Tak biedny i tak surowy, e ledwie do niego zaglądamy i ju go
opuszczamy.
Miasto Chachapoyas w 1538 roku zało ył Alonso de Alvarado.
Pierwotnie nazywało się San Juan de la Frontera de
Chachapoyas. Je li dzi
w Chachapoyas wyczuwa się aurę
pewnego krańca i kresu, to co dopiero w XVI wieku! Stąd słowo
granica („frontera”) w dawnej nazwie. Zresztą pierwotnie owo
dawne Chachapoyas wcale nie le ało tu, gdzie teraz, lecz przez
sze ć lat było zlokalizowane tam, gdzie dzi
znajduje się
miejscowo ć Xalca. Dopiero po tym czasie – po trzęsieniu ziemi
– zdecydowano się na zało enie nowego San Juan de la Frontera
de Chachapoyas w miejscu Chachapoyas dzisiejszego.
Takie
poszukiwanie
swego
ostatecznego
miejsca
przez
miejscowo ci zakładane przez konkwistadorów to w Ameryce
Łacińskiej co bardzo typowego. Je li chodzi o Limę, to te
najpierw chciano umie cić ją tam, gdzie dzi le y miejscowo ć
Mala i – jak ju wspominałem – ostatecznie wybrano lokalizację
najgorszą z mo liwych. Pod tym względem Chachapoyas na
pewno miało więcej szczę cia, bo w niecce, w której le y, zdaje
się znajdować w jedynym mo liwym dla siebie miejscu.
A więc jedziemy do Kuelap. Choć na mapie to blisko, w
przestrzeni bardzo daleko. Jest dokładnie tak, jak w Limie
uprzedzał Piotrek Małachowski.
– Kuelap będziecie widzieć z daleka nieskończoną ilo ć razy –
mówił – a droga będzie się wiła bez końca. Będzie się wam
zdawało, e ju za moment będziecie na miejscu, a tu nic z tego.
Bo Kuelap zaraz się schowa i zanim ponownie się wynurzy,
minie wiele czasu. Taki cykl powtórzy się wielokrotnie.
I rzeczywi cie wła nie tak się dzieje. Pod tym względem Kuelap
trochę przypomina mi płaskowy Marcahuasi w pobli u Limy,
który te jest widoczny z bardzo daleka, a do którego – przez
niezliczone meandry drogi – długo nie mo na dojechać.
I tak Kuelap – jego gigantyczne mury – najpierw jest
niepozorną białą kreską na szczycie jednej z „meset”. Potem ta
kreska
staje
się
białym
szlaczkiem,
a
szlaczek
czym
wyglądającym jak nie wiadomo co. Zastanawiasz się: czy to
jaka
jasna skała? Kolejny kamienny gzyms, tym razem
znajdujący się nie w połowie zbocza, lecz na samym szczycie? I
pytania takie są o tyle uzasadnione, e w to, co się wyłania, nie
sposób długo się wpatrywać. To co raz się pojawia, raz znika. W
końcu słynny wielki mur staje się czym niezaprzeczalnym. Choć
jest jeszcze daleko, mo na nawet odró nić w nim poszczególne
„skalne cegły”. A skoro widać je tak wyra nie z takiej odległo ci,
ta konstrukcja musi naprawdę być ogromna.
Nie na darmo Kuelap uznawany jest dzi
za największą
kamienną budowlą w całej Ameryce Łacińskiej. Nie na darmo
zwany jest amerykańskim Babilonem i zaraz po Machu Picchu
wyrasta na drugą główna archeologiczną atrakcję Peru.
Zaraz będziemy na miejscu.
Ostatni odcinek drogi pokonujemy konno. Nie ze zmęczenia, ale
by odnowić znajomo ć z siodłem. Konie są tu wysokie i bardzo
zadbane,
podobnie
zresztą
siodła.
To
nie
przetarte,
przekrzywione derki, ale siodła z prawdziwego zdarzenia.
Trochę jak nie w Andach!
Budują tu te specjalne drewniane podwy szenia – „końskie
perony” mające ułatwić wdrapywanie się na koński grzbiet. To
ju zbytek i nadmiar uprzejmo ci. Z takimi udogodnieniami,
naprawdę, nigdzie jeszcze się nie spotkałem.
A potem docieramy do muru. I jest to mur naprawdę cyklopi.
Ma co najmniej trzydzie ci metrów wysoko ci i miękko faluje
przed nami przez kilkaset metrów. Przez to, e się wije, jest
znacznie ciekawszy ni
gdyby był prosty. A więc nie tylko
Inkowie architekturę swą idealnie wtapiali w otoczenie i mu
ulegali (odnosząc przez to wielkie estetyczne zwycięstwo).
Choć tu było trochę inaczej. Bo ów cyklopi mur wcale nie otaczał
szczytu góry, lecz ją tworzył. Góra wewnątrz muru została
bowiem „dobudowana”. Za mur wnoszono gruz, kamienie,
ziemię i w ten sposób dodano szczytową czę ć wzgórza. Znów:
jak widać nie tylko Inkowie kazali przenosić góry z miejsca na
miejsce, by ludzie się nie nudzili i by nie mieli czasu my leć o
buncie.
Władcy
Chachapoyas
czynili
podobnie.
Swym
poddanym rozkazywali góry „dobudowywać”, podwy szać.
Rezultat? Imponujący.
Kamienie o regularnych kształtach łączono gęstą mazią, której
głównym składnikiem był wapień. Czyli – co w Ameryce
Łacińskiej jest ewenementem – stosowano tu co w rodzaju
cementu.. Natomiast tutejsza ceramika jest mało oryginalna. I w
większo ci ma kolor wypalonej gliny i zdobień prawie nie
posiada.
Najpierw – po zej ciu z koni – idziemy wzdłu muru, potem
przez jedno z trzech wąskich, strzelistych wej ć wchodzimy do
rodka. Za murem odnajdujemy trzy kondygnacje zabudowań.
Pierwsza z nich – największa przeznaczona była dla pospólstwa;
druga – dla kasty wy szej. Natomiast poziom trzeci –
najmniejszy – miał prawdopodobnie przeznaczenie obronne.
Pierwszy poziom jest mocno zaro nięty. Na drzewach wiele
okazałych bromeli, przez które pięknie prze wieca słońca. Jest
całkiem pusto. Nie ma ludzi. Jeste my tu całkiem sami. Panuje
atmosfera wielkiej tajemnicy. Przypomina mi to Vilcabambę.
Podobnie, jak w Vilcabambie, są tu te
pozostało ci wielu
kolistych zabudowań mieszkalnych, choć tutaj jest ich znacznie
więcej.
W Vilcabambie owe koliste konstrukcje wznosili wła nie
budowniczowie z Chachapoyas. Czy mogli pochodzić stąd – z
Kuelap? Kiedy
tak sądziłem. W tej chwili jednak wątpię.
Dlaczego? Bo – w stosunku do Vilcabamby – Kuelap le y
zdecydowanie za daleko na północ.
Kontakty Vilcabamby z Chachapoyas, najpewniej, mogły sięgać
co najwy ej do Gran Pajaten le ącego znacznie bardziej na
południe. To rzecz, którą w przyszło ci będę chciał jeszcze
sprawdzić, bo ma ona du e znaczenie historyczne. Jak wynika z
moich dotychczasowych ustaleń, bohater dwóch moich ksią ek
– „Q’ero. Długowieczno ć na zamówienie” i „Wyprawa
Vilcabamba-Vilcabamba” – Inka Paucar, ywo zaanga owany
był w kontakty między Chachapoyas a Vilcabambą. To dlatego –
jak dobrze pójdzie – do Gran Pajaten te będę chciał się udać jak
najszybciej.
Kuelap, jak się przypuszcza, budowano przez około trzysta lat –
między 900 a 1200 rokiem naszej ery. Pochodzenie i znaczenie
jego nazwy pozostaje nieznane; mo na jedynie powiedzieć, e
jest to nazwa zwyczajowa.
Kuelap był warownią, skąd mo na było kontrolować wszystko,
co działo się w sąsiednich dolinach. Teren ten Inkowie
podporządkowali sobie w czasie dwóch wypraw w okresie
panowania inki Yupanquiego – syna potęgi Inków, Pachacuteca.
Nie było to proste zadanie, bo Chachapoyanie górowali nad
Inkami wzrostem i tę yzną fizyczną, poza tym słynęli z wielkiej
bitno ci i z umiłowania wolno ci. Dlatego Inkowie nigdy do
końca nie poczuli się pewnie na tym terenie. A im bli ej było do
przybycia do Peru Hiszpanów, tym Chachapoyanie bardziej i
bardziej uniezale niali się od Inków, bo cały czas prowadzili
cichą, antyinkaską „rekonkwistę”.
Lud – jak się wydaje – nigdy nie tworzył jakiego zwartego
organizmu
państwowego.
Raczej
była
to
do ć
lu na
konfederacja na poły niezale nych o rodków lub księstw. W ród
nich Kuelap na pewno wyró niał się wielko cią i znakomitym
ufortyfikowaniem (z jednej strony cyklopi mur, z drugiej
przepa ć). Archeolodzy doliczyli się tu blisko pięciuset
kamiennych, kolistych struktur o przeznaczeniu mieszkalnym.
Wznoszono je na ziemnych platformach starannie obło onych
czę ciowo wypolerowanymi kamieniami.
Bardzo charakterystyczny był sposób, w jaki zdobiono niektóre z
owych okrągłych, krytych strzechą budynków. Czyniono to
wkomponowując w
ciany uło one z kamienia szlaczki
składające się albo z rombów, albo z zygzaków. Zygzak oznaczał:
deszcz, góry, wodę lub wę a. Natomiast romby symbolizowały
oczy. Romb z pionową kreską to oko kota, jaguara, pumy. Romb
z kropką w rodku to oko wę a. Natomiast romb z mniejszym
rombem to oko kondora. A ka de z owych oczu było najpewniej
oznaką przynale no ci do innej grupy społecznej. Jak mo na
przypuszczać,
pospólstwu
adne
ozdoby
domostw
nie
przysługiwały.
Na drugim poziomie zabudowy odnajdujemy „kallankę” –
pozostało ci po du ej, prostokątnej konstrukcji pochodzącej z
czasów Inków, w której albo przyjmowano go ci przybywających
do warowni, albo upijano się na umór „chichą” w czasie pory
deszczowej, a tak e wiątynię w kształcie w rozszerzającego się
ku górze kielicha. Jej naro nik zdobi pojedyncze wyobra enie
szerokiej twarzy, przywodzącej na my l twarz roze mianego
dziecka.
Co lub kogo ów tajemniczy wizerunek przedstawia? Niestety, nie
wiadomo. A szkoda, bo jest to motyw, który w wielu kulturach
prekolumbijskich, w bardzo podobnej formie, często się
powtarza (z czego mo na wnioskować,
e jest to wizerunek
bardzo pierwotny i stary). Tym bardziej szkoda, bo taka sama
twarz niespodziewanie pojawi się przed nami za kilkana cie dni
(przeszło dwa tysiące kilometrów na południe od Chachapoyas!)
w kulminacyjnym momencie naszej podró y.
Dzień piąty: Karajia czyli „haiku”
Jedziemy do Karajii – drugiego słynnego, „kultowego” miejsca
w Chachapoyas. Dojazd do ć sprawny, na sporym odcinku
wzdłu tutejszego odpowiednika Urubamby z okolic Cuzco – Rio
Utcubamby. Po dotarciu do miejscowo ci Cruz Pata idziemy
pieszo – najpierw prostym jak strzelił szlakiem przez pole, ale
stale w dół (co zapowiada długie podej cie w drodze powrotnej),
następnie stromym zygzakiem ku dnu doliny. W pewnym
momencie pojawia się zadaszona strzechą z trawy „ichu” wiata.
To znak, e cel wędrówki ju blisko.
Potem… dosłownie 30–40 metrów i ju je widać! Co to za
niesamowity widok! W płytkiej niszy w skalistym, pionowym
zboczu stoi sze ć figur–sarkofagów – sze ć pilnujących dolinę
skrzatów.
Sarkofagi
w
formie
glinianych,
wewnątrz
pustych
pomalowanych na biało i czerwono ludzkich figur są przepiękne.
Na tle ogromnego zbocza są kruche i filigranowe, ale jak magnes
przyciągają uwagę. Dołem, dnem doliny toczy się rzeka, a one
patrzą oczywi cie na wschód ku codziennie wschodzącemu
słońcu. Je li Kuelap był wielowątkową powie cią, „ludki” z
Karajii są poematem, wierszem, „haiku”. Tak – najbardziej
„haiku”. Tak są niewielkie, tak są lapidarne. Tak mocno
zapadają w pamięć.
Kilka figur jest mocno uszkodzonych, a dwie z nich w czasie
jakiego trzęsienia ziemi spadło w przepa ć i się potłukło. Tak z
początkowej ósemki pozostała widoczna dzisiaj szóstka. Na
głowach dwóch sarkofagów widać czaszki, co najpewniej
oznacza,
i
zawierają
one
mumie
wojowników.
Reszta
niechybnie musiała nale eć do szlachty. Nie na darmo okre la
się je dzisiaj jako „sarcofagos regios” – sarkofagi królewskie.
To bardzo wzruszające miejsce. Słychać tu nie mocne akordy,
lecz szmery, szepty, pianissimo. Mo na trwać tu w bezruchu w
nieskończono ć i medytować. Nad urodą przyrody. Nad
subtelnych pięknem wytworów rąk ludzkich. Nad krucho cią
ycia.
Nad
chęcią
ratowania
ludzkiej egzystencji przed
zapomnieniem. I nad jak e niepokojącymi proporcjami. Nad
tym, jak wiat jest wielki i piękny, a jak my jeste my mali.
Po powrocie do samochodu jedziemy do pobliskiej jaskini
Quiocta (nazwa od odgłosu wydawanego przez wędrownego
ptaka pojawiającego się okresowo w tej okolicy). Na nogi
wkładamy kalosze, a w dłonie chwytamy górnicze latarki. Bo
będzie mokro i ciemno. Nawet bardzo mokro i bardzo ciemno.
Tak jak powinno być w pełnometra owej jaskini.
Podziemny wiat Chachapoyas okazuje się du o ciekawszy ni
mo na było przypuszczać. Jaskinia Quiocta jest naprawdę
ogromna – liczy sze ćset metrów długo ci i składa się z sze ciu
pięknie sklepionych sal, z których największa ma koło
trzydziestu metrów wysoko ci. Jaskinia wydrą ona została przez
podziemną rzekę, która tysiące lat temu wyschła. Dzięki temu
powstała tajemnicza podziemna pusta przestrzeń, która dla
dawnych, zamieszkujących tu ludów musiała być wielką
inspiracją.
Dowodzą tego czaszki, na które w niektórych miejscach w
jaskini natrafiamy. To znak, e przebywali tu ludzie, e – być
mo e – próbowano tu dokonywać tak e pochówków. A obok –
wielkie stalaktyty i stalagmity, które w wietle naszych latarek
l nią wapiennymi naciekami. Ich organiczne kształty dawnych
Chachapoyan skłaniały zapewne do refleksji na temat jedno ci
przyrody – tej o ywionej i nieo ywionej. Do refleksji nad tym, e
– na pewnym poziomie – wszystko z wszystkim się łączy.
Pomocą w dochodzeniu do takich wniosków był zapewne kaktus
San Pedro, który w tych rejonach zastępował ayahuaskę i który
spo ywany
w
czasie
rytualnych
posiłków,
powodował
wielopiętrowe, wielobarwne halucynacje. W ich trakcie, przed
spo ywającym odwar z San Pedro, pojawiają się niezliczone
srebrne nici, które łączą wszystko ze wszystkim. Dzięki temu, w
czasie
transu,
powszechną
współzale no ć
wszechrzeczy
dostrzec mo na nie tylko intuicyjnie, lecz w sposób namacalny.
Zwisające z kamiennego stropu wapienne sople mogły stać się
inspiracją dla takich przedziwnych rze b, jak słynny „El Lanzon”
z podziemnych galerii bardzo wczesnej kultury Chavin de
Huantar. To na pewno hipoteza nad którą warto głębiej się
zastanowić. W literaturze przedmiotu nigdzie nie spotkałem się
z takim podej ciem. Do tej pory stwierdzano, e w zasadzie nie
wiadomo czym jest ów „El Lanzon” (ni to wielki kamienny grot,
ni to stylizowana, podłu na głowa potwora) lub przyjmowano,
e stanowi on wyobra enie pioruna wgryzającego się w ziemię.
Na zakończenie dnia jedziemy do wąwozu Rio Sonche koło
Huancas nieopodal Chachapoyas. Kanion ma 900 metrów
głęboko ci, ale wygląda jakby był głębszy od wąwozu Colca.
Zaskakuje pięknem, majestatem, a przede wszystkim swym
ukryciem. Bo przecie tu obok jest spore miasto, koło którego
on – jak najbardziej dosłownie – zapadł się pod ziemię. Cud
natury. Cud natury na rogatkach.
Dzień szósty: Revash – domki z bajki
Jedziemy do Revash – tym razem nie do sarkofagów, lecz
mauzoleów Chachapoyan (jak to dobrze,
e Chachapoyanie
wierzyli w mo liwo ć powrotu zmarłych do wiata ywych – o
czym
wiadczy
m.
in.
mumifikowanie
ciał
w
pozycji
embrionalnej – bo dzięki temu zachowało się tyle wytworów ich
kultury). Ju jak jeste my blisko celu, po prawej stronie pojawia
się niezwykła formacja skalna: kamienny, wielokilometrowy
zawijas, który w jednym miejscu zgnieciony, a w innym
rozciągnięty, wygląda jak fantazyjnie uformowany krem na
torcie. Na poboczach pierzasty „sisak” – zakończona czym w
rodzaju pióropusza trawa, będąca jednym z symboli Ekwadoru.
Jeszcze jeden dowód na to,
e Chachapoyas pod względem
geograficznym to ju bardziej Ekwador ni Peru.
Do Revash zej cie jest łatwiejsze ni do sarkofagów w Karajii,
ale dłu sze. Kazik szybko się wycofuje i dalej idziemy w trójkę.
W pewnym momencie na stromym klifie przed nami pod
sztucznie wykutym skalnym nawisem pojawiają się niewielkie
domki. Domki jak z bajki. Domki jak dla skrzatów i krasnali. Nie
okrągłe, jak większo ć ruin w Chachapoyas, lecz prostokątne i o
spadzistych dachach. Najpierw jest jeden taki domek, a potem,
oddalone od siebie, dwa ich ciągi. To wła nie mauzolea –
budowle, w których niegdy składano mumie.
Najpierw, metr po metrze, lustrujemy je przez lornetkę. Potem
podchodzimy bli ej, schodzimy w dół do podstawy klifu, eby
zobaczyć je z innej perspektywy, a następnie znów wspinamy się
tam, gdzie byli my ju przed chwilą i do domków zaglądamy.
Mauzolea są polichromowane czerwonymi rysunkami (czerwień
to kolor ycia, odrodzenia.) Są tam „chacany” (andyjskie krzy e)
i „pół–chacany” (najpewniej symbole kondorów w locie).
„Chacany” jako motywy pojawiające się zwykle po za yciu
substancji
halucynogennych
ka ą
się
domy lać,
e
Chachapoyanie nie stronili od halucynogenów. Albo e motywy
te, jako bardzo pierwotne, przejęli oni od innych ludów, które
oddawały się halucynogennym transom.
Po obejrzeniu pierwszego ciągu domków, decydujemy się na
dotarcie tak e do drugiego, choć nie jest to wcale proste. Pniemy
się więc wy ej, potem lądujemy na kolana, a w końcu musimy
się czołgać. Ale, po kilku minutach, udaje nam się dopiąć swego.
Jeste my na miejscu i chłoniemy to, co mamy przed sobą. Tu
polichromia jest jeszcze bogatsza, a w domkach jest znacznie
więcej ko ci ni w tych wcze niejszych. Miejsce niezwykłe –
jedyne w swoim rodzaju. Kres klifu, kres ycia, kres wiata.
Przedsmak tego, co mo e stać się udziałem kogo , kto w górach
lub w selwie natrafia na nieodkryte jeszcze, dziewicze ruiny.
Z Revash jedziemy do Leimebamby. To niewielkie, przyjazne,
bardzo spokojne miasteczko na południe od Chachapoyas na
brzegu rzeki Utcubamby. Podobno w spisie wyborców widnieje
tu tylko 500 osób. A więc to naprawdę maleństwo, ledwie
miasto, jeszcze prawie wioska.
Ale miała ona swoje 5 minut, gdy kilka lat temu nad poło onym
w jej sąsiedztwie Jeziorem Kondorów (o czym donosił m.in.
National Geographic) odkryto grobowce, a w nich kilkadziesiąt
mumii z czasów preinkaskich. Wtedy miejscem tym nagle
zainteresowała się Lima i odkryte mumie tamtejsi urzędnicy
chcieli wywie ć do stolicy. Wtedy miejscowi, mimo e tak mało
liczni, przypomnieli sobie o drzemiących w nich walecznych
duszach
dawnych
Chachapoyan
i
bardzo
zdecydowanie
zaprotestowali. Powiedzieli, e mumii nikomu nie oddadzą, e
są one ich dziedzictwem, ich własno cią. A w ich prote cie było
tyle zacięto ci i słusznej siły, e Lima w końcu ustąpiła – do
Leimebamby przysłała tylko ekipę naukowców, którzy mumie
starannie przebadali.
Miejscowi za
dla mumii własnym sumptem zbudowali
specjalne muzeum – Centro Mallqui, Centrum Mumii. To
niezwykle interesujące miejsce, jedno z najlepszych i najbardziej
oryginalnych muzeów archeologicznych w całym Peru. Swą
wie o cią i lekko cią zachęca do cierpliwego spaceru po
przestronnych,
porządkuje
i
dobrze
o wietlonych
systematyzuje
wiedzę
salach.
na
Znakomicie
temat
dawnych
Chachapoyan.
Najwięcej uwagi muzeum, rzecz jasna, po więca samym
mumiom. Kilkadziesiąt „tobołków” – mumii–zawiniątek o
najrozmaitszych rozmiarach, eksponuje się tu w specjalnym,
przystosowanym do tego pomieszczeniu, w którym panuje
odpowiednia
stała
wilgotno ć
powietrza
i
odpowiednia
temperatura. Jest tu te rekonstrukcja w skali 1:1 jednego z
grobowców znad Jeziora Kondorów – pomysł naprawdę
znakomity! Poza tym bardzo interesujące są zmumifikowane
zwierzęta i ich embriony (to wielka muzealna rzadko ć) oraz
miniaturowe rekonstrukcje najwa niejszych budowli z Gran
Pajaten, Pinchudos i z Diablohuasi. Dokładnie pokazane jest te
w jaki sposób budowano sarkofagi, takie jak te, które nie tak
dawno widzieli my w Karajii: jak na rusztowanie z odpowiednio
uło onych drewnianych erdzi nakładano glinę, a następnie, po
jej wyschnięciu, jak ją przyozdabiano.
Bardzo ciekawym eksponatem jest du e drewniane wiosło, które
do złudzenia przypomina wiosła, jakie swego czasu u ywano na
Wyspie Wielkanocnej. To podobieństwo zdaje się być faktem
godnym odnotowania i zapamiętania. Wszak to nie jedyne
podobieństwo między Chachapoyas, a tamtym odosobnionym
zakątkiem Pacyfiku. Bo czy
chachapojańskie sarkofagi –
przynajmniej te w style „regio” – nie mogą kojarzyć się ze
słynnymi kamiennymi statuami z Wyspy Wielkanocnej, które
te przecie były nagrobkami?
Dzień siódmy: Gocta – trzeci wodospad wiata
Z rana znów startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas i bez
zgrzytu
doje d amy
do
miejscowo ci
Cocachimba.
Tu
przesiadamy się na konie. Jest to przekomiczne, bo do
wsiadania – tak jak w Kuelap – tu tak e mają co w rodzaju
„półpodium” – taki „koński peron”, z którego bli ej jest do
siodła. Mo e dlatego, e konie są tu naprawdę rosłe i dorodne, i
z ich grzbietu do ziemi – jakby kto
chciał spa ć – droga
naprawdę daleka.
Raduję się, e znów siedzę w siodle. Mój koń – „Chasqui” (czyli
po keczuańsku Goniec) – chyba trochę mniej, bo droga jest
cię ka. Długa i ciągle pod górę. Małe muły i osły nie dałyby tu
sobie rady, cały czas trzeba by i ć obok nich. A nasze
wierzchowce bez zastanowienia rwą do przodu. Jakby doskonale
znały tę trasę i jakby zdawały sobie sprawę, e ta droga ma swój
koniec. e i im mniej będą protestować, tym szybciej dotrą do
celu.
W
pewnym
miejscu
na
wysokiej
palmie
Jaime,
nasz
przewodnik, pokazuje mi zwisającą kosmatą kulę. To ptasie
gniazdo – gniazdo paucara, ptaka od którego nazwy imię
przybrał
bohater
Długowieczno ć
dwóch
na
Vilcabamba–Vilcabamba”.
moich
ksią ek
–
„Q’ero.
”Wyprawa
zamówienie”
i
Oto
przyczynek
kolejny
do
rozmy lań, dokąd ów dzielny Inka Paucar dotarł w Chachapoyas
(bo e tu był, nie ma raczej wątpliwo ci, bo wspominają o tym
kroniki). Do Kuelap? Do Gran Pajaten? A mo e do Pinchudos?
Znów solennie sobie obiecuję, e do tej kwestii w przyszło ci
jeszcze powrócę.
Potem doje d amy do niewielkiego zadaszenia, oznaczającego
e za chwilę znajdziemy się w cisłym rezerwacie. Konie dalej
nie mają wstępu. Zsiadamy i dalej idziemy pieszo. I za
pierwszym załomem drogi przed naszymi oczami ukazuje się cel
naszej wędrówki: wodospad Gocta. Jego górne i dolne piętro. I
choć jej struga jest wąska, ciągnie się z góry na dół przez
przeszło 700 metrów. Widok niesamowity. To pod względem
wysoko ci trzeci wodospad
wiata. A obramowanie puszczą
sprawia, e wygląda on jakby ywcem został wyjęty z filmów z
Indiana Jonesem.
Po kilku chwilach wodospad nie tylko widać, ale tak e słychać.
Łoskot wody staje się coraz wyra niejszy i z ka dym krokiem
narasta. Niedługo potem docieramy do miejsca, skąd ju widać
tylko dolne piętro wodospadu. Ale znajduje się ono ju tak
blisko, e zdaje się być potę niejsze od obu pięter widzianych
poprzednio z większej odległo ci.
Zaraz potem schodzimy ku niecce, w której rozbija się woda
spadająca z wysoko ci pół kilometra. Tworzy się tu niewielkie
jeziorko, otoczone wspaniałym skalnym kotłem – wysokim na
setki metrów amfiteatrem z kamienia. Jest on przedziwnie
pofałdowany i składa się z tysięcy wąskich pofalowanych
prą ków. Katharsis. Katharsis, czyli oczyszczenie – oto jedyne
wszechpotę ne słowo, które zawsze nasuwa mi się, gdy mam
przed sobą wodospad i gdy jestem tak blisko niego, jak teraz.
W tym miejscu Gocta bardzo podobny jest najwy szego
wodospadu wiata – do blisko kilometrowego Salto de Angel z
Wenezueli. Patrząc na ten cud natury my lę, e (za wyjątkiem
Antarktydy) Ameryka Południowa jest ju ostatnim kontynent,
na którym ludzka cywilizacja nadal pozostaje tylko cienkim
nalotem, a reszta – na szczę cie!– to wcią
przyroda.
przepotę na
Dzień ósmy, dziewiąty i dziesiąty: Autobusowy
maraton do Cuzco
Po powrocie spod wodospadu Gocta do Chachapoyas nagle
okazuje się, e będzie problem z załatwieniem biletów lotniczych
z Tarapoto (najbli sze lotnisko) do Limy i z Limy do Cuzco.
Odnosimy wra enie w agencji, która zaoferowała, e załatwi
nam takie połączenie, chcą nas najnormalniej w
oszukać:
wiecie
e chcą zainkasować zaliczkę na zakup biletów, a
potem… – szukaj wiatru w polu. Nie będzie ani pieniędzy, ani
przelotu.
Ale nie z nami takie numery. Nie po to zjadłem zęby na
podró owaniu po Ameryce Łacińskiej, eby czego takiego nie
wyczuć i by dać zrobić się w konia. Zaliczki po prostu nie
wpłacamy i po krótkiej naradzie decydujemy się,
e z
Chachapoyas wyjedziemy taką samą drogą, jak przyjechali my:
autobusem. Do Limy zajmie nam to dobę, po czym z Limy
będziemy chcieli natychmiast złapać połączenie do Cuzco.
Oznacza to, e najbli sze dwie doby spędzimy w podró y. Dwa
dni i dwie noce w autobusie! Damy radę? Jeste my
umiarkowanymi optymistami. A optymizmu dodaje nam
wiadomo ć, e rezygnując z samolotu, sporo zaoszczędzimy.
Tym bardziej, e jeszcze dodatkowo odpadną nam dwa noclegi.
Przed wyjazdem z Chachapoyas idziemy jeszcze do małego
muzeum archeologicznego na Plaza de Armas. To maleństwo,
kilka mumii, trochę ceramiki, nieco ozdób. I jeden szczególnie
interesujący eksponat: niewielki półmisek z wizerunkiem
wielkiej pełnomorskiej płaszczki – „manty”. To jak e jasny
dowód kontaktów dawnych Chachapoyan z oceanem! Trudno
byłoby tego nie skojarzyć z jak e charakterystycznym wiosłem w
stylu Wyspy Wielkanocnej z muzeum w Leimebambie, więc to
oczywi cie skojarzam. I zastanawiam się: czy istnieją jakie
prace na temat kontaktów Chachapoyan z kulturą Mochica z
wybrze a? Wszak obie kultury rozwijały się w tym samym
czasie, a Mochikowie byli znakomitymi eglarzami. Dowodzą
tego wizerunki ich pełnomorskich jednostek pływających z
drzewa balsa, choćby te odkryte w nadbrze nym Tucume.
A potem zaczyna się nasza dwudniowa autobusowa odyseja.
Najpierw przez góry do oceanu i wzdłu wybrze a do Limy
(dokąd
docieramy
następnego
dnia
około
południa),
a
następnie, po ledwie trzygodzinnej przerwie, dalej do Cuzco
(dokąd docieramy kolejnego dnia około piętnastej, dokładnie po
pięćdziesięciu godzinach od wyjazdu z Chachapoyas). I, o dziwo
– wcale nie jeste my zmęczeni. Dwukondygnacyjne autobusy
firmy Civa naprawdę są bezkonkurencyjne.
Jasne,
jeste my
trochę
wymięci,
trochę
głodni,
trochę
niewyspani, ale bardzo zadowoleni. Zadowoleni, e zdą yli my
na czas. Bo za kolejną dobę w Cuzco ma się zacząć nasza nowa
przygoda. Szlakiem Hirama Binghama – „odkrywcy” Machu
Picchu, mamy ruszyć ku tym najsłynniejszym ruinom w dolinie
Urubamby.
Dzień jedenasty: Pusharo – będzie, czy nie będzie?
Dzień w Cuzco schodzi nam na przygotowaniach do trekkingu
szlakiem Hirama Binghama i na planowaniu tego, co ma
nastąpić potem. Na początek piękna scena: do hotelu Saphi przy
ulicy Saphi, gdzie w Cuzco tradycyjnie zatrzymuję się ju od lat,
z
pobliskiej,
zaprzyja nionej
agencji
przynoszę
wielki
marynarski wór, w którym przed trzema laty do depozytu
zło yłem i karimaty i inne elementy sprzętu obozowego, których
nie chciałem zabierać do Limy (a tym bardziej do Europy).
Pierwszy cud,
e przez trzy lata ów worek przetrwał
nienaruszony. Drugi, e do obu małych kłódek, zamykających do
niego dostęp, udaje mi się odnale ć i dopasować odpowiednie
kluczyki. Trzeci – e kłódeczki gładko odskakują i odsłaniają
przepastne wnętrze worka. A w nim wszystko w stanie
dokładnie takim, jak zostało zdeponowane przed trzema laty.
Rado ć i scena warta królestwa!
Potem okazuje się, e mimo kilkunastotygodniowych starań,
nadal nie mamy zezwolenia na wej cie na teren parku
narodowego Manu, gdzie znajduje się Pusharo – największy
petroglif w peruwiańskiej Amazonii. A ma to być przecie cel
następnego etapu naszej wyprawy. Co robić? Czy jest jeszcze
jaka szansa na załatwienie tego dokumentu, czy mo e będzie
trzeba modyfikować plany i do Pusharo najnormalniej w wiecie
nie dotrzemy?
Byłaby to wielka strata, bo Pusharo to miejsce naprawdę
niezwykłe i otoczone niejedną legendą. Piotrek Małachowski w
Limie mówił mi: „Jak tylko uda wam się wszystko pozałatwiać,
nie rezygnujcie z eskapady do Pusharo. Choć sam tam nie
byłem, wiem, e ju sama droga tam jest wielką przygodą. A
zobaczyć ten petroglif, to gra warta wieczki.”
Droga: najpierw przez góry na drugą stronę Andów. Potem
dwiema rzekami – łodziami z prądem i pod prąd. Pobyt u
Indian Machiguengów w wiosce Teparo–Palatoa, którzy muszą
na to wyrazić zgodę i całodzienny marsz do petroglifu. Potem –
dwudniowy powrót do Cuzco. To skok poza ostatnią granicę.
Wizyta w miejscu, dokąd rocznie dociera mo e osiem, mo e
dziesięć osób.
I teraz miałoby nas to ominąć? Jak ju tyle razy wyobra ałem
sobie, e jednak nam się uda, e w końcu tam będziemy? Ale bez
zezwolenia, które muszą wydać władze parku Manu, na pewno
nie będzie to mo liwe. Idę ulicą Saphi i nie mogę się z tym
pogodzić. Być tak blisko, a jednocze nie tak daleko. Carramba!
Co robić? Co robić?
Wtedy wzrok mój pada na szyld – jeden w ród wielu –
Expedition Manu. My lę: „Mo e są wyspecjalizowani w
sprawach parku Manu? Mo e wiedzą, jak takie zezwolenie
skutecznie załatwić?” Wchodzę. Za biurkiem starsza pani o
nobliwym wyglądzie. Pytam: „Są państwo w stanie w
ekspresowym tempie postarać się o zezwolenie na wej cie do
Pusharo dla czterech osób?”
Wielkich nadziei nie mam, ale co mi szkodzi. A tam pani, mierzy
mnie przenikliwym wzrokiem znad opuszczonych okularów i
mówi: „Por que no?” „Dlaczego nie? My lę, e jeste my w stanie
to załatwić”.
Z wra enia a
usiadłem na najbli szym krze le. „Czy by
objawienie?” My lałem,
e nie będą wiedzieć, co takiego
Pusharo, z czym to się je, a tu taka reakcja?
Od słowa do słowa. Pani nazywa się Martha, Martha Alegria,
czyli Rado ć. Na dzień, gdy wrócimy z trekkingu szlakiem
Binghama, mo e mieć dla nas zezwolenia. Mało tego. Mo e
załatwić transport przez Andy do Pilcopaty i na powrót z
Pilcopaty do Cuzco. Ma te przewodnika, który zna Indian z
Teparo–Palatoa. Nazywa się Percy, Percy Huanca. Za pięć dni
mo e ruszyć z nami w drogę… Jest wszak e jeden warunek: jak
najszybciej musimy wpłacić zaliczkę: na zezwolenia i na
transport. Kiedy? Najlepiej od razu, eby nie tracić czasu…
Natychmiast przypomina mi się sytuacja z biletami lotniczymi w
Chachapoyas. Tu jednak pani Marcie uczciwie patrzy z oczu.
Intuicja pracuje, my lę: „Ryzyk–fizyk. Mo e to jedyna w yciu
okazja, eby dotrzeć do Pusharo?”
I niewiele zastanawiając się wyciągam pieniądze…
Dzień dwunasty: ladami Hirama Binghama Salapunku
Męska czę ć wyprawy – Kazik i Jasiu, wiadomo ć o tym, e
ko ci zostały rzucone i
e po wpłacie kolejnej zaliczki na
zezwolenia na wej cie do Pusharo eskapada do tego miejsca
raczej ju nas nie ominie, przyjmuje z pewną rezygnacją. Bo
nazwa Pusharo nie kojarzy im się z niczym konkretnym, co
najwy ej z wielką niewiadomą, rojami moskitów i trudami
niekoniecznie wartymi znoszenia.
Natomiast Asia – eńska czę ć wyprawy – jest zachwycona.
Zdaje sobie sprawę, e dotarcie do Pusharo to wielka gratka i
niepowtarzalna okazja. Poza tym grozi nam przecie (co mamy
jeszcze sprawdzić),
e w Pusharo będziemy pierwszymi
Polakami. Nawet Jan Kalinowski, Polak, przyrodnik i zało yciel
parku Manu tam nie był. A e będą komary, „zancudos” i tylko
trochę mniej wę y? Trudno. Co za co . Nie ma ró y bez kolców.
Z rana ruszamy na szlak Hirama Binghama. Samochodem
doje d amy do miejscowo ci Chilca w Dolinie Urubamby, by
stamtąd dalej ruszyć ju pieszo. Początek nie jest zbyt ciekawy,
bo zza masywu Veronica w ciekle wieje, co z drogi unosi tumany
kurzu. Sytuacja poprawia się dopiero za wioską Piscacucho. Za
nią wchodzimy na prastarą drogę Inków.
Pierwsze ruiny na szlaku to Salapunku („sala” – ruiny; „punku”
– brama). Spore kamienne konstrukcje, które Bingham w
swoim opisie okre lał jako „Małe Sacsayhuaman”. Szczególnie
piękny jest trapezoidalny portal, dzięki któremu z ni szego
poziomu ruin mo na dostać się na poziom wy szy. Na nim
znajdują się pozostało ci pomieszczeń mieszkalnych, w tym
sporej „kallanki” – du ego, prostokątnego budynku, w którym
Inkowie zwykli przyjmować go ci i w którym – w porze
deszczowej (by ją jako
przetrwać) – urządzali wielodniowe
libacje kukurydzianą wódką – „chichą”. Przechodząc tędy
Bingham zastanawiał się, czy Salapunku zostało wzniesione
przez zbuntowanego Manco Inkę w tym samym okresie, kiedy
dalej w górach (a wła ciwie za górami) budowano powstańczą
stolicę, Vilcabambę. W jego ksią ce pt. „Inca Land” czytamy:
It is possible that Salapunco was built by the tribes occupying
the fastnesses of Uilcapampa as an outpost to defend them
against
enemies
coming
down
the
valley
from
the
Ollantaytambo.
Dzi pomysł ten nale y uznać za chybiony. Salapunku musiało
powstać znacznie wcze niej ni
Vilcabamba (u Binghama
Uilcapampa). Jest zbudowane zbyt starannie, ze zbyt wielkich
kamieni. W okresie Vilcabamby budowano natomiast bardzo
pospiesznie, zwykle z „pirki” – niewielkich, nieobrobionych
skalnych odłamków. Bo na co lepszego nie było ju czasu, bo
Hiszpanie byli zbyt blisko, zbyt mocno Indianom deptali po
pietach. Salapunku powstało więc najpewniej w tym samym
okresie co Ollantaytambo i stanowiło jego pierwszy szaniec,
mający w wąskim wąwozie Urubamby zatrzymać ewentualny
napór Indian Antis. Patrząc z drugiej strony – Salapunku było
najpewniej wa nym punktem kontrolnym na drodze wiodącej
do Machu Picchu, letniej rezydencji inki Pachacuteca, dokąd –
co potwierdzają wykopalisko – dotrzeć mogli tylko wybrani.
Owo miejsce – Hiram Bingham pisał w dostępnym w języku
polskim „Zaginionym mie cie” – to:
(…) naturalna brama do starożytnej prowincji, (…) [która] od
wieków pozostawała zamknięta w wyniku połączonych
wysiłków przyrody i człowieka. Urubamba przebijając się
przez granitowy grzbiet tworzy [tu] progi zbyt niebezpieczne
do przebycia i urwiska, na które można się wspiąć – je li w
ogóle – z ogromnym wysiłkiem i znacznym ryzykiem.
My wła nie przekraczali my jej próg.
Potem znów droga – piękna droga, a w dole szumiąca jeszcze
piękniejsza rzeka Urubamba. Bingham pisał:
Minąwszy Salapunku okrążyli my wysokie granitowe skały
oraz pokryte zielenią urwiska i wkroczyli my do fascynującej
krainy, gdzie zaskoczyła nas i oczarowała wielka ilo ć
starożytnych tarasów, ich długo ć i wysoko ć, obecno ć
licznych inkaskich ruin, piękno głębokich i wąskich dolin oraz
majestat pokrytych
niegiem gór, wznoszących się ponad
nami.
Jedne z tych ruin to Q’anabamba – osiedle mieszkalne z
zabudową w jednym długim szeregu, z wielkim głazem przed
jednym z pomieszczeń i du ą i dwupoziomową „colką”, czyli
magazynem, do złudzenia przypominającym jedną z dwóch
dwukondygnacyjnych kamiennych konstrukcji z Choquequirao.
Trzy lata temu Q’anabambę widziałem z drugiego brzegu
Urubamby, gdy biegnącą tam droga Inków wspinałem się do
Huallabamby, by jeszcze pó niej dotrzeć do Przełęczy Martwej
Kobiety
–
Warmiwanyusqa.
Zrobione
wtedy
zdjęcie
Q’anabamby znalazło się potem nawet w albumie „Zielone
Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”.
Teraz ruiny te mam jak na dłoni, jestem w samym ich centrum.
Powtarzalno ć tutejszej zabudowy jest zadziwiająca. Ruiny
wyglądają tak, jakby składały się kilkunastu identycznych
modułów.
Poszczególne
ustawione
w
długim
rzędzie
zabudowania na my l przywodzą wagony pociągu, jakby
Inkowie ju przed wiekami przewidzieli, e tu poni ej ruin w
przyszło ci poprowadzona zostanie linia kolejowa, dzień w dzień
wo ąca setki turystów do Machu Picchu. Nasz przewodnik Ivan
mówi, e jeszcze 30 lat temu Q’anabamba była zamieszkana
przez wie niaków, którzy swoje domostwa potracili na skutek
trzęsień ziemi. – To dlatego na wielu cianach widać tyle smug
po dymie z ogniska.
A widoki coraz bardziej pyszne. Trasa jest wprost genialna – nie
wymaga wysiłku, a dostarcza tyle rado ci, tyle wra eń!
Zmęczenia nie przesłania oczu i bez przeszkód mo na
koncentrować się na tym co dookoła. Bingham o tym odcinku
trasy pisał:
Droga wzdłuż rzeki prowadzi brawurowo w górę i w dół
skalnych progów, przebita ładunkami wybuchowymi pod
nawisami, przekracza rozpadliny po wątłych mostach,
wspartych
nie
ociosanymi
podporami
na
granitowych
cianach. Poniżej gęstych zaro li, tam gdzie tylko pozwalają na
to wdzierające się urwiska, ziemia pomiędzy nimi a rzeką
została pocięta tarasami i była kiedy uprawiana. Znaleźli my
się niespodziewanie w prawdziwej krainie cudu. Ogarnęło nas
(…) wzruszenie. Podziwiali my ogromny trud, z jakim dawny
lud wydarł kłębiącym się nurtom niewiarygodnie wąskie pasy
ziemi uprawnej. Jak zdołali oni poradzić sobie z budową muru
oporowego
z
ciężkich
kamieni
przy
samym
brzegu
niebezpiecznej rzeki, której przebycie równało się mierci?
Nieco dalej natrafiamy na przepięknie obrobiony gigantyczny
kamień, bardzo przypominający słynną Białą Skałę – Yurac
Rumi z Huancacalle. Na jego szczycie mo na odró nić co w
rodzaju „intihuatany” – ołtarza solarnego. To zapewne dawna
wiątynia, której brakowało w Q’anabambie. W jednym miejscu
kamienne schody na tej przepięknej „huace” urywają się i
otwiera się pod nimi miniprzepa ć… Czy składano tu kiedy
ofiary? Z lam? Z „chichy”? Z kukurydzy? A mo e z ludzi?
Naprawdę trudno to wykluczyć. Bo naprzeciw owych urwanych
schodów, w dole, znajduje się do połowy zagrzebana w ziemi
płaska skała, najprawdopodobniej obrzędowy stół ofiarny.
Zaraz potem, na przeciwnym brzegu Urubamby, pojawiają się
ruiny Patallacta, które z innej perspektywy, w drodze do
Przełęczy Martwej Kobiety, widziałem i fotografowałem trzy lata
temu (wła nie wtedy narodził się pomysł, by przy pierwszej
nadarzającej się okazji ruszyć trasą wzdłu
rzeki, którą teraz idziemy.)
drugiego brzegu
To przepiękne miejsce, bo i Patallacta („pata” – taras; „llacta” –
miasto) to piękne ruiny pełne półkoli cie uformowanych,
znakomicie zachowanych tarasów uprawnych. Ich cienie
układają się teraz w ten sposób,
e podkre lają kamienne
krawędzie. Jest pó ne popołudnie, zaraz zacznie się magiczna
godzina, magiczny kwadrans fotografów i fotoreporterów, gdy
słońce jest ju nisko, ale nadal daje jeszcze sporo wiatła i gdy
łagodne cienie zastępują najlepszy fotograficzny retusz. Poza
tym jak e dobrze jest zobaczyć co ju znanego z odmiennej
perspektywy i w całkiem innym wietle.
Bingham w „Inca land” tak to opisywał:
(…) on top of a series of terraces we saw the extensive ruins of
Patallacta (…), an Inca town of great importance. It was not
known to Raimondi or Paz Soldano, but is indicated on
Wiener’s map, although he does not appear to have visited it.
We have been unable to find Any reference to it in the
chronicles. (…) The symmetry of the buildings, their
architectural idiosyncrasies such as niches, stone roof–pegs,
bar–holds (…) indicate an Inca origin. At what date these (…)
[buildings] flourished, who built them, why were they
deserted, we do not yet know (…).
W „Zaginionym mie cie Inków” Bingham dalej dzielił się swoimi
wątpliwo ciami:
Indianie, którzy mieszkają w sąsiedztwie, są nie wiadomi swej
historii (…). Zupełnie możliwe, że region ten był w cało ci
zamieszkany i uprawiany, zanim Inkowie byli w stanie
kontrolować dolinę Cuzco i inne bardziej dostępne tereny
uprawne. Pierwotni mieszkańcy musieli bardzo odczuwać
brak miejsca i dlatego osiedlali się w górnych partiach dolin
tego
niego cinnego
regionu.
Pod
pewnym
względem
odpowiada to teorii (…) [zgodnie z którą] pierwotni
mieszkańcy Cuzco zostali usunięci ze swych żyznych dolin
przez hordy barbarzyńców,
przybyłych z boliwijskiego
„altiplano” i znaleźli na kilkaset lat schronienie w tym
górzystym kraju, który w końcu stał się zbyt przeludniony, aby
mógł zapewnić wygodne życie, więc wywalczyli sobie drogę z
powrotem do Cuzco.
Dzi
wiemy ju
znacznie więcej. Wiemy,
e Patallacta była
jednym z satelickich osiedli otaczających Machu Picchu,
zamieszkiwanych głównie przez rolników, których zadaniem
było zaopatrywanie Machu Picchu w ywno ć i powstało mniej
więcej w tym samym czasie co kompleks, który miało wspierać,
a więc w czasach inki Pachacuteca. Podczas gdy Machu Picchu
było rodzajem rezydencji, pałacu i okna wystawowego,
potrzebowało zaplecza. Jednym z jego elementów było wła nie
Patallacta – miasto pozbawione jakichkolwiek fortyfikacji, za to
otoczone wieńcem niezwykle starannie uformowanych tarasów
uprawnych. Piszę o tym w albumie „Zielone Pompeje. Drogami
Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”, dokąd zainteresowani
tematem powinni zajrzeć.
Po godzinie szesnastej docieramy do niewielkiej wioski. Obóz
rozbijamy tu za nią, na przestronnej, nieco pochyłej łące, czyli
„pampie”, naprzeciw parterowej szkoły. Jak to Andach, bardzo
szybko się ciemnia, w dole huczy Urubamba i biegnie kolejowy
tor wiodący do Aguas Calientes – stacji u podnó a Machu
Picchu. Przez rzekę przerzucony jest wiszący most. Szary i
zakurzony, ale jako mi dziwnie znajomy. „Zaraz, zaraz – my lę.
– Czy bym ja ju go kiedy widział? Tylko… czy nie był on wtedy
błyszczący
i
wie o
odmalowany?
Czy by
to
była
Qoriwayrachina? Miejsce, w który przed laty po raz pierwszy
wchodziłem na drogę Inków – tę drogę, która biegnie po drugiej
stronie rzeki?”
Rano następnego dnia, gdy wszyscy jeszcze pią, schodzę do
mostu i do pobliskiej stacji kolejowej. Moje podejrzenia w stu
procentach się potwierdzają. To rzeczywi cie Qoriwayrachina,
miejscowo ć, o której przed laty pisałem w „Inicjacji”: gdzie
niegdy z rzeki wypłukiwano złoto, gdzie lokomotywa na kilka
chwil zwalniała i gdzie w po piechu nale ało wyskoczyć z
indiańskiego pociągu pełnego kur, spętanych prosiaków no i
pachnących koką i dymem Indian. Następnie, po chwiejnym,
zawieszonym na linach mo cie – tym mo cie! – trzeba było
przej ć na drugi brzeg Urubamby, skąd zaczynał się dawny
inkaski szlak doprowadzający wędrowców do Machu Picchu. Tu
zaczynała się opisywana wtedy przeze mnie „pogoń za ziarnem
fasoli”.
Kiedy to było? Tak dawno, e a z trudem teraz sięgam do tego
pamięcią. Trzydzie ci trzy lata temu! Cała epoka! Moja pierwsza
podró do Ameryki Łacińskiej! Mo na powiedzieć, e jak wtedy
wszedłem na ten most, tak do tej pory po nim idę. Niezmiennie
– i jako nadal nie mogę dotrzeć na drugi brzeg rzeki, nad którą
został przerzucony…
To mo e trochę dobrze, a trochę le – naprawdę sam nie wiem. I
teraz, znów stojąc na tym mo cie, nad tym się zastanawiam. Bo
ten most, z biegiem lat, doprowadził mnie do wszystkich –
oprócz Gujan – krajów Ameryki Południowej i
rodkowej.
Pozwolił zorganizować iks wypraw do najbardziej odludnych,
tajemniczych i zapomnianych zakątków tego kontynentu. Co
najwa niejsze – skierował mnie na drogę, na której napisałem
ponad dwadzie cia ksią ek, z których większo ć dotyczy wła nie
Ameryki Łacińskiej.
To plusy. A minusy? Przede wszystkim to, e w zasadzie – poza
Kongiem i Indiami – nie wyszedłem poza ten kontynent. Ale to
była
wiadoma, przemy lana decyzja: bo bardzo szybko
zorientowałem się, e jest to czę ć wiata tak interesująca i tak
porywająca, e ycia mi nie starczy, by ją dobrze poznać; e w
najlepszym razie zawsze będę w pół drogi. Poszedłem więc w
głąb, a nie wszerz. Postawiłem na dokładno ć, a nie na
powierzchowno ć. Ameryka Łacińska nie raz okazywała mi swą
wdzięczno ć, a ja pozostałem jej wierny. Pół artem pół serio
mo na powiedzieć, e – po prostu – za bardzo uwierzyłem w
ksią ki, które przeczytałem w dzieciństwie. Inni te je czytają,
ale zwykle po pewnym czasie idą u nich w niepamięć. U mnie
było inaczej. Nigdy tych lektur nie zapomniałem. One zrosły się
ze mną. Stały się czę cią mnie samego.
A potem w roku 1982 wła nie trafiłem na ten most. Na most na
Urubambie w Qoriwayrachinie. Stało się to w czasie mojej
pierwszej
dalekiej
podró
podjętej
wbrew
wszystkim,
wszystkiemu i jakiejkolwiek logice – ale mo e po trosze w
zgodzie z logiką Kosmosu i Losu? Ta podró miała mnie zarazić
na całe ycie. Czym? Latynoamerykańską gorączką – na to po
cichu liczyłem.
Bakcyl, który wtedy trafił do mojego krwiobiegu, okazał się
silniejszy ni mo na było przypuszczać. Gorączka trawi mnie do
dzi . adnego lekarstwa nie potrzebuję.
Dzień trzynasty: Torontoy – kamień o 44 naro nikach!
Pierwsze
ruiny,
które
widzimy
po
zwinięciu
obozu
w
Qoriwayrachinie to Q’ente i Machu Q’ente po drugiej stronie
rzeki. Q’ente to przede wszystkim rozległe tarasy uprawne, a
zlokalizowane nieco wy ej Machu Q’ente – to te tarasy, ale
równie zabudowania mieszkalne. Potem, po około godzinnym
marszu docieramy do Torontoy.
Bingham pisał:
W Torontoy, gdzie kończy się ciepła, uprawna dolina,
znaleźli my inną grupę interesujących ruin, będących może
kiedy rezydencją inkaskiego szlachcica. Niektóre z budowli
odznaczały się bardzo starannie obrobionymi kamieniami –
efektem pracy cierpliwych rzemie lników.
W „Inca land” dodaje kilka szczegółów:
In a cave near by we secured some mummies. The ancient
wrappings had been consumer by the natives in an effort to
smoke out the vampire bats that live in a cave.
Wspomina te o bardzo porywistym nurcie Urubamby:
One of (…) Indian bearers, attempting to ford the rapids (…),
was carried off his feet, swept away by strong current and
drowned before help could reach him.
A dziw bierze, e jego relacja jest tak skąpa. Bo nam, zalane
słońcem Torontoy, wydaje się wielką rewelacją. Jak do tej pory,
to najokazalsze i najpiękniejsze ruiny na naszej trasie. W jego
zaułkach powolnym, nostalgicznym krokiem mo na by snuć się
cały dzień. Jest tam podkowiasta wiątynia ze poka nym stołem
ofiarnym, bardzo podobna do tej w Machu Picchu, du o dobrze
zachowanych zabudowań mieszkalnych, a tak e wspaniały
pałac, nie z „pirki” – słabo obrobionego kamienia, lecz z dobrze
dopasowanych wypolerowanych kamiennych brył w stylu
megalitycznym.
W tylnej cianie pałacu natrafiamy na ogromny głaz–matkę o 44
naro nikach,
od
którego
budowę
tego
pałacu
najprawdopodobniej zaczęto i który to kamień – być mo e – był
początkiem całego zespołu inkaskich zabudowań w Torontoy.
Ten
głaz
to
naprawdę
niezwykłe
zjawisko.
Je li
szesnastonaro nikowy kamień z ulicy Wielkich Kamieni z Cuzco
powszechnie uznawany jest za objawienie i cud sztuki
kamieniarskiej,
jako
co
nale y
okre lić
ten
czterdziestoczterokątny kamień? Czy jest to król po ród
inkaskich głazów? Cesarz? Czarnoksię nik? To egzemplarz,
który
niewątpliwie
powinien
trafić
do
podręczników
i
architektury, i kamieniarstwa. Tym większa znakomito ć, e na
zewnętrznej, tylnej
cianie pałacu mo na odnale ć jego
kontynuację, gdzie widać go niejako „ od podszewki”. I jakby
tego było mało, we wnętrzu pałacu wyrasta z niego kamienna
naro l, którą jaki inkaski rze biarz uformował w głowę pumy –
tyle razy dotykaną i tak mocno zaklinaną,
dostrzegalną.
e teraz ledwo
To miejsce naprawdę urzekające. Jedyne w swoim rodzaju.
Jedno z tych, które – gdy raz się je ujrzy – w pamięć zapada na
całe ycie.
Za Torontoy kończy się jednak nasz zapas szczę cia. Ivan – nasz
przewodnik – gubi się od momentu, gdy jaki głupi gospodarz
nie zgadza się na to by my przeszli przez jego pole. Zawracamy i
odtąd nie potrafi odnale ć wła ciwego szlaku. A wąwóz
Urubamby staje się tu tak wąski, e na jego stromych zboczach
nie ma miejsca na jaką sensowną cie kę. Je li kiedy istniała,
musiała przebiegać tak, jak teraz biegnie kolejowy tor.
Skutek? Coraz czę ciej musimy ustępować z drogi pociągowi i
przytulać się do skalnych cian. Do ka dego przeje d ającego
wagonu macham jak głupi dwiema rękoma, bo wiem, e akurat
tego dnia do Machu Picchu powinni jechać mój syn Dominik i
jego dziewczyna Emilia. A Ivan kręci jak mo e. Raz mówi, e za
godzinę dotrzemy do miejsca, gdzie będziemy obozować, potem,
e za trzy godziny, jeszcze pó niej mówi jeszcze co innego… W
końcu ka e nam się zatrzymać w jakim
przypadkowym
gospodarstwie, po ród kur, gęsi, wieprzy i pokazując na
wybetonowane podwórku mówi,
e tu powinni my rozbić
namioty.
Protestuję i ka ę mu szukać jakiego
innego miejsca na
obozowisko. On na to, e to dobre miejsce, bo tu jest „baño”,
czyli co w rodzaju toalety i prysznica. Ma nam je pokazać.
Wtedy okazuje się, e nie ma ani jednego, ani drugiego. Ivan:
„Oj, pomyliłem się”. Dopiero teraz w całej okazało ci wychodzi
jaki to ciemniak. My li, e ma przed sobą idiotów, a sam z siebie
robi idiotę, i to jeszcze jakiego.
„Je li w genach Ivana jest sporo genów Inków, nic dziwnego, e
Hiszpanie stosunkowo łatwo odnie li tu zwycięstwo” – my lę.
Tymczasem robi się coraz ciemniej. Decyzja mo e więc być tylko
jedna: w
lad za poszukującym nowego miejsca na nocleg
Ivanem ruszamy i my. eby nie tracić czasu.
Zaczyna grzmieć i padać. Chronimy się więc w niewielkiej
kapliczce o dachu z falistej blachy. Potem, gdy deszcz słabnie,
ruszamy dalej. I zaskoczenie, bo oto widzimy, e w naszą stronę
wracają nasi tragarze, którzy mieli tworzyć forpocztę grupy
szukającej nowego miejsca na nocleg. Ponoć to Ivan kazał im
zawracać. Z Kazikiem przejmujemy inicjatywę. Tragarze, którzy
są prawie tak samo w ciekli na Ivana jak my, dają się przekonać,
e muszą wrócić tam, skąd wła nie przyszli. Bo dla nas sprawa
jest prosta. Trzeba i ć do przodu, a nie się cofać, bo w
najgorszym razie będziemy szli a do skutku i dotrzemy do
Aguas Calientes. Ale, o ile się nie mylę, wła nie to stanowi
główny problem Ivana: dzi przeszli my tak długi odcinek, e do
zaplanowanych 4 dni marszu mo e zabraknąć jednego. To
dlatego kazał nagle zawracać tragarzom.
Ci znów więc zmieniają kierunek marszu. Jest ju prawie noc.
Po jakich
20 minutach docieramy do miejsca, skąd Ivan
zawrócił „porteadores”, czyli tragarzy. Polana, owszem, od biedy
nadaje się na obóz, ale jej wła ciciel, który mieszka obok, stawia
opór. Pertraktujemy, to znaczy głównie ja go przekonuję.
Gospodarz mówi, e boi się… mandatu. – Tu? W tej głuszy? –
dziwię się najbardziej sugestywnie jak potrafię. W końcu moje
argumenty biorą górę. Zostajemy. Ulga i rado ć. Ale namioty
rozbijamy po omacku, bo noc trwa ju
godziny. Bardzo przydają się latarki.
od co najmniej pół
Dzień czternasty: Choquesuysuy i Mandor Pampa
Następnego dnia, z rana, Kazik i Jasiu razem z tragarzami idą
prosto do Aguas Calientes, by rozbić namioty przy mo cie, z
którego wje d a się na serpentynę kończącą się w Machu
Picchu, natomiast Asia i ja cofamy się, eby przez rzekę obejrzeć
ruiny Choquesuysuy. Wczoraj, goniąc za jakim miejscem na
obozowisko, mijali my je, ale było coraz ciemniej i nic ju nie
było widać.
Na temat tego niezwykłego inkaskiego kompleksu u Binghama
nie ma nawet wzmianki, bo gdy on tędy po raz pierwszy
przechodził, ruiny były całkowicie zaro nięte. My teraz mamy je
jednak przed sobą: w całej okazało ci, bo słońce pięknie o wietla
piramidalnie wznoszące się tarasy oraz szeroko rozło one tarasy
poni ej, nad rzeką. Ponad ruinami, jasną plamą, z zieleni
wyzierają zabudowania Intipaty – kolejnego satelickiego osiedla
rolników pracujących w przeszło ci na rzecz Machu Picchu. A
jeszcze dalej, za grzbietem, znajdują się niewidoczne z
Choquesuysuy ruiny Wiñay Wayna. Tak, przedpole Machu
Picchu zostało przez Inków naprawdę gęsto zabudowane. Miało
wiele wsporników – gospodarczych i obronnych (Intipatę i
Wiñay Wayna mo na dokładnie obejrzeć w albumie „Zielone
Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”.)
Gdy w południe z Asią docieramy do Puente–Ruinas w Aguas
Calientes, namiot Kazika i Jasia ju stoi i w pełnym słońcu
schnie po nocnym deszczu. Pole namiotowe tchnie luksusem, bo
jest tu nawet wykafelkowane „baño”, czyli toalety z prysznicem.
A nad głowami, na górnej krawędzi wznoszącego się ponad
nami
wąwozu
Urubamby,
korona
w
postaci
szeroko
rozlewających się ruin Machu Picchu.
Widok przepyszny! Dolce Vita! yć, nie umierać! Kazik woła na
powitanie: „Romek, tu jest przepięknie!”
To miejsce, to pole namiotowe to miejsce historyczne. To punkt,
który Bingham w swoich ksią kach okre lał jako Mandor
Pampa. Najpierw minął tzw. „La Maquinę” (nazwa wzięła się
stąd,
e znajdowały się tam elementy maszyny do obróbki
trzciny cukrowej, która z uwagi na znaczny cię ar nigdy nie
dotarła do miejsca swego przeznaczenia), a następnie pod
wieczór, 23 lipca 1911 roku dotarł wła nie tu.
Pisał:
Zmrok szybko zapada w głębokim wąwozie, którego zbocza
mają znacznie ponad milę wysoko ci. Było prawie ciemno, gdy
dotarli my do (…) piaszczystej równinki o powierzchni dwóch,
czy trzech akrów, która w tym górzystym kraju zwana jest
pampą. Gdyby mieszkańcy argentyńskiej pampy, gdzie kolej
może biec 250 mil w linii prostej, zobaczyli ten mały skrawek
równi zalewowej zwanej Mandor Pampa, pomy leliby sobie,
że kto
z nich żartuje lub rażąco źle używa słowa,
oznaczającego dla nich bezkresna przestrzeń bez jednego
wzgórza w zasięgu wzroku. Jednakże w lad za dawnymi
mieszkańcami tej okolicy, gdzie płaski grunt tak rzadko
występuje, że opłaca im się budować wysokie, kamieniami
oblicowane tarasy pozwalające na zasadzie dwóch, trzech
rzędów kukurydzy tam, gdzie przedtem nie rosło nic, każda
naturalna otwarta przestrzeń na dnie wąwozu (…) nosi
wła nie taką nazwę.
To tu Bingham spotkał Melchiora Arteagę, miejscowego chłopa,
który opowiedział mu o istnieniu na krawędzi wąwozu du ych,
nieznanych ruin. To tu Amerykanin zdecydował, e nazajutrz
ruszy we wskazanym przez niego kierunku. I nawet nie
przeczuwał,
e
dokona
archeologicznych XX wieku.
jednego
z
największych
odkryć
Dzień piętnasty: Machu Picchu, czyli tam gdzie nie
miało być motyli…
Z rana nasze baga e i namioty odje d ają do Cuzco, my
natomiast udajemy się na górną krawęd piętrzącego się ponad
nami kanionu, do Machu Picchu. Robimy to przede wszystkim
dla najmłodszego z nas, dziewiętnastoletniego Jasia, który w
Peru jest po raz pierwszy i nie wiadomo, czy – po tym
wszystkim, co musiał z nami wyczyniać – kiedykolwiek tu
jeszcze wróci (Asia i Kazik w Machu ju byli poprzednio; Kazik
dwa razy, Asia raz, ja – nie pamiętam ile razy.) Bo być w Peru i
nie widzieć Machu Picchu to tak samo jak być w Rzymie i nie
widzieć papie a.
W 1911 roku, po przybyciu do Mandor Pampa, Bingham usłyszał
od mieszkającego tam Melchora Arteagi, „ e w sąsiedztwie
znajduje
się
kilka
interesujących
ruin”.
Niewiele
się
zastanawiając, następnego dnia postanowił to sprawdzić.
Pisał potem:
Nikt nie sądził, że mogą być one szczególnie interesujące i nikt
nie miał szczególnej ochoty i ć ze mną. Przyrodnik orzekł, że
„więcej motyli będzie w pobliżu rzeki” (…) a lekarz stwierdził, iż
musi prać i zreperować swoje ubranie.
Tak, na pewno warto te stwierdzenia dobrze zapamiętać, bo w
ten sposób obie te osoby zaprzepa ciły jedyną w swoim yciu
szansę na dokonanie czego naprawdę wielkiego. Ile razy sami
postępujemy w podobny sposób?
Dalej Bingham pisał:
Koło południa [wraz z przydzielonym mi w Cuzco sierżantem
Carrasco] całkowicie wyczerpani dotarli my do małej trawą
krytej chaty leżącej 2000 stóp ponad poziomem rzeki. Jacy
dobroduszni
Indianie,
niespodziewanym
mile
przybyciem,
zdziwieni
podjęli
nas
naszym
ociekającymi
tykwami pełnymi orzeźwiającej wy mienitej wody (…).
Wyglądało na to, że dwaj indiańscy rolnicy, Richarte i Alvarez,
niedawno wybrali to orle gniazdo na swój dom. Stwierdzili, że
znaleźli tu mnóstwo tarasów dla swoich upraw.
Owi „campesinos” powiedzieli Binghamowi,
e „nieco dalej”
znajdują się du e ruiny, ale – jak to zaraz skomentował – „w
tym kraju nikt przecie nigdy nie jest w stanie powiedzieć, czy
taka informacja jest wiarygodna”.
Bingham pisał dalej:
Nie mając najmniejszych nadziei na znalezienie czego (…)
interesującego poza ruinami dwóch trzech kamiennych
domów, jakie spotykali my w różnych miejscach pomiędzy
Ollantaytambo a Torontoy opu ciłem (…) chłodny cień
przyjemnej chatki i wspiąłem się w górę grzbietu, obchodząc
niewielki cypel.
I wtedy:
(…) stanęli my wobec nieoczekiwanego widoku dużej serii
pięknie skonstruowanych tarasów oblicowanych kamieniami;
było ich chyba sto, a każdy miał setki stóp długo ci i dziesięć
stóp wysoko ci.
A potem:
(…) nagle znalazłem się twarzą w twarz ze
cianami
zrujnowanych domów, zbudowanych w najlepszym stylu
inkaskiej kamieniarki. Trudno było je dojrzeć, gdyż czę ciowo
pokryte były narastającymi przez stuleciami drzewami i
mchami. W głębokim cieniu, ukryte w bambusowym gąszczu i
plątaninie pnączy, ukazywały się (…) mury z białych
granitowych ciosów, starannie wyciętych i znakomicie do
siebie dopasowanych (…) Wtem, bez żadnego uprzedzenia, (…)
[przewodnik] pokazał mi jaskinię pod ogromnym nawisem,
pięknie
obramowaną
doskonale
wyciętym
kamieniem.
Najwidoczniej był to królewski grobowiec. Na szczycie tej
szczególnej skały mie ciła się półkolista budowla, której
łagodnie nachylony i zaokrąglony mur (…) przypominał
słynną wiątynię Słońca z Cuzco.
Był to El Torreon – miejsce, które dzi
w Machu Picchu
turystów przyciąga jak lep muchy. W ten sposób dokonane
zostało jedno z największych archeologicznych odkryć XX
wieku. Za kilka dni wiat miał się dowiedzieć o istnieniu Machu
Picchu, a nazwisko Binghama na zawsze weszło do annałów
archeologii prekolumbijskiej.
A co my widzimy po dotarciu do Machu Picchu? NIC – tyle
wokół jest mgły. Jest ona gęsta jak mleko, kefir, ma lanka –
wszystko wymieszane razem. I zamiast rzednąć, coraz bardziej
gęstnieje. Co raz to nowe jej tumany nadciągają z doliny
Aobamby (gdzie, notabene, skryte są następne satelickie ruiny
Machu Picchu – ruiny Llactapaty: patrz album „Zielone
Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”). e
jest tu mgła, to rzecz częsta i oczywista, ale e jest jej a tyle?! I
to akurat teraz?
Jasiu na razie mo e się ledwie domy lać, e jeste my w jednym z
najsłynniejszych archeologicznych miejsc wiata. „Czy je w ogóle
ujrzy?” – zaczynam się niepokoić koło południa.
Nie pozostaje nam nic innego, jak usią ć na kamieniach i
czekać. Więc czekamy.
Dzień szesnasty: Piękne–straszne Machu Picchu
Koło trzynastej mgła jednak się rozstępuje i Machu Picchu w
jednej chwili znów staje się sobą. Stoimy na jednym z
najwy szych tarasów uprawnych i mamy przed sobą „klasyczny”
widok słynnych ruin z Huayna Picchu – niepowtarzalnym
strzelistym szczytem jako główną osią panoramy. Zabudowania
Machu Picchu zdają się stanowić integralną czę ć gór. Są z nimi
w doskonały sposób zjednoczone i związane. A ka da ich czę ć
stanowi niejako odbicie i przetworzenie czę ci pozostałych.
Piramidalna konstrukcja zwieńczona tak zwanym ołtarzem
słonecznym – „intihuataną” jest odbiciem Huayna Picchu z jego
szczytową zabudową, a sam Huayna Picchu „rzuca cień”,
materializujący się jako Huchuy Picchu – mniejsze dwa
wzniesienia znajdujące się u podstawy Huayny.
To najdoskonalszy przykład „kamiennych zwierciadeł Inków”.
adna inkaska kamienna konstrukcja nie jest pozostawiona
sama sobie. Ka da pozostaje w symbiozie z konstrukcjami jej
towarzyszącymi, które w cało ci tworzą co w rodzaju kręgu:
kręgu wzajemnych relacji i odbić. Dlatego, gdy w d ungli
odkrywa się jakie nieznane inkaskie ruiny, zawsze mniej więcej
wiadomo, gdzie szukać ich ciągu dalszego. Lub – gdzie na
pewno szukać ich nie nale y.
Potem Asia, Kazik i Jasiu idą do Puente Inca – Inkaskiego
Mostu, ja jednak z tego rezygnuję. Bo na cie ce do mostu, która
do tej pory zawsze wieciła pustkami, panuje niesamowity tłok.
Nie mam zamiaru przeciskać się przez tłum, jak u zbiegu
Marszałkowskiej i więtokrzyskiej w Warszawie. To zresztą w tej
chwili straszliwa plaga w Machu Picchu. Miejsce, które jak
adne inne nadaje się do kontemplacji w skupieniu i
samotno ci, codziennie nawiedza około dwa tysiące osób. cisk
w ruinach jest niesamowity. Nie mo na po nich ju dowolnie
spacerować i po nich się wałęsać, mo na poruszać się tylko
wyznaczonymi szlakami, zwykle w ruchu jednokierunkowym,
więc cofnąć się jest bardzo trudno, podobnie – oddalić się gdzie
na boki.
Skutek: piękne Machu Picchu coraz bardziej przeradza się w
Machu Picchu frustrujące i straszne. I w ogromnej większo ci
straszni tu w tej chwili przyje d ają ludzie. Przewa ają bardzo
zasobni tury ci dowo eni tu non–stop doje d ającymi z Aguas
Calientes autobusami. Zasapani, nie przyzwyczajeni do gór,
spa li, pokraczni, ohydni w swoim niedopasowaniu do tego, co
ich otacza. Współcze ni „straszni mieszczanie” z wiersza Juliana
Tuwima. Patrzę na to z przera eniem (gdzie te czasy, gdy do
Machu Picchu mo na było doj ć tylko pieszo, pokonując strome
zbocze kończące się na rogatkach Aguas Calientes?) i obiecuję
sobie, e gdzie jak gdzie, ale do Machu Picchu ju nigdy więcej
nie przyjadę…
Wieczorem znów jeste my w Cuzco, a następny dzień upływa
nam pod znakiem spotkań. Najpierw, z samego rana, dosłownie
na kilka minut w hotelu „El Solar” spotykam się z moim synem
Dominikiem i jego dziewczyną Emilią, którzy za kilka chwil
mają odlecieć do Limy (to niezwykle radosne spotkanie, tym
bardziej, e widzę, i młodzi chłoną Peru dokładnie z takim
samym bezkrytycznym podziwem i oczarowaniem, jak ja to
robiłem w czasie swojej pierwszej południowoamerykańskiej
podró y przed z górą trzydziestu laty), a następnie – ju wszyscy
razem – udajemy się do pani Marthy Alegrii na odprawę z
naszym przewodnikiem do Pusharo – Percym Huanką. Bo jutro
– w końcu! – ma się zacząć to, co w czasie tej podró y
najwa niejsze i najciekawsze…
Dzień siedemnasty: Kierunek Pusharo. Na drugą
stronę Andów
Ranek zaczynamy od mierzenia kaloszy w domu pani Marthy
Alegrii. I okazuje się, e to bardzo trudne zadanie. Bo kalosze, w
sytuacji, gdy w najbli szym czasie raz za razem będziemy
wyskakiwać z łodzi, by je przepychać na płyciznach, będą
niezwykle wa ne. W jakim stopniu powinny być dopasowane?
Czy mają mieć luzy, czy raczej winny być obcisłe? Ka dy z tym
dylematem musi poradzić sobie sam. W pewnym sensie jest to
gra w totolotka…
Potem jedziemy. Wyje d amy z Cuzco i doje d amy do zakrętu
na Huambito i Paucartambo.
niadanie w Huanarani. W
miasteczku wła nie trwa targ, jest niedziela, a więc targ mo na
okre lić jako niedzielno–poranny. Jem tortillę i piję kawę. Jest
fajnie, wprost super. Bo oto ruszyli my do Pusharo, co jeszcze
kilka dni temu wydawało się czym mało realnym i marzeniem
ciętej głowy. Tymczasem teraz wszystko wskazuje na to, e nic
nas ju nie zatrzyma.
Słońce bardzo ostre, walące prosto w oczy. To dlatego,
jeste my ju
indianada
temperatury
e
bardzo wysoko. Wokoło rozlewa się andyjska
–
niepowtarzalna
i
głębokich
mieszanka
wiatłocieni.
ludzi,
Jest
wiatła,
kolorowo,
kapeluszowo, warkoczowo (Indianki), owocowo (stragany) –
wszystko prawidłowo. W wysokich Andach wła nie tak powinno
być.
Potem doje d amy do znanej mi ju Ninamarki z „chullpas” –
kamiennymi grobami do złudzenia przypominającymi albo
grzyby, albo ule. To pozostało ci po lokalnej kulturze Lupana,
która rozwijała się tu przed Inkami. Obok grobów stoją „colcas”
–
dawne
spichrze,
magazyny.
W
Andach,
w
czasach
prekolumbijskich, często stawiano je w sąsiedztwie, tam gdzie
stale wieje wiatr. Bo z jednej strony ów wiatr konserwował
zbiory, z drugiej – wysuszał mumie. Tym tutejszym nadawano
pozycje embrionalne. To po to, by zmarli bez problemu znów
mogli się odrodzić.
Dalej – bajkowe, tak uwielbiane przeze mnie Paucartambo, z
mostem do złudzenia przypominającym słynny most z Mostaru
w byłej Jugosławii (gdzie byłem w czasie wojny bałkańskiej).
Sprawa powiązania tego miasta z Inką Paucarem, bohaterem
moich dwóch ksią ek – „Q’ero. Długowieczno ć na zamówienie”
i „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba” – to nadal kwestia
przyszło ci. „I mo e wcale nie jest ona z góry skazana na
niepowodzenie” – my lę, gdy nad jednym ze sklepów widzę
szyld: „Abarrotes Inka Paucar”, czyli „Mydło i powidło Inka
Paucar”. Koniecznie, ale koniecznie trzeba tu kiedy na dłu ej
wrócić.
Potem, za Tres Cruces, zaczyna się druga, wilgotna strona
Andów. Następuje uderzająca zmiana w krajobrazie. Do tej pory
jechali my pustynnymi, jałowymi zboczami gór, a teraz opadają
nas najpierw chmury, następnie mgły, a zza jednych i drugich –
zamiast dotychczasowej, suchej trawy „ichu” – wyzierać zaczyna
trawa zielona i coraz więcej drzew, coraz więcej ro linno ci,
która – im ni ej zje d amy – coraz bardziej przeradza się w
„ceja de selva” (rzęsę selwy), w selwę, puszcze, w wielki
amazoński las…
Jadę z twarzą przylepioną do szyby samochodu. Jest wyra nie
suszej ni wtedy, gdy w 2000 roku, w czasie zorganizowanej
przeze mnie wyprawy poszukującej Eldorado, razem z Darkiem
Szmidtem, Maćkiem Kostunem i Jackiem Kazińskim po raz
pierwszy jechałem tą samą drogą do Pilcopaty (szczegółowo
opisałem to w ksią ce pt. „Tajna misja Eldorado”).
Teraz
na
drogę,
z
wysokich,
zielonych,
poro niętych
tropikalnym lasem skarp, spada znacznie mniej strumieni,
tworzących niewielkie, malownicze wodospady. Na drodze jest
te większy ruch: co chwila mijamy jaki pojazd nadje d ający z
przeciwnej strony.
Wtedy, w „Tajnej misji Eldorado” po raz pierwszy wspomniałem
o Pusharo – o wielkim, tajemniczym petroglifie, na którym – jak
niektórzy twierdzą – ma znajdować się gigantyczna mapa z
zaznaczoną
lokalizacją
poszukiwanego
legendarnego Złotego Miasta. Pisałem,
przez
e gdzie
stulecia
daleko za
horyzontem le y tajemnicze Pusharo. W domy le – miejsce
praktycznie nieosiągalne, poza granicami ekumeny. A teraz
mamy tam dotrzeć! Rewelacja! Jako jedni z nielicznych
Europejczyków i jako pierwsi Polacy. To, co kiedy wydawało się
niemo liwe, teraz, po latach, ma się zi cić.
Pisząc o Pusharo popełniłem wtedy błąd. Stwierdziłem, e ów
petroglif został odkryty w latach czterdziestych XX wieku. Teraz
wiem nieporównanie więcej na ten temat i koryguję: Pusharo
zostało zlokalizowano przez Vincente Cientinagoyę, misjonarza,
w 1921 roku, a więc 10 lat po pierwszej wizycie Binghama w
Machu Picchu. Nadal jednak pozostaje tam, gdzie na mapie
widnieje biała plama.
Po drodze obserwujemy zwierzęta. Percy ma wietną lunetę na
statywie („el telescopio”), przez co, w czasie krótkich popasów,
wzrokiem z łatwo cią mo na zatopić się w gęstwinie.
Pierwszym interesującym obiektem, który udaje nam się
wypatrzyć jest „quetzal” – piękny, zielono upierzony ptak, który
do tej pory kojarzył mi się wyłącznie z Ameryką Centralną, z
Majami, a przede wszystkim z Gwatemalą. Następna jest zielona
mija szybko przemykająca przez rodek drogi, a jeszcze pó niej
ptak „potuto”, który z głową ukrytą pod skrzydłem chyba pi
(albo udaje, e pi i tylko się wstydzi). Są te skalne koguciki –„
gallitos de las rocas”, przepiękne czerwone ptaki z owalną
głową, niczym łeb wieloryba (w miniaturze): cała ich plejada,
cała – liczę – pięćdziesiątka.
„Gallitos de las rocas” to szkarłatne klejnoty d ungli. Do tego –
klejnoty gadające. Ich gulgotanie i skrzeczenie ka e z jeszcze
większym zachwytem patrzeć na wszystko dookoła. Widowisko
jest naprawdę wspaniałe. A do tego niepowtarzalny koncert
szmerów, westchnień, jęków, pohukiwań! My lę: ”Ziemia i ycie
na niej to prawdziwy cud.” Tutaj naprawdę trudno nie doj ć do
takiego wniosku. Oczywi cie wiedziałem to od zawsze, ale z tak
wielką intensywno cią jak teraz, u wiadamiam to sobie chyba
po raz pierwszy.
„Niszczenie tego cudu, niweczenie go, wypalanie, karczowanie,
eliminowanie, zadeptywanie i spychanie na margines – my lę
dalej – to jedno z najgorszych przestępstw, jakie mo na sobie
wyobrazić. To nie tylko przestępstwo przeciwko ludzko ci, ale
przeciwko najbardziej podstawowej istocie istnienia. Mord
dokonywany na uniwersum“.
Po emocjach związanych z obserwacją ptaków, zasypiam w
samochodzie. Prawie bezsenna noc przed wyjazdem z Cuzco
daje mi się we znaki. Budzę się dopiero w miejscowo ci Patria,
znanej mi ju z wyprawy w poszukiwaniu Eldorado z roku 2000.
A więc ju blisko!
I rzeczywi cie: za kilka chwil doje d amy do Pilcopaty, gdzie
zamierzamy przenocować. Jestem zdziwiony, bo widzę, e teraz
nazwę tę piszą Pillcopata. Co się stało? To przecie zmienia
wymowę. Chyba e do słynnego wyjątku Pucallpa (gdzie dwa „ll”
nadal czyta się jak jedno „l”) ma doj ć wyjątek jeszcze jeden.
ciemnia
się.
Przy
drodze
widać
szereg
pokracznych,
drewnianych bud – dokładnie takich samych, jak te, które znam
z poprzedniego pobytu.
Ale nasz „lodge” – miejsce, gdzie będziemy spać, jest
rewelacyjny. To, jak na „last frontier” – ostatnią granicę, do
której wła nie dotarli my, co najmniej pięć gwiazdek. Na
podłodze terakota, w kranie ciepła woda, a w oknach szczelne
moskitiery. Tak w selwie jeszcze nigdy nie mieszkałem! Peru,
jak widać, i tu robi postępy! Cykady krzyczą za oknami –
d ungla włącza swoje wieczorne organy. Wilgoć, wilgoć, wilgoć
– wszędzie czuje się oddech Wielkiej Zieleni. Potem kolacja, w
czasie której na stół wdrapują się gigantyczne cykady i uki.
Następnego dnia, z samego rana, wszystkie rzeczy z plecaków
pakujemy w plastikowe worki, które dodatkowo zabezpieczamy
ta mą klejącą. To znak, e zbli amy się do rzeki – najpierw do
Alto Madre de Dios, a następnie do Rio Palotoa, i e arty zaraz
się skończą. Dokumentów i pieniędzy nie zabezpieczamy, bo…
po prostu ich nie mamy. Dla pewno ci – zostawili my je w
Cuzco, w hotelu, w „caja fuerte”, czyli w sejfie. Zamiast
paszportów
mamy
tylko
kserokopie
najwa niejszych
paszportowych stron. Zamiast pieniędzy – gar ć drobnych.
Przed przyjazdem nad rzekę robimy jeszcze przystanek w
sierocińcu dla zwierząt. Mieszkają tu zwierzęta porzucone,
osierocone, lub zbyt brutalnie traktowane przez swych
wła cicieli. Papugi, małpki, pekari, mrówkojady. To taka mała
Arka Noego. Ma ochronić zwierzęta przed falami ludzkiego
okrucieństwa i zalewem bezwzględno ci.
Zwierzaki są przezabawne, lgną do ludzi. Małpy ogonami
okręcają mi się wokół ręki, nogi, szyi. Znów muszę zastanawiać
się nad cudem ycia na naszej planecie. Nie, takiej blisko ci z
przyrodą jeszcze nigdy nie zaznałem; takiego mistycznego
związku ze wszystkim co się wije, okręca, gdera i co składa się na
ywą otoczkę tego, co zwykle bez większej refleksji nazywamy
Ziemią. My lę: „Brawo, brawo panie Kalinowski – twórco parku
narodowego Manu, którego próg wła nie przekroczyli my.”
Polak Jan Kalinowski do Ameryki Południowej przybył jako
najsłynniejszy europejski łowca nied wiedzi, a zmarł jako
najbardziej zasłu ony peruwiański obrońca przyrody.
Dzień osiemnasty: yć, nie umierać
Po trzech kwadransach doje d amy do miejsca, skąd otwiera się
szeroki widok na Rio Alto Madre de Dios. Z tej odległo ci rzeka
zdaje się być bardzo dostojna i majestatyczna. Rozlewa się
szeroką wstęgą koloru kawy z mlekiem, wijącą się raz w lewo,
raz w prawo. W wielu miejscach widać mielizny i bystrza –
nawet nie trzeba patrzeć przez lornetkę. Owe płycizny to jest
wła nie to, czego boimy się najbardziej.
Nie, nie obawiamy się,
e w rzece będzie porywisty nurt i
przepastny odmęt, lecz
e wody będzie po prostu za mało.
Wtedy w selwie, w której będziemy się teraz zagłębiać, nie
mo na się poruszać. Wtedy osiągnięcie celu, który mamy przed
sobą, mogłoby okazać się niemo liwe.
Za chwilę jeste my w Atalayi (atalaya to po hiszpańsku i
portugalsku altana) – w niewielkiej nadrzecznej wiosce tyle razy
opisywanej w wielu podró niczych ksią kach jako absolutna
peruwiańska ostatnia granica. To rzeczywi cie ostatnia altana
na progu selwy. Dalej jest ju tylko dzicz: tereny poro nięte
dziewiczym
lasem,
zamieszkanym
przez
plemiona
tzw.
„no–contactados” – Indian nieznających cywilizacji. Obszary,
na które – je li ma się odpowiednie zezwolenie – dostać się
mo na tylko rzekami.
Schodzimy do przystani, znosimy baga e i wsiadamy do du ej
zadaszonej łodzi z silnikiem. Nasze pakunki jeszcze nie do końca
trzeba zabezpieczać nieprzemakalnymi plandekami, bo będzie
to odcinek w miarę bezpieczny i plecami jeszcze nie będą
nara one na stałe zalewanie wodą. Odpływamy. Od
rodka
nurtu wieje lekka bryza. Wreszcie przestaje być niezno nie
gorąco ( e tak było, zdajemy sobie sprawę dopiero teraz). Na
obu brzegach coraz gęstszy las. Widok jak z najlepszego filmu o
Amazonii – bo przecie w Amazonii jeste my. To, co w tej chwili
się dzieje, to pełnia ycia. To, co lubię najbardziej: ogarnia mnie
poczucie niczym nieograniczonej swobody, wolno ci, braku
granic. yć nie umierać. Jest tak, jak powinno być zawsze.
W pewnym czasie przybijamy do brzegu usianego wielkimi
białymi otoczakami (to kamienie, które w prozie Gabriela Garcii
Marqueza porównywane są do jaj dinozaurów) i pieszo udajemy
się do pobliskiego jeziora (dawnego zakola rzeki) – Machu
Huari. Naszą uwagę przykuwa wielka, kolczasta gąsienica
„oruga” i zwisające z wysokich palm gniazda ptaka paucara –
imiennika bohatera dwóch moich ksią ek, Inki Paucara. Jest tu
urzekająco i przepięknie – nigdzie nie widziałem tak wie ej
zieleni. Choć przepięknie to zdecydowany „understatment” – za
mało powiedziane.
Po
dalszych
trzech
godzinach
eglugi,
dopływamy
do
miejscowo ci Santa Cruz u uj cia Rio Palotoa. Przesiadamy się
do dwóch znacznie mniejszych łodzi, do tzw. peke-peke (nazwa
od odgłosu silnika), bo od teraz wody w rzece będzie jeszcze
mniej. Obie łódki o mniejszym zanurzeniu przyprowadzili tu
trzej Indianie Machiguengowie z wioski Palatoa–Teparo – tej do
której zmierzamy. O naszym przybyciu zostali poinformowani
za pomocą radiolinii – prymitywnej radiostacji, którą posiadają
w wiosce.
Są niscy, ale bardzo krzepcy. Mają bardzo papuaskie rysy
twarzy. Jeden z nich jest prezydentem Palatoa–Teparo, drugi
kim w rodzaju lokalnego premiera, a trzeci te musi być wa ny,
ale swojej funkcji nie zdradza, tylko cały czas się u miecha.
U miecha się do nas, a mo e raczej z nas się mieje? Tego na
razie nie wiemy. Je li to drugie, to pewnie mieje się z tego, e
za prawo wstępu na ich terytorium zapłacili my a 350 USD od
osoby. To jedna z najdro szych wiz na wiecie.
Idziemy do drewnianej budy, w której urzęduje stra nik parku –
„el guardaparque”, by przedstawić nasze zezwolenie na dalszą
eglugę w górę Rio Palotoa. W du ym pustym pomieszczeniu na
rodku stoi wielkie biurko, przed nim jedno krzesło, a na cianie
wisi ogromne satelitarne zdjęcie parku Manu.
Facet, który sprawdza nasze zezwolenia na wstęp na tereny
zakazane – podobnie jak przybyli Machiguengowie – te ma
twarz Papuasa. Równie jest bardzo niski, a jego czoło zdaje się
być jeszcze ni sze ni on sam – w zasadzie to tylko cienka
kreska. Biuro w ogóle robi upiorne wra enie i przywodzi na my l
prozę Gabriela Garcii Marqueza. Mo na odnie ć wra enie, e
go ć za biurkiem zaraz nie pozwoli nam na wjazd do dalszej
czę ci parku,
e ka e nam zawracać do Cuzco… Straszliwy
suspens trwa dwie, trzy minuty… A potem – co za ulga: okazuje
się,
e w naszych papierach jakim
peruwiańskim cudem
wszystko się zgadza. Na zezwoleniach ląduje wielka, cię ka
pieczęć.
Pseudo–ulicą pełną otoczaków schodzimy do przystani, która
powstała tylko dlatego,
e my przycumowali my do brzegu.
Przeładunek naszego baga u do jeszcze mniejszych peke-peke
(chodzi oczywi cie o zanurzenie) trwa ju w najlepsze. Teraz ju
definitywnie trzeba wskoczyć w kalosze, ale jak to zrobić, skoro
są tak ciasne!? Siadam na kamieniach i klnę. Ale nie ma wyj cia
– siłować trzeba się do upadłego, do skutku, a stopa dotrze do
podeszwy.
Łodzią będą teraz powozić wódz, premier i ten, który tylko się
mieje. Okazuje się, e nazywa się Oscar i e w swoim fachu
wykonywanym na dziobie łodzi jest mistrzem nad mistrzami.
Wszyscy trzej znają lokalne wody, jak własną kieszeń. Wła ciwie
– co zaraz się oka e – brak wody.
Bo pod płaskim dnem łodzi jest jej teraz tyle, co kot napłakał. I
to mimo e niedawno w Cuzco obficie padało! Ale Cuzco jest hen
daleko, a Rio Palatoa tutaj. Nasza kucharka Rosi i jej
kulinarno–kuchenne przyległo ci będą płynąć drugą łódką. Rosi
jest pulchna, miła i sympatyczna. Między nią a przewodnikiem
Percym jest wyra na chemia, która nasila się – co pó niej
zaobserwuję – gdy trzeba wybrać miejsce noclegu…
No i zaczyna się. Płyniemy. Na pewnych odcinkach rzeki
musimy wychodzić na brzeg, a załoga co sił w ramionach, pod
prąd i przez mielizny, z mozołem przepycha nasze peke–peke.
Ta scena doskonale jest mi znana z roku 2000, z rzeki
Pini–Pini, z czasów wyprawy w poszukiwaniu El Dorado. Woda
jest tak niska, e gdy wyskakuję z łodzi, nawet nie wlewa się do
kaloszy. Czy dopłyniemy?
Okazuje się, e Oscar to nie lada siłacz, a w sukurs przychodzi
mu nasz jednoręki przewodnik, Percy Huanca. Idzie nam
niezwykle opornie, ale mimo wszystko posuwamy się do przodu.
Tam, gdzie prąd jest najdzikszy i najbardziej porywisty, silnik
musi wspinać się na swe najwy sze obroty. Dzięki temu
unikamy katastrofy; dzięki temu łodzie unikają rzuceniu na
kamienie i skały.
Tak wspaniałej podró y rzeką jeszcze nigdy nie odbywałem. Tak
blisko końca wiata jeszcze nigdy nie byłem. Oto prawdziwa
„last frontier” – ostatnia granica. A mo e ju nawet obszar poza
nią?
Rio Paloloa jest szersza od Pini–Pini, jaką zapamiętałem z roku
2000. Wtedy Pini–Pini mnie urzekła i zachwyciła. Była
szczytem. Everestem. Kulminacją. Królową. Nic piękniejszego i
wspanialszego nie potrafiłem sobie wyobrazić. A teraz nagle
okazało się, e ów Everest był ledwie pagórkiem! e Everestem i
rzeką–rzek tak naprawdę jest Palotoa. Rio Palotoa i to co nas na
jej brzegach otacza.
Po około trzygodzinnej rwanej, poprzedzielanej niezliczonymi
mieliznami egludze, docieramy do wioski Teparo–Palotoa. A
więc jeste my u celu! Braaawo! U celu na dzi . Jutro metę
stanowić będzie oddalona od wioski o kilka godzin marszu
skalna ciana z petroglifami w Pusharo.
Brzeg jest wysoki, a przystani – podobnie jak w Santa Cruz – tu
tak e nie ma. Musimy ostro piąć się pod górę, targając cały nasz
baga i ekwipunek. Za drzewami nie ma ju bryzy znad rzeki i
panuje
niesamowity
upał.
Miejsce
na
nocleg
Indianie
wyznaczają nam w miejscowym „ayuntamiento”, czyli ratuszu:
w sporej drewnianej chacie, w której znajduje się ich
radiostacja, co w rodzaju stołówki („el comedor”) i gdzie jest
sporo pustej przestrzeni. To tu mamy rozbić nasze namioty.
Znam ten sposób obozowania. W czasie wyprawy do krainy
Indian Q’ero w 2007 roku, jako miejsce na obozowisko
regularnie wskazywano nam budynek miejscowej szkoły, gdzie
w klasie (zwykle jedynej) rozbijali my namioty. Tam miało to
swoje zalety, bo w wysokich górach ciany szkoły osłaniały przed
chłodem i porywistym wiatrem. Tu ma jednak powa ną wadę:
bo w „ratuszu” jest jeszcze goręcej ni na zewnątrz. A ju tam
było przecie gorąco jak w piekle. W rodku są to ju dwa, trzy, a
mo e nawet cztery piekła.
Moja szara koszula na całej powierzchni zmienia kolor na
ciemniejszy. Próbuję ochłodzić się wodą i przemywam twarz,
kark, tors, ale niewiele to pomaga. Tymczasem w rozpalonym
drewnianym wnętrzu nale y rozbić namioty zanim zapadnie
zmierzch. Potem trzeba jeszcze powbijać gwo dzie w drewnianą
podłogę, by w sąsiednim pomieszczeniu mógł o własnych siłach
stanąć namiot Asi.
– To pewnie wtedy, w czasie rozbijania obozowiska w tym
skwarze, straciłe
profesor.
najwięcej potasu – nazajutrz powie mi
Przy kolacji, przy lampie naftowej, rozmawiamy z Percym o
Paititi – tajemniczym, prehiszpańskim zaginionym mie cie,
przez wielu uto samianym z legendarnym El Dorado. Słyszymy,
e gdzie
tu, w pobli u, mo e być ono ukryte. Percy jest
zachwycony, gdy słyszy, e przed laty płynąłem rzeką Pini–Pini i
e chciałem owo Paititi–El Dorado odnale ć. A jak jest Percy,
obok jest tak e Rosi. Włącza się do rozmowy. Pokazuje w swojej
komórce wykonane przed dwoma tygodniami zdjęcie z okolic
Boca Manu, na którym widać trzy nagie indiańskie postacie: to
tzw. „no–contactados”. Tubylcy, którzy jeszcze nie mieli
kontaktu z cywilizacją. Podobno dawali znaki, by do nich
podej ć, by się zbli yć. Ale tego, pod adnym pozorem, robić nie
wolno.
Dlaczego? Bo mogłoby to oznaczać dla nich mierć. Ka dy obcy,
nawet najbardziej pospolity mikrob, mo e wywołać u nich
nieuleczalną infekcję.
Dzień dziewiętnasty: Ostatni dzień ycia?
Rano, bardzo wcze nie wychodzimy do petroglifu. Jak dla mnie,
droga gorsza być nie mo e. Prowadzi głównie po olbrzymich
otoczakach (owych „jajach dinozaurów” ze „Stu lat samotno ci”
Marqueza), korytami wyschniętych strumieni. A po tym, jak
dopływem Rio Palotoa, Rio Sinkinibenia, podpływamy jeszcze
kawałek płaskodenną łódką, dalej trzeba i ć pieszo.
Wychodzę na brzeg, a tu… chcę i ć w prawo, a idę w lewo. Chcę
i ć w lewo, a idę w prawo. Co jest grane? Co się dzieje? Nogi za
nic nie chcą mnie słuchać. Zachodzę w głowie, co się stało, bo
czego takiego jeszcze nigdy nie grali. Początek malarii? Ale
przecie nie jeste my na malarycznych terenach. A więc co?
Dopiero po sporej chwili zaczynam rozumieć: wieczorem, eby
dobrze się wyspać i być na rano w pełni sił, wziąłem rodek
nasenny. W tym upale, w d ungli, najwidoczniej zadziałał jako
na opak.
On krzywo zadziałał, a ja teraz muszę się z tym borykać. I to
jeszcze jak! Golgota, katorga, deska fakira. Męczę się
niemiłosiernie na tych otoczakach. A upał jeszcze większy ni
wczoraj po przybyciu do wioski. To prawdziwa droga przez
mękę. Idę coraz wolniej, przystaję, potem próbuję ruszyć na
nowo, ale co najwy ej pełznę. Przez podeszwę kaloszy czuję
ka dą nierówno ć, ka de kamienne ądło wystające z ziemi.
Dramat. Jeszcze nigdy czego takiego nie do wiadczyłem. I to
akurat dzi ? Teraz? Gdy jestem tu , tu przed Pusharo? Gdy od
miejsca, do którego chciałem dotrzeć, dzieli mnie ju
tylko
wyciągnięcie ręki?
Droga, a wła ciwie jej brak, dłu y się niemiłosiernie. Pytania
kierowane do Percy’ego nic nie dają. Jak jeszcze daleko? Raz
słyszę, e przed nami jeszcze godzina marszu, potem e dwie,
kiedy indziej znów,
e ju , ju
jeste my na miejscu.
Standardowo, po peruwiańsku. Ale nie sądzę, by akurat w tym
wypadku
chodziło
o
dezinformację,
zło liwo ć,
czy
niefrasobliwo ć. Ja po prostu idę coraz gorzej, coraz bardziej
beznadziejnie i coraz wolniej. Skąd więc zapytany ma wiedzieć,
ile czasu będę potrzebował, by dobrnąć do celu?
Potem jeszcze raz przez rzekę i jeszcze przez następną. Jest mi
ju naprawdę wszystko jedno. Niewa ne, czy woda wlewa mi się
do kaloszy, czy nie. Jakie to teraz ma znaczenie? Byle jeszcze
postawić jeden krok, a potem wycisnąć z siebie następny.
Horror. W oczach Percy’ego i Kazika widzę coraz większe
zaniepokojenie tym, co się ze mną dzieje. A potem ju nic nie
widzę. Chciałbym ju tylko usią ć na tych kamieniach i ju nigdy
nie musieć z nich wstać. Przez głowę przelatuje mi my l, e być
mo e tym razem to ju koniec, e oto nadszedł mój ostatni
dzień, („a więc tak on wygląda?”), e tu, po ród tej głuszy,
pozostanę ju na zawsze…
Krótko po dwunastej stajemy przed pionową skalną cianą, na
której… NIC NIE WIDAĆ! Najpierw trzeba jednak jeszcze
dwukrotnie przej ć przez dwa mniejsze strumienie, a wodę w
kaloszach („zapatos de gebe”) czuję tak, jakbym nogi miał
zakończone dwoma wiadrami pełnymi betonu. Ale jest mi
jeszcze bardziej wszystko jedno ni
przed godziną, przed
kwadransem, przed minutą. Mo e być beton, mo e być nie
wiadomo co. Bo ponoć to Pusharo. Ponoć jeste my tu, dokąd
chcieli my dotrzeć. Ponoć, ponoć, ponoć. Ponoć, bo ja jestem
tak wykończony, e nic ju nie wiem i nic nie ju widzę. Akurat
to jest jedyne, co w tej chwili nie jest ponoć.
Skalna ciana, przed którą stoimy, jest wypalona południowym
słońcem i dopiero, jak dobrze się w nią wpatrzyć widać, e cała
jest „pomarszczona” wyrytymi na niej znakami. Iksy, podłu ne
twarze, naczynia „kero”, kreski, fale, zygzaki, krzy e –„chacany”.
Czego tam nie ma i jak dziwnie to wszystko jest poukładane!
Poszczególne fragmenty petroglifu to wyłaniają się z tła, to znów
giną, w miarę przesuwania się słońca i cienia. Gdy w 1921 roku
jako pierwszy Europejczyk dotarł tu Vincente Centinagoya, tym
co ujrzał był bardziej ni zdumiony. I od tamtego czasu trwają
spekulacje: co ten petroglif wła ciwie przedstawia?
Czym jest? Czy to mapa? Plan, na którym pokazane jest, gdzie
znajduje się tajemnicze Eldorado? Czy te
– wyobra enie
halucynacji, jakich indiańscy szamani doznawali po wypiciu
wywaru z ayahuaski?
ciana, niczym teatralna kurtyna, jest ogromna. Liczy 60
metrów długo ci i co najmniej 30 metrów wysoko ci. Jaką
tajemnicę skrywa? Normalnie u jej podnó a płynie rzeka, lecz
teraz jest koniec pory suchej, więc mo na do niej podej ć i bez
trudu ją dotknąć. Jest ciepła, wilgotna, chropowata, a jej faktura
bardziej przywodzi na my l skórę jakiego
zwierzęcia ni
pospolity kamień. Praca, jaką tu wykonywano przez długie lata,
ją o ywiła i uczłowieczyła. I – co za niespodzianka – w kilku
miejscach
mo na
rozpoznać
charakterystyczny
podłu ny
wizerunek twarzy. To ta sama twarz roze mianego dziecka,
którą kilkana cie dni temu widzieli my na północy, w Kuelap, w
Chachapoyas.
Jak to mo liwe? I co to oznacza? Dwa bardzo dobre pytania. Bo
w lad za nimi, nieuchronnie pojawia się pytanie trzecie: z
jakiego czasu pochodzą petroglify, które mamy przed sobą?
Wiele z nich ewidentnie nawiązuje do motywów „topcapu” –
systemu znaków, które były zaczątkiem inkaskiego pisma. Ale
znaki z Pusharo są bardziej prymitywne, to za sugeruje, i
mogą być bardzo archaiczne, preinkaskie. Czy zatem twarz
dziecka jest jakim prastarym, uniwersalnym prekolumbijskim
motywem? A mo e to nie twarz dziecka, lecz… stylizowane
oblicze małpy? Jeszcze jedna poszlaka mogąca wskazywać na to,
e prekolumbijska kultura pochodzi z odmętów selwy. Czy w
miarę, jak dalej i dalej człowiek będzie wgryzał się w amazoński
las, tym więcej będzie przybywać dowodów na poparcie tej tezy?
eby przebić się przez otaczającą mnie mgłę znu enia, wchodzę
do strumienia płynącego pod cianą i kładę się na kamieniach.
Na moment, wraz z omywającą mnie zimną wodą, odpływa
zmęczenia i powraca rzeczywisto ć. Wraz z nią pojawia się
poczucie osiągnięcia celu („a jednak!”) i iskra rado ci. e nam
się udało, e dopięli my swego, e – jakby nie było – my, czyli:
Joanna Kołodziejczak, Jan Lauer, Kazimierz Krajka i ni ej
podpisany, jeste my pierwszymi Polakami, którzy na własne
oczy ujrzeli Pusharo! e trafili my do miejsca, w którym nie był
nawet zało yciel parku Manu, nasz słynny rodak, Jan
Kalinowski.
Powrót do wioski Machiguengów jest dla mnie nie mniejszym
wyzwaniem ni droga do petroglifów. Ka dy krok znów wydaje
mi się krokiem ostatnim. Idę więc i umieram. Ile jeszcze razy ma
się to powtórzyć? Kazik na pewnym odcinku chce nawet nie ć
mój mały plecak, a Oscar biegnie do przodu, do łodzi, eby
przynie ć jaką dodatkową wodę do picia. Najpierw nie wierzę,
by rzeczywi cie tak się stało (bo w Peru takie rzeczy zwykle się
nie zdarzają), ale Oscar, o dziwo, nie zawodzi, a ja dochodzę do
wniosku, e ludzie w selwie są jednak inni, bardziej ludzcy,
bardziej autentyczni i e bardziej mo na na nich polegać.
W tym umieraniu co krok, zbiera mi się na my lenie o rzeczach
ostatecznych. W malignie, na tych przeklętych otoczakach,
zaczynam snuć nie do końca (chyba) spójne rozwa ania o czasie
i o selwie. Bo – zaczyna mi się wydawać – e puszcza jest jak
czas. Wszak d ungla, jak wiadomo, jest wielkim niwelatorem,
wyrównywaczem. Pokazuje, e tak naprawdę nic innego się nie
liczy,
e liczy się tylko
ycie. Niewa ne, czy jeste
piękny,
brzydki, krzywy, młody. Ona – selwa – zawsze sprowadzi cię do
twej istoty, esencji. Czas czyni podobnie. Choć wszystko niszczy,
wszystko te przesuwa w przeszło ć, a przez to otwiera drogę do
zmiany.
Zmiana natomiast
jest
yciem.
Przez to
czas
niespodziewane pokazuje swe przyjacielskie oblicze. Niszczy, ale
równie leczy rany, złe wydarzenia stara się zastąpić szansą na
co lepszego. Sprzyjając zmianie, faworyzuje ycie, winduje je na
nale ny mu piedestał. Dokładnie tak samo jak puszcza…
W końcu, po nie wiadomo ilu godzinach, docieramy do rzeki.
Nasze łodzie czekają, ale jest ju
prawie ciemno. I zaczyna
szaleńczy wy cig z nadciągającą nocą, w którym z góry skazani
jeste my na przegraną. Płyniemy więc najpierw w otaczającym
nas zewsząd atramencie, a następnie w smole – staje się tak
ciemno. Oscar, stojący na dziobie i próbujący odgadnąć, w którą
stronę płynie rzeka, dostaje od nas latarkę–czołówkę, którą
przyczepia sobie do kapelusza. Czy to co pomaga? Chyba tak,
bo mimo, e mknąc teraz z prądem, miejscami wręcz szybujemy
ponad mieliznami i kamiennymi progami, po około dwóch
godzinach bez szwanku dopływamy do Teparo–Palotoa.
Tam – próba powrotu do normalno ci, lekka kolacja i spanie.
Bez wątpienia był to jeden z najtrudniejszych dni w moim yciu.
Dzień dwudziesty: Po sam czubek głowy
pię jak zabity i następnego dnia budzę się, jakby wczoraj nic się
nie stało. Najwidoczniej przedawkowany
rodek nasenny
wreszcie ze mnie uleciał. Pó niej, ju po powrocie do Polski, gdy
znajoma farmaceutka dowiedziała się, co za yłem, w jakiej
dawce i w jakich warunkach, spojrzała na mnie jak na upiora i
powiedziała: „Miał pan du e szczę cie!”
Idziemy zwiedzać wioskę, której do tej pory nie widzieli my.
Obraz nędzy i rozpaczy. To przykład wioski, która nie jest ju
wioską w pełni tradycyjną, to wioska, do której poczęła ju
wsączać się cywilizacja i gdzie ta mieszanka jest pokraczna i
wręcz groteskowa. A więc Indianie chodzą w sportowych
spodniach (jak Rosjanie na wakacjach), a chaty, zamiast z
tradycyjnych materiałów, buduje się ju
z krzywych desek.
Rezultat – domy wyglądają jak budy dla trochę większych psów,
a ludzie – jak przebierańcy.
Do jednej z takich bud na moment zaciąga mnie Roberto,
miejscowy czarownik. Pokazuje cały arsenał leków ro linnych,
którymi na co dzień się posługuje. Poznaję znane mi „achiote”,
„tahuari”, „sangre de drago”. – Mamy te co lepszego – mówi
Alberto. – Nazywa się „paratodo”. – „Paratodo”? – dziwię się –
bo takiej nazwy jeszcze nie słyszałem. – Tak, bo pomaga na
wszystko – „para todo”. Rozglądam się i widzę, e pokazuje na
wiszący z sufitu dorodny pęd… – a jak e! – suszonej vilcacory!
Najokazalszym budynkiem w wiosce jest szkoła. – Dzieci, jak
chcą, przychodzą na lekcje; jak nie chcą, nie przychodzą – mówi
Percy. – Tu, jest inaczej ni
w górach, w selwie nie ma
dyscypliny. – Dzi jest lekcja o kurach. Dzieci biegają naokoło
szkoły i gonią wioskowe kury. Sypią im jakie ziarno, zachęcają
do jedzenia. Ale kury się płoszą, nie rozumieją, co się do nich
mówi. Wiadomo – lotne nie są, kury to nieloty.
Robimy sobie „rodzinne” zdjęcia z naszą załogą z łodzi i z
miejscowymi
władzami.
Znów
pojawiają
się
premier
i
prezydent. Oscar i spółka jedzą podwędzaną suchą kiełbasę,
którą w ekwipunku jakim cudem znajduje Kazik. Smakuje im,
och jak smakuje. Jedzą i u miechają się do tego, co jedzą, a
uszy im się trzęsą…
Potem do łodzi. Tym razem egluga jest szybsza i łatwiejsza, bo
poruszamy się z prądem, więc nad mieliznami mo na się lizgać,
szybować. Płyniemy do Boca Palotoa – do miejsca, gdzie Rio
Palotoa łączy się z Alto Madre de Dios. Tu rozstajemy się z
naszymi Machiguengami. Tak, bo oni są ju
bez wątpienia
„nasi”, przy po egnaniu – zwłaszcza z dzielnym Oscarem –
czujemy co w rodzaju wzruszenia.
Przesiadka na większą łódkę z daszkiem. Słychać odgłos
peke–peke, który trudno z czymkolwiek pomylić, a od którego
pochodzi nazwa tych łodzi. Jak tu pięknie! Jak wspaniała jest
selwa schodząca na sam brzeg rzeki! Jak niepowtarzalna jest
rzeka rozlewająca się w głąb selwy! Sycę tym wszystkim wzrok i
tym widokiem chcę się wypełnić na zapas, po sam czubek głowy,
na wszystkie złe zimowe chwile, które niewątpliwie nadejdą, bo
akurat tu, w to miejsce, do Pusharo, ju pewnie nigdy nie wrócę.
Koło
południa
dopływamy
do
legendarnej
Shintuyi.
Legendarnej, bo jest to miejscowo ć, o której jest mowa w
ka dej ksią ce o wschodnich rubie ach Peru. Shintuya zawsze
występuje tam w roli ostatniego przyczółka cywilizacji na
wschodzie. Tymczasem my dopływamy do niej od strony
zachodniej, co oznacza, e poza ten przyczółek zdecydowanie
wyszli my…
Legenda w rzeczywisto ci okazuje się skupiskiem kilkunastu
drewnianych bud ustawionych wzdłu wyboistej drogi. Co za
upał! Janek pije mleko kokosowe „prosto od krowy” (czyli z
wła nie rozłupanego kokosa), a my – reszta grupy – bardziej z
ciekawo ci ni
z potrzeby serca, zaglądamy do jedynego
tutejszego sklepu. Jest w nim wszystko – mydło, powidło i
jeszcze wiele innych rzeczy. Tak e roze miana sprzedawczyni i
rozkręcony na pełen regulator – jak wszędzie w Peru –
telewizor.
By uciec przed piekłem (upałem), jak najszybciej wracamy do
łodzi. Rozlega się peke-peke i po chwili znów owiewa nas
o ywcza bryza. Co za ulga! Na obu brzegach ponownie pojawia
się selwa. I znów jest ” yć, nie umierać”. Cztery godziny
pekepekowania i cztery godziny obserwacji rzeki.
Ach! Jest na co patrzeć. Nie sposób się nudzić. Bo jak na rzekę
spojrzy się z bliska, okazuje się, e wcale nie jest ona płaska i
gładka – jak mogłoby się wydawać, gdy patrzy się z brzegu. Gdy
rzekę ma się na wyciągnięcie ręki, wychodzi na jaw, e ma ona
góry i doliny; rynny i doły; e, co jak co, ale za grosz nie jest
równa. Raczej przypomina długo eksploatowaną i nigdy
nienaprawianą drogę, nie taflę gładką jak woda. Taką drogę,
której przebieg i nawierzchnia z dnia na dzień mogą się
niespodziewanie zmienić. A sprawny sternik i wio larz potrafią
bezbłędnie
wyeksploatować
wszelkie
jej
nierówno ci,
zawirowania, wykroty. Tak samo jak szybowcowy pilot umie
wykorzystać wstępujące i zstępujące prądy powietrza.
Wczesnym popołudniem dopływamy do miejsca, z którego na
wysokim brzegu widać „lodge” – drewniane zabudowania, w
których mamy spędzić kolejną noc. „Lodge” w selwie jest czym
takim, jak w górach schronisko. Ten nasz jest nadzwyczaj
skromny. To kolejna drewniana buda na naszym szlaku – no,
mo e tym razem nieco większa. cianki działowe nie sięgają w
niej sufitu i przez to słychać, co dzieje się w sąsiedztwie. W
drewnianych cianach jest te mnóstwo szpar, a w selwie ka da
szpara to szeroko otwarte wrota dla robactwa. Na szczę cie
mamy repelenty, które sprawdziły się pod skalną
cianą w
Pusharo, więc mo e sprawdzą się i tu?
Jest więc szansa, e do rana da się jako prze yć. Tym bardziej,
e do pobudki wcale nie jest daleko. Musimy zerwać się ju o
czwartej rano, by zdą yć do „collpy” – piaskowej solnej lizawki,
do której tu po wicie zlatują się papugi na wczesne niadanie.
Przy małym drewnianym stoliku i przy latarce uzupełniam więc
pospiesznie notatki, a zaraz potem naciągam na siebie
moskitierę… i idę spać. Dobranoc!
Dzień dwudziesty pierwszy: Latające klejnoty
Pobudka przed witem. Ze zdziwieniem stwierdzam, e insekty
w nocy mnie jako nie pokąsały. „No hay nuevas picaduras” –
my lę po hiszpańsku jeszcze zaspany. „Nie ma nowych
ukąszeń!” Czyli – dzień, choć to jeszcze noc, zaczyna się nie
najgorzej. Potem – z plecakiem (jak sama nazwa wskazuje) na
plecach stromą skarpą, półbiegiem w dół ku rzece. Zanim
dotrzemy do głównego koryta, po kamieniach musimy przej ć
jeszcze przez starorzecze, a potem ju
jeste my na brzegu.
Odbijamy czym prędzej, eby na piątą rano zdą yć do „collpy” –
pod wysoką glinianą skarpę, do której na wczesne niadanie
zlatują się zielone papugi. Skarpa zawiera sól. A zielone papugi
tę sól bardzo lubią. Gdy nadziobią się jej z rana, ona dodaje im
sił. Ponoć dzięki temu mogą potem latać a do wieczora.
„Mo e tego typu słona glinka byłaby te dobra dla ludzi?” –
zastanawiam się, gdy po dwóch kwadransach eglugi dobijamy
do
brzegu.
Pamiętam
rewitalizującą
glinkę,
która
ekwadorskiej Vilcabambie sprzedawana jest jako
w
rodek
sprzyjający długowieczno ci. (Dolina Vilcabamba w Ekwadorze
słynie z ponadprzeciętnej liczby stulatków; wiecej na ten temat
piszę w ksią ce „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba”) „Mo e
więc warto – my lę dalej – porównać skład „papuziej” glinki
znad Alto Madre de Dios z glinką z Vilcabamby w Ekwadorze”.
Nie kończę tej my li, bo trzeba ju skupić się na papugach. Na
brzegu znajdujemy zadaszenie z suchych palmowych li ci i
trawy, i ustawiamy tam nasz „el telescopio”. Percy ze
skupieniem przeczesuje nim ółtawą skarpę oddaloną o kilkaset
metrów. Papug najpierw nie widać. Ale są ju w pobli u, w
koronach drzew rosnących na skarpie. Wyra nie je słychać. Ten
charakterystyczny ptasi krzyk mo e pochodzić tylko z papuzich
gardeł. Zaraz powinny się pojawić…
Kilka minut po piątej – spó niają się! – ukazują się pierwsi ptasi
zwiadowcy. Najpierw jedna papuga. Rozgląda się, wierci,
odlatuje. Po chwili wraca w towarzystwie papugi numer dwa.
Potem nadlatuje druga papuzia para. Ptaki rozglądają się.
Jeszcze jakby nie ufały, jakby chciały się upewnić, czy na pewno
są bezpieczne… A potem papug przybywa ju z ka dą chwilą.
Jest ich coraz więcej i więcej. Wreszcie nadlatują ze wszystkich
stron. W pewnym momencie to ju cała ptasia lawina. Najpierw
jest z 30-40 papug, potem ze sze ćdziesiąt, potem koło setki.
Wyglądają jak ywe zielone, mieniące się klejnoty – ich jaskrawe
upierzenie odcina się od ółtego tła skarpy jak fosforyzujące
wiatło. Oto mamy przed sobą niepowtarzalny ptasi, papuzi
teatr. Widowisko jedyne w swoim rodzaju. Po raz kolejny w
czasie tej podró y mam dojmujące poczucie, e ycie to wielki
cud – wielka wygrana na szachownicy nieprawdopodobieństwa.
Jeszcze nigdy nie widziałem tylu tak wspaniałych ptaków z tak
bliska. Jeszcze nigdy co takiego nie wzbudzało we mnie taki
wielkiej fascynacji. Jeszcze nigdy tak wyra nie całym sobą nie
poczułem szalonego pulsu selwy. Jeszcze nigdy… – długo
mógłbym wyliczać. Tak, nasz rodak Jan Kalinowski wiedział, co
robi, gdy zakładał park narodowy Manu. Bo co takiego mo na
ujrzeć tylko tu, tylko o piątej nad ranem.
Ptasi spektakl nie trwa jednak długo. Kończy się tak samo
niespodziewanie, jak się zaczął. Słone niadanie na glinianej
skarpie to co najwy ej niadanie francuskie – papuzie krosanty i
papuzia czarna kawa. W pewnej chwili, jak na komendę, setka
ptaków podrywa się do lotu i znika w bezkresie otaczającej je
selwy. A my pozostajemy z niedosytem i z oczami szeroko
otwartymi z podziwu i ze zdziwienia: Tylko tyle? Naprawdę? A
więc to ju koniec?
Koniec. To słowo zaczyna nas prze ladować. Ale najpierw, na tle
glinianej skarpie robimy sobie wyprawowe „zdjęcie rodzinne”, a
potem powłóczystym, sztucznie wydłu onym krokiem (w
którym zapisane są i nostalgia, i smutek) wracamy do łodzi.
Rozlega się peke-peke (choć na nieco inną nutę ni do tej pory) i
płyniemy w kierunku „lodge’u”, który opu cili my kilka godzin
temu, gdzie tam zabieramy jeszcze kilku innych pasa erów
(którzy rzecz jasna się spó niają) i zaczynamy nieuchronny
spływ w kierunku Atalayi.
Dlaczego krok jest wydłu ony? Dlaczego spływ nieuchronny?
Dlaczego peke-peke brzmi inaczej? Dlatego, e nasza eskapada
do Pusharo w sposób niemo liwy do zaprzeczenia wła nie
dobiega końca. To co teraz się dzieje, to ju tylko formalno ć,
czynno ć nieomal techniczna: musimy ju tylko dokończyć to,
co zaczęli my przed sze ciu dniami Cuzco i przed trzema
tygodniami w Limie.
Nasza podró – choćby nie wiem, jak temu zaprzeczać i przed
tym uciekać – ma się ku końcowi, mimo e mamy przed sobą
jeszcze niemało: najpierw lądowanie na przystani w Atalayi,
przejazd samochodem na drugą stronę Andów (tym razem
najpierw wilgotnym ich stokiem, potem stokiem suchym i
pustynnym),
jednodniowy
pobyt
w
Cuzco,
wypad
do
Ollantaytambo i zapomnianego ”tambo” Collpani na przedpolu
przełęczy La Malaga, nocny przejazd autobusem Cruz del Sur
przez Nazca do Paracas (gdzie znów spotykamy się z Piotrkiem
Małachowskim), zwiedzanie pobliskiego Tambo Colorado,
przejazd do Limy, ostatnie zakupy, no i odlot.
Jasne, mógłbym jeszcze o tym pisać, ale byłoby to ju tylko
niepotrzebne wydłu anie tej relacji. Bo w porównaniu z tym, co
ju się zdarzyło, nic szczególnego nie mogło ju nastąpić. Tak
naprawdę odlot papug z glinianej skarpy nad Alto Madre de
Dios był ostatnim pełnym akordem naszej wyprawy – znakiem,
e i my wkrótce, tak jak owe papugi, będziemy odlatywać.
Niestety, nie do puszczy, jak one, lecz na północ, do Europy.
Ale có – wszystko co się zaczyna, kiedy musi się skończyć.
Musi dobiec końca, by ustąpić miejsca czemu nowemu, co ma
się
dopiero
pojawić
i
zacząć.
Znów
muszę
my leć
o
przemijającym czasie, jako o mordercy i zbawcy. To, co jest
teraz, co wła nie się dokonuje, czas-morderca nieuchronnie
odsuwa w przeszło ć, ale jednocze nie czas-zbawca zaprasza nas
ku przyszło ci, gdzie nowe plany, nowe zamierzenia, nowe
przedsięwzięcia, nowe przygody, gdzie…
Tak było ju tyle razy. Tak będzie i teraz.
Ebook dostępny jest na licencji:
Creative Commons
Uznanie autorstwa-U ycie niekomercyjne
-Bez utworów zale nych 3.0 Polska
Patronat:

Podobne dokumenty