wyprawa do pusharo
Transkrypt
wyprawa do pusharo
ROMAN WARSZEWSKI WYPRAWA DO PUSHARO Polacy przy największym petroglifie Amazonii Wróciłem z długiej, bardzo interesującej podró y. Było to znów Peru, chyba ju po raz… trzydziesty! Mimo tej liczby, wszystkie trasy, które zło yły się na tę niezwykłą eskapadę, były dla mnie całkiem nowe, a to znaczy, e jeszcze nigdy o nich nie pisałem. Po raz pierwszy – wraz z trojgiem Przyjaciół – odwiedziłem odległą, północną prowincję Chachapoyas chcąc ją poznać na razie pobie nie i wstępnie, by lepiej móc przygotować się do przyszłej, prawdopodobnie wieloletniej jej eksploracji. Tak e po raz pierwszy w kierunku słynnego Machu Picchu udałem się dokładnie takim szlakiem, jakim w 1911 roku szedł Hiram Bingham – człowiek, który jako pierwszy poinformował wiat o istnieniu tych ruin. Wreszcie – po raz pierwszy (i pewnie ostatni) udałem się do Pusharo – do miejsca, o którego istnieniu krótko napomknąłem w swojej ksią ce „Tajna misja El Dorado”: do największego petroglifu na terenie peruwiańskiej Amazonii, w Parku Narodowym Manu, dokąd wej ć mo na tylko za specjalnym zezwoleniem i za zgodą zamieszkujących tam Indian Machiguengów. Wizyta w Pusharo była bez wątpienia najbardziej interesującym fragmentem tej podró y. To miejsce bardzo odległe. Poza z tym z Polski (co zostało sprawdzone w Cuzco) nigdy tam jeszcze nikogo nie było (w ogóle rocznie dociera tam nie więcej ni 8-10 osób.) Odkryte dopiero w 1921 roku przez dominikanina Vincente Centinagoyę według niektórych ma stanowić dowód na istnienie legendarnego El Dorado. Ma być rodzajem skalnej mapy, z której mo na ponoć wyczytać, gdzie owo El Dorado się znajduje. Oto relacja z tej wyprawy. Krok po kroku – od Limy i Chachapoyas, poprzez szlak Hirama Binghama, po wła nie eskapadę do odległego i zapomnianego Pusharo, który w języku Machiguengów znaczy „o smaku miodu”, lub „słodziutki”. Choć – jak się oka e – dla nas, a zwłaszcza dla mnie, wcale takie słodziutkie nie było. Zapraszam do lektury! Dzień pierwszy i połowa drugiego: Lima to nie Peru To wła ciwie wieczór, nie dzień. Gdy samolot KLM mięciutko siada na pasie lotniska Jorge Chaveza, zapada zmrok. Potem, gdy taksówką przebijamy się przez niezmierzone korki między Callao (gdzie znajduje się lotnisko), a historycznym centrum Limy, jest ju w zasadzie noc. Te korki to co nowego. Gdy byłem tu ostatni raz, peruwiańską stolicę, mimo jej dziewięciu milionów mieszkańców, było do ć łatwo przejechać z jednego krańca na drugi. Wielkie miasto było zaskakująco przepustowe. Teraz co się zatkało. I to jeszcze jak! Dlaczego? – Bo w Limie zaczęto budowę metra – mówi taksówkarz. Skutek: komunikacyjna Sodoma i Gomora. To, co w mie cie było blisko, nagle stało się dalekie, wręcz nieosiągalne. Co najgorzej, stan taki ma trwać bardzo długo. Komunikacyjna przebudowa Limy potrwa do roku 2022. Taksówkarz: – Na ten czas najlepiej byłoby stąd się wyprowadzić, a w moim wypadku – zmienić zawód. Na jedną noc zostajemy w hotelu „España” przy Jiron Azangaro 105 w historycznym centrum Limy, tu obok pięknego, znanego z katakumb ko cioła San Francisco. Hotel mie ci się w historycznej „casonie”(czyli kamienicy), której początki sięgają XVI wieku. e jest to miejsce niezwykłe, widać na pierwszy rzut oka. Pełno tu marmurowych gzymsów, stiuków i starych malowideł. W szklanej gablocie obok recepcji straszy kilka zasuszonych mumii i kilkana cie kamiennych głowic z prehiszpańskich maczug. Rzeczy te, ponoć, wydobyto tu, gdy pod „casonę” kładziono fundamenty i w czasie jej niezliczonych remontów, które miały miejsce na przestrzeni wieków. Następnego dnia, z rana, na niadaniu spotykamy się z moim Przyjacielem, Piotrem Maciejem Małachowskim z portalu Kochamy Peru. W związku z tym, e jeszcze tego samego dnia chcemy uciekać z Limy (bo Lima to nie Peru) do Chachapoyas (co zajmie nam co najmniej 24 godziny), idziemy na krótki spacer, w czasie którego Piotr, po kilkuletnim pobycie tutaj, dzieli się swoimi refleksjami na temat peruwiańskiej stolicy. Na pierwszy ogień idzie rzadko odwiedzane Muzeum Inkwizycji – z przepięknym, drewnianym, kunsztownie rze bionym sufitem nad mniej piękną salą, gdzie kiedy odbywały się procesy (na przykład o czary) i gdzie zapadały jeszcze mniej piękne wyroki. Gdy przechodzimy z sali do sali i z celi do celi, gdzie na naturalnej wielko ci modelach pokazane są tortury, którym niegdy poddawano przetrzymywane tu osoby, nie mogę nie my leć o irackich więzieniach i o „dziuplach” CIA na Mazurach. O tym, jak wiat niewiele zmienił się przez stulecia, lub – jak bardzo się zmienił, lecz jak mało zmieniło się tkwiące w ludziach zło, którego zamiast ubyć, przybyło. Dzień drugi (ciąg dalszy): Jak Cortes stał się Pizarrem, a Pizarro giermkiem Po wizycie w Muzeum Inkwizycji idziemy oglądać najstarsze mury Limy. – Lima, na dobrą sprawę, nie była powinna w ogóle powstać – mówi Piotrek Małachowski. – Mo na powiedzieć, e powstała przez pomyłkę, a dzi , w tej lokalizacji, na jej budowę nikt nie wydałby zgody. Bo miejsce, w którym Pizarro w 1535 roku postanowił zało yć nową stolicę podbijanego przez siebie kraju, w ogóle się do tego nie nadawało. Była tu tylko pustynia i mała, okresowo wysychająca rzeczka Rimac, której nazwa – być mo e – stała się inspiracją dla przyszłej nazwy stolicy. Ale akurat był styczeń, czyli pełnia tutejszego lata, wieciło słońce i w wielu miejscach kwitła nawet pustynia. I to Pizarra zmyliło. Nie miał pojęcia, e gdy minie luty, przez pozostałą czę ć roku pogoda jest tu niezno na – niebo jest ciągle zasnute chmurami i wszechobecna jest „garua” – ni to mgła, ni m awka. – Poza tym w 1535 roku na peruwiańskim wybrze u pojawił się Pedro de Alvarado, którego Pizarro uznawał za konkurenta – dodaję. – I dlatego te trzeba było wyra nie zasygnalizować obecno ć prekursorskiej grupy konkwistadorów, którzy nie potrzebowali więcej kandydatów do podziału zdobywanych bogactw. – Poza tym Pizarro bardzo nie lubił gór – konkluduje Piotr. – Stolica na wybrze u miała stworzyć iluzję blisko ci Panamy, skąd Pizarro przybył, jak równie blisko ci jeszcze bardziej odległej Hiszpanii. W czasach Pizarra Limę tworzył prostokąt o bokach tysiąc na sze ćset metrów. Dzi to z górą sto kilometrów nieprzerwanej zabudowy wszelkiej ma ci. Od drapaczy chmur dzielnicy San Isidro, przez slumsy wzgórza San Cristobal, po pełne stołecznej bohemy skwery elitarnego Barranco. Dziewięć, dziesięć milionów mieszkańców. Dzi nadal w Peru szczytem marzeń ludzi z prowincji jest osiedlenie się w Limie, choć w praktyce mo e to oznaczać egzystencję przez pół pokolenia bez bie ącej wody i bez elektryczno ci. Znad niedawno odsłoniętych pierwszych murów Limy (mających jej mieszkańców chronić nie tyle przed Inkami, ile przed piratami) widać pomnik Francisco Pizarra. Ma on bardzo niezwykłą historię. Bo tak naprawdę jest to pomnik Hernana Cortesa, który miał stanąć w Meksyku. Ale Meksykanie – ju po zamówieniu pomnika – doszli do wniosku, e postąpili pochopnie i e nie powinni takiego hołdu składać pogromcy Azteków. I dlatego pomnik Cortesa sprzedali Peruwiańczykom jako pomnik Pizarra (kto ich tam odró ni?). I tak, przez długie lata, Cortes (jako Pizarro) stał w północno–wschodnim naro niku limskiego Plaza de Armas, tu koło Pałacu Prezydenckiego. A w latach osiedziesiątych XX wieku indygeni ci – gorący zwolennicy indiańskiej przeszło ci kraju – doszli do wniosku, e tak nie wypada. I doprowadzili do usunięcia pomnika z głównego placu na ubocze, tam gdzie teraz stoi. Jakby na spi owym koniu nie siedział zało yciel miasta, które przez długie lata nazywało się Los Reyes, lecz co najwy ej jego giermek. Po południu, znów przez korki, jedziemy na dworzec autobusowy CIVA przy ulicy Paseo de la Republica, skąd o szesnastej ma wyjechać nasz autobus do Chachapoyas. Jestem trochę niespokojny, bo w przeszło ci ju dwa razy z tego samego terminalu miałem udać się te do Chachapoyas, ale nigdy nie udało się tego zrealizować. Raz droga była zasypana przez osuwisko (a ja nie miałem czasu, by czekać na jej odblokowanie), kiedy indziej znów Indianie wszczęli strajk na szosie i przez kilka dni nie przepuszczali adnych pojazdów. Co stanie się tym razem? – my lę. Niby do trzech razy sztuka, więc chyba powinno być dobrze… Ale jednak… W ostatniej chwili okazuje się, e nasze bilety zakupione w Internecie trzeba wymienić na bilety bardziej konwencjonalne. Piotrek Małachowski nadal jest z nami i pomaga załatwić to w tri miga. W ten sposób znika ostatnia przeszkoda. Teraz nic nas ju nie zatrzyma. Za około 24 godziny powinni my znale ć się w Chachapoyas – w prowincji, do której nie za często się je dzi, a gdzie jest jeszcze tyle do odkrycia. Jedziemy. Uwielbiam ten moment, gdy opuszczam Limę. Zawsze staram się czynić to jak najszybciej, bo Lima wciąga i nie lubi puszczać – niczym bagno. Jedziemy niezwykle wygodnie. Dalekobie ne autobusy CIVA są klasą dla siebie. Fotele w nich są szerokie (w układzie: dwa fotele, przej cie, jeden fotel), jakby skórzane i mo na je rozło yć na płaskie łó ko. Biorąc pod uwagę, e w autobusie pasa erów dokarmiają (niestety, na bardzo słodko) jazda nawet przez całą dobę jest niestraszna. Nawet przez dwie doby – jak za kilka dni się oka e. Jedziemy na północ, wzdłu wybrze a Pacyfiku, więc za oknami pustynia. To skutek tego, e dociera tu bardzo zimny prąd oceaniczny, zaczynający się na Antarktydzie i on te okolica oziębia i wysusza. To oczywisty minus, mankament. Ale z tego minusa wynika tak e plus. Bo zimny prąd morski niesie z sobą bardzo du o tlenu w wodzie, a to oznacza niezmierne bogactwo ryb. To dzięki niemu (prądowi) i nim (rybom) ten obszar w przeszło ci był tak uprzywilejowany. Tym, czym w staro ytnym Egipcie był Nil z jego wylewami, tu był Prąd Humboldta. Dzięki niezmierzonemu bogactwu ycia w wodach przybrze nych i rozwojowi rybołówstwa, mogła się tu rozwijać kultura, która z czasem przerodziła w cywilizację (pobliskie piramidy w Caral mają dokładnie tyle lat, ile wielkie piramidy z Gizie.) Salinas, Viru, Lambayeque, Chimu, Mochica, Paracas i Nazca – to tylko nazwy kilku z tych kultur, tych najwa niejszych. Gdy tysiące i setki lat pó niej w górach pojawili się Inkowie, mieli z czego czerpać. Na pustyni tu i ówdzie pojawiają się pojedyncze budy – najczę ciej o cianach z mat wyplatanych z palmowych li ci. Te budy to wa ne – nazwijmy je tak – „centra kondensacyjne”: to zaczątki czego , co w przyszło ci mo e stać się najpierw przysiółkiem, potem osadą, wioską, lub nawet przedmie ciem najbli szego miasta. Ich „fundamentem” (choć prawdziwych fundamentów owe szopy nie mają) za ka dym razem jest… skorpion i jaka blaszanka. Albo butelka. Dlaczego? Bo skorpion pokazuje, e jest to teren bezludny, bezpański, jeszcze przez nikogo nie zasiedlony. Czyli taki, którym warto się zająć, zainteresować, który warto zasiedlić. A blaszanka i butelka stanowią sygnał ostrzegawczy. Tu ju kto był. Kto się zatrzymał. Zjadł nawet jaką konserwę, wypił piwo albo Inca Kolę. Być mo e nie był to wcale przypadek lub przymusowy postój. Mo e kto tym terenem ju się interesuje? Mo e na ten teren kto ju sobie ostrzy zęby? A więc nie ma na co czekać. Tego kogo trzeba koniecznie wyprzedzić. Wła nie budując pierwszą budę – tę z wyplatanymi cianami. I tak zaczyna się historia tego miejsca. Jedna buda natychmiast przyciąga następną, bo je li ju istnieje jedna, to musi być jaki konkretny powód – mo e jaki skarb ukryty w pobli u. Ta druga przyciąga trzecią, a trzecia czwartą. A potem to ju lawina. Okolica się zaludnia. Skorpiony muszą przenie ć się w inne miejsce, a tu rodzi się – tak jak mówiłem – najpierw przysiółek potem, „pueblito”, „pueblo”, wioska, wreszcie – przedmie cie. Za jaki czas – być mo e – narodzi się miasto. Dzień trzeci: W drodze Po wschodzie słońca krajobraz się zmienia – mniej więcej po minięciu Tucume. Odje d amy od oceanu, kierujemy się ku Andom. Góry pojawiają się najpierw jako szkic i swój projekt, potem coraz bardziej mielej. Na horyzoncie poczynają się rysować coraz to wy sze masywy. Trochę przypomina to wjazd niezliczonymi serpentynami na przełęcz La Malaga za Ollantaytambo w rodkowych Andach. Choć tu ro linno ć jest inna – zdecydowanie bardziej „ekwadorska” i zielona. I nie mo e być inaczej. Bo tu jeste my dopiero u podnó a Andów, natomiast za Ollantaytambo jest ich serce. Tu to ledwie początek gór; tam – ich skalista, w pełni dojrzała faza. W dolinach jest du o upraw ry u, widać te sporo bananowców. A więc to strefa bardzo ciepła. Zieleń młodego, wschodzącego ry u jest przejmująco wie a. To zieleń wręcz trawnikowa, jak z przed chwilą przystrzy onego pola golfowego. Przyciąga wzrok i hipnotyzuje. Ka e się dziwić, e taki kolor w ogóle istnieje. A potem znów pniemy się w górę. W górskich stokach pojawiają się szerokie, wielowarstwowe skalne gzymsy i wstęgi. Wiele z nich przebiega pod pewnym kątem w stosunku do podnó a gór. Pojawia się te coraz więcej górskich grzbietów o charakterze płaskowy u. To formacje typu „meseta”. Kaniony, których dnem toczą się rzeki i strumienie, stają się coraz wę sze. Ich zbocza są niemal pionowe. To krajobraz doskonale znany mi z ksią ek niezmordowanego badacza Chachapoyas, archeologa Federico Kauffmanna Doiga. Bo wła nie wje d amy, a mo e raczej w lizgujemy się do tej krainy. Andy mają tu całkiem inne oblicze ni w swej rodkowej czę ci. W krajobrazie więcej tu półtonów, niuansów i niedopowiedzeń. Po ród szczytów snują się długie warkocze chmur i mgieł. Widać, e do krainy „Ludu z Mgieł” – jak niegdy okre lano Chachapoyan – coraz bli ej. Te skalne gzymsy i wstęgi to miejsca, w których dawni Chachapoyanie lokowali swe słynne grobowce i sarkofagi. Wypatruję ich. Ale na razie nic nie widać. A mo e one ju tam są, a ja – na razie – nie potrafię wyłowić ich w tła? Ju teraz wiem, e moja podręczna lornetka, którą zakupiłem wła nie z my lą o Chachapoyas, na pewno bardzo mi się przyda. Na drogowskazach przy drodze poznaję znane mi nazwy. Bagua, Leimebamba, Lamud. A więc to ju blisko. A potem, z przeszło dwugodzinnym opó nieniem wje d amy do stolicy prowincji – Chachapoyas. Ulice są tu tak wąskie, e nasz piętrowy autobus ma wielki kłopot, by przecisnąć się przez zaułki i dotrzeć do dworca. Kluczy, wycofuje się, zawadza o druty wysokiego napięcia, ociera się o ciany domów. I dopiero przy bodaj e trzecim nawrocie jako mu się udaje. A więc dojechali my! W końcu jeste my w Chachapoyas! Nasze baga e w autobusowej „bodedze” (baga niku) są oczywi cie na samym dnie. Ale to w tej chwili niewa ne. Istotne, e w ogóle są, bo jeste my przecie w Peru… Jak ju trafiają do naszych rąk, idę szukać jakiego lokum, podczas gdy moja dru yna pilnuje pakunków. A po zakwaterowaniu natychmiast idziemy na pobliski rynek, by zadbać o to, aby jutro od rana móc ruszyć do najsłynniejszych tutejszych ruin. Do Kuelap – peruwiańskiego Babilonu. Dzień czwarty: Kierunek Kuelap Startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas. Plac jest ładny, kameralny, zadbany, cały w bieli, tylko – zgodnie z odgórnie wydanym zarządzeniem – rany okien i futryny są brązowe. Sporo ławek i fontanna. Atmosfera senna, nostalgiczna. A na jednym z dłu szych boków – ko ciół. Najpewniej niedawno odbudowany po jakim trzęsieniu ziemi, bo biedny i surowy. Tak biedny i tak surowy, e ledwie do niego zaglądamy i ju go opuszczamy. Miasto Chachapoyas w 1538 roku zało ył Alonso de Alvarado. Pierwotnie nazywało się San Juan de la Frontera de Chachapoyas. Je li dzi w Chachapoyas wyczuwa się aurę pewnego krańca i kresu, to co dopiero w XVI wieku! Stąd słowo granica („frontera”) w dawnej nazwie. Zresztą pierwotnie owo dawne Chachapoyas wcale nie le ało tu, gdzie teraz, lecz przez sze ć lat było zlokalizowane tam, gdzie dzi znajduje się miejscowo ć Xalca. Dopiero po tym czasie – po trzęsieniu ziemi – zdecydowano się na zało enie nowego San Juan de la Frontera de Chachapoyas w miejscu Chachapoyas dzisiejszego. Takie poszukiwanie swego ostatecznego miejsca przez miejscowo ci zakładane przez konkwistadorów to w Ameryce Łacińskiej co bardzo typowego. Je li chodzi o Limę, to te najpierw chciano umie cić ją tam, gdzie dzi le y miejscowo ć Mala i – jak ju wspominałem – ostatecznie wybrano lokalizację najgorszą z mo liwych. Pod tym względem Chachapoyas na pewno miało więcej szczę cia, bo w niecce, w której le y, zdaje się znajdować w jedynym mo liwym dla siebie miejscu. A więc jedziemy do Kuelap. Choć na mapie to blisko, w przestrzeni bardzo daleko. Jest dokładnie tak, jak w Limie uprzedzał Piotrek Małachowski. – Kuelap będziecie widzieć z daleka nieskończoną ilo ć razy – mówił – a droga będzie się wiła bez końca. Będzie się wam zdawało, e ju za moment będziecie na miejscu, a tu nic z tego. Bo Kuelap zaraz się schowa i zanim ponownie się wynurzy, minie wiele czasu. Taki cykl powtórzy się wielokrotnie. I rzeczywi cie wła nie tak się dzieje. Pod tym względem Kuelap trochę przypomina mi płaskowy Marcahuasi w pobli u Limy, który te jest widoczny z bardzo daleka, a do którego – przez niezliczone meandry drogi – długo nie mo na dojechać. I tak Kuelap – jego gigantyczne mury – najpierw jest niepozorną białą kreską na szczycie jednej z „meset”. Potem ta kreska staje się białym szlaczkiem, a szlaczek czym wyglądającym jak nie wiadomo co. Zastanawiasz się: czy to jaka jasna skała? Kolejny kamienny gzyms, tym razem znajdujący się nie w połowie zbocza, lecz na samym szczycie? I pytania takie są o tyle uzasadnione, e w to, co się wyłania, nie sposób długo się wpatrywać. To co raz się pojawia, raz znika. W końcu słynny wielki mur staje się czym niezaprzeczalnym. Choć jest jeszcze daleko, mo na nawet odró nić w nim poszczególne „skalne cegły”. A skoro widać je tak wyra nie z takiej odległo ci, ta konstrukcja musi naprawdę być ogromna. Nie na darmo Kuelap uznawany jest dzi za największą kamienną budowlą w całej Ameryce Łacińskiej. Nie na darmo zwany jest amerykańskim Babilonem i zaraz po Machu Picchu wyrasta na drugą główna archeologiczną atrakcję Peru. Zaraz będziemy na miejscu. Ostatni odcinek drogi pokonujemy konno. Nie ze zmęczenia, ale by odnowić znajomo ć z siodłem. Konie są tu wysokie i bardzo zadbane, podobnie zresztą siodła. To nie przetarte, przekrzywione derki, ale siodła z prawdziwego zdarzenia. Trochę jak nie w Andach! Budują tu te specjalne drewniane podwy szenia – „końskie perony” mające ułatwić wdrapywanie się na koński grzbiet. To ju zbytek i nadmiar uprzejmo ci. Z takimi udogodnieniami, naprawdę, nigdzie jeszcze się nie spotkałem. A potem docieramy do muru. I jest to mur naprawdę cyklopi. Ma co najmniej trzydzie ci metrów wysoko ci i miękko faluje przed nami przez kilkaset metrów. Przez to, e się wije, jest znacznie ciekawszy ni gdyby był prosty. A więc nie tylko Inkowie architekturę swą idealnie wtapiali w otoczenie i mu ulegali (odnosząc przez to wielkie estetyczne zwycięstwo). Choć tu było trochę inaczej. Bo ów cyklopi mur wcale nie otaczał szczytu góry, lecz ją tworzył. Góra wewnątrz muru została bowiem „dobudowana”. Za mur wnoszono gruz, kamienie, ziemię i w ten sposób dodano szczytową czę ć wzgórza. Znów: jak widać nie tylko Inkowie kazali przenosić góry z miejsca na miejsce, by ludzie się nie nudzili i by nie mieli czasu my leć o buncie. Władcy Chachapoyas czynili podobnie. Swym poddanym rozkazywali góry „dobudowywać”, podwy szać. Rezultat? Imponujący. Kamienie o regularnych kształtach łączono gęstą mazią, której głównym składnikiem był wapień. Czyli – co w Ameryce Łacińskiej jest ewenementem – stosowano tu co w rodzaju cementu.. Natomiast tutejsza ceramika jest mało oryginalna. I w większo ci ma kolor wypalonej gliny i zdobień prawie nie posiada. Najpierw – po zej ciu z koni – idziemy wzdłu muru, potem przez jedno z trzech wąskich, strzelistych wej ć wchodzimy do rodka. Za murem odnajdujemy trzy kondygnacje zabudowań. Pierwsza z nich – największa przeznaczona była dla pospólstwa; druga – dla kasty wy szej. Natomiast poziom trzeci – najmniejszy – miał prawdopodobnie przeznaczenie obronne. Pierwszy poziom jest mocno zaro nięty. Na drzewach wiele okazałych bromeli, przez które pięknie prze wieca słońca. Jest całkiem pusto. Nie ma ludzi. Jeste my tu całkiem sami. Panuje atmosfera wielkiej tajemnicy. Przypomina mi to Vilcabambę. Podobnie, jak w Vilcabambie, są tu te pozostało ci wielu kolistych zabudowań mieszkalnych, choć tutaj jest ich znacznie więcej. W Vilcabambie owe koliste konstrukcje wznosili wła nie budowniczowie z Chachapoyas. Czy mogli pochodzić stąd – z Kuelap? Kiedy tak sądziłem. W tej chwili jednak wątpię. Dlaczego? Bo – w stosunku do Vilcabamby – Kuelap le y zdecydowanie za daleko na północ. Kontakty Vilcabamby z Chachapoyas, najpewniej, mogły sięgać co najwy ej do Gran Pajaten le ącego znacznie bardziej na południe. To rzecz, którą w przyszło ci będę chciał jeszcze sprawdzić, bo ma ona du e znaczenie historyczne. Jak wynika z moich dotychczasowych ustaleń, bohater dwóch moich ksią ek – „Q’ero. Długowieczno ć na zamówienie” i „Wyprawa Vilcabamba-Vilcabamba” – Inka Paucar, ywo zaanga owany był w kontakty między Chachapoyas a Vilcabambą. To dlatego – jak dobrze pójdzie – do Gran Pajaten te będę chciał się udać jak najszybciej. Kuelap, jak się przypuszcza, budowano przez około trzysta lat – między 900 a 1200 rokiem naszej ery. Pochodzenie i znaczenie jego nazwy pozostaje nieznane; mo na jedynie powiedzieć, e jest to nazwa zwyczajowa. Kuelap był warownią, skąd mo na było kontrolować wszystko, co działo się w sąsiednich dolinach. Teren ten Inkowie podporządkowali sobie w czasie dwóch wypraw w okresie panowania inki Yupanquiego – syna potęgi Inków, Pachacuteca. Nie było to proste zadanie, bo Chachapoyanie górowali nad Inkami wzrostem i tę yzną fizyczną, poza tym słynęli z wielkiej bitno ci i z umiłowania wolno ci. Dlatego Inkowie nigdy do końca nie poczuli się pewnie na tym terenie. A im bli ej było do przybycia do Peru Hiszpanów, tym Chachapoyanie bardziej i bardziej uniezale niali się od Inków, bo cały czas prowadzili cichą, antyinkaską „rekonkwistę”. Lud – jak się wydaje – nigdy nie tworzył jakiego zwartego organizmu państwowego. Raczej była to do ć lu na konfederacja na poły niezale nych o rodków lub księstw. W ród nich Kuelap na pewno wyró niał się wielko cią i znakomitym ufortyfikowaniem (z jednej strony cyklopi mur, z drugiej przepa ć). Archeolodzy doliczyli się tu blisko pięciuset kamiennych, kolistych struktur o przeznaczeniu mieszkalnym. Wznoszono je na ziemnych platformach starannie obło onych czę ciowo wypolerowanymi kamieniami. Bardzo charakterystyczny był sposób, w jaki zdobiono niektóre z owych okrągłych, krytych strzechą budynków. Czyniono to wkomponowując w ciany uło one z kamienia szlaczki składające się albo z rombów, albo z zygzaków. Zygzak oznaczał: deszcz, góry, wodę lub wę a. Natomiast romby symbolizowały oczy. Romb z pionową kreską to oko kota, jaguara, pumy. Romb z kropką w rodku to oko wę a. Natomiast romb z mniejszym rombem to oko kondora. A ka de z owych oczu było najpewniej oznaką przynale no ci do innej grupy społecznej. Jak mo na przypuszczać, pospólstwu adne ozdoby domostw nie przysługiwały. Na drugim poziomie zabudowy odnajdujemy „kallankę” – pozostało ci po du ej, prostokątnej konstrukcji pochodzącej z czasów Inków, w której albo przyjmowano go ci przybywających do warowni, albo upijano się na umór „chichą” w czasie pory deszczowej, a tak e wiątynię w kształcie w rozszerzającego się ku górze kielicha. Jej naro nik zdobi pojedyncze wyobra enie szerokiej twarzy, przywodzącej na my l twarz roze mianego dziecka. Co lub kogo ów tajemniczy wizerunek przedstawia? Niestety, nie wiadomo. A szkoda, bo jest to motyw, który w wielu kulturach prekolumbijskich, w bardzo podobnej formie, często się powtarza (z czego mo na wnioskować, e jest to wizerunek bardzo pierwotny i stary). Tym bardziej szkoda, bo taka sama twarz niespodziewanie pojawi się przed nami za kilkana cie dni (przeszło dwa tysiące kilometrów na południe od Chachapoyas!) w kulminacyjnym momencie naszej podró y. Dzień piąty: Karajia czyli „haiku” Jedziemy do Karajii – drugiego słynnego, „kultowego” miejsca w Chachapoyas. Dojazd do ć sprawny, na sporym odcinku wzdłu tutejszego odpowiednika Urubamby z okolic Cuzco – Rio Utcubamby. Po dotarciu do miejscowo ci Cruz Pata idziemy pieszo – najpierw prostym jak strzelił szlakiem przez pole, ale stale w dół (co zapowiada długie podej cie w drodze powrotnej), następnie stromym zygzakiem ku dnu doliny. W pewnym momencie pojawia się zadaszona strzechą z trawy „ichu” wiata. To znak, e cel wędrówki ju blisko. Potem… dosłownie 30–40 metrów i ju je widać! Co to za niesamowity widok! W płytkiej niszy w skalistym, pionowym zboczu stoi sze ć figur–sarkofagów – sze ć pilnujących dolinę skrzatów. Sarkofagi w formie glinianych, wewnątrz pustych pomalowanych na biało i czerwono ludzkich figur są przepiękne. Na tle ogromnego zbocza są kruche i filigranowe, ale jak magnes przyciągają uwagę. Dołem, dnem doliny toczy się rzeka, a one patrzą oczywi cie na wschód ku codziennie wschodzącemu słońcu. Je li Kuelap był wielowątkową powie cią, „ludki” z Karajii są poematem, wierszem, „haiku”. Tak – najbardziej „haiku”. Tak są niewielkie, tak są lapidarne. Tak mocno zapadają w pamięć. Kilka figur jest mocno uszkodzonych, a dwie z nich w czasie jakiego trzęsienia ziemi spadło w przepa ć i się potłukło. Tak z początkowej ósemki pozostała widoczna dzisiaj szóstka. Na głowach dwóch sarkofagów widać czaszki, co najpewniej oznacza, i zawierają one mumie wojowników. Reszta niechybnie musiała nale eć do szlachty. Nie na darmo okre la się je dzisiaj jako „sarcofagos regios” – sarkofagi królewskie. To bardzo wzruszające miejsce. Słychać tu nie mocne akordy, lecz szmery, szepty, pianissimo. Mo na trwać tu w bezruchu w nieskończono ć i medytować. Nad urodą przyrody. Nad subtelnych pięknem wytworów rąk ludzkich. Nad krucho cią ycia. Nad chęcią ratowania ludzkiej egzystencji przed zapomnieniem. I nad jak e niepokojącymi proporcjami. Nad tym, jak wiat jest wielki i piękny, a jak my jeste my mali. Po powrocie do samochodu jedziemy do pobliskiej jaskini Quiocta (nazwa od odgłosu wydawanego przez wędrownego ptaka pojawiającego się okresowo w tej okolicy). Na nogi wkładamy kalosze, a w dłonie chwytamy górnicze latarki. Bo będzie mokro i ciemno. Nawet bardzo mokro i bardzo ciemno. Tak jak powinno być w pełnometra owej jaskini. Podziemny wiat Chachapoyas okazuje się du o ciekawszy ni mo na było przypuszczać. Jaskinia Quiocta jest naprawdę ogromna – liczy sze ćset metrów długo ci i składa się z sze ciu pięknie sklepionych sal, z których największa ma koło trzydziestu metrów wysoko ci. Jaskinia wydrą ona została przez podziemną rzekę, która tysiące lat temu wyschła. Dzięki temu powstała tajemnicza podziemna pusta przestrzeń, która dla dawnych, zamieszkujących tu ludów musiała być wielką inspiracją. Dowodzą tego czaszki, na które w niektórych miejscach w jaskini natrafiamy. To znak, e przebywali tu ludzie, e – być mo e – próbowano tu dokonywać tak e pochówków. A obok – wielkie stalaktyty i stalagmity, które w wietle naszych latarek l nią wapiennymi naciekami. Ich organiczne kształty dawnych Chachapoyan skłaniały zapewne do refleksji na temat jedno ci przyrody – tej o ywionej i nieo ywionej. Do refleksji nad tym, e – na pewnym poziomie – wszystko z wszystkim się łączy. Pomocą w dochodzeniu do takich wniosków był zapewne kaktus San Pedro, który w tych rejonach zastępował ayahuaskę i który spo ywany w czasie rytualnych posiłków, powodował wielopiętrowe, wielobarwne halucynacje. W ich trakcie, przed spo ywającym odwar z San Pedro, pojawiają się niezliczone srebrne nici, które łączą wszystko ze wszystkim. Dzięki temu, w czasie transu, powszechną współzale no ć wszechrzeczy dostrzec mo na nie tylko intuicyjnie, lecz w sposób namacalny. Zwisające z kamiennego stropu wapienne sople mogły stać się inspiracją dla takich przedziwnych rze b, jak słynny „El Lanzon” z podziemnych galerii bardzo wczesnej kultury Chavin de Huantar. To na pewno hipoteza nad którą warto głębiej się zastanowić. W literaturze przedmiotu nigdzie nie spotkałem się z takim podej ciem. Do tej pory stwierdzano, e w zasadzie nie wiadomo czym jest ów „El Lanzon” (ni to wielki kamienny grot, ni to stylizowana, podłu na głowa potwora) lub przyjmowano, e stanowi on wyobra enie pioruna wgryzającego się w ziemię. Na zakończenie dnia jedziemy do wąwozu Rio Sonche koło Huancas nieopodal Chachapoyas. Kanion ma 900 metrów głęboko ci, ale wygląda jakby był głębszy od wąwozu Colca. Zaskakuje pięknem, majestatem, a przede wszystkim swym ukryciem. Bo przecie tu obok jest spore miasto, koło którego on – jak najbardziej dosłownie – zapadł się pod ziemię. Cud natury. Cud natury na rogatkach. Dzień szósty: Revash – domki z bajki Jedziemy do Revash – tym razem nie do sarkofagów, lecz mauzoleów Chachapoyan (jak to dobrze, e Chachapoyanie wierzyli w mo liwo ć powrotu zmarłych do wiata ywych – o czym wiadczy m. in. mumifikowanie ciał w pozycji embrionalnej – bo dzięki temu zachowało się tyle wytworów ich kultury). Ju jak jeste my blisko celu, po prawej stronie pojawia się niezwykła formacja skalna: kamienny, wielokilometrowy zawijas, który w jednym miejscu zgnieciony, a w innym rozciągnięty, wygląda jak fantazyjnie uformowany krem na torcie. Na poboczach pierzasty „sisak” – zakończona czym w rodzaju pióropusza trawa, będąca jednym z symboli Ekwadoru. Jeszcze jeden dowód na to, e Chachapoyas pod względem geograficznym to ju bardziej Ekwador ni Peru. Do Revash zej cie jest łatwiejsze ni do sarkofagów w Karajii, ale dłu sze. Kazik szybko się wycofuje i dalej idziemy w trójkę. W pewnym momencie na stromym klifie przed nami pod sztucznie wykutym skalnym nawisem pojawiają się niewielkie domki. Domki jak z bajki. Domki jak dla skrzatów i krasnali. Nie okrągłe, jak większo ć ruin w Chachapoyas, lecz prostokątne i o spadzistych dachach. Najpierw jest jeden taki domek, a potem, oddalone od siebie, dwa ich ciągi. To wła nie mauzolea – budowle, w których niegdy składano mumie. Najpierw, metr po metrze, lustrujemy je przez lornetkę. Potem podchodzimy bli ej, schodzimy w dół do podstawy klifu, eby zobaczyć je z innej perspektywy, a następnie znów wspinamy się tam, gdzie byli my ju przed chwilą i do domków zaglądamy. Mauzolea są polichromowane czerwonymi rysunkami (czerwień to kolor ycia, odrodzenia.) Są tam „chacany” (andyjskie krzy e) i „pół–chacany” (najpewniej symbole kondorów w locie). „Chacany” jako motywy pojawiające się zwykle po za yciu substancji halucynogennych ka ą się domy lać, e Chachapoyanie nie stronili od halucynogenów. Albo e motywy te, jako bardzo pierwotne, przejęli oni od innych ludów, które oddawały się halucynogennym transom. Po obejrzeniu pierwszego ciągu domków, decydujemy się na dotarcie tak e do drugiego, choć nie jest to wcale proste. Pniemy się więc wy ej, potem lądujemy na kolana, a w końcu musimy się czołgać. Ale, po kilku minutach, udaje nam się dopiąć swego. Jeste my na miejscu i chłoniemy to, co mamy przed sobą. Tu polichromia jest jeszcze bogatsza, a w domkach jest znacznie więcej ko ci ni w tych wcze niejszych. Miejsce niezwykłe – jedyne w swoim rodzaju. Kres klifu, kres ycia, kres wiata. Przedsmak tego, co mo e stać się udziałem kogo , kto w górach lub w selwie natrafia na nieodkryte jeszcze, dziewicze ruiny. Z Revash jedziemy do Leimebamby. To niewielkie, przyjazne, bardzo spokojne miasteczko na południe od Chachapoyas na brzegu rzeki Utcubamby. Podobno w spisie wyborców widnieje tu tylko 500 osób. A więc to naprawdę maleństwo, ledwie miasto, jeszcze prawie wioska. Ale miała ona swoje 5 minut, gdy kilka lat temu nad poło onym w jej sąsiedztwie Jeziorem Kondorów (o czym donosił m.in. National Geographic) odkryto grobowce, a w nich kilkadziesiąt mumii z czasów preinkaskich. Wtedy miejscem tym nagle zainteresowała się Lima i odkryte mumie tamtejsi urzędnicy chcieli wywie ć do stolicy. Wtedy miejscowi, mimo e tak mało liczni, przypomnieli sobie o drzemiących w nich walecznych duszach dawnych Chachapoyan i bardzo zdecydowanie zaprotestowali. Powiedzieli, e mumii nikomu nie oddadzą, e są one ich dziedzictwem, ich własno cią. A w ich prote cie było tyle zacięto ci i słusznej siły, e Lima w końcu ustąpiła – do Leimebamby przysłała tylko ekipę naukowców, którzy mumie starannie przebadali. Miejscowi za dla mumii własnym sumptem zbudowali specjalne muzeum – Centro Mallqui, Centrum Mumii. To niezwykle interesujące miejsce, jedno z najlepszych i najbardziej oryginalnych muzeów archeologicznych w całym Peru. Swą wie o cią i lekko cią zachęca do cierpliwego spaceru po przestronnych, porządkuje i dobrze o wietlonych systematyzuje wiedzę salach. na Znakomicie temat dawnych Chachapoyan. Najwięcej uwagi muzeum, rzecz jasna, po więca samym mumiom. Kilkadziesiąt „tobołków” – mumii–zawiniątek o najrozmaitszych rozmiarach, eksponuje się tu w specjalnym, przystosowanym do tego pomieszczeniu, w którym panuje odpowiednia stała wilgotno ć powietrza i odpowiednia temperatura. Jest tu te rekonstrukcja w skali 1:1 jednego z grobowców znad Jeziora Kondorów – pomysł naprawdę znakomity! Poza tym bardzo interesujące są zmumifikowane zwierzęta i ich embriony (to wielka muzealna rzadko ć) oraz miniaturowe rekonstrukcje najwa niejszych budowli z Gran Pajaten, Pinchudos i z Diablohuasi. Dokładnie pokazane jest te w jaki sposób budowano sarkofagi, takie jak te, które nie tak dawno widzieli my w Karajii: jak na rusztowanie z odpowiednio uło onych drewnianych erdzi nakładano glinę, a następnie, po jej wyschnięciu, jak ją przyozdabiano. Bardzo ciekawym eksponatem jest du e drewniane wiosło, które do złudzenia przypomina wiosła, jakie swego czasu u ywano na Wyspie Wielkanocnej. To podobieństwo zdaje się być faktem godnym odnotowania i zapamiętania. Wszak to nie jedyne podobieństwo między Chachapoyas, a tamtym odosobnionym zakątkiem Pacyfiku. Bo czy chachapojańskie sarkofagi – przynajmniej te w style „regio” – nie mogą kojarzyć się ze słynnymi kamiennymi statuami z Wyspy Wielkanocnej, które te przecie były nagrobkami? Dzień siódmy: Gocta – trzeci wodospad wiata Z rana znów startujemy z Plaza de Armas w Chachapoyas i bez zgrzytu doje d amy do miejscowo ci Cocachimba. Tu przesiadamy się na konie. Jest to przekomiczne, bo do wsiadania – tak jak w Kuelap – tu tak e mają co w rodzaju „półpodium” – taki „koński peron”, z którego bli ej jest do siodła. Mo e dlatego, e konie są tu naprawdę rosłe i dorodne, i z ich grzbietu do ziemi – jakby kto chciał spa ć – droga naprawdę daleka. Raduję się, e znów siedzę w siodle. Mój koń – „Chasqui” (czyli po keczuańsku Goniec) – chyba trochę mniej, bo droga jest cię ka. Długa i ciągle pod górę. Małe muły i osły nie dałyby tu sobie rady, cały czas trzeba by i ć obok nich. A nasze wierzchowce bez zastanowienia rwą do przodu. Jakby doskonale znały tę trasę i jakby zdawały sobie sprawę, e ta droga ma swój koniec. e i im mniej będą protestować, tym szybciej dotrą do celu. W pewnym miejscu na wysokiej palmie Jaime, nasz przewodnik, pokazuje mi zwisającą kosmatą kulę. To ptasie gniazdo – gniazdo paucara, ptaka od którego nazwy imię przybrał bohater Długowieczno ć dwóch na Vilcabamba–Vilcabamba”. moich ksią ek – „Q’ero. ”Wyprawa zamówienie” i Oto przyczynek kolejny do rozmy lań, dokąd ów dzielny Inka Paucar dotarł w Chachapoyas (bo e tu był, nie ma raczej wątpliwo ci, bo wspominają o tym kroniki). Do Kuelap? Do Gran Pajaten? A mo e do Pinchudos? Znów solennie sobie obiecuję, e do tej kwestii w przyszło ci jeszcze powrócę. Potem doje d amy do niewielkiego zadaszenia, oznaczającego e za chwilę znajdziemy się w cisłym rezerwacie. Konie dalej nie mają wstępu. Zsiadamy i dalej idziemy pieszo. I za pierwszym załomem drogi przed naszymi oczami ukazuje się cel naszej wędrówki: wodospad Gocta. Jego górne i dolne piętro. I choć jej struga jest wąska, ciągnie się z góry na dół przez przeszło 700 metrów. Widok niesamowity. To pod względem wysoko ci trzeci wodospad wiata. A obramowanie puszczą sprawia, e wygląda on jakby ywcem został wyjęty z filmów z Indiana Jonesem. Po kilku chwilach wodospad nie tylko widać, ale tak e słychać. Łoskot wody staje się coraz wyra niejszy i z ka dym krokiem narasta. Niedługo potem docieramy do miejsca, skąd ju widać tylko dolne piętro wodospadu. Ale znajduje się ono ju tak blisko, e zdaje się być potę niejsze od obu pięter widzianych poprzednio z większej odległo ci. Zaraz potem schodzimy ku niecce, w której rozbija się woda spadająca z wysoko ci pół kilometra. Tworzy się tu niewielkie jeziorko, otoczone wspaniałym skalnym kotłem – wysokim na setki metrów amfiteatrem z kamienia. Jest on przedziwnie pofałdowany i składa się z tysięcy wąskich pofalowanych prą ków. Katharsis. Katharsis, czyli oczyszczenie – oto jedyne wszechpotę ne słowo, które zawsze nasuwa mi się, gdy mam przed sobą wodospad i gdy jestem tak blisko niego, jak teraz. W tym miejscu Gocta bardzo podobny jest najwy szego wodospadu wiata – do blisko kilometrowego Salto de Angel z Wenezueli. Patrząc na ten cud natury my lę, e (za wyjątkiem Antarktydy) Ameryka Południowa jest ju ostatnim kontynent, na którym ludzka cywilizacja nadal pozostaje tylko cienkim nalotem, a reszta – na szczę cie!– to wcią przyroda. przepotę na Dzień ósmy, dziewiąty i dziesiąty: Autobusowy maraton do Cuzco Po powrocie spod wodospadu Gocta do Chachapoyas nagle okazuje się, e będzie problem z załatwieniem biletów lotniczych z Tarapoto (najbli sze lotnisko) do Limy i z Limy do Cuzco. Odnosimy wra enie w agencji, która zaoferowała, e załatwi nam takie połączenie, chcą nas najnormalniej w oszukać: wiecie e chcą zainkasować zaliczkę na zakup biletów, a potem… – szukaj wiatru w polu. Nie będzie ani pieniędzy, ani przelotu. Ale nie z nami takie numery. Nie po to zjadłem zęby na podró owaniu po Ameryce Łacińskiej, eby czego takiego nie wyczuć i by dać zrobić się w konia. Zaliczki po prostu nie wpłacamy i po krótkiej naradzie decydujemy się, e z Chachapoyas wyjedziemy taką samą drogą, jak przyjechali my: autobusem. Do Limy zajmie nam to dobę, po czym z Limy będziemy chcieli natychmiast złapać połączenie do Cuzco. Oznacza to, e najbli sze dwie doby spędzimy w podró y. Dwa dni i dwie noce w autobusie! Damy radę? Jeste my umiarkowanymi optymistami. A optymizmu dodaje nam wiadomo ć, e rezygnując z samolotu, sporo zaoszczędzimy. Tym bardziej, e jeszcze dodatkowo odpadną nam dwa noclegi. Przed wyjazdem z Chachapoyas idziemy jeszcze do małego muzeum archeologicznego na Plaza de Armas. To maleństwo, kilka mumii, trochę ceramiki, nieco ozdób. I jeden szczególnie interesujący eksponat: niewielki półmisek z wizerunkiem wielkiej pełnomorskiej płaszczki – „manty”. To jak e jasny dowód kontaktów dawnych Chachapoyan z oceanem! Trudno byłoby tego nie skojarzyć z jak e charakterystycznym wiosłem w stylu Wyspy Wielkanocnej z muzeum w Leimebambie, więc to oczywi cie skojarzam. I zastanawiam się: czy istnieją jakie prace na temat kontaktów Chachapoyan z kulturą Mochica z wybrze a? Wszak obie kultury rozwijały się w tym samym czasie, a Mochikowie byli znakomitymi eglarzami. Dowodzą tego wizerunki ich pełnomorskich jednostek pływających z drzewa balsa, choćby te odkryte w nadbrze nym Tucume. A potem zaczyna się nasza dwudniowa autobusowa odyseja. Najpierw przez góry do oceanu i wzdłu wybrze a do Limy (dokąd docieramy następnego dnia około południa), a następnie, po ledwie trzygodzinnej przerwie, dalej do Cuzco (dokąd docieramy kolejnego dnia około piętnastej, dokładnie po pięćdziesięciu godzinach od wyjazdu z Chachapoyas). I, o dziwo – wcale nie jeste my zmęczeni. Dwukondygnacyjne autobusy firmy Civa naprawdę są bezkonkurencyjne. Jasne, jeste my trochę wymięci, trochę głodni, trochę niewyspani, ale bardzo zadowoleni. Zadowoleni, e zdą yli my na czas. Bo za kolejną dobę w Cuzco ma się zacząć nasza nowa przygoda. Szlakiem Hirama Binghama – „odkrywcy” Machu Picchu, mamy ruszyć ku tym najsłynniejszym ruinom w dolinie Urubamby. Dzień jedenasty: Pusharo – będzie, czy nie będzie? Dzień w Cuzco schodzi nam na przygotowaniach do trekkingu szlakiem Hirama Binghama i na planowaniu tego, co ma nastąpić potem. Na początek piękna scena: do hotelu Saphi przy ulicy Saphi, gdzie w Cuzco tradycyjnie zatrzymuję się ju od lat, z pobliskiej, zaprzyja nionej agencji przynoszę wielki marynarski wór, w którym przed trzema laty do depozytu zło yłem i karimaty i inne elementy sprzętu obozowego, których nie chciałem zabierać do Limy (a tym bardziej do Europy). Pierwszy cud, e przez trzy lata ów worek przetrwał nienaruszony. Drugi, e do obu małych kłódek, zamykających do niego dostęp, udaje mi się odnale ć i dopasować odpowiednie kluczyki. Trzeci – e kłódeczki gładko odskakują i odsłaniają przepastne wnętrze worka. A w nim wszystko w stanie dokładnie takim, jak zostało zdeponowane przed trzema laty. Rado ć i scena warta królestwa! Potem okazuje się, e mimo kilkunastotygodniowych starań, nadal nie mamy zezwolenia na wej cie na teren parku narodowego Manu, gdzie znajduje się Pusharo – największy petroglif w peruwiańskiej Amazonii. A ma to być przecie cel następnego etapu naszej wyprawy. Co robić? Czy jest jeszcze jaka szansa na załatwienie tego dokumentu, czy mo e będzie trzeba modyfikować plany i do Pusharo najnormalniej w wiecie nie dotrzemy? Byłaby to wielka strata, bo Pusharo to miejsce naprawdę niezwykłe i otoczone niejedną legendą. Piotrek Małachowski w Limie mówił mi: „Jak tylko uda wam się wszystko pozałatwiać, nie rezygnujcie z eskapady do Pusharo. Choć sam tam nie byłem, wiem, e ju sama droga tam jest wielką przygodą. A zobaczyć ten petroglif, to gra warta wieczki.” Droga: najpierw przez góry na drugą stronę Andów. Potem dwiema rzekami – łodziami z prądem i pod prąd. Pobyt u Indian Machiguengów w wiosce Teparo–Palatoa, którzy muszą na to wyrazić zgodę i całodzienny marsz do petroglifu. Potem – dwudniowy powrót do Cuzco. To skok poza ostatnią granicę. Wizyta w miejscu, dokąd rocznie dociera mo e osiem, mo e dziesięć osób. I teraz miałoby nas to ominąć? Jak ju tyle razy wyobra ałem sobie, e jednak nam się uda, e w końcu tam będziemy? Ale bez zezwolenia, które muszą wydać władze parku Manu, na pewno nie będzie to mo liwe. Idę ulicą Saphi i nie mogę się z tym pogodzić. Być tak blisko, a jednocze nie tak daleko. Carramba! Co robić? Co robić? Wtedy wzrok mój pada na szyld – jeden w ród wielu – Expedition Manu. My lę: „Mo e są wyspecjalizowani w sprawach parku Manu? Mo e wiedzą, jak takie zezwolenie skutecznie załatwić?” Wchodzę. Za biurkiem starsza pani o nobliwym wyglądzie. Pytam: „Są państwo w stanie w ekspresowym tempie postarać się o zezwolenie na wej cie do Pusharo dla czterech osób?” Wielkich nadziei nie mam, ale co mi szkodzi. A tam pani, mierzy mnie przenikliwym wzrokiem znad opuszczonych okularów i mówi: „Por que no?” „Dlaczego nie? My lę, e jeste my w stanie to załatwić”. Z wra enia a usiadłem na najbli szym krze le. „Czy by objawienie?” My lałem, e nie będą wiedzieć, co takiego Pusharo, z czym to się je, a tu taka reakcja? Od słowa do słowa. Pani nazywa się Martha, Martha Alegria, czyli Rado ć. Na dzień, gdy wrócimy z trekkingu szlakiem Binghama, mo e mieć dla nas zezwolenia. Mało tego. Mo e załatwić transport przez Andy do Pilcopaty i na powrót z Pilcopaty do Cuzco. Ma te przewodnika, który zna Indian z Teparo–Palatoa. Nazywa się Percy, Percy Huanca. Za pięć dni mo e ruszyć z nami w drogę… Jest wszak e jeden warunek: jak najszybciej musimy wpłacić zaliczkę: na zezwolenia i na transport. Kiedy? Najlepiej od razu, eby nie tracić czasu… Natychmiast przypomina mi się sytuacja z biletami lotniczymi w Chachapoyas. Tu jednak pani Marcie uczciwie patrzy z oczu. Intuicja pracuje, my lę: „Ryzyk–fizyk. Mo e to jedyna w yciu okazja, eby dotrzeć do Pusharo?” I niewiele zastanawiając się wyciągam pieniądze… Dzień dwunasty: ladami Hirama Binghama Salapunku Męska czę ć wyprawy – Kazik i Jasiu, wiadomo ć o tym, e ko ci zostały rzucone i e po wpłacie kolejnej zaliczki na zezwolenia na wej cie do Pusharo eskapada do tego miejsca raczej ju nas nie ominie, przyjmuje z pewną rezygnacją. Bo nazwa Pusharo nie kojarzy im się z niczym konkretnym, co najwy ej z wielką niewiadomą, rojami moskitów i trudami niekoniecznie wartymi znoszenia. Natomiast Asia – eńska czę ć wyprawy – jest zachwycona. Zdaje sobie sprawę, e dotarcie do Pusharo to wielka gratka i niepowtarzalna okazja. Poza tym grozi nam przecie (co mamy jeszcze sprawdzić), e w Pusharo będziemy pierwszymi Polakami. Nawet Jan Kalinowski, Polak, przyrodnik i zało yciel parku Manu tam nie był. A e będą komary, „zancudos” i tylko trochę mniej wę y? Trudno. Co za co . Nie ma ró y bez kolców. Z rana ruszamy na szlak Hirama Binghama. Samochodem doje d amy do miejscowo ci Chilca w Dolinie Urubamby, by stamtąd dalej ruszyć ju pieszo. Początek nie jest zbyt ciekawy, bo zza masywu Veronica w ciekle wieje, co z drogi unosi tumany kurzu. Sytuacja poprawia się dopiero za wioską Piscacucho. Za nią wchodzimy na prastarą drogę Inków. Pierwsze ruiny na szlaku to Salapunku („sala” – ruiny; „punku” – brama). Spore kamienne konstrukcje, które Bingham w swoim opisie okre lał jako „Małe Sacsayhuaman”. Szczególnie piękny jest trapezoidalny portal, dzięki któremu z ni szego poziomu ruin mo na dostać się na poziom wy szy. Na nim znajdują się pozostało ci pomieszczeń mieszkalnych, w tym sporej „kallanki” – du ego, prostokątnego budynku, w którym Inkowie zwykli przyjmować go ci i w którym – w porze deszczowej (by ją jako przetrwać) – urządzali wielodniowe libacje kukurydzianą wódką – „chichą”. Przechodząc tędy Bingham zastanawiał się, czy Salapunku zostało wzniesione przez zbuntowanego Manco Inkę w tym samym okresie, kiedy dalej w górach (a wła ciwie za górami) budowano powstańczą stolicę, Vilcabambę. W jego ksią ce pt. „Inca Land” czytamy: It is possible that Salapunco was built by the tribes occupying the fastnesses of Uilcapampa as an outpost to defend them against enemies coming down the valley from the Ollantaytambo. Dzi pomysł ten nale y uznać za chybiony. Salapunku musiało powstać znacznie wcze niej ni Vilcabamba (u Binghama Uilcapampa). Jest zbudowane zbyt starannie, ze zbyt wielkich kamieni. W okresie Vilcabamby budowano natomiast bardzo pospiesznie, zwykle z „pirki” – niewielkich, nieobrobionych skalnych odłamków. Bo na co lepszego nie było ju czasu, bo Hiszpanie byli zbyt blisko, zbyt mocno Indianom deptali po pietach. Salapunku powstało więc najpewniej w tym samym okresie co Ollantaytambo i stanowiło jego pierwszy szaniec, mający w wąskim wąwozie Urubamby zatrzymać ewentualny napór Indian Antis. Patrząc z drugiej strony – Salapunku było najpewniej wa nym punktem kontrolnym na drodze wiodącej do Machu Picchu, letniej rezydencji inki Pachacuteca, dokąd – co potwierdzają wykopalisko – dotrzeć mogli tylko wybrani. Owo miejsce – Hiram Bingham pisał w dostępnym w języku polskim „Zaginionym mie cie” – to: (…) naturalna brama do starożytnej prowincji, (…) [która] od wieków pozostawała zamknięta w wyniku połączonych wysiłków przyrody i człowieka. Urubamba przebijając się przez granitowy grzbiet tworzy [tu] progi zbyt niebezpieczne do przebycia i urwiska, na które można się wspiąć – je li w ogóle – z ogromnym wysiłkiem i znacznym ryzykiem. My wła nie przekraczali my jej próg. Potem znów droga – piękna droga, a w dole szumiąca jeszcze piękniejsza rzeka Urubamba. Bingham pisał: Minąwszy Salapunku okrążyli my wysokie granitowe skały oraz pokryte zielenią urwiska i wkroczyli my do fascynującej krainy, gdzie zaskoczyła nas i oczarowała wielka ilo ć starożytnych tarasów, ich długo ć i wysoko ć, obecno ć licznych inkaskich ruin, piękno głębokich i wąskich dolin oraz majestat pokrytych niegiem gór, wznoszących się ponad nami. Jedne z tych ruin to Q’anabamba – osiedle mieszkalne z zabudową w jednym długim szeregu, z wielkim głazem przed jednym z pomieszczeń i du ą i dwupoziomową „colką”, czyli magazynem, do złudzenia przypominającym jedną z dwóch dwukondygnacyjnych kamiennych konstrukcji z Choquequirao. Trzy lata temu Q’anabambę widziałem z drugiego brzegu Urubamby, gdy biegnącą tam droga Inków wspinałem się do Huallabamby, by jeszcze pó niej dotrzeć do Przełęczy Martwej Kobiety – Warmiwanyusqa. Zrobione wtedy zdjęcie Q’anabamby znalazło się potem nawet w albumie „Zielone Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”. Teraz ruiny te mam jak na dłoni, jestem w samym ich centrum. Powtarzalno ć tutejszej zabudowy jest zadziwiająca. Ruiny wyglądają tak, jakby składały się kilkunastu identycznych modułów. Poszczególne ustawione w długim rzędzie zabudowania na my l przywodzą wagony pociągu, jakby Inkowie ju przed wiekami przewidzieli, e tu poni ej ruin w przyszło ci poprowadzona zostanie linia kolejowa, dzień w dzień wo ąca setki turystów do Machu Picchu. Nasz przewodnik Ivan mówi, e jeszcze 30 lat temu Q’anabamba była zamieszkana przez wie niaków, którzy swoje domostwa potracili na skutek trzęsień ziemi. – To dlatego na wielu cianach widać tyle smug po dymie z ogniska. A widoki coraz bardziej pyszne. Trasa jest wprost genialna – nie wymaga wysiłku, a dostarcza tyle rado ci, tyle wra eń! Zmęczenia nie przesłania oczu i bez przeszkód mo na koncentrować się na tym co dookoła. Bingham o tym odcinku trasy pisał: Droga wzdłuż rzeki prowadzi brawurowo w górę i w dół skalnych progów, przebita ładunkami wybuchowymi pod nawisami, przekracza rozpadliny po wątłych mostach, wspartych nie ociosanymi podporami na granitowych cianach. Poniżej gęstych zaro li, tam gdzie tylko pozwalają na to wdzierające się urwiska, ziemia pomiędzy nimi a rzeką została pocięta tarasami i była kiedy uprawiana. Znaleźli my się niespodziewanie w prawdziwej krainie cudu. Ogarnęło nas (…) wzruszenie. Podziwiali my ogromny trud, z jakim dawny lud wydarł kłębiącym się nurtom niewiarygodnie wąskie pasy ziemi uprawnej. Jak zdołali oni poradzić sobie z budową muru oporowego z ciężkich kamieni przy samym brzegu niebezpiecznej rzeki, której przebycie równało się mierci? Nieco dalej natrafiamy na przepięknie obrobiony gigantyczny kamień, bardzo przypominający słynną Białą Skałę – Yurac Rumi z Huancacalle. Na jego szczycie mo na odró nić co w rodzaju „intihuatany” – ołtarza solarnego. To zapewne dawna wiątynia, której brakowało w Q’anabambie. W jednym miejscu kamienne schody na tej przepięknej „huace” urywają się i otwiera się pod nimi miniprzepa ć… Czy składano tu kiedy ofiary? Z lam? Z „chichy”? Z kukurydzy? A mo e z ludzi? Naprawdę trudno to wykluczyć. Bo naprzeciw owych urwanych schodów, w dole, znajduje się do połowy zagrzebana w ziemi płaska skała, najprawdopodobniej obrzędowy stół ofiarny. Zaraz potem, na przeciwnym brzegu Urubamby, pojawiają się ruiny Patallacta, które z innej perspektywy, w drodze do Przełęczy Martwej Kobiety, widziałem i fotografowałem trzy lata temu (wła nie wtedy narodził się pomysł, by przy pierwszej nadarzającej się okazji ruszyć trasą wzdłu rzeki, którą teraz idziemy.) drugiego brzegu To przepiękne miejsce, bo i Patallacta („pata” – taras; „llacta” – miasto) to piękne ruiny pełne półkoli cie uformowanych, znakomicie zachowanych tarasów uprawnych. Ich cienie układają się teraz w ten sposób, e podkre lają kamienne krawędzie. Jest pó ne popołudnie, zaraz zacznie się magiczna godzina, magiczny kwadrans fotografów i fotoreporterów, gdy słońce jest ju nisko, ale nadal daje jeszcze sporo wiatła i gdy łagodne cienie zastępują najlepszy fotograficzny retusz. Poza tym jak e dobrze jest zobaczyć co ju znanego z odmiennej perspektywy i w całkiem innym wietle. Bingham w „Inca land” tak to opisywał: (…) on top of a series of terraces we saw the extensive ruins of Patallacta (…), an Inca town of great importance. It was not known to Raimondi or Paz Soldano, but is indicated on Wiener’s map, although he does not appear to have visited it. We have been unable to find Any reference to it in the chronicles. (…) The symmetry of the buildings, their architectural idiosyncrasies such as niches, stone roof–pegs, bar–holds (…) indicate an Inca origin. At what date these (…) [buildings] flourished, who built them, why were they deserted, we do not yet know (…). W „Zaginionym mie cie Inków” Bingham dalej dzielił się swoimi wątpliwo ciami: Indianie, którzy mieszkają w sąsiedztwie, są nie wiadomi swej historii (…). Zupełnie możliwe, że region ten był w cało ci zamieszkany i uprawiany, zanim Inkowie byli w stanie kontrolować dolinę Cuzco i inne bardziej dostępne tereny uprawne. Pierwotni mieszkańcy musieli bardzo odczuwać brak miejsca i dlatego osiedlali się w górnych partiach dolin tego niego cinnego regionu. Pod pewnym względem odpowiada to teorii (…) [zgodnie z którą] pierwotni mieszkańcy Cuzco zostali usunięci ze swych żyznych dolin przez hordy barbarzyńców, przybyłych z boliwijskiego „altiplano” i znaleźli na kilkaset lat schronienie w tym górzystym kraju, który w końcu stał się zbyt przeludniony, aby mógł zapewnić wygodne życie, więc wywalczyli sobie drogę z powrotem do Cuzco. Dzi wiemy ju znacznie więcej. Wiemy, e Patallacta była jednym z satelickich osiedli otaczających Machu Picchu, zamieszkiwanych głównie przez rolników, których zadaniem było zaopatrywanie Machu Picchu w ywno ć i powstało mniej więcej w tym samym czasie co kompleks, który miało wspierać, a więc w czasach inki Pachacuteca. Podczas gdy Machu Picchu było rodzajem rezydencji, pałacu i okna wystawowego, potrzebowało zaplecza. Jednym z jego elementów było wła nie Patallacta – miasto pozbawione jakichkolwiek fortyfikacji, za to otoczone wieńcem niezwykle starannie uformowanych tarasów uprawnych. Piszę o tym w albumie „Zielone Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”, dokąd zainteresowani tematem powinni zajrzeć. Po godzinie szesnastej docieramy do niewielkiej wioski. Obóz rozbijamy tu za nią, na przestronnej, nieco pochyłej łące, czyli „pampie”, naprzeciw parterowej szkoły. Jak to Andach, bardzo szybko się ciemnia, w dole huczy Urubamba i biegnie kolejowy tor wiodący do Aguas Calientes – stacji u podnó a Machu Picchu. Przez rzekę przerzucony jest wiszący most. Szary i zakurzony, ale jako mi dziwnie znajomy. „Zaraz, zaraz – my lę. – Czy bym ja ju go kiedy widział? Tylko… czy nie był on wtedy błyszczący i wie o odmalowany? Czy by to była Qoriwayrachina? Miejsce, w który przed laty po raz pierwszy wchodziłem na drogę Inków – tę drogę, która biegnie po drugiej stronie rzeki?” Rano następnego dnia, gdy wszyscy jeszcze pią, schodzę do mostu i do pobliskiej stacji kolejowej. Moje podejrzenia w stu procentach się potwierdzają. To rzeczywi cie Qoriwayrachina, miejscowo ć, o której przed laty pisałem w „Inicjacji”: gdzie niegdy z rzeki wypłukiwano złoto, gdzie lokomotywa na kilka chwil zwalniała i gdzie w po piechu nale ało wyskoczyć z indiańskiego pociągu pełnego kur, spętanych prosiaków no i pachnących koką i dymem Indian. Następnie, po chwiejnym, zawieszonym na linach mo cie – tym mo cie! – trzeba było przej ć na drugi brzeg Urubamby, skąd zaczynał się dawny inkaski szlak doprowadzający wędrowców do Machu Picchu. Tu zaczynała się opisywana wtedy przeze mnie „pogoń za ziarnem fasoli”. Kiedy to było? Tak dawno, e a z trudem teraz sięgam do tego pamięcią. Trzydzie ci trzy lata temu! Cała epoka! Moja pierwsza podró do Ameryki Łacińskiej! Mo na powiedzieć, e jak wtedy wszedłem na ten most, tak do tej pory po nim idę. Niezmiennie – i jako nadal nie mogę dotrzeć na drugi brzeg rzeki, nad którą został przerzucony… To mo e trochę dobrze, a trochę le – naprawdę sam nie wiem. I teraz, znów stojąc na tym mo cie, nad tym się zastanawiam. Bo ten most, z biegiem lat, doprowadził mnie do wszystkich – oprócz Gujan – krajów Ameryki Południowej i rodkowej. Pozwolił zorganizować iks wypraw do najbardziej odludnych, tajemniczych i zapomnianych zakątków tego kontynentu. Co najwa niejsze – skierował mnie na drogę, na której napisałem ponad dwadzie cia ksią ek, z których większo ć dotyczy wła nie Ameryki Łacińskiej. To plusy. A minusy? Przede wszystkim to, e w zasadzie – poza Kongiem i Indiami – nie wyszedłem poza ten kontynent. Ale to była wiadoma, przemy lana decyzja: bo bardzo szybko zorientowałem się, e jest to czę ć wiata tak interesująca i tak porywająca, e ycia mi nie starczy, by ją dobrze poznać; e w najlepszym razie zawsze będę w pół drogi. Poszedłem więc w głąb, a nie wszerz. Postawiłem na dokładno ć, a nie na powierzchowno ć. Ameryka Łacińska nie raz okazywała mi swą wdzięczno ć, a ja pozostałem jej wierny. Pół artem pół serio mo na powiedzieć, e – po prostu – za bardzo uwierzyłem w ksią ki, które przeczytałem w dzieciństwie. Inni te je czytają, ale zwykle po pewnym czasie idą u nich w niepamięć. U mnie było inaczej. Nigdy tych lektur nie zapomniałem. One zrosły się ze mną. Stały się czę cią mnie samego. A potem w roku 1982 wła nie trafiłem na ten most. Na most na Urubambie w Qoriwayrachinie. Stało się to w czasie mojej pierwszej dalekiej podró podjętej wbrew wszystkim, wszystkiemu i jakiejkolwiek logice – ale mo e po trosze w zgodzie z logiką Kosmosu i Losu? Ta podró miała mnie zarazić na całe ycie. Czym? Latynoamerykańską gorączką – na to po cichu liczyłem. Bakcyl, który wtedy trafił do mojego krwiobiegu, okazał się silniejszy ni mo na było przypuszczać. Gorączka trawi mnie do dzi . adnego lekarstwa nie potrzebuję. Dzień trzynasty: Torontoy – kamień o 44 naro nikach! Pierwsze ruiny, które widzimy po zwinięciu obozu w Qoriwayrachinie to Q’ente i Machu Q’ente po drugiej stronie rzeki. Q’ente to przede wszystkim rozległe tarasy uprawne, a zlokalizowane nieco wy ej Machu Q’ente – to te tarasy, ale równie zabudowania mieszkalne. Potem, po około godzinnym marszu docieramy do Torontoy. Bingham pisał: W Torontoy, gdzie kończy się ciepła, uprawna dolina, znaleźli my inną grupę interesujących ruin, będących może kiedy rezydencją inkaskiego szlachcica. Niektóre z budowli odznaczały się bardzo starannie obrobionymi kamieniami – efektem pracy cierpliwych rzemie lników. W „Inca land” dodaje kilka szczegółów: In a cave near by we secured some mummies. The ancient wrappings had been consumer by the natives in an effort to smoke out the vampire bats that live in a cave. Wspomina te o bardzo porywistym nurcie Urubamby: One of (…) Indian bearers, attempting to ford the rapids (…), was carried off his feet, swept away by strong current and drowned before help could reach him. A dziw bierze, e jego relacja jest tak skąpa. Bo nam, zalane słońcem Torontoy, wydaje się wielką rewelacją. Jak do tej pory, to najokazalsze i najpiękniejsze ruiny na naszej trasie. W jego zaułkach powolnym, nostalgicznym krokiem mo na by snuć się cały dzień. Jest tam podkowiasta wiątynia ze poka nym stołem ofiarnym, bardzo podobna do tej w Machu Picchu, du o dobrze zachowanych zabudowań mieszkalnych, a tak e wspaniały pałac, nie z „pirki” – słabo obrobionego kamienia, lecz z dobrze dopasowanych wypolerowanych kamiennych brył w stylu megalitycznym. W tylnej cianie pałacu natrafiamy na ogromny głaz–matkę o 44 naro nikach, od którego budowę tego pałacu najprawdopodobniej zaczęto i który to kamień – być mo e – był początkiem całego zespołu inkaskich zabudowań w Torontoy. Ten głaz to naprawdę niezwykłe zjawisko. Je li szesnastonaro nikowy kamień z ulicy Wielkich Kamieni z Cuzco powszechnie uznawany jest za objawienie i cud sztuki kamieniarskiej, jako co nale y okre lić ten czterdziestoczterokątny kamień? Czy jest to król po ród inkaskich głazów? Cesarz? Czarnoksię nik? To egzemplarz, który niewątpliwie powinien trafić do podręczników i architektury, i kamieniarstwa. Tym większa znakomito ć, e na zewnętrznej, tylnej cianie pałacu mo na odnale ć jego kontynuację, gdzie widać go niejako „ od podszewki”. I jakby tego było mało, we wnętrzu pałacu wyrasta z niego kamienna naro l, którą jaki inkaski rze biarz uformował w głowę pumy – tyle razy dotykaną i tak mocno zaklinaną, dostrzegalną. e teraz ledwo To miejsce naprawdę urzekające. Jedyne w swoim rodzaju. Jedno z tych, które – gdy raz się je ujrzy – w pamięć zapada na całe ycie. Za Torontoy kończy się jednak nasz zapas szczę cia. Ivan – nasz przewodnik – gubi się od momentu, gdy jaki głupi gospodarz nie zgadza się na to by my przeszli przez jego pole. Zawracamy i odtąd nie potrafi odnale ć wła ciwego szlaku. A wąwóz Urubamby staje się tu tak wąski, e na jego stromych zboczach nie ma miejsca na jaką sensowną cie kę. Je li kiedy istniała, musiała przebiegać tak, jak teraz biegnie kolejowy tor. Skutek? Coraz czę ciej musimy ustępować z drogi pociągowi i przytulać się do skalnych cian. Do ka dego przeje d ającego wagonu macham jak głupi dwiema rękoma, bo wiem, e akurat tego dnia do Machu Picchu powinni jechać mój syn Dominik i jego dziewczyna Emilia. A Ivan kręci jak mo e. Raz mówi, e za godzinę dotrzemy do miejsca, gdzie będziemy obozować, potem, e za trzy godziny, jeszcze pó niej mówi jeszcze co innego… W końcu ka e nam się zatrzymać w jakim przypadkowym gospodarstwie, po ród kur, gęsi, wieprzy i pokazując na wybetonowane podwórku mówi, e tu powinni my rozbić namioty. Protestuję i ka ę mu szukać jakiego innego miejsca na obozowisko. On na to, e to dobre miejsce, bo tu jest „baño”, czyli co w rodzaju toalety i prysznica. Ma nam je pokazać. Wtedy okazuje się, e nie ma ani jednego, ani drugiego. Ivan: „Oj, pomyliłem się”. Dopiero teraz w całej okazało ci wychodzi jaki to ciemniak. My li, e ma przed sobą idiotów, a sam z siebie robi idiotę, i to jeszcze jakiego. „Je li w genach Ivana jest sporo genów Inków, nic dziwnego, e Hiszpanie stosunkowo łatwo odnie li tu zwycięstwo” – my lę. Tymczasem robi się coraz ciemniej. Decyzja mo e więc być tylko jedna: w lad za poszukującym nowego miejsca na nocleg Ivanem ruszamy i my. eby nie tracić czasu. Zaczyna grzmieć i padać. Chronimy się więc w niewielkiej kapliczce o dachu z falistej blachy. Potem, gdy deszcz słabnie, ruszamy dalej. I zaskoczenie, bo oto widzimy, e w naszą stronę wracają nasi tragarze, którzy mieli tworzyć forpocztę grupy szukającej nowego miejsca na nocleg. Ponoć to Ivan kazał im zawracać. Z Kazikiem przejmujemy inicjatywę. Tragarze, którzy są prawie tak samo w ciekli na Ivana jak my, dają się przekonać, e muszą wrócić tam, skąd wła nie przyszli. Bo dla nas sprawa jest prosta. Trzeba i ć do przodu, a nie się cofać, bo w najgorszym razie będziemy szli a do skutku i dotrzemy do Aguas Calientes. Ale, o ile się nie mylę, wła nie to stanowi główny problem Ivana: dzi przeszli my tak długi odcinek, e do zaplanowanych 4 dni marszu mo e zabraknąć jednego. To dlatego kazał nagle zawracać tragarzom. Ci znów więc zmieniają kierunek marszu. Jest ju prawie noc. Po jakich 20 minutach docieramy do miejsca, skąd Ivan zawrócił „porteadores”, czyli tragarzy. Polana, owszem, od biedy nadaje się na obóz, ale jej wła ciciel, który mieszka obok, stawia opór. Pertraktujemy, to znaczy głównie ja go przekonuję. Gospodarz mówi, e boi się… mandatu. – Tu? W tej głuszy? – dziwię się najbardziej sugestywnie jak potrafię. W końcu moje argumenty biorą górę. Zostajemy. Ulga i rado ć. Ale namioty rozbijamy po omacku, bo noc trwa ju godziny. Bardzo przydają się latarki. od co najmniej pół Dzień czternasty: Choquesuysuy i Mandor Pampa Następnego dnia, z rana, Kazik i Jasiu razem z tragarzami idą prosto do Aguas Calientes, by rozbić namioty przy mo cie, z którego wje d a się na serpentynę kończącą się w Machu Picchu, natomiast Asia i ja cofamy się, eby przez rzekę obejrzeć ruiny Choquesuysuy. Wczoraj, goniąc za jakim miejscem na obozowisko, mijali my je, ale było coraz ciemniej i nic ju nie było widać. Na temat tego niezwykłego inkaskiego kompleksu u Binghama nie ma nawet wzmianki, bo gdy on tędy po raz pierwszy przechodził, ruiny były całkowicie zaro nięte. My teraz mamy je jednak przed sobą: w całej okazało ci, bo słońce pięknie o wietla piramidalnie wznoszące się tarasy oraz szeroko rozło one tarasy poni ej, nad rzeką. Ponad ruinami, jasną plamą, z zieleni wyzierają zabudowania Intipaty – kolejnego satelickiego osiedla rolników pracujących w przeszło ci na rzecz Machu Picchu. A jeszcze dalej, za grzbietem, znajdują się niewidoczne z Choquesuysuy ruiny Wiñay Wayna. Tak, przedpole Machu Picchu zostało przez Inków naprawdę gęsto zabudowane. Miało wiele wsporników – gospodarczych i obronnych (Intipatę i Wiñay Wayna mo na dokładnie obejrzeć w albumie „Zielone Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”.) Gdy w południe z Asią docieramy do Puente–Ruinas w Aguas Calientes, namiot Kazika i Jasia ju stoi i w pełnym słońcu schnie po nocnym deszczu. Pole namiotowe tchnie luksusem, bo jest tu nawet wykafelkowane „baño”, czyli toalety z prysznicem. A nad głowami, na górnej krawędzi wznoszącego się ponad nami wąwozu Urubamby, korona w postaci szeroko rozlewających się ruin Machu Picchu. Widok przepyszny! Dolce Vita! yć, nie umierać! Kazik woła na powitanie: „Romek, tu jest przepięknie!” To miejsce, to pole namiotowe to miejsce historyczne. To punkt, który Bingham w swoich ksią kach okre lał jako Mandor Pampa. Najpierw minął tzw. „La Maquinę” (nazwa wzięła się stąd, e znajdowały się tam elementy maszyny do obróbki trzciny cukrowej, która z uwagi na znaczny cię ar nigdy nie dotarła do miejsca swego przeznaczenia), a następnie pod wieczór, 23 lipca 1911 roku dotarł wła nie tu. Pisał: Zmrok szybko zapada w głębokim wąwozie, którego zbocza mają znacznie ponad milę wysoko ci. Było prawie ciemno, gdy dotarli my do (…) piaszczystej równinki o powierzchni dwóch, czy trzech akrów, która w tym górzystym kraju zwana jest pampą. Gdyby mieszkańcy argentyńskiej pampy, gdzie kolej może biec 250 mil w linii prostej, zobaczyli ten mały skrawek równi zalewowej zwanej Mandor Pampa, pomy leliby sobie, że kto z nich żartuje lub rażąco źle używa słowa, oznaczającego dla nich bezkresna przestrzeń bez jednego wzgórza w zasięgu wzroku. Jednakże w lad za dawnymi mieszkańcami tej okolicy, gdzie płaski grunt tak rzadko występuje, że opłaca im się budować wysokie, kamieniami oblicowane tarasy pozwalające na zasadzie dwóch, trzech rzędów kukurydzy tam, gdzie przedtem nie rosło nic, każda naturalna otwarta przestrzeń na dnie wąwozu (…) nosi wła nie taką nazwę. To tu Bingham spotkał Melchiora Arteagę, miejscowego chłopa, który opowiedział mu o istnieniu na krawędzi wąwozu du ych, nieznanych ruin. To tu Amerykanin zdecydował, e nazajutrz ruszy we wskazanym przez niego kierunku. I nawet nie przeczuwał, e dokona archeologicznych XX wieku. jednego z największych odkryć Dzień piętnasty: Machu Picchu, czyli tam gdzie nie miało być motyli… Z rana nasze baga e i namioty odje d ają do Cuzco, my natomiast udajemy się na górną krawęd piętrzącego się ponad nami kanionu, do Machu Picchu. Robimy to przede wszystkim dla najmłodszego z nas, dziewiętnastoletniego Jasia, który w Peru jest po raz pierwszy i nie wiadomo, czy – po tym wszystkim, co musiał z nami wyczyniać – kiedykolwiek tu jeszcze wróci (Asia i Kazik w Machu ju byli poprzednio; Kazik dwa razy, Asia raz, ja – nie pamiętam ile razy.) Bo być w Peru i nie widzieć Machu Picchu to tak samo jak być w Rzymie i nie widzieć papie a. W 1911 roku, po przybyciu do Mandor Pampa, Bingham usłyszał od mieszkającego tam Melchora Arteagi, „ e w sąsiedztwie znajduje się kilka interesujących ruin”. Niewiele się zastanawiając, następnego dnia postanowił to sprawdzić. Pisał potem: Nikt nie sądził, że mogą być one szczególnie interesujące i nikt nie miał szczególnej ochoty i ć ze mną. Przyrodnik orzekł, że „więcej motyli będzie w pobliżu rzeki” (…) a lekarz stwierdził, iż musi prać i zreperować swoje ubranie. Tak, na pewno warto te stwierdzenia dobrze zapamiętać, bo w ten sposób obie te osoby zaprzepa ciły jedyną w swoim yciu szansę na dokonanie czego naprawdę wielkiego. Ile razy sami postępujemy w podobny sposób? Dalej Bingham pisał: Koło południa [wraz z przydzielonym mi w Cuzco sierżantem Carrasco] całkowicie wyczerpani dotarli my do małej trawą krytej chaty leżącej 2000 stóp ponad poziomem rzeki. Jacy dobroduszni Indianie, niespodziewanym mile przybyciem, zdziwieni podjęli nas naszym ociekającymi tykwami pełnymi orzeźwiającej wy mienitej wody (…). Wyglądało na to, że dwaj indiańscy rolnicy, Richarte i Alvarez, niedawno wybrali to orle gniazdo na swój dom. Stwierdzili, że znaleźli tu mnóstwo tarasów dla swoich upraw. Owi „campesinos” powiedzieli Binghamowi, e „nieco dalej” znajdują się du e ruiny, ale – jak to zaraz skomentował – „w tym kraju nikt przecie nigdy nie jest w stanie powiedzieć, czy taka informacja jest wiarygodna”. Bingham pisał dalej: Nie mając najmniejszych nadziei na znalezienie czego (…) interesującego poza ruinami dwóch trzech kamiennych domów, jakie spotykali my w różnych miejscach pomiędzy Ollantaytambo a Torontoy opu ciłem (…) chłodny cień przyjemnej chatki i wspiąłem się w górę grzbietu, obchodząc niewielki cypel. I wtedy: (…) stanęli my wobec nieoczekiwanego widoku dużej serii pięknie skonstruowanych tarasów oblicowanych kamieniami; było ich chyba sto, a każdy miał setki stóp długo ci i dziesięć stóp wysoko ci. A potem: (…) nagle znalazłem się twarzą w twarz ze cianami zrujnowanych domów, zbudowanych w najlepszym stylu inkaskiej kamieniarki. Trudno było je dojrzeć, gdyż czę ciowo pokryte były narastającymi przez stuleciami drzewami i mchami. W głębokim cieniu, ukryte w bambusowym gąszczu i plątaninie pnączy, ukazywały się (…) mury z białych granitowych ciosów, starannie wyciętych i znakomicie do siebie dopasowanych (…) Wtem, bez żadnego uprzedzenia, (…) [przewodnik] pokazał mi jaskinię pod ogromnym nawisem, pięknie obramowaną doskonale wyciętym kamieniem. Najwidoczniej był to królewski grobowiec. Na szczycie tej szczególnej skały mie ciła się półkolista budowla, której łagodnie nachylony i zaokrąglony mur (…) przypominał słynną wiątynię Słońca z Cuzco. Był to El Torreon – miejsce, które dzi w Machu Picchu turystów przyciąga jak lep muchy. W ten sposób dokonane zostało jedno z największych archeologicznych odkryć XX wieku. Za kilka dni wiat miał się dowiedzieć o istnieniu Machu Picchu, a nazwisko Binghama na zawsze weszło do annałów archeologii prekolumbijskiej. A co my widzimy po dotarciu do Machu Picchu? NIC – tyle wokół jest mgły. Jest ona gęsta jak mleko, kefir, ma lanka – wszystko wymieszane razem. I zamiast rzednąć, coraz bardziej gęstnieje. Co raz to nowe jej tumany nadciągają z doliny Aobamby (gdzie, notabene, skryte są następne satelickie ruiny Machu Picchu – ruiny Llactapaty: patrz album „Zielone Pompeje. Drogami Inków do Machu Picchu i jeszcze dalej”). e jest tu mgła, to rzecz częsta i oczywista, ale e jest jej a tyle?! I to akurat teraz? Jasiu na razie mo e się ledwie domy lać, e jeste my w jednym z najsłynniejszych archeologicznych miejsc wiata. „Czy je w ogóle ujrzy?” – zaczynam się niepokoić koło południa. Nie pozostaje nam nic innego, jak usią ć na kamieniach i czekać. Więc czekamy. Dzień szesnasty: Piękne–straszne Machu Picchu Koło trzynastej mgła jednak się rozstępuje i Machu Picchu w jednej chwili znów staje się sobą. Stoimy na jednym z najwy szych tarasów uprawnych i mamy przed sobą „klasyczny” widok słynnych ruin z Huayna Picchu – niepowtarzalnym strzelistym szczytem jako główną osią panoramy. Zabudowania Machu Picchu zdają się stanowić integralną czę ć gór. Są z nimi w doskonały sposób zjednoczone i związane. A ka da ich czę ć stanowi niejako odbicie i przetworzenie czę ci pozostałych. Piramidalna konstrukcja zwieńczona tak zwanym ołtarzem słonecznym – „intihuataną” jest odbiciem Huayna Picchu z jego szczytową zabudową, a sam Huayna Picchu „rzuca cień”, materializujący się jako Huchuy Picchu – mniejsze dwa wzniesienia znajdujące się u podstawy Huayny. To najdoskonalszy przykład „kamiennych zwierciadeł Inków”. adna inkaska kamienna konstrukcja nie jest pozostawiona sama sobie. Ka da pozostaje w symbiozie z konstrukcjami jej towarzyszącymi, które w cało ci tworzą co w rodzaju kręgu: kręgu wzajemnych relacji i odbić. Dlatego, gdy w d ungli odkrywa się jakie nieznane inkaskie ruiny, zawsze mniej więcej wiadomo, gdzie szukać ich ciągu dalszego. Lub – gdzie na pewno szukać ich nie nale y. Potem Asia, Kazik i Jasiu idą do Puente Inca – Inkaskiego Mostu, ja jednak z tego rezygnuję. Bo na cie ce do mostu, która do tej pory zawsze wieciła pustkami, panuje niesamowity tłok. Nie mam zamiaru przeciskać się przez tłum, jak u zbiegu Marszałkowskiej i więtokrzyskiej w Warszawie. To zresztą w tej chwili straszliwa plaga w Machu Picchu. Miejsce, które jak adne inne nadaje się do kontemplacji w skupieniu i samotno ci, codziennie nawiedza około dwa tysiące osób. cisk w ruinach jest niesamowity. Nie mo na po nich ju dowolnie spacerować i po nich się wałęsać, mo na poruszać się tylko wyznaczonymi szlakami, zwykle w ruchu jednokierunkowym, więc cofnąć się jest bardzo trudno, podobnie – oddalić się gdzie na boki. Skutek: piękne Machu Picchu coraz bardziej przeradza się w Machu Picchu frustrujące i straszne. I w ogromnej większo ci straszni tu w tej chwili przyje d ają ludzie. Przewa ają bardzo zasobni tury ci dowo eni tu non–stop doje d ającymi z Aguas Calientes autobusami. Zasapani, nie przyzwyczajeni do gór, spa li, pokraczni, ohydni w swoim niedopasowaniu do tego, co ich otacza. Współcze ni „straszni mieszczanie” z wiersza Juliana Tuwima. Patrzę na to z przera eniem (gdzie te czasy, gdy do Machu Picchu mo na było doj ć tylko pieszo, pokonując strome zbocze kończące się na rogatkach Aguas Calientes?) i obiecuję sobie, e gdzie jak gdzie, ale do Machu Picchu ju nigdy więcej nie przyjadę… Wieczorem znów jeste my w Cuzco, a następny dzień upływa nam pod znakiem spotkań. Najpierw, z samego rana, dosłownie na kilka minut w hotelu „El Solar” spotykam się z moim synem Dominikiem i jego dziewczyną Emilią, którzy za kilka chwil mają odlecieć do Limy (to niezwykle radosne spotkanie, tym bardziej, e widzę, i młodzi chłoną Peru dokładnie z takim samym bezkrytycznym podziwem i oczarowaniem, jak ja to robiłem w czasie swojej pierwszej południowoamerykańskiej podró y przed z górą trzydziestu laty), a następnie – ju wszyscy razem – udajemy się do pani Marthy Alegrii na odprawę z naszym przewodnikiem do Pusharo – Percym Huanką. Bo jutro – w końcu! – ma się zacząć to, co w czasie tej podró y najwa niejsze i najciekawsze… Dzień siedemnasty: Kierunek Pusharo. Na drugą stronę Andów Ranek zaczynamy od mierzenia kaloszy w domu pani Marthy Alegrii. I okazuje się, e to bardzo trudne zadanie. Bo kalosze, w sytuacji, gdy w najbli szym czasie raz za razem będziemy wyskakiwać z łodzi, by je przepychać na płyciznach, będą niezwykle wa ne. W jakim stopniu powinny być dopasowane? Czy mają mieć luzy, czy raczej winny być obcisłe? Ka dy z tym dylematem musi poradzić sobie sam. W pewnym sensie jest to gra w totolotka… Potem jedziemy. Wyje d amy z Cuzco i doje d amy do zakrętu na Huambito i Paucartambo. niadanie w Huanarani. W miasteczku wła nie trwa targ, jest niedziela, a więc targ mo na okre lić jako niedzielno–poranny. Jem tortillę i piję kawę. Jest fajnie, wprost super. Bo oto ruszyli my do Pusharo, co jeszcze kilka dni temu wydawało się czym mało realnym i marzeniem ciętej głowy. Tymczasem teraz wszystko wskazuje na to, e nic nas ju nie zatrzyma. Słońce bardzo ostre, walące prosto w oczy. To dlatego, jeste my ju indianada temperatury e bardzo wysoko. Wokoło rozlewa się andyjska – niepowtarzalna i głębokich mieszanka wiatłocieni. ludzi, Jest wiatła, kolorowo, kapeluszowo, warkoczowo (Indianki), owocowo (stragany) – wszystko prawidłowo. W wysokich Andach wła nie tak powinno być. Potem doje d amy do znanej mi ju Ninamarki z „chullpas” – kamiennymi grobami do złudzenia przypominającymi albo grzyby, albo ule. To pozostało ci po lokalnej kulturze Lupana, która rozwijała się tu przed Inkami. Obok grobów stoją „colcas” – dawne spichrze, magazyny. W Andach, w czasach prekolumbijskich, często stawiano je w sąsiedztwie, tam gdzie stale wieje wiatr. Bo z jednej strony ów wiatr konserwował zbiory, z drugiej – wysuszał mumie. Tym tutejszym nadawano pozycje embrionalne. To po to, by zmarli bez problemu znów mogli się odrodzić. Dalej – bajkowe, tak uwielbiane przeze mnie Paucartambo, z mostem do złudzenia przypominającym słynny most z Mostaru w byłej Jugosławii (gdzie byłem w czasie wojny bałkańskiej). Sprawa powiązania tego miasta z Inką Paucarem, bohaterem moich dwóch ksią ek – „Q’ero. Długowieczno ć na zamówienie” i „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba” – to nadal kwestia przyszło ci. „I mo e wcale nie jest ona z góry skazana na niepowodzenie” – my lę, gdy nad jednym ze sklepów widzę szyld: „Abarrotes Inka Paucar”, czyli „Mydło i powidło Inka Paucar”. Koniecznie, ale koniecznie trzeba tu kiedy na dłu ej wrócić. Potem, za Tres Cruces, zaczyna się druga, wilgotna strona Andów. Następuje uderzająca zmiana w krajobrazie. Do tej pory jechali my pustynnymi, jałowymi zboczami gór, a teraz opadają nas najpierw chmury, następnie mgły, a zza jednych i drugich – zamiast dotychczasowej, suchej trawy „ichu” – wyzierać zaczyna trawa zielona i coraz więcej drzew, coraz więcej ro linno ci, która – im ni ej zje d amy – coraz bardziej przeradza się w „ceja de selva” (rzęsę selwy), w selwę, puszcze, w wielki amazoński las… Jadę z twarzą przylepioną do szyby samochodu. Jest wyra nie suszej ni wtedy, gdy w 2000 roku, w czasie zorganizowanej przeze mnie wyprawy poszukującej Eldorado, razem z Darkiem Szmidtem, Maćkiem Kostunem i Jackiem Kazińskim po raz pierwszy jechałem tą samą drogą do Pilcopaty (szczegółowo opisałem to w ksią ce pt. „Tajna misja Eldorado”). Teraz na drogę, z wysokich, zielonych, poro niętych tropikalnym lasem skarp, spada znacznie mniej strumieni, tworzących niewielkie, malownicze wodospady. Na drodze jest te większy ruch: co chwila mijamy jaki pojazd nadje d ający z przeciwnej strony. Wtedy, w „Tajnej misji Eldorado” po raz pierwszy wspomniałem o Pusharo – o wielkim, tajemniczym petroglifie, na którym – jak niektórzy twierdzą – ma znajdować się gigantyczna mapa z zaznaczoną lokalizacją poszukiwanego legendarnego Złotego Miasta. Pisałem, przez e gdzie stulecia daleko za horyzontem le y tajemnicze Pusharo. W domy le – miejsce praktycznie nieosiągalne, poza granicami ekumeny. A teraz mamy tam dotrzeć! Rewelacja! Jako jedni z nielicznych Europejczyków i jako pierwsi Polacy. To, co kiedy wydawało się niemo liwe, teraz, po latach, ma się zi cić. Pisząc o Pusharo popełniłem wtedy błąd. Stwierdziłem, e ów petroglif został odkryty w latach czterdziestych XX wieku. Teraz wiem nieporównanie więcej na ten temat i koryguję: Pusharo zostało zlokalizowano przez Vincente Cientinagoyę, misjonarza, w 1921 roku, a więc 10 lat po pierwszej wizycie Binghama w Machu Picchu. Nadal jednak pozostaje tam, gdzie na mapie widnieje biała plama. Po drodze obserwujemy zwierzęta. Percy ma wietną lunetę na statywie („el telescopio”), przez co, w czasie krótkich popasów, wzrokiem z łatwo cią mo na zatopić się w gęstwinie. Pierwszym interesującym obiektem, który udaje nam się wypatrzyć jest „quetzal” – piękny, zielono upierzony ptak, który do tej pory kojarzył mi się wyłącznie z Ameryką Centralną, z Majami, a przede wszystkim z Gwatemalą. Następna jest zielona mija szybko przemykająca przez rodek drogi, a jeszcze pó niej ptak „potuto”, który z głową ukrytą pod skrzydłem chyba pi (albo udaje, e pi i tylko się wstydzi). Są te skalne koguciki –„ gallitos de las rocas”, przepiękne czerwone ptaki z owalną głową, niczym łeb wieloryba (w miniaturze): cała ich plejada, cała – liczę – pięćdziesiątka. „Gallitos de las rocas” to szkarłatne klejnoty d ungli. Do tego – klejnoty gadające. Ich gulgotanie i skrzeczenie ka e z jeszcze większym zachwytem patrzeć na wszystko dookoła. Widowisko jest naprawdę wspaniałe. A do tego niepowtarzalny koncert szmerów, westchnień, jęków, pohukiwań! My lę: ”Ziemia i ycie na niej to prawdziwy cud.” Tutaj naprawdę trudno nie doj ć do takiego wniosku. Oczywi cie wiedziałem to od zawsze, ale z tak wielką intensywno cią jak teraz, u wiadamiam to sobie chyba po raz pierwszy. „Niszczenie tego cudu, niweczenie go, wypalanie, karczowanie, eliminowanie, zadeptywanie i spychanie na margines – my lę dalej – to jedno z najgorszych przestępstw, jakie mo na sobie wyobrazić. To nie tylko przestępstwo przeciwko ludzko ci, ale przeciwko najbardziej podstawowej istocie istnienia. Mord dokonywany na uniwersum“. Po emocjach związanych z obserwacją ptaków, zasypiam w samochodzie. Prawie bezsenna noc przed wyjazdem z Cuzco daje mi się we znaki. Budzę się dopiero w miejscowo ci Patria, znanej mi ju z wyprawy w poszukiwaniu Eldorado z roku 2000. A więc ju blisko! I rzeczywi cie: za kilka chwil doje d amy do Pilcopaty, gdzie zamierzamy przenocować. Jestem zdziwiony, bo widzę, e teraz nazwę tę piszą Pillcopata. Co się stało? To przecie zmienia wymowę. Chyba e do słynnego wyjątku Pucallpa (gdzie dwa „ll” nadal czyta się jak jedno „l”) ma doj ć wyjątek jeszcze jeden. ciemnia się. Przy drodze widać szereg pokracznych, drewnianych bud – dokładnie takich samych, jak te, które znam z poprzedniego pobytu. Ale nasz „lodge” – miejsce, gdzie będziemy spać, jest rewelacyjny. To, jak na „last frontier” – ostatnią granicę, do której wła nie dotarli my, co najmniej pięć gwiazdek. Na podłodze terakota, w kranie ciepła woda, a w oknach szczelne moskitiery. Tak w selwie jeszcze nigdy nie mieszkałem! Peru, jak widać, i tu robi postępy! Cykady krzyczą za oknami – d ungla włącza swoje wieczorne organy. Wilgoć, wilgoć, wilgoć – wszędzie czuje się oddech Wielkiej Zieleni. Potem kolacja, w czasie której na stół wdrapują się gigantyczne cykady i uki. Następnego dnia, z samego rana, wszystkie rzeczy z plecaków pakujemy w plastikowe worki, które dodatkowo zabezpieczamy ta mą klejącą. To znak, e zbli amy się do rzeki – najpierw do Alto Madre de Dios, a następnie do Rio Palotoa, i e arty zaraz się skończą. Dokumentów i pieniędzy nie zabezpieczamy, bo… po prostu ich nie mamy. Dla pewno ci – zostawili my je w Cuzco, w hotelu, w „caja fuerte”, czyli w sejfie. Zamiast paszportów mamy tylko kserokopie najwa niejszych paszportowych stron. Zamiast pieniędzy – gar ć drobnych. Przed przyjazdem nad rzekę robimy jeszcze przystanek w sierocińcu dla zwierząt. Mieszkają tu zwierzęta porzucone, osierocone, lub zbyt brutalnie traktowane przez swych wła cicieli. Papugi, małpki, pekari, mrówkojady. To taka mała Arka Noego. Ma ochronić zwierzęta przed falami ludzkiego okrucieństwa i zalewem bezwzględno ci. Zwierzaki są przezabawne, lgną do ludzi. Małpy ogonami okręcają mi się wokół ręki, nogi, szyi. Znów muszę zastanawiać się nad cudem ycia na naszej planecie. Nie, takiej blisko ci z przyrodą jeszcze nigdy nie zaznałem; takiego mistycznego związku ze wszystkim co się wije, okręca, gdera i co składa się na ywą otoczkę tego, co zwykle bez większej refleksji nazywamy Ziemią. My lę: „Brawo, brawo panie Kalinowski – twórco parku narodowego Manu, którego próg wła nie przekroczyli my.” Polak Jan Kalinowski do Ameryki Południowej przybył jako najsłynniejszy europejski łowca nied wiedzi, a zmarł jako najbardziej zasłu ony peruwiański obrońca przyrody. Dzień osiemnasty: yć, nie umierać Po trzech kwadransach doje d amy do miejsca, skąd otwiera się szeroki widok na Rio Alto Madre de Dios. Z tej odległo ci rzeka zdaje się być bardzo dostojna i majestatyczna. Rozlewa się szeroką wstęgą koloru kawy z mlekiem, wijącą się raz w lewo, raz w prawo. W wielu miejscach widać mielizny i bystrza – nawet nie trzeba patrzeć przez lornetkę. Owe płycizny to jest wła nie to, czego boimy się najbardziej. Nie, nie obawiamy się, e w rzece będzie porywisty nurt i przepastny odmęt, lecz e wody będzie po prostu za mało. Wtedy w selwie, w której będziemy się teraz zagłębiać, nie mo na się poruszać. Wtedy osiągnięcie celu, który mamy przed sobą, mogłoby okazać się niemo liwe. Za chwilę jeste my w Atalayi (atalaya to po hiszpańsku i portugalsku altana) – w niewielkiej nadrzecznej wiosce tyle razy opisywanej w wielu podró niczych ksią kach jako absolutna peruwiańska ostatnia granica. To rzeczywi cie ostatnia altana na progu selwy. Dalej jest ju tylko dzicz: tereny poro nięte dziewiczym lasem, zamieszkanym przez plemiona tzw. „no–contactados” – Indian nieznających cywilizacji. Obszary, na które – je li ma się odpowiednie zezwolenie – dostać się mo na tylko rzekami. Schodzimy do przystani, znosimy baga e i wsiadamy do du ej zadaszonej łodzi z silnikiem. Nasze pakunki jeszcze nie do końca trzeba zabezpieczać nieprzemakalnymi plandekami, bo będzie to odcinek w miarę bezpieczny i plecami jeszcze nie będą nara one na stałe zalewanie wodą. Odpływamy. Od rodka nurtu wieje lekka bryza. Wreszcie przestaje być niezno nie gorąco ( e tak było, zdajemy sobie sprawę dopiero teraz). Na obu brzegach coraz gęstszy las. Widok jak z najlepszego filmu o Amazonii – bo przecie w Amazonii jeste my. To, co w tej chwili się dzieje, to pełnia ycia. To, co lubię najbardziej: ogarnia mnie poczucie niczym nieograniczonej swobody, wolno ci, braku granic. yć nie umierać. Jest tak, jak powinno być zawsze. W pewnym czasie przybijamy do brzegu usianego wielkimi białymi otoczakami (to kamienie, które w prozie Gabriela Garcii Marqueza porównywane są do jaj dinozaurów) i pieszo udajemy się do pobliskiego jeziora (dawnego zakola rzeki) – Machu Huari. Naszą uwagę przykuwa wielka, kolczasta gąsienica „oruga” i zwisające z wysokich palm gniazda ptaka paucara – imiennika bohatera dwóch moich ksią ek, Inki Paucara. Jest tu urzekająco i przepięknie – nigdzie nie widziałem tak wie ej zieleni. Choć przepięknie to zdecydowany „understatment” – za mało powiedziane. Po dalszych trzech godzinach eglugi, dopływamy do miejscowo ci Santa Cruz u uj cia Rio Palotoa. Przesiadamy się do dwóch znacznie mniejszych łodzi, do tzw. peke-peke (nazwa od odgłosu silnika), bo od teraz wody w rzece będzie jeszcze mniej. Obie łódki o mniejszym zanurzeniu przyprowadzili tu trzej Indianie Machiguengowie z wioski Palatoa–Teparo – tej do której zmierzamy. O naszym przybyciu zostali poinformowani za pomocą radiolinii – prymitywnej radiostacji, którą posiadają w wiosce. Są niscy, ale bardzo krzepcy. Mają bardzo papuaskie rysy twarzy. Jeden z nich jest prezydentem Palatoa–Teparo, drugi kim w rodzaju lokalnego premiera, a trzeci te musi być wa ny, ale swojej funkcji nie zdradza, tylko cały czas się u miecha. U miecha się do nas, a mo e raczej z nas się mieje? Tego na razie nie wiemy. Je li to drugie, to pewnie mieje się z tego, e za prawo wstępu na ich terytorium zapłacili my a 350 USD od osoby. To jedna z najdro szych wiz na wiecie. Idziemy do drewnianej budy, w której urzęduje stra nik parku – „el guardaparque”, by przedstawić nasze zezwolenie na dalszą eglugę w górę Rio Palotoa. W du ym pustym pomieszczeniu na rodku stoi wielkie biurko, przed nim jedno krzesło, a na cianie wisi ogromne satelitarne zdjęcie parku Manu. Facet, który sprawdza nasze zezwolenia na wstęp na tereny zakazane – podobnie jak przybyli Machiguengowie – te ma twarz Papuasa. Równie jest bardzo niski, a jego czoło zdaje się być jeszcze ni sze ni on sam – w zasadzie to tylko cienka kreska. Biuro w ogóle robi upiorne wra enie i przywodzi na my l prozę Gabriela Garcii Marqueza. Mo na odnie ć wra enie, e go ć za biurkiem zaraz nie pozwoli nam na wjazd do dalszej czę ci parku, e ka e nam zawracać do Cuzco… Straszliwy suspens trwa dwie, trzy minuty… A potem – co za ulga: okazuje się, e w naszych papierach jakim peruwiańskim cudem wszystko się zgadza. Na zezwoleniach ląduje wielka, cię ka pieczęć. Pseudo–ulicą pełną otoczaków schodzimy do przystani, która powstała tylko dlatego, e my przycumowali my do brzegu. Przeładunek naszego baga u do jeszcze mniejszych peke-peke (chodzi oczywi cie o zanurzenie) trwa ju w najlepsze. Teraz ju definitywnie trzeba wskoczyć w kalosze, ale jak to zrobić, skoro są tak ciasne!? Siadam na kamieniach i klnę. Ale nie ma wyj cia – siłować trzeba się do upadłego, do skutku, a stopa dotrze do podeszwy. Łodzią będą teraz powozić wódz, premier i ten, który tylko się mieje. Okazuje się, e nazywa się Oscar i e w swoim fachu wykonywanym na dziobie łodzi jest mistrzem nad mistrzami. Wszyscy trzej znają lokalne wody, jak własną kieszeń. Wła ciwie – co zaraz się oka e – brak wody. Bo pod płaskim dnem łodzi jest jej teraz tyle, co kot napłakał. I to mimo e niedawno w Cuzco obficie padało! Ale Cuzco jest hen daleko, a Rio Palatoa tutaj. Nasza kucharka Rosi i jej kulinarno–kuchenne przyległo ci będą płynąć drugą łódką. Rosi jest pulchna, miła i sympatyczna. Między nią a przewodnikiem Percym jest wyra na chemia, która nasila się – co pó niej zaobserwuję – gdy trzeba wybrać miejsce noclegu… No i zaczyna się. Płyniemy. Na pewnych odcinkach rzeki musimy wychodzić na brzeg, a załoga co sił w ramionach, pod prąd i przez mielizny, z mozołem przepycha nasze peke–peke. Ta scena doskonale jest mi znana z roku 2000, z rzeki Pini–Pini, z czasów wyprawy w poszukiwaniu El Dorado. Woda jest tak niska, e gdy wyskakuję z łodzi, nawet nie wlewa się do kaloszy. Czy dopłyniemy? Okazuje się, e Oscar to nie lada siłacz, a w sukurs przychodzi mu nasz jednoręki przewodnik, Percy Huanca. Idzie nam niezwykle opornie, ale mimo wszystko posuwamy się do przodu. Tam, gdzie prąd jest najdzikszy i najbardziej porywisty, silnik musi wspinać się na swe najwy sze obroty. Dzięki temu unikamy katastrofy; dzięki temu łodzie unikają rzuceniu na kamienie i skały. Tak wspaniałej podró y rzeką jeszcze nigdy nie odbywałem. Tak blisko końca wiata jeszcze nigdy nie byłem. Oto prawdziwa „last frontier” – ostatnia granica. A mo e ju nawet obszar poza nią? Rio Paloloa jest szersza od Pini–Pini, jaką zapamiętałem z roku 2000. Wtedy Pini–Pini mnie urzekła i zachwyciła. Była szczytem. Everestem. Kulminacją. Królową. Nic piękniejszego i wspanialszego nie potrafiłem sobie wyobrazić. A teraz nagle okazało się, e ów Everest był ledwie pagórkiem! e Everestem i rzeką–rzek tak naprawdę jest Palotoa. Rio Palotoa i to co nas na jej brzegach otacza. Po około trzygodzinnej rwanej, poprzedzielanej niezliczonymi mieliznami egludze, docieramy do wioski Teparo–Palotoa. A więc jeste my u celu! Braaawo! U celu na dzi . Jutro metę stanowić będzie oddalona od wioski o kilka godzin marszu skalna ciana z petroglifami w Pusharo. Brzeg jest wysoki, a przystani – podobnie jak w Santa Cruz – tu tak e nie ma. Musimy ostro piąć się pod górę, targając cały nasz baga i ekwipunek. Za drzewami nie ma ju bryzy znad rzeki i panuje niesamowity upał. Miejsce na nocleg Indianie wyznaczają nam w miejscowym „ayuntamiento”, czyli ratuszu: w sporej drewnianej chacie, w której znajduje się ich radiostacja, co w rodzaju stołówki („el comedor”) i gdzie jest sporo pustej przestrzeni. To tu mamy rozbić nasze namioty. Znam ten sposób obozowania. W czasie wyprawy do krainy Indian Q’ero w 2007 roku, jako miejsce na obozowisko regularnie wskazywano nam budynek miejscowej szkoły, gdzie w klasie (zwykle jedynej) rozbijali my namioty. Tam miało to swoje zalety, bo w wysokich górach ciany szkoły osłaniały przed chłodem i porywistym wiatrem. Tu ma jednak powa ną wadę: bo w „ratuszu” jest jeszcze goręcej ni na zewnątrz. A ju tam było przecie gorąco jak w piekle. W rodku są to ju dwa, trzy, a mo e nawet cztery piekła. Moja szara koszula na całej powierzchni zmienia kolor na ciemniejszy. Próbuję ochłodzić się wodą i przemywam twarz, kark, tors, ale niewiele to pomaga. Tymczasem w rozpalonym drewnianym wnętrzu nale y rozbić namioty zanim zapadnie zmierzch. Potem trzeba jeszcze powbijać gwo dzie w drewnianą podłogę, by w sąsiednim pomieszczeniu mógł o własnych siłach stanąć namiot Asi. – To pewnie wtedy, w czasie rozbijania obozowiska w tym skwarze, straciłe profesor. najwięcej potasu – nazajutrz powie mi Przy kolacji, przy lampie naftowej, rozmawiamy z Percym o Paititi – tajemniczym, prehiszpańskim zaginionym mie cie, przez wielu uto samianym z legendarnym El Dorado. Słyszymy, e gdzie tu, w pobli u, mo e być ono ukryte. Percy jest zachwycony, gdy słyszy, e przed laty płynąłem rzeką Pini–Pini i e chciałem owo Paititi–El Dorado odnale ć. A jak jest Percy, obok jest tak e Rosi. Włącza się do rozmowy. Pokazuje w swojej komórce wykonane przed dwoma tygodniami zdjęcie z okolic Boca Manu, na którym widać trzy nagie indiańskie postacie: to tzw. „no–contactados”. Tubylcy, którzy jeszcze nie mieli kontaktu z cywilizacją. Podobno dawali znaki, by do nich podej ć, by się zbli yć. Ale tego, pod adnym pozorem, robić nie wolno. Dlaczego? Bo mogłoby to oznaczać dla nich mierć. Ka dy obcy, nawet najbardziej pospolity mikrob, mo e wywołać u nich nieuleczalną infekcję. Dzień dziewiętnasty: Ostatni dzień ycia? Rano, bardzo wcze nie wychodzimy do petroglifu. Jak dla mnie, droga gorsza być nie mo e. Prowadzi głównie po olbrzymich otoczakach (owych „jajach dinozaurów” ze „Stu lat samotno ci” Marqueza), korytami wyschniętych strumieni. A po tym, jak dopływem Rio Palotoa, Rio Sinkinibenia, podpływamy jeszcze kawałek płaskodenną łódką, dalej trzeba i ć pieszo. Wychodzę na brzeg, a tu… chcę i ć w prawo, a idę w lewo. Chcę i ć w lewo, a idę w prawo. Co jest grane? Co się dzieje? Nogi za nic nie chcą mnie słuchać. Zachodzę w głowie, co się stało, bo czego takiego jeszcze nigdy nie grali. Początek malarii? Ale przecie nie jeste my na malarycznych terenach. A więc co? Dopiero po sporej chwili zaczynam rozumieć: wieczorem, eby dobrze się wyspać i być na rano w pełni sił, wziąłem rodek nasenny. W tym upale, w d ungli, najwidoczniej zadziałał jako na opak. On krzywo zadziałał, a ja teraz muszę się z tym borykać. I to jeszcze jak! Golgota, katorga, deska fakira. Męczę się niemiłosiernie na tych otoczakach. A upał jeszcze większy ni wczoraj po przybyciu do wioski. To prawdziwa droga przez mękę. Idę coraz wolniej, przystaję, potem próbuję ruszyć na nowo, ale co najwy ej pełznę. Przez podeszwę kaloszy czuję ka dą nierówno ć, ka de kamienne ądło wystające z ziemi. Dramat. Jeszcze nigdy czego takiego nie do wiadczyłem. I to akurat dzi ? Teraz? Gdy jestem tu , tu przed Pusharo? Gdy od miejsca, do którego chciałem dotrzeć, dzieli mnie ju tylko wyciągnięcie ręki? Droga, a wła ciwie jej brak, dłu y się niemiłosiernie. Pytania kierowane do Percy’ego nic nie dają. Jak jeszcze daleko? Raz słyszę, e przed nami jeszcze godzina marszu, potem e dwie, kiedy indziej znów, e ju , ju jeste my na miejscu. Standardowo, po peruwiańsku. Ale nie sądzę, by akurat w tym wypadku chodziło o dezinformację, zło liwo ć, czy niefrasobliwo ć. Ja po prostu idę coraz gorzej, coraz bardziej beznadziejnie i coraz wolniej. Skąd więc zapytany ma wiedzieć, ile czasu będę potrzebował, by dobrnąć do celu? Potem jeszcze raz przez rzekę i jeszcze przez następną. Jest mi ju naprawdę wszystko jedno. Niewa ne, czy woda wlewa mi się do kaloszy, czy nie. Jakie to teraz ma znaczenie? Byle jeszcze postawić jeden krok, a potem wycisnąć z siebie następny. Horror. W oczach Percy’ego i Kazika widzę coraz większe zaniepokojenie tym, co się ze mną dzieje. A potem ju nic nie widzę. Chciałbym ju tylko usią ć na tych kamieniach i ju nigdy nie musieć z nich wstać. Przez głowę przelatuje mi my l, e być mo e tym razem to ju koniec, e oto nadszedł mój ostatni dzień, („a więc tak on wygląda?”), e tu, po ród tej głuszy, pozostanę ju na zawsze… Krótko po dwunastej stajemy przed pionową skalną cianą, na której… NIC NIE WIDAĆ! Najpierw trzeba jednak jeszcze dwukrotnie przej ć przez dwa mniejsze strumienie, a wodę w kaloszach („zapatos de gebe”) czuję tak, jakbym nogi miał zakończone dwoma wiadrami pełnymi betonu. Ale jest mi jeszcze bardziej wszystko jedno ni przed godziną, przed kwadransem, przed minutą. Mo e być beton, mo e być nie wiadomo co. Bo ponoć to Pusharo. Ponoć jeste my tu, dokąd chcieli my dotrzeć. Ponoć, ponoć, ponoć. Ponoć, bo ja jestem tak wykończony, e nic ju nie wiem i nic nie ju widzę. Akurat to jest jedyne, co w tej chwili nie jest ponoć. Skalna ciana, przed którą stoimy, jest wypalona południowym słońcem i dopiero, jak dobrze się w nią wpatrzyć widać, e cała jest „pomarszczona” wyrytymi na niej znakami. Iksy, podłu ne twarze, naczynia „kero”, kreski, fale, zygzaki, krzy e –„chacany”. Czego tam nie ma i jak dziwnie to wszystko jest poukładane! Poszczególne fragmenty petroglifu to wyłaniają się z tła, to znów giną, w miarę przesuwania się słońca i cienia. Gdy w 1921 roku jako pierwszy Europejczyk dotarł tu Vincente Centinagoya, tym co ujrzał był bardziej ni zdumiony. I od tamtego czasu trwają spekulacje: co ten petroglif wła ciwie przedstawia? Czym jest? Czy to mapa? Plan, na którym pokazane jest, gdzie znajduje się tajemnicze Eldorado? Czy te – wyobra enie halucynacji, jakich indiańscy szamani doznawali po wypiciu wywaru z ayahuaski? ciana, niczym teatralna kurtyna, jest ogromna. Liczy 60 metrów długo ci i co najmniej 30 metrów wysoko ci. Jaką tajemnicę skrywa? Normalnie u jej podnó a płynie rzeka, lecz teraz jest koniec pory suchej, więc mo na do niej podej ć i bez trudu ją dotknąć. Jest ciepła, wilgotna, chropowata, a jej faktura bardziej przywodzi na my l skórę jakiego zwierzęcia ni pospolity kamień. Praca, jaką tu wykonywano przez długie lata, ją o ywiła i uczłowieczyła. I – co za niespodzianka – w kilku miejscach mo na rozpoznać charakterystyczny podłu ny wizerunek twarzy. To ta sama twarz roze mianego dziecka, którą kilkana cie dni temu widzieli my na północy, w Kuelap, w Chachapoyas. Jak to mo liwe? I co to oznacza? Dwa bardzo dobre pytania. Bo w lad za nimi, nieuchronnie pojawia się pytanie trzecie: z jakiego czasu pochodzą petroglify, które mamy przed sobą? Wiele z nich ewidentnie nawiązuje do motywów „topcapu” – systemu znaków, które były zaczątkiem inkaskiego pisma. Ale znaki z Pusharo są bardziej prymitywne, to za sugeruje, i mogą być bardzo archaiczne, preinkaskie. Czy zatem twarz dziecka jest jakim prastarym, uniwersalnym prekolumbijskim motywem? A mo e to nie twarz dziecka, lecz… stylizowane oblicze małpy? Jeszcze jedna poszlaka mogąca wskazywać na to, e prekolumbijska kultura pochodzi z odmętów selwy. Czy w miarę, jak dalej i dalej człowiek będzie wgryzał się w amazoński las, tym więcej będzie przybywać dowodów na poparcie tej tezy? eby przebić się przez otaczającą mnie mgłę znu enia, wchodzę do strumienia płynącego pod cianą i kładę się na kamieniach. Na moment, wraz z omywającą mnie zimną wodą, odpływa zmęczenia i powraca rzeczywisto ć. Wraz z nią pojawia się poczucie osiągnięcia celu („a jednak!”) i iskra rado ci. e nam się udało, e dopięli my swego, e – jakby nie było – my, czyli: Joanna Kołodziejczak, Jan Lauer, Kazimierz Krajka i ni ej podpisany, jeste my pierwszymi Polakami, którzy na własne oczy ujrzeli Pusharo! e trafili my do miejsca, w którym nie był nawet zało yciel parku Manu, nasz słynny rodak, Jan Kalinowski. Powrót do wioski Machiguengów jest dla mnie nie mniejszym wyzwaniem ni droga do petroglifów. Ka dy krok znów wydaje mi się krokiem ostatnim. Idę więc i umieram. Ile jeszcze razy ma się to powtórzyć? Kazik na pewnym odcinku chce nawet nie ć mój mały plecak, a Oscar biegnie do przodu, do łodzi, eby przynie ć jaką dodatkową wodę do picia. Najpierw nie wierzę, by rzeczywi cie tak się stało (bo w Peru takie rzeczy zwykle się nie zdarzają), ale Oscar, o dziwo, nie zawodzi, a ja dochodzę do wniosku, e ludzie w selwie są jednak inni, bardziej ludzcy, bardziej autentyczni i e bardziej mo na na nich polegać. W tym umieraniu co krok, zbiera mi się na my lenie o rzeczach ostatecznych. W malignie, na tych przeklętych otoczakach, zaczynam snuć nie do końca (chyba) spójne rozwa ania o czasie i o selwie. Bo – zaczyna mi się wydawać – e puszcza jest jak czas. Wszak d ungla, jak wiadomo, jest wielkim niwelatorem, wyrównywaczem. Pokazuje, e tak naprawdę nic innego się nie liczy, e liczy się tylko ycie. Niewa ne, czy jeste piękny, brzydki, krzywy, młody. Ona – selwa – zawsze sprowadzi cię do twej istoty, esencji. Czas czyni podobnie. Choć wszystko niszczy, wszystko te przesuwa w przeszło ć, a przez to otwiera drogę do zmiany. Zmiana natomiast jest yciem. Przez to czas niespodziewane pokazuje swe przyjacielskie oblicze. Niszczy, ale równie leczy rany, złe wydarzenia stara się zastąpić szansą na co lepszego. Sprzyjając zmianie, faworyzuje ycie, winduje je na nale ny mu piedestał. Dokładnie tak samo jak puszcza… W końcu, po nie wiadomo ilu godzinach, docieramy do rzeki. Nasze łodzie czekają, ale jest ju prawie ciemno. I zaczyna szaleńczy wy cig z nadciągającą nocą, w którym z góry skazani jeste my na przegraną. Płyniemy więc najpierw w otaczającym nas zewsząd atramencie, a następnie w smole – staje się tak ciemno. Oscar, stojący na dziobie i próbujący odgadnąć, w którą stronę płynie rzeka, dostaje od nas latarkę–czołówkę, którą przyczepia sobie do kapelusza. Czy to co pomaga? Chyba tak, bo mimo, e mknąc teraz z prądem, miejscami wręcz szybujemy ponad mieliznami i kamiennymi progami, po około dwóch godzinach bez szwanku dopływamy do Teparo–Palotoa. Tam – próba powrotu do normalno ci, lekka kolacja i spanie. Bez wątpienia był to jeden z najtrudniejszych dni w moim yciu. Dzień dwudziesty: Po sam czubek głowy pię jak zabity i następnego dnia budzę się, jakby wczoraj nic się nie stało. Najwidoczniej przedawkowany rodek nasenny wreszcie ze mnie uleciał. Pó niej, ju po powrocie do Polski, gdy znajoma farmaceutka dowiedziała się, co za yłem, w jakiej dawce i w jakich warunkach, spojrzała na mnie jak na upiora i powiedziała: „Miał pan du e szczę cie!” Idziemy zwiedzać wioskę, której do tej pory nie widzieli my. Obraz nędzy i rozpaczy. To przykład wioski, która nie jest ju wioską w pełni tradycyjną, to wioska, do której poczęła ju wsączać się cywilizacja i gdzie ta mieszanka jest pokraczna i wręcz groteskowa. A więc Indianie chodzą w sportowych spodniach (jak Rosjanie na wakacjach), a chaty, zamiast z tradycyjnych materiałów, buduje się ju z krzywych desek. Rezultat – domy wyglądają jak budy dla trochę większych psów, a ludzie – jak przebierańcy. Do jednej z takich bud na moment zaciąga mnie Roberto, miejscowy czarownik. Pokazuje cały arsenał leków ro linnych, którymi na co dzień się posługuje. Poznaję znane mi „achiote”, „tahuari”, „sangre de drago”. – Mamy te co lepszego – mówi Alberto. – Nazywa się „paratodo”. – „Paratodo”? – dziwię się – bo takiej nazwy jeszcze nie słyszałem. – Tak, bo pomaga na wszystko – „para todo”. Rozglądam się i widzę, e pokazuje na wiszący z sufitu dorodny pęd… – a jak e! – suszonej vilcacory! Najokazalszym budynkiem w wiosce jest szkoła. – Dzieci, jak chcą, przychodzą na lekcje; jak nie chcą, nie przychodzą – mówi Percy. – Tu, jest inaczej ni w górach, w selwie nie ma dyscypliny. – Dzi jest lekcja o kurach. Dzieci biegają naokoło szkoły i gonią wioskowe kury. Sypią im jakie ziarno, zachęcają do jedzenia. Ale kury się płoszą, nie rozumieją, co się do nich mówi. Wiadomo – lotne nie są, kury to nieloty. Robimy sobie „rodzinne” zdjęcia z naszą załogą z łodzi i z miejscowymi władzami. Znów pojawiają się premier i prezydent. Oscar i spółka jedzą podwędzaną suchą kiełbasę, którą w ekwipunku jakim cudem znajduje Kazik. Smakuje im, och jak smakuje. Jedzą i u miechają się do tego, co jedzą, a uszy im się trzęsą… Potem do łodzi. Tym razem egluga jest szybsza i łatwiejsza, bo poruszamy się z prądem, więc nad mieliznami mo na się lizgać, szybować. Płyniemy do Boca Palotoa – do miejsca, gdzie Rio Palotoa łączy się z Alto Madre de Dios. Tu rozstajemy się z naszymi Machiguengami. Tak, bo oni są ju bez wątpienia „nasi”, przy po egnaniu – zwłaszcza z dzielnym Oscarem – czujemy co w rodzaju wzruszenia. Przesiadka na większą łódkę z daszkiem. Słychać odgłos peke–peke, który trudno z czymkolwiek pomylić, a od którego pochodzi nazwa tych łodzi. Jak tu pięknie! Jak wspaniała jest selwa schodząca na sam brzeg rzeki! Jak niepowtarzalna jest rzeka rozlewająca się w głąb selwy! Sycę tym wszystkim wzrok i tym widokiem chcę się wypełnić na zapas, po sam czubek głowy, na wszystkie złe zimowe chwile, które niewątpliwie nadejdą, bo akurat tu, w to miejsce, do Pusharo, ju pewnie nigdy nie wrócę. Koło południa dopływamy do legendarnej Shintuyi. Legendarnej, bo jest to miejscowo ć, o której jest mowa w ka dej ksią ce o wschodnich rubie ach Peru. Shintuya zawsze występuje tam w roli ostatniego przyczółka cywilizacji na wschodzie. Tymczasem my dopływamy do niej od strony zachodniej, co oznacza, e poza ten przyczółek zdecydowanie wyszli my… Legenda w rzeczywisto ci okazuje się skupiskiem kilkunastu drewnianych bud ustawionych wzdłu wyboistej drogi. Co za upał! Janek pije mleko kokosowe „prosto od krowy” (czyli z wła nie rozłupanego kokosa), a my – reszta grupy – bardziej z ciekawo ci ni z potrzeby serca, zaglądamy do jedynego tutejszego sklepu. Jest w nim wszystko – mydło, powidło i jeszcze wiele innych rzeczy. Tak e roze miana sprzedawczyni i rozkręcony na pełen regulator – jak wszędzie w Peru – telewizor. By uciec przed piekłem (upałem), jak najszybciej wracamy do łodzi. Rozlega się peke-peke i po chwili znów owiewa nas o ywcza bryza. Co za ulga! Na obu brzegach ponownie pojawia się selwa. I znów jest ” yć, nie umierać”. Cztery godziny pekepekowania i cztery godziny obserwacji rzeki. Ach! Jest na co patrzeć. Nie sposób się nudzić. Bo jak na rzekę spojrzy się z bliska, okazuje się, e wcale nie jest ona płaska i gładka – jak mogłoby się wydawać, gdy patrzy się z brzegu. Gdy rzekę ma się na wyciągnięcie ręki, wychodzi na jaw, e ma ona góry i doliny; rynny i doły; e, co jak co, ale za grosz nie jest równa. Raczej przypomina długo eksploatowaną i nigdy nienaprawianą drogę, nie taflę gładką jak woda. Taką drogę, której przebieg i nawierzchnia z dnia na dzień mogą się niespodziewanie zmienić. A sprawny sternik i wio larz potrafią bezbłędnie wyeksploatować wszelkie jej nierówno ci, zawirowania, wykroty. Tak samo jak szybowcowy pilot umie wykorzystać wstępujące i zstępujące prądy powietrza. Wczesnym popołudniem dopływamy do miejsca, z którego na wysokim brzegu widać „lodge” – drewniane zabudowania, w których mamy spędzić kolejną noc. „Lodge” w selwie jest czym takim, jak w górach schronisko. Ten nasz jest nadzwyczaj skromny. To kolejna drewniana buda na naszym szlaku – no, mo e tym razem nieco większa. cianki działowe nie sięgają w niej sufitu i przez to słychać, co dzieje się w sąsiedztwie. W drewnianych cianach jest te mnóstwo szpar, a w selwie ka da szpara to szeroko otwarte wrota dla robactwa. Na szczę cie mamy repelenty, które sprawdziły się pod skalną cianą w Pusharo, więc mo e sprawdzą się i tu? Jest więc szansa, e do rana da się jako prze yć. Tym bardziej, e do pobudki wcale nie jest daleko. Musimy zerwać się ju o czwartej rano, by zdą yć do „collpy” – piaskowej solnej lizawki, do której tu po wicie zlatują się papugi na wczesne niadanie. Przy małym drewnianym stoliku i przy latarce uzupełniam więc pospiesznie notatki, a zaraz potem naciągam na siebie moskitierę… i idę spać. Dobranoc! Dzień dwudziesty pierwszy: Latające klejnoty Pobudka przed witem. Ze zdziwieniem stwierdzam, e insekty w nocy mnie jako nie pokąsały. „No hay nuevas picaduras” – my lę po hiszpańsku jeszcze zaspany. „Nie ma nowych ukąszeń!” Czyli – dzień, choć to jeszcze noc, zaczyna się nie najgorzej. Potem – z plecakiem (jak sama nazwa wskazuje) na plecach stromą skarpą, półbiegiem w dół ku rzece. Zanim dotrzemy do głównego koryta, po kamieniach musimy przej ć jeszcze przez starorzecze, a potem ju jeste my na brzegu. Odbijamy czym prędzej, eby na piątą rano zdą yć do „collpy” – pod wysoką glinianą skarpę, do której na wczesne niadanie zlatują się zielone papugi. Skarpa zawiera sól. A zielone papugi tę sól bardzo lubią. Gdy nadziobią się jej z rana, ona dodaje im sił. Ponoć dzięki temu mogą potem latać a do wieczora. „Mo e tego typu słona glinka byłaby te dobra dla ludzi?” – zastanawiam się, gdy po dwóch kwadransach eglugi dobijamy do brzegu. Pamiętam rewitalizującą glinkę, która ekwadorskiej Vilcabambie sprzedawana jest jako w rodek sprzyjający długowieczno ci. (Dolina Vilcabamba w Ekwadorze słynie z ponadprzeciętnej liczby stulatków; wiecej na ten temat piszę w ksią ce „Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba”) „Mo e więc warto – my lę dalej – porównać skład „papuziej” glinki znad Alto Madre de Dios z glinką z Vilcabamby w Ekwadorze”. Nie kończę tej my li, bo trzeba ju skupić się na papugach. Na brzegu znajdujemy zadaszenie z suchych palmowych li ci i trawy, i ustawiamy tam nasz „el telescopio”. Percy ze skupieniem przeczesuje nim ółtawą skarpę oddaloną o kilkaset metrów. Papug najpierw nie widać. Ale są ju w pobli u, w koronach drzew rosnących na skarpie. Wyra nie je słychać. Ten charakterystyczny ptasi krzyk mo e pochodzić tylko z papuzich gardeł. Zaraz powinny się pojawić… Kilka minut po piątej – spó niają się! – ukazują się pierwsi ptasi zwiadowcy. Najpierw jedna papuga. Rozgląda się, wierci, odlatuje. Po chwili wraca w towarzystwie papugi numer dwa. Potem nadlatuje druga papuzia para. Ptaki rozglądają się. Jeszcze jakby nie ufały, jakby chciały się upewnić, czy na pewno są bezpieczne… A potem papug przybywa ju z ka dą chwilą. Jest ich coraz więcej i więcej. Wreszcie nadlatują ze wszystkich stron. W pewnym momencie to ju cała ptasia lawina. Najpierw jest z 30-40 papug, potem ze sze ćdziesiąt, potem koło setki. Wyglądają jak ywe zielone, mieniące się klejnoty – ich jaskrawe upierzenie odcina się od ółtego tła skarpy jak fosforyzujące wiatło. Oto mamy przed sobą niepowtarzalny ptasi, papuzi teatr. Widowisko jedyne w swoim rodzaju. Po raz kolejny w czasie tej podró y mam dojmujące poczucie, e ycie to wielki cud – wielka wygrana na szachownicy nieprawdopodobieństwa. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu tak wspaniałych ptaków z tak bliska. Jeszcze nigdy co takiego nie wzbudzało we mnie taki wielkiej fascynacji. Jeszcze nigdy tak wyra nie całym sobą nie poczułem szalonego pulsu selwy. Jeszcze nigdy… – długo mógłbym wyliczać. Tak, nasz rodak Jan Kalinowski wiedział, co robi, gdy zakładał park narodowy Manu. Bo co takiego mo na ujrzeć tylko tu, tylko o piątej nad ranem. Ptasi spektakl nie trwa jednak długo. Kończy się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Słone niadanie na glinianej skarpie to co najwy ej niadanie francuskie – papuzie krosanty i papuzia czarna kawa. W pewnej chwili, jak na komendę, setka ptaków podrywa się do lotu i znika w bezkresie otaczającej je selwy. A my pozostajemy z niedosytem i z oczami szeroko otwartymi z podziwu i ze zdziwienia: Tylko tyle? Naprawdę? A więc to ju koniec? Koniec. To słowo zaczyna nas prze ladować. Ale najpierw, na tle glinianej skarpie robimy sobie wyprawowe „zdjęcie rodzinne”, a potem powłóczystym, sztucznie wydłu onym krokiem (w którym zapisane są i nostalgia, i smutek) wracamy do łodzi. Rozlega się peke-peke (choć na nieco inną nutę ni do tej pory) i płyniemy w kierunku „lodge’u”, który opu cili my kilka godzin temu, gdzie tam zabieramy jeszcze kilku innych pasa erów (którzy rzecz jasna się spó niają) i zaczynamy nieuchronny spływ w kierunku Atalayi. Dlaczego krok jest wydłu ony? Dlaczego spływ nieuchronny? Dlaczego peke-peke brzmi inaczej? Dlatego, e nasza eskapada do Pusharo w sposób niemo liwy do zaprzeczenia wła nie dobiega końca. To co teraz się dzieje, to ju tylko formalno ć, czynno ć nieomal techniczna: musimy ju tylko dokończyć to, co zaczęli my przed sze ciu dniami Cuzco i przed trzema tygodniami w Limie. Nasza podró – choćby nie wiem, jak temu zaprzeczać i przed tym uciekać – ma się ku końcowi, mimo e mamy przed sobą jeszcze niemało: najpierw lądowanie na przystani w Atalayi, przejazd samochodem na drugą stronę Andów (tym razem najpierw wilgotnym ich stokiem, potem stokiem suchym i pustynnym), jednodniowy pobyt w Cuzco, wypad do Ollantaytambo i zapomnianego ”tambo” Collpani na przedpolu przełęczy La Malaga, nocny przejazd autobusem Cruz del Sur przez Nazca do Paracas (gdzie znów spotykamy się z Piotrkiem Małachowskim), zwiedzanie pobliskiego Tambo Colorado, przejazd do Limy, ostatnie zakupy, no i odlot. Jasne, mógłbym jeszcze o tym pisać, ale byłoby to ju tylko niepotrzebne wydłu anie tej relacji. Bo w porównaniu z tym, co ju się zdarzyło, nic szczególnego nie mogło ju nastąpić. Tak naprawdę odlot papug z glinianej skarpy nad Alto Madre de Dios był ostatnim pełnym akordem naszej wyprawy – znakiem, e i my wkrótce, tak jak owe papugi, będziemy odlatywać. Niestety, nie do puszczy, jak one, lecz na północ, do Europy. Ale có – wszystko co się zaczyna, kiedy musi się skończyć. Musi dobiec końca, by ustąpić miejsca czemu nowemu, co ma się dopiero pojawić i zacząć. Znów muszę my leć o przemijającym czasie, jako o mordercy i zbawcy. To, co jest teraz, co wła nie się dokonuje, czas-morderca nieuchronnie odsuwa w przeszło ć, ale jednocze nie czas-zbawca zaprasza nas ku przyszło ci, gdzie nowe plany, nowe zamierzenia, nowe przedsięwzięcia, nowe przygody, gdzie… Tak było ju tyle razy. Tak będzie i teraz. Ebook dostępny jest na licencji: Creative Commons Uznanie autorstwa-U ycie niekomercyjne -Bez utworów zale nych 3.0 Polska Patronat: