w łodzi czyli nigdzie

Transkrypt

w łodzi czyli nigdzie
W ŁODZI CZYLI NIGDZIE
Z Piotrem Szczepańskim, reżyserem, scenarzystą, operatorem, montażystą i
dystrybutorem filmu „Aleja gówniarzy” oraz Anną Pachnicką, jego producentką i
kierowniczką produkcji, rozmawia Magda Sendecka
„Kino” 2007, nr 4
MAGDA SENDECKA: Tytuł jest mocny. Warto robić film o gówniarzach?
PIOTR SZCZEPAŃSKI: Ustalmy przede wszystkim, kim jest ten gówniarz. W mowie
potocznej to określenie pejoratywne, oznacza osobę niedojrzałą, nieodpowiedzialną, kogoś,
kto nie podchodzi poważnie do życia. Więc z tej perspektywy – pewnie nie warto. Natomiast
ja pojmuję gówniarza w opozycji do profesjonalisty – kogoś, kto ma wyznaczone cele,
robiącego karierę, krótko mówiąc zapakowanego w koleiny życia. Więc warto robić film o
gówniarzach w tym sensie, że warto opowiadać o możliwości wątpienia, o poszukiwaniu,
wreszcie o wolności. Tytuł filmu to gra słów. W Łodzi jedną z ulic nazwano Aleją Włókniarzy.
Od początku istnienia miasta ci ludzie tworzyli jego klasę robotniczą. Dziś to już przeszłość,
a ja Włókniarzy zamieniłem na Gówniarzy. Tych, którzy szukają miejsca w życiu, nie bardzo
wiedzą, czego chcą i kim są.
– Czy to naprawdę jedyna możliwa opozycja: być gówniarzem albo człowiekiem
upakowanym w garniturek społecznych oczekiwań, kariery, celów? Nie ma trzeciej
drogi?
P.Sz.: Zawsze jest coś pośrodku, ale to opozycja najbardziej wyrazista. Chciałem opisać taki
moment w życiu, kiedy w wieku dwudziestu kilku lat przekracza się granicę dorosłości.
Pojawiają się zobowiązania, pojawia się rodzina… To film o ludziach tuż przed
przekroczeniem tego progu. Taki łabędzi śpiew niedojrzałości
– Film broni się formą i sposobem obrazowania. Widać w kadrach, że opowiadasz o
rzeczywistości, którą dobrze znasz.
P.Sz.: Już w pierwszym zarysie scenariusza pojawił się pomysł na trzy linie narracyjne i trzy
sposoby filmowania. Pierwsza to opowiadanie kamerą z ręki, momentami
paradokumentalnie, w zastanych przestrzeniach i sytuacjach, podpatrywanie. To główna
historia, Marcina i Kasi, opowiadanie o jednej nocy w Łodzi.
Druga warstwa to retrospekcje, kręcone telefonem komórkowym. Założyłem, że tak właśnie
pokażemy chwile, kiedy byli razem, kiedy było im dobrze, kiedy była między nimi energia,
pozytywne emocje. Telefon komórkowy pozwolił mi opowiedzieć o tym w mało inwazyjny
sposób. Aktorzy, którzy prywatnie są parą, mogli improwizować. Oczywiście to było
napisane, ale parę fajnych rzeczy się pojawiło w czasie kręcenia. Chciałem, żeby kamera
była bardzo blisko z bohaterami. Rodzi się kontrapunkt między narracją w teraźniejszości –
kiedy Kasia i Marcin już nie są razem, spotykają się tylko trzy razy w ciągu tej jednej nocy i
są dla siebie raczej oschli – a tym, co było między nimi kiedyś.
I jest jeszcze trzecia warstwa, czyli kręcone na taśmie 35 mm reklamy, które mają ukazać
Łódź jako miasto z przyszłością, które wbrew stereotypom może nie jest takie straszne.
Te linie narracyjne i formalne miały się uzupełniać, tworząc w miarę pełny obraz tego, co
dzieje się między postaciami, ale też tworząc opowieść o mieście, o ich miejscu. Bo o to się
wszystko rozbija: ona wyjechała, on został. A teraz sytuacja się zmienia: on chce wyjechać,
a ona wraca.
– Do jakiego stopnia te historie są historiami twoich przyjaciół, znajomych, twoimi
własnymi?
P.Sz.: Pewne postaci były inspirowane ludźmi istniejącymi realnie, ale potem się to
przekształcało – i na etapie scenariusza, i prób z aktorami. Prawdziwe są miejsca,
prawdziwe jest to, co się tam dzieje, bo znam te miejsca bardzo dobrze i to nie jest
inscenizacja na potrzeby filmu, tylko próba odtworzenia sytuacji, które mogłyby się w tych
miejscach wydarzyć, bądź wydarzyły się naprawdę.
– Powiedz, proszę, parę słów o aktorach. I o postaci Radka, schizofrenika, którego
zagrał Wojtek Mecwaldowski.
P.Sz.: Gdzieś daleko w tle tej postaci jest inspiracja realną osobą, ale to się bardzo mocno
przekształciło w czasie pisania i potem w czasie prób z Wojtkiem, który bardzo wiele wniósł
od siebie. Natomiast realna jest akcja z kosmitami. No, może nie w tym sensie...
– Nie wierzysz w kosmitów? W każdym razie nie do końca?
P.Sz.: Właśnie. Człowiek z Paryża, o którym opowiada Radek, naprawdę istnieje, jeździ po
świecie i rozkleja znaczki Space Invaders. Napisaliśmy do niego i mamy zgodę na
wykorzystanie ich w filmie. Taka popkulturowa zabawa. Odwołujemy się do czegoś, co
realnie istnieje, budujemy wokół tego postać. Gość znaczy swoimi śladami miasto wierząc,
że ktoś go w końcu stąd zabierze. Zresztą postać Radka wprowadza najradykalniejszy
motyw emigracji. Każdy w tym filmie gdzieś chce uciec. Marcin do Warszawy, Jan na
wewnętrzną emigrację, Igor chowa się za maskami, a Radek chce uciec z naszej planety.
– Wojtek Mecwaldowski to wschodząca gwiazda, zagrał epizody albo drugoplanowe
role w kilku filmach i wszędzie rewelacyjnie. Marcina Brzozowskiego widziałam w paru
etiudach studenckich i w „Chaosie”...
P.Sz.: Zagrał też drugoplanową rolę w „Ono". Obsadzając film założyłem – może niedobrze z
punktu widzenia marketingu i dystrybucji – że nie chcę mieć aktorów z pierwszych stron
gazet, z seriali. Kiedy zaczynaliśmy kręcić, dwa lata temu, Wojtek Mecwaldowski jeszcze nie
był znaną postacią. Chciałem nowych twarzy, ludzi, którzy właśnie dzięki temu filmowi
zaistnieją. Zależało mi też, żeby postacie nie były obciążone życiorysami aktorów. Każdy
aktor niesie ze sobą role, filmy, w których zagrał, i bywa tak, że od pewnego momentu
widzimy aktora, a nie postać. No, a skoro opowiadam o ludziach młodych, można było
poszukać aktorów nieogranych. W tym kierunku poszedłem i nie żałuję. Ewa Łukasiewicz to
absolwentka PWSFTViT, prywatnie wtedy dziewczyna – teraz żona – Marcina
Brzozowskiego, na próbach wypadła świetnie, więc rozbudowałem jej postać z myślą o tym,
że na ekran przeniosą się łączące ich prywatnie emocje. Matyldę Paszczenko, która zagrała
Agatę, znalazłem w łódzkim Teatrze im. Jaracza. To bardzo interesująca aktorka, której
możliwości są zadziwiająco mało wykorzystane w polskim filmie.
– Aktorzy uprawdopodobniający rzeczywistość przedstawioną, a z drugiej strony –
mnóstwo zabawy pop: cytatów, odniesień, czasem niemal dosłownych. Robisz film ze
świadomością, że wcześniej nakręcono 500 czy 50 tysięcy innych.
P.Sz.: Wszystko już było. Gdzieś już słyszeliśmy akurat puszczaną w radio muzykę, gdzieś
widzieliśmy podobny film. Ja się tego nie wstydzę. Rzadko się zdarza coś oryginalnego,
popkultura polega na cytowaniu, nawet na autocytatach, na żonglowaniu kalkami,
odniesieniami. Przyznaję się do tego otwarcie, może najbardziej w scenie z Radkiem kiedy
mówi o łódzkich budynkach. Że w Łodzi jest World Trade Center, bazylika św. Piotra i Luwr.
To są kopie? No właśnie nie: to tutaj są oryginały! Odwracamy sytuację. Bawimy się formą.
Im więcej takich elementów można włożyć do filmowego świata, tym lepiej. To trochę takie
atrakcjony. Mam nadzieję, że ciekawe dla obytego widza, a dla nieobytego – może
odkrywcze?
– Nie korciło cię, żeby opowiadać bardziej tradycyjnie? Czy to chaos i brak wyraźnej
struktury w życiu bohaterów wpłynął na wybór narracji?
P.Sz.: Zrobiłem film drogi. Facet podjął decyzję, że wyjeżdża, i różne rzeczy, które go
spotkają ostatniej nocy przed wyjazdem, mają na niego wpływ. Film drogi rządzi się
własnymi zasadami, nie jest oparty na wyrazistym konflikcie. Chociaż z tym można by
polemizować, bo to przecież opowieść o tym, jak dwoje ludzi szuka się w mieście, nie
przyznając się do tego przed sobą. A napięcie jest zbudowane między teraźniejszością a
przeszłością. Oczywiście, można sobie wyobrażać bardziej fabularną historię, na przykład z
wątkiem sensacyjnym. Ale mnie zależało raczej na sportretowaniu pewnego środowiska,
pokazaniu grupy ludzi. A pretekstem jest wędrówka po Łodzi między 19.19 a 5.23
następnego dnia.
– Ważna w tym świecie jest muzyka.
P.Sz.: Film jest osadzony w realnej przestrzeni. Rozgrywa się w Łodzi, drugim co do
wielkości mieście w Polsce, które jest naznaczone jakimś piętnem. Choćby piętnem opinii, że
to miasto żuli i bezrobocia. Co nie do końca jest prawdą. Przecież to jest też miasto młodych,
70 tysięcy studentów, miasto prężnie działającej subkultury, ciekawej sceny muzycznej.
Założyłem, że klimat filmu będzie budowała muzyka wyłącznie łódzkich kapel. Wśród których
są oczywiście gwiazdy, czyli Cool Kids of Death, O.S.T.R. czy zespół NOT, który
współtworzy Kuba Wandachowicz. Robiąc film chciałem wziąć udział w budowaniu mitu tego
miasta. Bo niestety jest to również miejsce, z którego bardzo dużo ludzi wjeżdża do
Warszawy. W pierwszych sekundach filmu pada zdanie: Jest szara, smutna i jedyną atrakcją
jest ulica Piotrkowska. Ale gdyby w tym zdaniu zamienić Łódź na Polskę a Piotrkowską na
Warszawę, dalej byłoby prawdziwe.
ANNA PACHNICKA: Warszawa skupia energię, wysysa ją z prowincji. Kariera jest
pojmowana tak, że się ją robi w stolicy. Teraz w dodatku pojawił się ogromny potencjał
Irlandii i Anglii, które wydają się bez dna i przyjmą każdego. Tam można się zrealizować w
pełni, nie tutaj, tam można żyć w normalnych warunkach – takie opinie można usłyszeć od
wielu osób, które wyjechały. Mamy nadzieję, że sporo widzów, spośród tych, którzy wyjechali
do Warszawy, i tych, którzy zostali w różnych swoich Łodziach, znajdzie w filmie coś w
swoim duchu. Rozpozna jakiś kompleks. Albo potrzebę zmiany. Albo chęć walki o to, co
moje, w moim własnym miejscu. To jest uniwersalne, mimo że bardzo konkretne i łódzkie.
Polska jest prowincją, zbudowaną z małych miasteczek, z których każdy chce wyjechać.
P.Sz.: A w każdym z tych miasteczek są miejsca podobne do tych w Łodzi, które opisuję.
– A ty wierzysz w przyszłość Łodzi?
P.Sz.: Wierzę w przyszłość Łodzi, mieszkam tam i jakoś nie zamierzam się wyprowadzać ani
do Warszawy, ani z Polski. Jeśli więcej osób będzie myślało tak jak ja, to jest szansa, że
Łódź będzie miała przyszłość. Ale musi w to uwierzyć więcej niż jedna osoba.
– Postanowiliście sami wyprodukować film, mając wcześniejsze doświadczenia z
produkcją dokumentu „Generacja C.K.O.D.”. Jesteście trochę zaprzeczeniem
bohaterów waszego filmu: robicie coś, co was kręci, nie chodzicie w mundurkach
wielkiej
korporacji...
Czy
łatwo
wyprodukować
samodzielnie
fabularny
pełnometrażowy debiut?
A.P.: System finansowania produkcji filmowej daje takie możliwości, przy założeniu, że ma
się dużo silnej woli, trochę oszczędności, które można zainwestować i przyjaciół, którzy chcą
robić filmy. Udało się dzięki temu, że młodzi ludzie, którzy zdobyli doświadczenie jako
asystenci przy różnych fabułach czy reklamach, chcieli robić coś własnego, we współpracy a
nie jako pracownicy najemni. Większa część ekipy to nasi przyjaciele i znajomi. To w dużym
stopniu dzięki nim udało się zrobić ten film. Nie było to proste, wymagało wyrzeczeń i pracy
za niewielkie pieniądze, bo budżet był dużo mniejszy niż przy normalnej produkcji, chociaż
są w nim pieniądze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, naszego koproducenta – firmy Opus
Film, i nasze własne. Ale pewnych rzeczy nie mogliśmy mieć.
– Na przykład? Czego zabrakło z rzeczy, które by się przydały?
A.P.: Nie robiliśmy filmu na taśmie 35 mm. To jest oczywiście decyzja Piotra, film został tak
napisany i wymyślony, bo wiedzieliśmy, że musimy go zrobić za niewielkie pieniądze. Ale
historia nie ucierpiała z powodu wybranego sposobu realizacji.
Musiały się pojawić i inne oszczędności, bo w kolejnej wersji scenariusza znalazły się zdjęcia
lotnicze, wcześniej nieuwzględnione w budżecie. Bardzo by się też przydało więcej dni
zdjęciowych, bo pogoda nam nie sprzyjała i tylko ogromnym wysiłkiem ekipy udało się
wszystko nakręcić. Najważniejszy był entuzjazm ludzi, którzy pracowali przy filmie, bo chcieli,
bo dali się namówić, bo też upatrywali w tym jakąś szansę dla siebie.
– Podjęliście ryzykowną decyzję o samodzielnej dystrybucji filmu...
A.P.: To nie jest łatwa decyzja, ale jedyna, jaką mogliśmy podjąć po wielu rozmowach.
Reżyser założył firmę o wiele mówiącej nazwie Dystrybutornia, która zajmie się tym
przedsięwzięciem.
P.Sz.: Nie chciałbym, żeby ktoś odniósł mylne wrażenie, że rozmawialiśmy z dystrybutorami i
nikt nas nie chciał. To nie tak. Rozmawialiśmy z różnymi ludźmi w środowisku dystrybutorów,
kiniarzy, zanim mogliśmy im cokolwiek pokazać. I już na niewidzianego z tych rozmów
wynikało, że oni w ten film nie wierzą. Że to jakieś kino społeczne może? Bez gwiazd...
A.P.: Po takiej krótkiej rozmowie, po paru pytaniach film wpada w jakąś zapadkę czy
szufladę... To przykre. Nie dlatego, że jesteśmy przekonani, że zrobiliśmy genialne dzieło,
ale jak każdy rodzic, jesteśmy przywiązani do swojego dziecka, ale tu nikt nawet nie dał mu
zaśpiewać, a wszyscy mówią, że fałszuje. Po czym nagle obudziło się zainteresowanie
naszym filmem.
P.Sz.: I to z kilku kierunków.
A.P.: Jednak w chwili, kiedy już byliśmy zdecydowani, że to dziecko sami wprowadzimy na
salony.
P.Sz.: Jeśli weszlibyśmy w zwykły układ dystrybucyjny, to nawet przy założeniu, że nie
jesteśmy jednym ze 100 filmów w wielkiej firmie dystrybucyjnej, tylko jednym z 15 czy 20 w
mniejszej, zawsze będą przed nami jakieś lepsze filmy, bardziej atrakcyjne z punktu
widzenia dystrybutora. To zrozumiałe i trudno mieć o to pretensje. Ale we własnej firmie
będę się zajmował tylko naszym filmem. Więc wszystkie wysiłki i całe zaangażowanie skupi
się na tym, żeby trafił do widza. Na pewno nie będzie gorzej niż z młodymi polskimi filmami,
które wprawdzie były w kinach, ale nie zawsze miały odpowiednią promocję. Z różnych
powodów.
– Macie pieniądze na promocję?
P.Sz.: Decyzją ekspertów dostaliśmy dotację z Kin Studyjnych na trzy kopie. I jakieś
pieniądze na promocję. Część pieniędzy trzeba będzie wygospodarować Ale wygląda na to,
że nasz budżet nie będzie wyraźnie odbiegał od tego, który byśmy dostali od dystrybutora
zewnętrznego. Więc może się uda. Na razie udało się pozyskać patronaty liczących się
mediów. Będzie w sumie 10 kopii.
– Chyba najtrudniej będzie przebić się do kin?
A.P.: Jeżeli kiniarz może zagrać albo świetnie zareklamowanego Jamesa Bonda, który
przyniesie mu pewne pieniądze, albo film nikomu nieznanego debiutanta, to wiadomo, co
wybierze. Ale trwają rozmowy, kilka kin bardzo chce ten film pokazać. To na ogół kina
studyjne, ale rozmawiamy ze wszystkimi. Zainteresowanie jest duże, ponieważ bardzo
wcześnie zaczęła działać strona internetowa „Alei Gówniarzy”. Rozesłaliśmy jej adres przez
listę mailingową, którą mamy jeszcze z czasów „Generacji C.K.O.D.”, i bardzo szybko był
odzew, kilka kin odezwało się już w październiku-listopadzie, że bardzo chcą pokazać nasz
film. To też nam dało nadzieję i wiarę w sukces.
P.Sz.: W kinach pojawia się 350 filmów rocznie, czyli jeden dziennie, co daje siedem premier
co piątek. Strasznie trudno trafić na ekran. Wiem, że są potencjalni widzowie tego filmu,
jestem o tym przekonany. Ale czy się do nich przebijemy, do jakiejś ich części – pokaże
czas. To jest problem wszystkich młodych polskich filmów – ludzie chcą je oglądać. Ale
korporacyjny system dystrybucji działa tak, że wmawia się im, że te filmy są nieciekawe, że
smutne, że to strata czasu i pieniędzy. I w rezultacie mamy to, co mamy: supermarket – film
jest dodatkiem do popcornu. A mógłby być wartością.
– Trzymamy kciuki!
Rozmawiała Magda Sendecka

Podobne dokumenty