Korporacja Akademicka i moje pojedynki

Transkrypt

Korporacja Akademicka i moje pojedynki
ARTYKUŁY
NASZYCH
KOLEGÓW
Antoni IWANOWSKI
Adwokat
KORPORACJA AKADEMICV.A I MOJE POJEDYNKI
Już na pierwszym roku studiów na Wydziale Prawa UW, na początku 1931 roku, wstąpiłem do akademickiej korporacji "Ostoja". Namówił mnie i zaagitował Jerzy Hopfer, o kilka lat ode mnie starszy, student ostatniego roku prawa. Był on
wówczas prezesem tej korporacji.
Członkowie korporacji w Polsce dzielili się na barwiarzy, tj. pełnoprawnych
członków korporacji i fuksów, czyli kandydatów oraz filistrów, tj. tych barwiarzy,
którzy ukończyli studia.
W korporacji "Ostoja" nazwy członków były nieco inne, a nawiązY''łały do tradycji
polskiego rycerstwa. Barwiarz nosił nazwę "rycerza", fuks był "giermkiem", a filister
pozostawał filistrem.
Władze korporacji (prezes, wiceprezes, skarbnik i olderman) były wybierane
przez konwent rycerzy. Fuks (giermek) w korporacjach akademickich musiał
przejść okres próby, czyli fukso'Jliania. Fuks musiał brać udział w odbywających się
co dwa tygodnie zebraniach szkoleniowe-wychowawczych, prowadzonych przez
oldermana, czyli wychowawcę giermków. Na zebraniach tych :::zytano opracowywane przez giermków referaty na tematy związane z historią ruchu korporacyjnego,
ze statutem korporacji i związku, z etyką i kulturą, Wygłaszano też przemówienia
"ex abrupto", lj. bez przygotowania, na temat podany przez oldermana.
Ożywiona dyskusja i podsumowanie oldermana kończyły ciekawe i pouczające
zebrania giermków. W tym też okresie próby, do obowiązków giermków należało
spełnianie drobnych usług dla rycerzy, jak np. nalewanie piwa rycerzom podczas
komerszów, czyli spotkań towarzyskich wszystkich członków korporacji w jej lokalu, czy też usług dla samej korporacji, jak sprzątcmie lokalu itp.
Usługi te miały na celu wyrobienie karności, utemperowanie wybujałego indywidualizmu, czy też przerostu ambicji, przystosowanie członka korporacji do zgodnego współżycia w społeczności i nabycia umiejętności podporządkowania się zorganizowanej zbiorowości. W tym okresie w naszej korporacji było około 12 giermków.
•
Członkowie korporacji "Ostoja" nosili dekle białe, a na otoku karmazyn i złoto.
Bandy korporacji miały też barwy bieli, złota i karmazynu. Na ważnych uroczystościach korporacji, jak np. ślubowanie członka "Ostoi", występowała delegacja korporacji we frakach, deklach, bandach i ze szpadami w rękach, w białych rękawiczkach. Pod malowniczym baldachimem ze szpad wychodzili z kościoła nowożeńcy
po zaślubinach.
Do dobrego obyczaju korporacji należało organizowanie zamkniętych balów,
urządzanych co roku tylko dla członków korporacji i zaproszonych gości. Wszystkie
komersze zaczynały się od odśpiewania komerszowej pieśni. Zaczynał tę pieśń
kantor korporacji, Zygmunt Giernakowski. Obdarzony pięknym tenorem śpiewał, a
my chórem śpiewaliśmy refren. Pamiętam do dziś słowa tej pieśni.
Bracia siądźmy wspólnym kołem,
Za przykładów ojców społem,
Chylcie dzbany, wznieście czapki,
Vivat korporantćw stan! (2 razy)
Dziewom, w którycl1 czystym łonie,
Tylko dla nas miłość płonie,
Których cnota nieskalana,
Święcę pełen wina dzban! (2 razy)
Braciom, co w kochanym kraju,
Dom już własny posiadają,
Miłą żonę, wdzięczne dziatki,
Im poświęcę toast ten! (2 razy)
Braciom, co po życia znoju,
Spoczywają już w spokoju,
Pod mogilnym żwirem ziem,
Wieczny spokój, wieczna cześć! (2 razy)
Dziś nam błyszczy trunek złoty,
Nie żal czasu, ni ochoty,
Chylcie dzbany, wznieście czapki,
Vivat korporantów stan! (2 razy)
Moje "giermkowanie" w korporacji .Ostcja" trwało bardzo długo. Byłem chłopcem
niepokornego ducha (18 lat). Wszystkie obowiązki giermka wypełniałem solidnie,
ale bYlo w moim zacnowaniu coś, co drażniło rycerzy. Miałem "za sztywny kark",
jak się ktoś wyraził. Szczególnie chyba drażniłem nowego prezesa korporacji, studenta IV roku Wydziału Medycyny UW (AkademiR Medyczna była wtedy wydziałem
Uniwersytetu), Władysława Pręgowskiego.
Pręgawski, wzrostu wyżej średniego, blondyn o odcieniu mocr.o rudawym, krępej budowy ciała, pewny siebie i wymowny, zarozumiały pyszałek (w mojej ówczesnej ocenie), nie przypadł mi do gustu, ani ja jemu. Ponadto nasze zapatrywania
polityczne były odmienne. On był zdecydowanym piłsudczykiem, a ja zdecydowanym narodowcem. Od pierwszej chwili naszego poznania powstała, jawnie okazywana,wzajemna niechęć. Z biegiem czasu narastała ona w kontaktach osobistych,
nieuniknionych w stosunkowo małym zespole ludzi, dość często spotykających się
na konwentach, komerszach, czy też na gruncie towarzyskim. Oczywiście, niechęć
ta ograniczała się do wzajemnych przycinków, tonowanych z jednej strony kulturą
towarzyską, a z drugiej strony moim statusem giermka. Dzisiaj, z perspektywy minionego półwiecza, zdaję sobie sprawę z tego, że moja ówczesna ocena tego
człowieka mogła być nieobiektywna, bo podbudowana wzajemną niechęcią i znaczną różnicą w poglądach na osobę Józefa Piłsudskiego.
Bez fałszywej skromności muszę nadmienić, że byłem wybijającym się giermkiem, zarówno w wygłaszanych referatach, dyskusjach, czy też oracjach wygłaszanych "ex abrupto"; byłem też obowiązkowy. W tym miejscu należy nadmienić, że
przyjęcie kandydata, tj. giermka, na członka korporacji - rycerza, odbywało się
przez jawne głosowanie wszystkich rycerzy na konwencie. Musiała być w tej sprawie jednomyślność głosujących rycerzy. Jeden głos sprzeciwu uniemożliwiał "pasowanie giermka na rycerza" i oddalał na kilka miesięcy jego awans w korporacji.
Wniosek o przyjęcie mnie na pełnoprawnego członka korporacji, czyli do "stanu
rycerskiego· - posługując się terminologią korporacji - składał olderman. Był nim w
owym czasie uroczy i mądry człowiek, absolwent Wyższej Szkoły Handlowej, Władysław Zgorzelski Ueżeli żyje, pozdrawiam go serdecznie, a jeżeli nie żyje, kłaniam
się nisko jego cieniom). Kilkakrotnie olderman składał wniosek o przyjęcie mnie do
grona rycerzy i za każdym razem był jeden głos sprzeciwu - oczywiście głos Pręgowskiego.
Ktoś inny może by zrezygnował z dalszego fuksowania, a w konsekwencji z
przynależności do korporacji. Takie rozwiązanie nie leżało w moim charakterze -
byłem wytrwały w dążeniu do celu, a przeciwności tym bardziej dopingowały mnie
do ich przełamania. Tak było i w tym przypadku.
Po blisko półtoraoocznym fuksowaniu (przeciętny okres fuksowania - 6 miesięcy)
i postawieniu przez oldermana "na ostrzu noża" sprawy mego przyjęcia do grona
rycerzy, zostałem jednomyślnie przyjęty "do stanu rycerskiego". Nie byłem jednak
zbyt długo członkiem korporacji.
Pod koniec roku 1934, na konwencie rycerzy doszło do krótkiego spięcia pomiędzy mną a prezesem, które spowodowało moje wystąpienie z korpOiacji i V'1'fzwanie na pojedynek mego adwersarza. Opuszczenie szeregów "Ostoi" było konieczne, gdyż członkowie tej samej korporacji nie mieli prawa pojedynkować się
między sobą.
Zajście to zostało V'l'fWołanezawiadomieniem prezesa, że jeden z członków korporacji, Kazimierz Schabi;lski, po skończeniu studiów otrzymał dobrą posadę państwową i dlatego występuje z korporacji. Dalsze członkostwo mogłoby mu zaszkodzić w utrzymaniu się na stanowisku. Oburzyła mnie taka postawa czołowego
członka korporacji, czemu dałem wyraz w ostrej formie. W obronie wymienionego
stanął Władysław Pręgowski, którego wystąpienie, zarówno w formie, jak i treści,
uznaiem za zamierzoną zniewagę mojej osoby. Oświadczyłem, że występuję z korporacji, celem zarządania od p•.ezesa satysfakcji honorowej. Kończąc powiedziałem: "a Pan, Panie Pręgawski powinien oczekiwać moich sekundantów". Składając
na stole dekiel korpora.cyjny, natychmiast opuściłem salę obrad konwentu. Przy
wyjściu, kilku moich przyjaciół próbowało mnie zatrzymać i załagodzić konflikt. Oczywiście bezskutecznie. Interweniującym przyjaciołom rzuciłem jedynie przechwałkę bez żadnego pokrycia: "Powiedzcie Pręgowskiemu, że dostanie dobrą nauczkę - naznaczę go szablą po twarzy".
Zanim przejdę do relacji z mego pojedynku z Władysławem Pręgowskim, chcę
krótko omówić zasady pojedynków w II Rzeczypospolitej. W Polsce do spraw honorowych stosowane były: "Polski kodeks honorowy" Władysława Boziewicza
(I wyd. 1919), albo "Kodeks honorowy" Tadeusza Zamoyskiego i Eugeniusza Krzemieniewskiego (I wyd. 1924). "Polski kodeks honorowy" Boziewicza ustalal, że dochodzić honoru, czyli żądać satysfakcji, zgodnie z zasadami kodeksu, mogły tylko
"osoby honorowe", tj. wykształcone lub piastujące znaczące stanowiska, względnie
odznaczające się inteligencją lub dobrym urodzeniem. (Ciekawe, że dziś brzmi to
jak opowieść z Rzeczypospolitej Szlacheckiej). Regula ta nie dotyczyła kobiet i duchownych, którzy nie mogli się pojedynkować. Za osoby niehonorowe uważano
zdrajców, dezerterów z armii polskiej, homoseksualistów, osoby karane, piszących
anonimy, nałogowych alkoholików (o ile popełniali czyny poniżające), lichwiarzy,
paskarzy, hazardzistów, paszkwilantów i szantażystów.
"Kodeks honorowy" Zamoyskiego i Krzemieniewskiego był bardziej demokratyczny. Przyznawał on zdolność honorową każdemu, kto przekroczył 21 rok życia oczywiście z wyjątkiem osób karanych za przestępstwa hańbiące. Odpadały zatem
wymogi dobrego urodzenia i V'l'fkszta/cenia (matura). Kodeks ten uważał pojedynek
za ostateczność; należało wszystko uczynić, by go uniknąć. Większość korporacji
akademickich korzystała z "Kodeksu honorowego· Zamoyskiego i Krzemieniewskiego.
Oba kodeksy stanowiły, że "osoba honorowa" była zobowiązana do obrony honoru, gdy została obrażona. Aby zadość uczynić postępowaniu honorowemu, obrażony musiał posłać - w ciągu 24 godz. od czasu obrazy - sekundantów osobie obrażającej. Sekundanci obrażonego i obrażającego spotykali się na posiedzeniach,
z których sporządzano protokoły. Sekundanci, mający wiążące wytyczne swego
mandanta, ustalali rodzaj zadośćuczynienie> honorowego. Takim zadośćuczynie-
niem mogły być, w zależności od obrazy i zgody stron: wyjaśnienie, zaprzeczenie
obrazy, usprawiedliwienie, przeproszenie, pojedynek i "jednostronny protokół sekundantów". Taki protokół spisywano wówczas, gdy obrażający odmawiał udzielenia satysfakcji honorowej
Kodeks dopuszczał w pojedynku broń białą, jak szabla lub szpada oraz broń
palną w postaci niegwintowanych pistoletów. W Polsce w zasadzie pojedynkowano
się na szable lub niegwintowane pistolety.
Pojedynek na szable, w zależności od ustaleń sekundantów, działających
zgodnie z wytycznymi swych mandantów, mógł trwać do "pierwszej krwi", "drugiej
krwi" oraz do "zupełnej niezdolności pojedynkowej". W pojedynku na szable miejsce walki musiało mieć co najmniej 12 m., a maksymalnie 39 m. długości. W pojedynku na szable dopuszczalne, a nawet bardzo przydatne, były bandaże: szyjny,
na puls, na przedramię, brz\.lszny i pachwinowy.
Moi sekundanci mieli wyraźne dyspozycje: jedynym zadośćuczynieniem dla mnie
będzie pojedynek "do zupełnej niezdolności". Wybór broni należał do mnie, jako
osoby obrażonej. Wybrałem szable. Tu małe wyjaśnienie. Szable pojedynkowe, o
długości mniej więcej sportowego floretu, były szerokości grubego palca. ostre i
cienkie, tak że przy nieumiejętnyrn cięciu zwijały się i nie cię/y, a biły dosłownie jak
stalowy bicz.
Należy dodać, że wszyscy czterej sekundanci wspóinie wybierają kierownika
placu, a każdy z pojedynkujących się ma obowiązak przyprowadzić ze sobą lekarza. Moimi sekundantami byli dwaj bracia Reuttowie: Marcin, mój szwagier, były
bokserski mistrz Warszawy, prawnik, publicysta, jeden z czołowych przywódców
ONR oraz Adolf, prawnik, publicysta, po wojnie działacz PAX-u. Lekarzem moim
był dr Janusz Miłaszewski, świetny, młody chirurg warszawski (rozstrzelany przez
Niemców w czasie okupacji w Warszawie). Kierownikiem placu był dr Włodzimierz'
Sylwestrowicz, znakomity chirurg, znany działacz narodowy, rozstrzelany przez
Niemców w Mauthausen w 1940 roku.
Kodeks honorowy przewidywał sytuację, w której strony, lub jedna ze stron, nie
władają białą bronią, a pojedynek ma odbyć się na szable. Wówczas można było
ustalić termin pojedynku na okres późniejszy, np. za miesiąc, wyznaczając jednak
dokładnie jego datę. Strony przez ten czas mogły się do walki przygotować. Zarówno ja, jak i mój przeciwnik, nie znaliśmy sztuki władania szablą i dlatego termin
pojedynku zóstał wyznaczony za miesiąc od chwili ustalenia warunków starcia.
W Warszawie, przy ul. Hożej 41 mieścił się prywatny Zakład GimnastycznoSportowy, prowadzony przez Stefana Szelestowskiego, olimpijczyka, byłego mistrza Polski w pięcioboju nowoczesnym, długodystansowego biegacza i wszechstronnego sportowca. Szelestowskiego znałem z boisk sportowych. Kiedy on kończył swoją piękną karierę sportową, ja zaczynałem starty sportowe jako skoczek
wzwyż, w barwach warszawskiej Polonii. Zgłosiłem się do niego z prośbą o przygotowanie mnie do pojedynku na szable, czekającego mnie za cztery tygodnie. Zapytany o nazwisko przeciwnika, podałem je Szelestowskiemu. Opłatę za kurs pojedynkowy w wysokości 100 zł. uiściłem natychmiast (dla nieznających wartości
przedwojennej złotówki muszę wyjaśnić, że kwota ta stanowiła połowę zarobku
niższego urzędnika w Warszawie) i rozpocząłem pierwszą z dziesięciu lekcji szermierki pojedynkowej, w więc dwie lekcje na tydzień.
Dla mających styczność ze sportem wydać się musi rzeczą niemożliwą, aby
można nauczyć kogoś szermierki na szable w ciągu 10 jednogodzinnych lekcji.
Gwoli prawdzie muszę podkreślić, że ja nie uczyłem się szermierki na szable, a uczyłem się walki na szable w pojedynku do pierwszego trafienia. To jest różnica
zasadnicza.
Postawa walczącego w pojedynku na szable jest zupełnie inna, niż w szermierce sportowej, bo szab/2 jest trzymana wysoko nad głową, chroniąc ją przed cięciem i dając jednocześnie możliwość zadania szybkiego cięcia przeciwnikowi. Walczący w pojedYrlku na szable ma wyuczone dwa lub trzy cięcia, połączone z fintą,
tj. cięciem pozornym, myiącym przeciwnika i ułatwiającym wykonanie cięcia zamierzonego. ,Iest rzeczą oczyvvistą, że te dwa lub trzy cięcia należy dobrze opanować i
wykonać z odpowiednią szybkością i dokładnością. Cały mój trening polegał na wyrobieniu szybkości i dokładności w wykonaniu wyuczonych, tych samych cięć,
zawsze połączonych z fintą. Ćwiczenia były męczące i nieciekawe, bo do znudzenia trzeba było powtarzać te same cięcia z fintą, coraz szybciej i szybciej, aby zawsze wracać, natychmiast po każdym cięciu, do zasadniczej postawy, tj. górnej zasłony głowy. Trener miał zasadę: nigdy nie chwalić ucznia. Twierdził, że zawsze
można zrobić lepiej i szybciej. I tak trwała przez całą godzinę nauka, bez żadnego
cdpoczynku. Wracałem z lekcji piekielnie zmęczony, pomimo posiadania niezłej
kondycji fizycznej, jako startujący w tym okresie lekkoatleta.
Na marginesie podam, że jeszcze rok później, na treningu lekkoatletycznym na
stadionie AZS-u w Parku Paderewskiego na Pradze, próbowałem owych wyuczonych cięć z fintą na szermierzach AZS, obok trenujących w maskach szermierkę
na 3zable. Nie było wśród nich szermierza, którego bym nie zaskoczył tym swoim
cięciem pojedynkowym z fintą. Każde moje cięcie dochodziło do celu. Ale to mi się
udawało przy pierwszych kilku złożeniach się. Potem moje finty były przez szermierzy rozszyfrowane i bezlitośnie karcone ich cięciami.
Wracam do spraw mojego pojedynku. Ostro i planowo, a prżede wszystkim systematycznie trenowałem z mym nauczycielem - fechmistrzem, a termin pojedynku
zbliżał się nieuchronnie. Sekundanci ustalili, że odbędzie on się o godz. S-ej rano,
dnia 10 lutego 1935 roku (23 rocznica mych urodzin), w dużej sali gimnastycznej
Szkoły Sportowej Szelestowskiego, przy ul. Hożej 41.
Wczesnym mroźnym rankiem w dniu 10 lutego, jeszcze przed świtem, przybyłem, wraz ze swoimi sekundantami i lekarzem, na miejsce pojedynku. Lekarz założy! ustalone prctokółem banda:ze - brzuszny, szyjny i na puls. Obnażony do pasa
stawiłem się punktualnie na placu starcia.
Po zdezynfekowaniu przez lekarzy kling szabel, kierownik placu skontrolował
założone bandaże i zgodnie z zasadami wezwał zwaśnione strony do pogodzenia
się. Obie strony odmówiły pojednania. Po sakramentalnym wezwaniu kierownika
placu "naprzód" ostro ruszyłem na przeciwnika. Pierwsze i drugie cięcie z fintą trafiły na zasłonę przeciwnika. Dopiero moje trzecie cięcie, wykonane znacznie szybciej, wypadło znakomicie, jak na pokazie szermierki pojedynkowej. Wykonałem
fintę w prawo, by ciąć w wypadzie prosto przez całą twarz mego adwersarza - od
czoła aż po brodę.
Przerwa. Lekarze tamują krew, zakładają klamry na twarzy mego przeciwnika, a
sekundanci zastanawiają się czy pojedynek należy uznać za zakończony. Swoim
sekundantom oświadczyłem, że skoro mój przeciwnik chodzi i włada rękami, to jest
zdolny do dalszej walki. Wszak strony mają walczyć - stosownie do ustaleń - "do
pełnej niezdolności pojedynkowej". Moje stanowisko podzielili moi sekundanci.
Pojedynek miał więc trwać dalej.
Mój przeciwnik, po opatrzeniu przez lekarzy i dezynfekcji kling, przystąpił do dalszej walki z widoczną wściekłością w oczach. Zgrzytając niemal zębami ruszył z
furią na mnie i zanim zdążyłem dokonać prawidłowej zasłony, ciął mnie z potężną
silą w wewnętrzną stronę prawej ręki w zgięciu łokcia. Cięcie było wykonane źle,
szabla prowadzona nierówno, ze zbyt dużą siłą, spowodowała zwinięcie się klingi,
która jak bicz ze stali, pozostawiła mi na ręku ciemno-krwawą pręgę grubosci pół
palca (nomen omen - wszak był Pręgowskim).
Znowu przerwa, znów dezynfekcja kling i ponowne starcie. Od tego momentu
panowałem na placu. ?rzeciwnik przeszecłł do obror.y. Po kilku atakach i udanej
fincie, ciąłem mego przeciwnika w prawą dłoń. Rana okazała się tak głęboka, iż
uniemożliwiła mojemu przeciwnikowi dalszą walkę. To był koniec pojedynku.
Po opatrzeniu rany mego przeciwnika kierownik pojedynku wezwał strony zgodnie z Kodeksem Honorowym - do podaniCl sobie rąk na znak pojednania. Po
krótkim zawahaniu Pręgowskiego, podalismy sobie ręce. Podając mi rękę powiedział: "dotrzymałeś słowa, ciąłeś mnie po twarzy". Nie pamiętam mojej odpowiedzi.
Pręgowskiego spotkałem potem jeden tylko raz. Było to w drzwiach "Cafe Clubu" w
Warszawie, jeszcze przed wojną. Wiem, że w latach siedemdziesiątych był profesorem na Akademii Medycznej w Białymstoku. Zmarł kilka lat temu.
Z opisu naszego pojedynku można odniesć wrażenie, że trwał on bardzo krótko.
Tymczasem tak nie było. Każde zetknięcie się klingi z ciałem człowieka, nawet nie
zostawiające rany, musi spowodować przerv>'ędla dezynfekcji kling, nie mówiąc już
o przerwach w wypadku drobnych ran, czy też zadrapań. Każde starcie stron kontroluje doświadczonym okiem kierownik placu i baczy, by walczący zachowali odpowiedni dystans. Stąd też częste komendy "stój". Istotną sprawą jest zachowanie
w pojedynku na szable odpowiedniego dystansu pomiędzy walczącymi. Umożliwia
to walczącym wykonYW2nie prawidłov.tych cięć i utrzymanie odpowiedniej zasłony,
a kierownikowi placu kontrolę nad walką, by móc ją przerwać w razie konieczności.
Od doświadczenia kierownika placu zależy prawidłowy przebieg pojedynku.
Znany mi jest pojedynek na szable dwóch znajomych studentów, którzy oprócz
ochoty niemieli żadnego pojęcia o walce na szable. Kierownik placu również. A rezultat - obydwaj przeciwnicy mieli po kilka szarpanych ran na plecach! Obaj bowiem stanęli twarzą w twarz i bez opamiętania .siekli się wzajemnie. Klingi ich szabel, wyprowadzone z siłą i złością, zwijały się jak stalowe bicze, a końce tych kling
"dziobały" plecy przeciwnika, za każdym razem zostawiając szarpaną ranę. Każdy
z walcząch uważał cofnięcie się za dyshonor, chociaż tego wymaga sztuka pojedynku na szable. Kierownik placu spokojnie przypatrywał się wzajemnemu "biczowaniu" po plecach obu przeciwników. To była parodia pojedynku w v.tykonanlu
wszystkich uczestników.
Dlatego nasz pojedynek nie był krótki, jak to błędnie można ocenić, czytając dziś
sam opis. Trwał dobre 45 minut. Po zakończeniu pojedynku podszedł do mnie lekarz mego przeciwnika i przedstawił się: Iwanowski i też Antoni. Był to jedyny spotkany w życiu mój imiennik.
..
.
W tym miejscu pragnę nadmienić, że sekretarka Szelestowsklego w przeddzlen
pojedynku, po zakończeniu ostatniego treningu, oświadczyła z poważną miną, że z
pewnością stoczę zwycięską walkę. Potraktowałem jej "proroctwo" jako przejaw
życzliwości. Tymczasem był to, jak się okazało, pogląd jej szefa. Kilka miesięcy
później, bodaj na ul. Pięknej, spotkałem ową sekretarkę. Wtedy opowiedziała mi, w
wielkiej tajemnicy, przedziwną historię. W trzy dni po rozpoczęciu przeze mnie treningu zjawił się u Szelestowskiego mój przeciwnik i prosił również o lekcje szermierki pojedynkowej. Zapytany kto jest jego przeciwnikiem, wymienił moje nazwisko. Szelestowski odmówił. Według relacji mojej informatorki, Władysław Pręgowski zaapelował do solidności i uczciwości trenerskiej Szelestowskiego, tłumacząc
mu, że w Warszawie jest jedynym trenerem w tej specjalności (co było zgodne z
prawdą), że może uczciwie uczyć nas obu, a zwycięży lepszy. Tej argumentacji
uległ Szelestowski i stąd też przepowiednia sekretarki, która po prostu powtórzyła
mi pogląd swego szefa.
Po upływie roku od pojedynku z Pręgowskim, kilku przyjaciół z korporacj~ zwróciło się do mnie z propozycją powrotu do "Ostoi". Zgodziłem się pod warunkiem Je?nomyślnej zgody wszystkich członków korporacji na mój powrót. Zdawałem s.o~le
sprawę z tego, że w Pręgowskim mam wroga, i że on będzie się twardo sp~eclwlał
mojemu powrotowi. Tak też się stało. Do korporacji już nie wróciłem, co me przeszkadzało mi utrzymać serdeczne stosunki z wieloma "ostojczykami". B~ł na~et
okres, kiedy na prośbę oldermana, Feliksa Pokrzywy, prowadZiłem dla glermkow
kurs szermierki pojedynkowej.
Dzisiaj, z kilkudziesięciu członków korporacji "Ostoja", pozostało już n!e~!el~.
W Warszawie żyją bracia Zgorzelscy, zbliżający się do 90-~ki o:az Si. JazwJns.k!,
emerytowany profesor Politechniki i Wł. Detko. W Kanadzl~ ~TlIeszkaSi.. Kupsc.
We Francji - Wiesław Rago, emerytowany profesor francuskiej politechniki. Wielu
zabrała wojna i powstanie warszawskie.
Jeden z naszych comilitonów, Tadeusz Petz, był sprawcą dramatycznego zajścia, w którym dwie osoby poniosły śmierć, a trzecia była ranna. A oto jak doszło
do tego dramatu i jak wyglądał jego przebieg.
Tadeusz Petz, student WSH, siostrzeniec słynnego potentata prasowego, właściciela krakowskiego ,,!ILJst~owanegoKuriera Codziennego", zwanego "Ikacem",
Mariana Dąbrowskiego, był żonaty. Znałem jego żonę. Była ona ładną i zgrabną
niewiastą.
Jak się później okazało, nawiązała romans ze znakomitym pływakiem warszawskiego AZS-u, Januszem Szwankowskim, studentem warszawskiej Politechniki.
Na nieszczęscie Tadeusz był ogromnie zakochany w swojej żonie i do tego szalenie zazdrosny. Dowiedziawszy się o romansie swej żony, zupełnie serio ostrzegł ją,
że jeżeli jeszcze raz spotka się ze Szwankowskim, to zastrzeli ich obydwoje. Widocznie żona Tadeusza nie znała dostatecznie charakteru swego męża, bo spotkała się ze swym amantem w kawiarni, na rogu ul. Mokotowskiej i Pięknej (po wojnie
była tam jakaś marna knajpa). .
. .
Prawdopodobnie Tadeusz śledził swą niewierną żonę, bo wszedł do kaWiarni
gdzie siedzieli kochankowie. Jak relacjonowała cała ówczesna prasa, zduszonym z
emocji głosem zażądał, aby natychmiast wyszli na ulicę. Kiedy cała trójka znalazła
się przed kawiarnią, Tadeusz błyskawicznie wyciągnął pistolet. Pierwszymi dwoma
strzałami zabił Janusza Szwankowskiego, dwa następne oddał do żony, a trzecim,
mierzonym w skroń, odebrał sobie życie. Z tych trojga uczestników dramatu, z życiem wyszła jedynie żona Tadeusza. Oddane do niej strzały raniły ją tylko lekko.
Czyżby zakochany Tadeusz chciał jej darować życie?
Drugi mój pojedynek był rezultatem zajścia, które spowodowało aż .si~dem
spraw honorowych. W jakieś dwa lata po pierwszym pojedynku, chyba w Zimie roku 1937, kiedy już byłem aplikantem adwokackim, znalazłem si.ę dość przypad.kowo w godzinach wieczornych w lokalu klubu sportowego WKS "Zoliborz" nad Wisłą
(obecnie budynek KS "Spójnia").
Podczas miłej pogawędki z młodą żeglarką klubu, którą znałem osobiście, przechodzący młody i wysoki mężczyzna rzucił pod moim adresem jakąś prowokacyjną
uwagę. Wstałem i upewniwszy się, że ta uwaga dotyczyła mojej osoby, zażądałem
satysfakcji honorowej. Wyjąłem portfel i wręczyłem temu osobnikowi moją wizytówkę, żądając jego wizytówki lub personaliów z adresem. Mój przeciwnik wyjął
portfel, zaczął w nim grzebać powoli i w pewnym momencie, kładąc rękę na malm
ramieniu, powiedział: "nie denerwujcie się ojcze". Na taką nową prowokację odpowiedziałem spokojnie: "widzę synu, że to nie skończy się sprawą honorową, a
zwykłym mordobiciem". Wówczas ów nieznajomy zaatakował mnie niespodziewanie, uderzając pięścią w skroń i zrzucając mi okulary na podłogę. Na to uderzenie
odpowiedziałem dwoma precyzyjnymi ciosami - lewym sierpowym i prawym podbródkowym. Po moich ciosach nieznajomy runął jak ścięty na podłogę. W tym momencie schwyciło mnie trzech nieznajomych oficerów i zrzuciło ze schodów, prowadzących do hallu.
Powróciłem do sali klubu i po zidentyfikowaniu oficerów wręczyłem im bilety wizytowe, żądając satysfakcji honorowej. To samo uczyniłem wobec nieznajomego,
tak niedawno występującego w roli kiepskiego boksera, chcąc dać mu dodatkową
nauczkę. Nazwisk oficerów dziś już nie pamiętam, gdyż wszystkie protokóły spraw
honorowych spłonęły w mym warszawskim mieszkaniu w czasie powstania. Agresywny nieznajomy nazywał się Lechosław Kopytyński i był. z zawodu inżynierem,
członkiem ponadto jakiejś korporacji akademickiej.
Sekundantami moimi w sprawie honorowej z inż. Kopytyńskim byli dwaj przyjaciele z korporacji "Ostoja", Feliks Pokrzywa i Lech Juchniewicz (po wojnie adwokaci w Warszawie). Na drugim posiedzeniu sekundantów ustalono warunki pojedynku: szable, starcie "do zupełnej niezdolności pojedynkowej", rodzaj bandaży i
termin pojedynku. Ten pojedynek trwał tak krótko, że już dziś nie pamiętam nazw.iska kierownika pojedynku i mego lekarza. Wydaje mi się, że lekarzem był dr Zanski. Mieisce było to samo: sala sportowa Szelestowskiego p~zy ul. Hożej 41 (oczywiście ża wynajęcie sali na pojedynek trzeba było zapłacić; płaciły obie strony).
Pojedynek trwał zadziwiająco krótko. Po komendzie "napród" ruszyłem ostro do
przodu i pier'v'l'szym,tym samym cięciem z fintą na prawo i cięciem wprost w wypadzie, zakończyłem walkę. Klinga mojej szabli przecięła do kości rękę przeciwnika.
Starcie trwało nie dłużej niż pół minuty.
Nigdy już nie spotkałem inż. Kopytyńskiego. Przed czterema laty przeczytałem
jego nekrolog w "Życiu Warszawy". Lechosław Kopytyński był starszy ode mnie o
pięć lat i był, co dziwniejsze, kolegą szkolnym z Górskiego, mojego pierwszego
przeciwnika, Władysława Pręgowskiego.
Natomiast dziwnie potoczyły się losy dalszych spraw honorowych, związanych z
incydentem w klubie oficerskim nad Wisłą. Dwaj oficerowie uznali swoją interwencję w zajściu między mną, a Kopytyńskim za niewłaściwą i niczym nie uzasadnioną, bo nie znali żadnego ze zwaśnionych, ani nie znali całe.go przebiegu zajśc~a;
wyrazili ubolewanie i przeprosili mnie. Trzeci oficer, porucznik 30 pułku Strzelcow
Kaniowskich, okazał się "kozakiem". Nie tylko nie chciał uznać za niewłaściwe
swego postępowania i przeprosić mnie, ale chętnie przystał na propozycję pojedynku na szable, we władaniu którymi był ponoć mistrzem swego pułku. Sytuacja
zaczynała być ciekawa. Będę miał za przeciwnika kogoś kto włada szablą nie gorzej niż ja. Wynik pojedynku był sprawą otwartą.
Moi sekundanci, bracia Marian i Adolf Reuttowie, mieli moje zlecenie ustalenia
pojedynku na szable, do zupełnej niezdolności. Sekundanci mego przeciwnika,
dwaj oficerowie z tego samego pułku, chcąc widocznie nastraszyć mnie, zaproponowali moim sekundantom, aby pojedynek odbył się na szable kawaleryjskie. W
tym miejscu należy nadmienić, że w latach międzywojennych pojedynki na szable
kawaleryjskie należały do wielkiej rzadkości. Z uwagi bowiem na ciężar szabli i jej
szerokość, cięcie mogło być śmiertelne, a w każdym razie musiało spowodować
kalectwo. Ta propozycja mego przeciwnika okazała się "bluffem", bo po przyjęciu
przeze mnie proponowanych szabli kawaleryjskich, jego sekundanci wycofali ten
warunek. Kierownikiem pojedynku był mjr Władysław Dobrowolski, olimpijczyk,
słynny szermierz i lekkoatleta. Na miejsce pojedynku wybrano salę Towarzystwa
Gimnastycznego "Sokół", Gniazdo Marymont, przy ul. Gdańskiej 2, którego to gniazda przez pewien czas byłem naczelnikiem (obecnie mieści się tam przedszkole).
Była niedziela, godzina S-ta rano. Na dworze panował siarczysty mróz, przekraczający 20 st. C. W lokalu zimno jak w psiarni. Rozebrany do pasa, z bandażami
na brzuchu i na szyi, c:zekam niecierpliwie na sygnał do walki. Mija 15 minut, pół
godziny. Jestem nieludzko przemarznięty, a ręce mi grabieją. Zwłoka dla mnie niezrozumiała. A wreszcie, po niemal godzinie opóźnienia wchodzą moi sekundanci
i oznajmiają, że kierownik pojedynku, mjr Dobrowolski stwierdził, że sala gimnastyczna jest nieodpowiednia, stanowczo za mała do odbycia pojedynku na szable.
Starcie w tych warunkach nie będzie gwarantowało prawidłowości walki i przy takiej ciasnocie grozi nawet śmiercią. Mjr Dobrowolski oświadczył, że jest zbyt doświadczonym szermierzem, by godzić się na pojedynek w takich warunkach.
A zatem mój trzeci pojedynek nie odbył się z przyczyn niezawinionych przez żadnego z przeciwników.
W krótkiej rozmowie z moimi sekundantami prosiłem ich o szybkie, ustalenie
nowego miejsca i daty pojedynku z bojowym porucznikiem. Na ńajbliższym posiedzeniu sekundantów doszło między nimi do sporu. Mei sekundanci domagali się
ponownego ustalenia d3ty i miejsca pojedynku, jego sekundanci twierdzili, że jest
to niemożliwe, bo takiej sytuacji nie przewiduje Kodeks Honorowy. Istotnie, oba
Kodeksy Honorowe nie przewidziały sytuacji, kiedy nie dochodzi do pcjedynku
wskutek wybrania nieodpowiedniego miejsca (sali) i dyskwRlifikacji tegoż miejsca
przez kierownika pOjedynku.
Sekundanci stron, pomimo kilku posiedzeń, nie mogli dojść do porozumienia i dla
rozstrzygnięcia problemu nieprzewidzianego przez Kodeks Honorowy powołali arbitra w osobie płk. dyp!. Franciszka Arciszewskiego, posła na Sejm RP. Arbiter wydał ciekawe, precedensowe orzeczenie: pojedynek powinien się odbyć, należy wyznaczyć nowy termin i nowe miejsce starcia. Zawinili - zdaniem arbitra - sekundanci obu stron, wybierając nieodpowiednie miejsce. Z tych przyczyn obaj przeciwnicy powinni zażądać satysfakcji honorowej od swoich sekundantów, a do prowadzenia dalszej sprawy wyznaczyć nowych. W uzasadnieniu podał arbiter, iż nie
został osiągnięty cel wszczętej sprawy honorowej, jakim było uzyskanie przez obrażonego satysfakcji honorowej i to bez jakiejkolwiek winy z jego strony.
Dla mnie sprawa była prosta. Zmieniłem sekundantów i czekałem na nowy termin pojedynku. Tymczasem w "obozie" mego przeciwnika zapanowało wielkie zamieszanie. Jak się okazało, zmiana sekundantów, zawodowych oficerów, przez ich
mandanta, również zawodowego oficera, na skutek nienależytego wywiązania się z
obowiązków i żądanie od nich satysfakCji honorowej (co nakazywało orzeczenie
arbitra), musiała być zameldowana dowódcy pułku.
Po zaznajomieniu się ze wszystkimi protokółami z posiedzeń sekundantów, dowódca pułku uznał, że interwencja jego podwładnego porucznika w zajściu pomiędzy mną a Lechosławem Kopytyńskim była niczym nie uzasadniona i wydał porucznikowi rozkaz przeproszenia mnie.
W rezultacie mój przeciwnik w galowym mundurze, w obecności wszystkich
czterech nowych sekundantów, odczytał ułożoną przeze mnie, a przedtem zaakceptowaną przez niego, formułkę przeprosin. Moimi nowymi sekundantami w tej
sprawie byli Feliks Pokrzywa i Lech Juchniewicz. Podanie rąk zakończyło długotrwałą sprawę honorową. Dziś już nie pamiętam ani twarzy, ani nazwiska zadziornego porucznika.
Na zakończenie moich wspomnień o sprawach honorowych, pragnę w skrócie
opowiedzieć o ostatniej, w której występowałem w charakterze sekundanta.
Było to w czasie okupacji w Warszawie. W roku 1942 zwrócił się do mnie, j~ko
znawcy spraw honorowych, Andrzej Bielawski, przyjaciel mego brata, z prosbą
abym był sekundcmtem w jego sprawie honorowej. Miał on bowiem nieprzyjemny
zatarg z jakimś przemysłowcem w trakcie towarzyskiego spotkania.
., .
Takiej prośbie nie odmawia się w zasadzie. Po otrzymaniu więc personaliow I
adresu owego osobnika, ubrany w ciemny garnitur, w towarzystwie drugiego sekundanta, udałem się pod wskazany adres. O ile pamięć !l1nie nie zawodZI, była to
duża kamienica na ul. Nowogrodzkiej, przy ul. Marszałkowskiej.
.
Na I-szym piętrze, umieszczona na drzwiach wizytówka upewniła nas, że trafiliśmy. Nacisnąłem energicznie dzwonek i po krótkiej chwili otworzył nam drZWImęzczyzna średniego wzrostu, w wieku około czterdziestki. Upewniwszy się co do tożsamości mężczyzny, oficjalnym tonem oznajmiłem mu kim jesteśmy i zaż.ądałem
podania nazwisk i adresów jego sekundantów, celem uzyskania satY~f~kcjl hono~
rowej przez naszego mandanta. Osobnik ów popatrzył na nas wyraznie wrogo I
powoli cedząc słówka zapytał, czy poczekamy na jego telefon w tej sprawie do
Gestapo? Przez 'otwarte drzwi do pokoju z przerażeniem zauwa~yłem olbrzymi
pcrtret Hitlera wiszący na ścianie. Zrozumiałem, ze adwersarzem BIelawskiego był
hitlerowiec, władający znakomitą polszczyzną i obracający się w polskim towarzystwie. Starając się zachować godnie oświadczyłem, że w tych warunkach nie ma
moV'ryo sprawie honorowej, i że postąpimy zgodnie z Kodeksem Honorowym. Odeszliśmy zachowując spokój i z ulgą opuszczając to niebezpieczne miejsce.
OczywiŚCie sporządziliśmy wraz w drugim sekundantem - zgodnie z decyzją Kodeksu Honorowego - tzw. protokół jednostronny, dyskwalifikujący honorowo pozwanego. Z uwagi jednak na nasze osobiste bezpieczeństwo zrezygnow~liśmy z
wysłania tegoż protokółu do owego hitlerowca. O powyższym zawladC!mllismy naszego mandanta, radząc mu chwilowe opuszczenie swego mieszk~nia .. Wtedy to
pomyślałem, że dobrze się stało, iż nie wręczyliśmy naszych blietow wizytowych,
jak się zawsze robi w takich sytuacjach. Musielibyśmy wtedy zażądać zwrotu wIzytówek, lub odebrać je siłą. Protokół jednostronny spłonął w powstaniU, a nazwiska
hitlerowca już dziś nie pamiętam. Nasz mandant, Andrzej Bielawski, w krótki czas
po wojnie, w 1945 roku zginął w Warszawie, zamordowany w tajemniczych okolicznościach.
W latach okupacji niemieckiej w Warszawie niespodziewanie odżyły wspomnienia z odbytych przeze mnie pojedynków, a krótka relacja o nich prawdopodobnie ocaliła mi życie, a co najmniej pozwoliła /lIi na uniknięcie obozu koncentracyjnego. A było to tak. Lato 1943 roku w Warszawie. Czwarty rok okrut~ej okupacji. Warszawa spływa krwią. Niedawno bestialsko zlikWidowano getto zydowskle
po bohaterskiej obronie garstki żydowskich bojowców. Liczne czerwone plakaty z
nazwiskami rozstrzelanych przypominają, że śmierć chodzi po ulicach Warszawy.
Ja nadal pracuję w centrali Banku Rolnego przy ul. Nowogrodzkiej. Pensja ,głodowa, w przedwojennej wysokości 375 zł. miesięcznie, nie może wystarczyc na
utrzymanie mojej czteroosobowej rodziny. Staram się zatem o przydz~elenie mijak
największej ilości nocnych dyżurów. Bank Rolny we własnym zakreSie zorganlzowal służbę obrony przeciwlotniczej. Utworzono kilkudziesięcioosobową grupę OPL,
złożoną z pracowników fizycznych i umysłowych. Każdej nocy w banku pełni dyżur
1O-cio osobowa grupa, składająca się w większości z pracowników fizycznych. Kierownikiem drużyny i jego zastępcą jest pracownik umysłowy. Każdy taki nocny dyżur jest płatny w wysokości 15 zł. za jedną noc. W ten sposób do pensji dorabiałem
od 150 do 200 zł. miesięcznie.
Na dyżurach nocnych część drużyny czuwała, a druga część spała, by po kilku
godzinach zamienić role. Zwyczajowo rano, o godz. 7.45, cała drużyna .no~na zdawała swój dyżur, w głównym hallu na parterze banku, komendantOWI głownemu
OPL bankowego, którym był również Polak, urzędnik banku..
. . .
Któregoś ranka, latem 1943 roku, byłem po dyżurze nocn~m I z całą d.zlesl~cloosobową grupą OPL znalazłem się w halit.: banku, oczekUjąc: na zdanie dyzuru
komendantowi OPL. W tym czasie wchodził do banku, wraz ze swoją sekretarką,
wicekomisarz niemiecki banku, dr Schwering. Nie znałem go osobiście, ale wiedziałem kim jest wchodzący. Wchodząc komisarz Schwering powiedział "guten
Morgen" i uchylił kapelusza. Stojąca obok mnie grupa woźnych skłoniła się. głęboko. Ja nie drgnąłem, pozostałem wyprostowany i spokojnie patrzyłem na hitlerowskiego dygnitarza.
.
Nie minęła nawet godzina, kiedy do działu ubezpieczeń społecznych, gdZie pracowałem, wpadł mój serdeczny przyjaciel, Jerzy Falenciak (po wojnie profesor prawa rzymskiego na wrocławskim uniwersytecie). N~ twarzy je~o widać był? wie.lkie
zdenerwowanie. Muszę dodać, że Jerzy Falenclak, władający biegle Językiem
niemieckim, pracował w Biurze Tłumaczy banku, przy Komisarzu Rzeszy Niemieckiej. Z krótkiego wyjaśnienia Jerzego wynikało, że komisarz dr Schwering poczuł
się znieważony przeze mnie tym, że nie odpowiedziałem ukłonem na jego pozdrowienie. Towarzysząca mu sekretarka, na jego żądanie, ustaliła moje nazwisko.
.
Myślałem, że sprawa przycichnie, a komisarz o mnie zapomni.- T~mc~asem minęło już kilka dni, a Jerzy zawiadomił mnie, że komisarz nadal Się piekli na wspomnienie o wyrządzonym mu afroncie. Czwartego dnia wezwano mnie przed ob!lcze
komisarza Schweringa.. Tłumaczem była pracownica banku, Polka. Komisarz
przywitał mnie skinieniem głowy i zimnym spojrzeniem jasno niebieskich o~zu. K~edy usiadłem naprzeciw niego, oświadczył twardym głosem, że w ~wym dniU na jego grzeczne "dzień dobry" i uchylenie kapelusza wszyscy obecni w hallu Polacy
ukłonili się i odpowiedzieli pozdrowieniem. Natomiast ja nie tylko nie oddałem ukłonu, ale mierzyłem go aroganckim spojrzeniem. Z naciskiem podkreślił, że w tym
przypadku nie chodzi o jego osobę. Sprawa jest znacznie ~ow~żniejsza. On, dr
Schwering, tu w Generalnej Gubernii reprezentuje Rzeszę Niemiecką. MOcn? za~
akcentował, że w jego osobie została znieważona Rzesza Niemiecka. Stawia mi
zatem istotne pytanie - czy ja, jako Polak, akceptuję współpracę Polaków z Niemcami?
Pytanie to było dla mnie wprost zabójcze. Było dla mnie oczywiste, że moja odpowiedź może być tylko jedna - nie! A taka odpowiedź w obecności świa?k~ rn~si
spowodować wydanie mnie'w ręce gestapo. Nie było czasu.na ~a~tanawla~le Się,
jak wybrnąć z zastawionej na mnie pułapki. Musiałem odpowled~lec nat~c~mlast
Chciałem zyskać na czasie i wobec tego oświadczyłem komisarZOWI,ze zanim
odpowiem na jego pytanie, chciałbym pokrótce wyjaśnić okolic~ności wy~arze~ia.
Otóż, powiedziałem, w kłaniającej się mu grupie, wszyscy byli. prac0:-Vnlk~':ll ~zycznymi - woźnymi, jedynym pracownikiem umysłowym byłam ja. MOJe.skl.menle
głową (tu skłamałem), wśród nisko kłaniających się wożnych, mogło byc mezauważalne. Moje zaś, rzekomo aroganckie, spojrzenie było w mym życiu przyczyną
wielu ostrych konfliktów, co kilkakrotnie kończyło się pojedynkiem na szable w czasach studenckich i korporacyjnych.
Po tych słowach po raz pierwszy na twarzy komisarza Schweringa pojawił się
uśmiech. Oświadczył, że on także był członkiem korporacji akademickiej w Hamburgu i także pojedynkował się na szable. To rozładowało niebezpiecznie naprężoną atmosferę. Dalsza rozmowa stała się miłą pogawędką na temat studiów, również prawniczych, korporacji i pojedynków, oczywiście za pośrednictwem tłumacza.
Na zakończenie rozmowy komisarz Schwering podał mi rękę, mÓ"'viąciż żałuje, że
nie znam języka niemieckiego, bo on chętnie widziałby mnie w biurze tłumaczy.
Minął może tydzier, od tej rozmowy, kiedy zjawił się u mnie Jerzy Falenciak. Je'rzy powiedział mi, że komisarz Schwering zwierzył mu się, iż zdaje sobie sprawę,
że nie odpowiedziałem na pytanie o akceptację współpracy Pol2ków z Niemcami.
Dręczyło go to już przed zakończeniem rozmowy, ale nie potrafił zdobyć się na żądanie ode mnie udzielenia konkretnej odpowiedzi. Komisarz był wyraźnie z siebie
niezadowolony.
Nigdy juź potem nie spotkałem dr. Schweringa z Hamburga, komisarza Banku
Rolnego i nie znam jego losów. Wiem natomiast, że na krótko przed wybuchem
powstania warszawskiego, powrócił do Rzeszy.
.
.
Oprócz polskich korporacji akademickich istniały w Warszawie trzy żydowskie
korporacje akademickie, syjonistyczne.
Początkowo działały one nielegalnie, bo nie uzyskały aprobaty żadnej wyższej
uczelni. Potem zarejestrowały się jako stowarzyszenia syjonistyczne przy Komisariacie Rządu, nie ujawniając faktu, że zamierzają działać na gruncie akademickim.
Były to korporacje: "ZELOTlA", "AURORA" i "BETARIA". "Zelotia" gromadziła
młodzież akademicką z najbardziej wpływowych rodzin żydowskich, o orientacji
liberalnej, og6Ino-syjonistycznej. O podobnym profilu był2 "Aurora". Natomiast
"Betaria" skupiała młodzież syjonistów - rewizjonistów, zwolenników Włodzimierza
Żabotyńskiego. I te korporacje żydowskie przejęły zwyczaje i zasady korporacji
polskich. Obowiązywał członków korporacji "Kodeks Honorowy" Boziewicza. Uprawianie szermierki było obowiązkiem korporantów. Odbywały się też komersze.
Dwie żydowskie korporacje akademickie istniały również w Krakowie.
•
*
Na zakończenie kilka uwag o pojedynkach w II Rzeczypospolitej Polskiej. Wśród
inteligencji polskiej w okresie międzywojennym najczęstszym sposobem rozwiązywania konfliktów było wytoczenie sprawy honorowej przez posłanie sekundantów,
co niejednokrotnie kończyło się pojedynkiem.
W wojsku polskim II Rzeczypospolitej, w korpusie oficerskim istniał nawet przymus prowadzenia spraw honorowych dla rozwiązania konfliktów, w wyniku czego
bardzo często dochodziło do pojedynków. W wojsku polskim rocznie odbywało się
okolo 500 pojedynków.
Niewątpliwie pojedynek był reliktem minionych czasów, którego nie można było
zlekceważyć w pewnych sferach w stosunkach międzyludzkich. Często presja środowiska na zah3twienie poważniejszych zatargów honorowych z bronią w ręku była
tak silna, iż trudno było się uchylić od stawienia się na placu pojedynkowym. Tak
było w korpusie oficerskim, w środowisku ziemiańskim, wśród arystokracji i w dużej
części inteligencji. Pomimo, że pojedynek był zakazany przez prawo i uznany za
przestępstwo, potępiony przez religię i obłożony ekskomuniką, a nadto potępiony
przez znaczną część opinii publicznej, do pojedynków dochodziło dość często.
Znany był przed wojną wypadek, który spotkał pewnego majora WP. Kodeks
Honorowy Boziewicza nie uznawał homoseksualisty za człowieka honorowego, tzn.
takiego, który może z bronią w ręku potykać się "na udeptanej ziemi". Major był homoseksualistą i z tego powodu odmówiono mu prawa obrony swego honoru. Zrozpaczony major zastrzelił się. Jest dla mnie oczywiste, że zasady Kodeksu Honorowego dotyczące homoseksualistów były nonsensem.
Pojedynek jako forma wymierzenia sobie sprawiedliwości, niewątpliwie korzeniami swymi sięga poza "Sądy Boże". Odkąd bowiem istnieje człowiek, zawsze
Istniały konflikty, które powodowały walk~ pomię~zy z,:,aśnionymi. D~piero. znacznie później wprowadzono reguły tej walki, aby zrownac szanse przeclwnlkow I eliminować wszelki podstęp. Jednak w istocie pojedynek zawiera ~ .so?le
nętrzną niesprawiedliwość. Bywa tak, że znieważony na dodatek tracI zycie. U zroueł pojedynku tkwi wiara w boską sprawiedliwość.
.
Pomimo tych wszystkich zastrzeżeń należy zauważyć dodatnie strony pOjedynku. Pojedynek pozwalał na opanowanie zdenerwowania, strachu i był pewnego
rodzaju egzaminem odwagi. Dodać muszę, że pojedynki na niegwintowane pistolety najczęściej kończyły się bezkrwawo. Do rzadkości należało trafienie przeci~nika:
Natomiast pojedynek na szable zawsze kończył się krwawo i z'lvycięstwem jednej
ze zwaśnionych stron.
.
Wojna, okupacja niemiecka i rządy komunistów pod dyktando Moskwy brutalnie
położyły kres wszelkim sprawom honorowym i pojedynkom. Plebejska subkultura
nie tolerowała post-szlacheckich obyczajów. Nie kryję tego, że st8ło Się to z korzyścią dla społeczeństwa. Chociaż czasami mam poważne wątpliwości wobec zalewu chamstwa i bezkarności słowa.
Na zakończenie mych 'wywodów chcę krótko wspomnieć o najsłynniejszych pojedynkach w II Rzeczypospolitej. A były to poj~d~nki pon:iędzy generałe~ broni,
Józefem Hallerem a ołk fvlarianem Zyndram-Kosclałkowsklnl, generałem Stanisławem Szeptyckirn a B'ogusławem Miedzitiskim, tegoż Szeptyckiego z Aleksandrem
SI<.rzyńskim (byłym ministrem spraw zagranicznych), pis3rza Antoniego Słonimskiego z malarzem i architektem Mieczysławem Szczuką. Pojedynek był wynikiem
spoliczkowania Słonimskiego w kawiarni "Ziemiańskiej" przez Szczukę. W pOjedynku na pistolety Słonimski zranił Szczukę. Pisarz i pubiicysta Jan .Nepomucen
Miller miał pojedynek z ziemianinem Jerzym Strzemię-Janowskim, r~zy~er ~llam
Horzyca pojedynkował się z krytykiem literackim Stanisławem Baczynsklm (ojcem
poety), prof. Wacław Lednicki z płk Ignacym Matuszewskim (ministr~m skarbu).
Śmiercią zakończył się pojedynek pisarza Stanisława Strumpf-Wojtklewlcza z Aleksandrem Zawadzkim, który zginął po wymianie strzałów.
Niezrozumiale, a nawet niegodnie zachował się Józef Piłsudski w konflikcie z
gen. Szeptyckim. W czasie posiedzenia na temat organizacji władz wojskowych, w
obecności wielu osób, Piłsudski rzucił w twarz gen. Szeptyckiemu wulgarną obelgę: "Bo pan jest jak ta kurwa, co podstawia dupę to jedne';1u. to drugiemu" (~yt.
dosłowny). Gen. Szeptycki posłał Piłsudskiemu sekundantow. Plłsudsklodmowlł
satysfakcji honorowej, zasłaniając się przepisem Kodeksu HonoroweDo, wyklucz~jącego możliwość żądania satysfakcji honorowej od zwierzchnika. To zachowanie
Piłsudskiego było zadziwiające. Piłsudski w tym czasie nie był w żadnym przypadku zwierzchnikiem gen. Szeptyckiego.
wr:v-:-
"NON EST ARS MORI SED VIVERE"
(Nie sztuka umrzeć, sztuka żyć)
- dewiza K! Sparta

Podobne dokumenty