muzyka lasu - WordPress.com

Transkrypt

muzyka lasu - WordPress.com
1
Kot przybłęda siedział obok koła wozu i nieustępliwie miauczał, zaznaczając swoją
obecność po raz trzeci. Był wieczór, a łuna księżyca odbijała się blaskiem na jego
kłach, zawsze gdy otwierał mordę. Henry był prawie pewien, że tym razem kocur
słyszany był przez wszystkich członków wyprawy. Zwierzę wydając z siebie dźwięk
przebiło własne możliwości. Poza tym, na polanie gdzie z całą grupą zatrzymali się na
nocleg panowała już cisza. Większość osób powoli zasypiała, będąc tuloną do snu
przez cykanie świerszczy, rechot żab i szum liści. Dość ciche w porównaniu do
zawodzącego miauczenia.
- Pewno liczy, że mu rzucisz co do jedzenia. - odezwał się stary Earl, który
wieczorami takimi jak ten dotrzymywał towarzystwa Henry'emu.
- Karmiłem już go ze cztery razy. - odpowiedział Henry - Przypałętał się wczoraj taki
wątły, to rzuciłem mu jakieś resztki z obiadu. Wieczorem też podzieliłem się kolacją.
Dzisiaj chyba szedł całą tą drogę razem z nami. Dałem mu trochę mleka wcześniej,
jakieś resztki potem, no a teraz znowu przyszedł.
- Zdaje mnie się, że już z nami zostanie. W zasadzie, teraz to już twój kot.
- Mój?
- Tyś mu dawał jedzenie, nie tak?
- No tak.
Henry jeszcze raz popatrzył na kota. Młody, chociaż nie był już kocięciem. Żółta
sierść poprzecinana gdzieniegdzie pomarańczowymi wstęgami była zadbana. Pomimo
tego że było to dzikie zwierzę, sierść i brak ran, czy też szram na ciele świadczył
raczej o spokojnym trybie życia. Cały ten ładny wygląd kota kontrastował z jego
wychudzeniem.
- Skóra i kości. - mruknął Henry.
- Nazwij go Bones, hje, hje, hje! - skomentował Earl, zaśmiawszy się swoim
charakterystycznym, suchym od papierosów śmiechem.
- Przecież to imię jak dla psa.
- No właśnie! Rozumisz, taki kawał! Hje, hje, hje! - wyjaśnił ponownie starzec
chwaląc się kolekcją dwóch pozostałych jeszcze w ustach zębów.
- Nie nazwę go Bones. Na razie niech pozostanie Kot. Po prostu Kot. A potem coś się
wymyśli.
- Miau! - odezwał się Kot.
- Chodź Kocie. Dam ci coś do jedzenia.
Henry i jego nowy przyjaciel odeszli pozostawiając Earla samego. Staruszek
wiedział, że chłopiec dziś już do niego nie wróci, tylko pójdzie spać. On sam zresztą
też zamierzał się wkrótce położyć. Popatrzy jeszcze tylko trochę na gwiazdy, trochę
na księżyc. Powspomina stare lata. Pomarzy o tym co było. I co będzie.
***
Gdy przebywasz w lesie dość długo, możesz usłyszeć śpiew ptaków, owadów i
2
wszystkich stworzeń naziemnych, które przewijają się w listowiu. Gdy obcujesz z
lasem jeszcze dłużej, zdajesz sobie sprawę z melodyjności symfonii płynącej z tych
śpiewów. Słyszysz kaskady skal, etiudy akordów i warstwy melodii. Odczuwasz
każdą nutę dźwięków lasu.
Abraham słuchał lasu co noc, delektując się symfoniami natury. Czasem nawet
podśpiewywał razem z nią, wtapiając swój krok i oddech w rytm muzyki lasu.
Był przewodnikiem wyprawy rodzin, które zdecydowały się wyruszyć na zachód
kontynentu w poszukiwaniu kolonii założycielskiej stacjonującej w Forcie
Creekvalley. Fort leżał u źródeł Krokodyla - wielkiej rzeki, dopływającej aż pod
samo Grant Town, skąd rozpoczęła się wyprawa. Creekvalley nie dawało znaku życia
od ponad pół roku, dlatego rada miejska zdecydowała się zebrać chętne rodziny i
zorganizować wyprawę do Fortu. Zgłosiło się pięć rodzin: Porterowie, Powersowie,
Woodowie, Jacksonowie i Kingowie. Oprócz nich, do wyprawy dołączyło też kilku
biedaków, szukających na zachodzie nowego życia. Wszyscy, ponad trzydzieści osób,
podróżowali już osiem dni w nadziei, że po dziesięciu zobaczą Fort.
Abraham też uczestniczył w wyprawie, jednak nie został do niej wcielony z tych
samych powodów, co pozostali. Był najętym przewodnikiem, który jednocześnie miał
dbać o bezpieczeństwo grupy. I chociaż przemierzał trasę z Grant Town do
Creekvalley wielokrotnie w przeszłości, to tym razem miał w sobie dziwne
przeczucie, że coś jest nie tak. Jakby za chwilę miało się zdarzyć coś nieprzyjemnego,
jakiś wypadek, albo atak ukrywającego się nieprzyjaciela.
Przeczesując las otaczający polanę, gdzie grupa rozbiła obóz, Abraham przechodził
powoli pomiędzy drzewami, dopasowując się do rytmu puszczy. Słuchał jej pieśni i
tylko czekał na fałszywy ton, niepoprawnie zagrany akord, złe tempo jednego z
instrumentów, bo to oznaczałoby przeczuwane niebezpieczeństwo. Uzbrojony w
siekierę i nóż schowany za pasem, snuł się wśród nocy, wtapiając się pomiędzy
pohukiwanie puszczyka, a szelest liści. Szelest, który powoli stawał się coraz mniej
słyszalny. Stłumiony przez noc. Z początku przewodnik myślał, że to naturalne. Mógł
wejść na tereny bardziej wilgotne i szelest został łatwo wyciszony przez mokre liście.
Szybko jednak Abraham zorientował się, że coś tu nie gra. Nie tak jak powinno.
Puszczyk skończył swoją partię. Bezszelestne uderzanie jego skrzydeł poruszyło
tylko nieznacznie powietrze. Cykady przestały nucić melodię.
Pauza symfonii lasu. Cisza.
Abraham chwycił siekierę w obie ręce. Poprawił chwyt. Rozglądał się w mroku nie
widząc, ale i nie słysząc niczego co mogłoby mu zagrażać. Nie było też jednak
śladów naturalności sytuacji. Kompletna cisza. Nic. Zero.
- Co jest? - szepnął sam do siebie przewodnik, chcąc przerwać milczenie i... coś
odpowiedziało... zwiastując szybkie crescendo.
Warknięcie. Ryk. Świst powietrza przecinanego metalowym ostrzem i uderzenie o
twardą skorupę. Dudniące tąpnięcie w klatkę piersiową. Trzask pękniętych żeber.
Znów warknięcie. Dźwięk wydobywanego noża. Ton wytrąconego noża. Krzyk
rozpaczy i odgłos zatapiających się w krtani kłów. Szept wołającego o pomoc wśród
3
szarpanych akordów rozrywanego ciała.
Diminuendo.
***
Henry szukał Kota. Nie mógł go znaleźć już od kilkunastu minut, a że miał dla niego
przygotowane śniadanie, chciał żeby zwierzę zjadło zanim wyprawa ruszy w dalszą
drogę. Chodząc pomiędzy wozami martwił się, czy aby Kot nie opuścił go i nie
poszedł gdzieś w swoją stronę. Mógł to zrobić, w końcu był dzikim zwierzęciem. Ale
dlaczego w gruncie rzeczy miałby tak postępować? Przecież Henry dawał mu
jedzenie, którego w dziczy pewnie by nie znalazł.
- Kici kici. Chodź tu! - zawołał Henry, po czym skręcił w stronę Earla, który stojąc
gdzieś na uboczu obozu przypatrywał się przygotowaniom do startu.
- Earl, nie widziałeś gdzieś Kota? - zapytał.
- Ni.
- Ehh... zrobiłem mu żarcie, a jego gdzieś wcięło. - skomentował chłopiec
spoglądając w trzymaną w lewej dłoni miskę wypełnioną mlekiem i białym serem.
- Dobrze żeś przyszedł. Weź no popatrz chwilę, bo mnie się zdaje, że tu coś nie tak
jest. - powiedział niespodziewanie zapatrzony w obóz staruszek.
- Ale co? - zaintrygował się Henry.
- Wszystkie jakieś takie... Pan Wood nie może koni do porządku doprowadzić, bo mu
się ciągle wyrywają, mały Porter wyje od rana nie wiadomo dlaczego, a stara
Jacksonowa wygląda jakby ducha zobaczyła. Tak powoli chodzi wkoło. Twój ojciec
też się z Powersem jakoś dogadać nie może. Niby cicho gadajo, ale jakby
poddenerwowani.
- Rzeczywiście - Henry rozejrzał się wokoło. Faktycznie, cały obóz wyglądał dość
nieswojo. Chaotycznie. Jakby coś się stało. Jakby ktoś zakłócił spokój serc każdego z
członków wyprawy. Tylko co się mogło stać? - Słuchaj, Earl. Muszę znaleźć Kota.
Dam mu to jedzenie, a potem rozeznam się co i jak, okej?
- To może gdzie w lesie jest? - zasugerował Earl.
- Może. Poszukam gdzieś tutaj. Zaraz wracam.
- Ide stobo! Bo i mnie coś od tego patrzenia na to wszystko trafia.
Weszli do lasu. Na tyle by przeszukać okoliczne poszycie, ale też nie stracić z oka
obozu.
- Ja pamiętam jak stara Jacksonowa zwariowała, to ją chcieli w rodzinie zostawić.
Odwrócić się i nie przyznawać. Bo ona kiedyś miała takie zakręcenie.
- Ale jak to? - zapytał chłopiec, rozglądając się nieustannie za rudzielcem.
- To Ciebie jeszcze nie było na świecie, bo to ze dwadzieścia lat temu było. A ona
mówiła, że ją anioł nawiedził i jej powiedział, żeby konie powyganiać, bo zachorujo i
zarazę przynioso.
- I co? Przyniosły?
- Jacksonowa zachorowała, a i owszem. Ale tylko ona. Nikiej wincyj. A ta ci mówiła,
że to się od niej zaczyna i, że na całe miasto przejdzie.
- Ale nic nie było?
- Nic. Ale to ona nie odpuszczała i sama zaczęła te konie wyganiać. I dwa wygoniła.
Swoje, na szczęście, ni czyjeś.
4
- Ale koniec końców jej rodzina się od niej nie odwróciła?
- No nie, jakoś tam się pogodzili. Ale jak zagadać tak o do staruchy o aniołach coś, to
ta dalej w zaparte, że ją odwiedzajo.
- To może to proroczka? - zażartował Henry.
- Ła coś ty! Wariatka normalnie, a nie proroszka. A teraz z jej miny to widzę, że
znowu jej coś na łeb padło. I na wszystkich zda się przeszło. Na te chulerne kunie
też.
- Miau! - odezwał się Kot.
- Kocie! Jesteś, sierściuchu! - ucieszył się Henry, podążając szybciej za głosem
zwierzęcia.
- No, jak się znalazł, to możemy wracać. Się dowimy co tam się dzieje w obozie.
Przebiegli obaj przez powalony na ziemi konar, ignorując leżącą koło niego siekierę.
Przeoczyli też nóż, który był nieopodal. Nie uważali.
Nie wsłuchiwali się też w otaczające ich odgłosy lasu. W zanikający w wilgoci
szelest liści. W wyciszające się i ulatujące w dal śpiewy ptaków. W niknące
brzęczenie owadów i opadające pod ciężarem powietrza oddechy. Nie słyszeli
otaczającej ich ciszy. Słuchali tylko jednego.
- Miau!
Kot był cały we krwi. Pomarańczowa, prążkowana sierść naznaczona czerwonymi
plamami. Pysk skąpany w bordowej mazi. Wszystko posklejane zeschniętą posoką.
Zwierzę siedziało na głowie Abrahama. Głowie oddzielonej od reszty. Tułów i
kończyny leżały poniżej, rozpostarte na wznak. Pomiędzy dwoma częściami, niegdyś
jednego ciała, malowała się mozaika żył, ścięgien i organów. Wszystko okraszone
wijącymi się karmazynami. Rozciągnięte na wielkim głazie pośród ściółki.
W pąsowej ciszy.
- Miau! - podsumował Kot, w duchu myśląc: "coda".

Podobne dokumenty