Sól - Rozdział 1.

Transkrypt

Sól - Rozdział 1.
Smar do broni śmierdział spalonym tłuszczem, ale Gory przyzwyczaił się do tego w ciągu ostatnich
kilku dni. Usadowiony w kucki na podłodze namiotu rozkładał i składał swój nowy karabin,
czyszcząc i oliwiąc każdą część z osobna. Ojciec z uśmiechem patrzył na działania syna, nie
broniąc mu niczego, choć wiedział, że tak częsta pielęgnacja broni nie ma żadnego sensu.
Wiedział, że Gory był podekscytowany i że należało pozwolić mu się nacieszyć wyprawą. Jego
własny karabin stał oparty o ścianę namiotu, tuż obok olejnej lampy, którą zapalali wieczorem, aby
przedłużyć krótki dzień. Byli daleko na północy, tu słońce świeciło zaledwie kilka godzin na dobę.
Wedle słów ojca jeszcze kilka dni drogi, a doszliby do krain, w których noc nie kończy się przez
całą zimę, choć w to akurat Gory’emu trudno było uwierzyć.
Niemniej jednak tak samo trudno było mu uwierzyć w fajansów i opowieści o tym, skąd bierze się
sól. Mimo wszystko znalazł się tu, na północy, głęboko na terytorium fajansów. Wczoraj widział ich
na własne oczy. Całe stado. Nie jednego, nie dwa. Całe stado szarych, krwiożerczych bestii. On,
Gory, siedział na podłodze namiotu, na wilczym futrze, które chroniło go przed odmrożeniem tyłka,
polerując lufę swojego własnego karabinu, tymczasem niedaleko stąd, w głębokim po pas śniegu
brodziły prawdziwe jak blask lampy naftowej fajansy. Sny stały się rzeczywistością. Był
wystarczająco duży, by rozumieć powagę sytuacji, mimo to, nie mógł powstrzymać poczucia
ekscytacji tym, co się działo. Nie mógł też uwierzyć w to, że stał się bohaterem opowieści snutych
przez miejskie staruchy. Oto stał się myśliwym tak jak jego ojciec. A może raczej stanie się, kiedy
tylko jutro, może pojutrze, ustrzeli swą pierwszą w życiu zwierzynę. Fajansa, na którego ojciec
szykuje się od lat.
Wstali wcześnie, stary zegarek ojca pokazywał piątą rano. Gory nałożył otrzymany od babki
wisiorek na szyję, zmawiając przy tym modlitwę. Spojrzał na zatopioną w przezroczystej masie
drobinę soli, po czym zamknął pozłacane wieczko medalika i wsunął go pod koszulę.
— Wiesz, że tutaj nie musisz tego robić, prawda? — Zapytał go ojciec, który również szykował się
do wyjścia. Miał na myśli modlitwę do ziarenka soli.
— Wiem tato, ale chcę.
Ojciec kiwnął tylko głową w odpowiedzi.
Mimo że słońce nie ukazało się jeszcze ponad horyzontem, niebo było jasne. Świt trwał tutaj o
wiele dłużej niż w ich rodzinnych stronach. Długo maszerowali w śniegu, jak się okazało jedynie po
to, aby po wielu godzinach, tuż przed zmierzchem, wrócić po swoich śladach do obozowiska. Po
drodze upolowali królika i kilka ptaków. Używali wyłącznie długiego łuku ojca, aby nie zdradzić
swojej pozycji i nie spłoszyć fajansów.
Nazajutrz znów zobaczyli całe stado. Szare ciała fajansów były z daleka słabo widoczne na śniegu.
Przez lunetę karabinu ojca można jednak było przyjrzeć się ich nagim bezwłosym sylwetkom.
Pośród nich stała samica, lekko wyróżniająca się ze stada. Nawet Gory, który widział żywe fajansy
po raz pierwszy w życiu, zwrócił uwagę na to, że jej skóra jest jaśniejsza od towarzyszy, a
miejscami błyszczy nawet jak polerowany kamień.
— Jeżeli uda nam się ją ustrzelić, nie będziemy musieli pracować do końca roku. — Powtórzył
ojciec po raz kolejny. — Ale nie dziś. Musimy zaczekać.
Na odpowiednią okazję czekali jeszcze dwie doby. Kiedy Gory zaczął wątpić w zapewnienia ojca co
do zwyczajów samicy, ukazała się na skraju lasu, który obserwowali ze swojego stanowiska
pomiędzy skałami. Zupełnie sama, spacerowała powoli między drzewami, powoli, nie szukając
pożywienia, ale oglądając drzewa i kamienie. Zupełnie jakby przyszła tu po prostu dla
przyjemności, pomyślał Gory. Ojciec podał mu swoją strzelbę z lunetą i wyciągnął z sakiewki dwa
kawałki słonego zielska. Jeden włożył sobie do ust, drugi podał Gory’emu. Chłopak pytająco
spojrzał na ojca.
— Naprawdę mogę?
— Weź, jesteś teraz myśliwym. — Ojciec uśmiechnął się w odpowiedzi. — Tylko szybko, nie mamy
za dużo czasu.
Gory zaczął żuć suchy liść. Szukając wygodnej pozycji do oddania strzału, zerkał na ojca. W jego
wzroku nie dostrzegł obawy, mimo że fajans, którego miał ustrzelić, był przecież dla niego
zdobyczą życia. Chłopak wziął karabin, ułożył się wygodniej na skale i starał się siłą woli uspokoić
rozszalałe serce. Samica była jeszcze mniej widoczna na śniegu niż pozostałe fajansy. Jego jedyną
opcją było ustrzelenie jej, gdy będzie przechodziła na tle drzewa.
— Staraj się trafić w szarą skórę. Białej pocisk może nie przebić. — Przypomniał mu ojciec.
Odczekał na odpowiedni moment, wypuścił powietrze z płuc, wycelował i pociągnął za spust.
Na dźwięk wystrzału ze wszystkich drzew w okolicy poderwały się ptaki. Gory’emu zaczęło
dzwonić w uszach, jednak adrenalina, która buchała mu w żyłach, sprawiła, że nawet tego nie
zauważył. Trafił. Samica, kulejąc, rzuciła się do ucieczki. Chłopak i jego ojciec zerwali się na
równe nogi i ruszyli w pogoń. Uciekała powoli – kula ugodziła ją w biodro, powłóczyła więc nogą i
obficie krwawiła. Nawet gdy na chwilę zniknęła między drzewami, odnalezienie tropu było
dziecinnie proste. Mimo wszystko musieli się spieszyć. Nie mieli szans we dwójkę przeciwko
całemu stadu wściekłych fajansów, które na pewno pojawią się tu za kilka chwil.
Dopadli ją szybko. Dyszała ciężko i rozkopywała zajadle śnieg, gdy ojciec chwycił ją za kark i
podniósł do góry. Gory był przerażony. Patrzył na ciało fajansa, nie mogąc oderwać wzroku, nie
mogąc też postąpić choćby kroku naprzód, ku ojcu, który jedną ręką odciągał głowę ich ofiary do
tyłu, a drugą wyciągał w kierunku chłopaka, podając mu nóż. Była szara, lecz znaczne połacie jej
ciała pokrywała lśniąca biel. Biały skalp, białe piersi, biały, płaski brzuch. Białe łono, obok którego
z roztrzaskanej miednicy buchała krew, zalewając nogi i śnieg wokoło. Ramiona również miała
białe, skóra aż do łokci przypominała mleczne szkło. Jej twarz była szara, białka oczu kontrastowo
błyskały, gdy z przerażeniem miotała się na wszystkie strony. Wydawała powtarzające się odgłosy,
jednak nie krzyczała – nie było to nawoływanie, raczej coś w rodzaju prośby skierowanej do nich.
Ojciec potrząsnął nożem wyciągniętym w stronę Gory’ego. Chłopak ocknął się i wziął narzędzie od
ojca. Przecież wiedział od dawna, po co tu przyszedł. W niczym nie ułatwiało mu to jednak
wykonania ostatniego ciosu.
Nagle wzrok samicy wyostrzył się, a w jej twarzy pojawiło się coś, co Gory’emu wydało się
zrozumieniem. Zaczerpnęła powietrza i powiedziała do niego, kalecząc wyrazy:
— Proszę. Ja, ty, jestem.
Chłopak zamarł z otwartymi szeroko oczami, a po całym ciele przeszły mu ciarki. Ojciec wyrwał
mu z ręki nóż i jednym płynnym ruchem poderżnął fajansowi gardło.
Nie było czasu dyskutować o tym, co się wydarzyło. Huk wystrzału musiał zaalarmować stado, było
kwestią czasu, aż zorientują się, że któryś z nich się oddalił. Gory był przekonany, że wystrzał
raczej wystraszy ich, niż zwabi na miejsce, ojciec jednak wiedział lepiej. Załadowali zdobycz na
długie sanie sklecone z gałęzi i ruszyli w stronę swojego namiotu.
— Szybciej synu. Dasz radę. — Ojciec, sapiąc, poganiał chłopaka. Ten, czerwony z wysiłku ciągnął
linę, grzęznąc w śniegu. Dopadli namiotu szybciej, niż każdego z poprzednich dni, mimo że
ciągnęli za sobą kilkudziesięciokilogramowy ładunek. Gory padł na kolana i zwymiotował ze
zmęczenia. Odwrócił się wstecz, na znajdujące się na saniach zbroczone krwią ciało i zwymiotował
po raz drugi. Ojciec nie dał mu jednak użalać się nad sobą.
— Pakuj namiot. — Rzucił tylko. Codziennie przed wyjściem na polowanie składali namiot tak, żeby
później można było natychmiast załadować go na sanie i bez zwłoki ruszyć do głównego obozu.
Byli przygotowani do natychmiastowej ucieczki.
Gory podniósł się z klęczek i zaczął ładować toboły na sanie. Gdy skończył, nałożył uprząż od sani z
ekwipunkiem, ojciec przywiązał do siebie drugie sanie z martwą samicą i pospiesznie ruszyli w
długą drogę do głównego obozu. Teraz gdy stado, a prawdopodobnie również inne stada
mieszkające w okolicy wiedzą już o ich obecności, dopiero tam będą względnie bezpieczni.
Droga zajęła im ponad dobę. Przez ten czas żywili się paskami suszonego mięsa zabranymi właśnie
na tę ewentualność oraz zielskiem z sakiewki ojca. Przez jakiś czas po przeżuciu liścia Gory nie
czuł senności, jednak każda kolejna godzina wędrówki osłabiała ten efekt. Do obozowiska dotarli
śmiertelnie zmęczeni. Gory ledwie zauważył, gdy minęli dwóch strażników na czujce, a następnie
bramę w prowizorycznym ogrodzeniu z drewnianych pali.
— Co tam upolowałeś, Misza? Masz swojego ducha? — Głos w ciemności ledwie docierał do
wyczerpanej świadomości.
— Ja? Nie, tym razem nic nie upolowałem. — W głosie ojca również słychać było zmęczenie, ale i
dumę. — Ale za to Gory…
Dźwięk odkrywanej wilczej skóry, pełne zachwytu westchnienia towarzyszy. Gory nie miał nawet
siły podnieść głowy i spojrzeć w tamtym kierunku. Najchętniej padłby twarzą na śnieg i tak został,
jakkolwiek miałoby to się dla niego skończyć. Na szczęście byli już na miejscu.
Gory wrócił do tematu polowania dopiero kilka dni później, gdy razem z grupą innych myśliwych
wracali do domu. Wozy jechały po rozmokniętej ziemi, końskie kopyta grzęzły w błocie. Opuścili
krainę zimy. Gory długo obracał w myślach pytanie, które chciał zadać ojcu.
— Tato, dlaczego ona przemówiła do nas po naszemu?
Ojciec zerknął w tył, na wóz. Ciało, które było wcześniej samicą fajansa leżało z grubsza
rozczłonkowane w skrzyni wypełnionej lodem. Skrzynia owinięta była wieloma warstwami skór i
futer, aby jak najdłużej utrzymać wewnątrz mróz. Ojciec odchrząknął, jakby coś utknęło mu w
gardle.
— A jak myślisz? Nauczyła się.
Gory zapatrzył się przed siebie. Nie wiedział, czy powinien drążyć temat. Spodziewał się, że ojciec
może powiedzieć coś takiego, a jednocześnie się tego obawiał. Gdy poprzedniego wieczora
zamykał oczy, widział pod powiekami krzyż celownika lunety. Linie przecinały się na czarnej korze
drzewa kilkaset metrów dalej. Korę zasłoniła biała postać. Samica. Fajans. Bez wątpienia fajans, a
jednak w niczym nie przypominała krwiożerczych bestii, o których opowiadano przy wieczornych
ogniskach. Samica. Głowa, ramiona, piersi, ręce, brzuch i nogi. Kobieta. Nagle, bez ostrzeżenia,
odrzut broni podrzucił krzyżyk celownika do góry. To on, Gory, strzelił, by zabić.
— Jak to się nauczyła, tato? Czy królik też może się nauczyć mówić tak jak my? — Chłopak zadał
kolejne pytanie, mimo że nie wiedział, czy chce się odezwać.
— Nie synu, nie może. — Ojciec odchrząknął ponownie. — Żadne zwierzę nie może.
— Ale oni mogą.
Ojciec skinął głową. Przed nimi w karawanie jechał kolejny wóz, na nim kilka grubszych zwierzy,
być może pod skórami również krył się jakiś rozczłonkowany fajans. Robiło się coraz cieplej, Gory
zsunął czapkę z głowy i rzucił ją na tył wozu. Wisiorek na piersi ciążył mu jak kamień.
— To dlatego składamy ich w ofierze? Że są tacy jak my?
— Nie są tacy jak my, Gory. Są inni. Sam widziałeś. I nie wiem, czemu składamy… składa się… ich
w ofierze. Wiem, że masz co jeść, tak jak twoje siostry i twoja matka. Wiem, że mamy dach nad
głową i szacunek w mieście. Jeżeli pop musi pobłogosławić te szczątki, które mu wieziemy, żeby z
czystym sumieniem wycisnąć z nich garść soli, niech błogosławi. Niech robi, co chce. Ja chcę, żeby
moja rodzina nie musiała martwić się o przyszłość. Żebyście mogli pozwolić sobie na jedzenie,
picie i sól. Żebyście mogli kiedyś wyjechać z miasta, jeżeli będziecie chcieli. Rozumiesz, Gory? —
Chłopak skinął głową, a ojciec podał mu suszonego liścia. — Żuj powoli, więcej nie dostaniesz.
Czytaj dalej – Rozdział 2.

Podobne dokumenty