Zbigniewa Kempińskiego

Transkrypt

Zbigniewa Kempińskiego
Zbigniew Kempiński
Ocaleni
Słychać klekot wysłużonego diesla. W gęstym mroku czuję tylko jak książki podskakują
na wybojach drogi. Wraz z nimi grzechoczą pudełka z klockami, przesuwając się
niebezpiecznie to w lewo, to w prawo. I jeszcze ołówki! Co chwila któryś z nich kłuje mnie w
bok, a ja przyparty do tekturowej ściany nie mam się gdzie odsunąć. Trudno. Grunt, że
jedziemy. Znad sufitu zaklejonego taśmą dobiega łoskot przesuwających się górą ciężkich
pudeł. Chyba jesteśmy na samym dnie? No, nie ma co narzekać. I tak mamy szczęście. Sam
widziałem jak maszynistę Eryka wyjmowali siłą z pociągu. Stawiał opór do końca, ale na nic
się to zdało. Jego los podzielili nawet uzbrojeni żołnierze w kilku wojskowych pojazdach.
- Mamo, włożę ich do pudełka „C” – słowa Tomka brzmiały jak wyrok. Odbiły się echem po
pustym pokoju, z którego wyniesiono już meble, dywan i obrazy.
Ciężarówka hamuje ze zgrzytem.
- Mógłbyś uważać – odsuwam od siebie ołówek HB, który dźgnął mnie w bok.
Diesel klekocze jeszcze przez chwilę. Potem słychać łoskot przesuwanych drzwi. Dwaj faceci
nieśpiesznie biorą się do roboty, popychając pudła po podłodze. Rozlega się turkot kółek a
potem cisza. Wreszcie wracają po nasz karton.
- Jazda w dół – mówi winda głosem uprzejmym, ale stanowczym.
Zaraz… jak to w dół?
Drzwi do piwnicy piszczą przeraźliwie. Ktoś zrywa taśmę i otwiera wieko. Robi się jasno od
żarówki spod sufitu. Zaraz potem zasłania ją niezbyt rozgarnięta twarz jednego z tragarzy.
- Ten nie jest oznaczony. Ani „A”, ani „B”!
- Ani be, ani me – dodaje drugi, dowcipny.
„Jak to nie oznaczony?”– chce mi się krzyczeć. „My jesteśmy „A”! Powiedzcie coś!”
Długopisy i ołówki, zawsze takie wygadane, teraz milczą jak zaklęte. Po podłodze sunie
następne pudło.
- Ten też nie oznaczony – stwierdza tragarz. Obaj grzebią w środku, cmokając.
Kable, antena, wtyczki… Wrzucają to wszystko do nas. Na koniec jakiś twardy, kanciasty
przedmiot ląduje mi na głowie wprost na dzwonku alarmu. Czuję jak trzeszczy pęknięcie na
moim szkle, które miałem tam od 2 tysięcy godzin. Gaśnie żarówka. Słychać szczęk skobla.
Poszli.
A ja nie mogę się uspokoić. To jakieś nieporozumienie! Mieli nas wnieść na piąte piętro.
Kartony oznaczał Tata z Tomkiem. Te z literą „A” do pokoju Tomka, te z literą „B” do
pokoju rodziców, a „C” – no nie wiem, gdzieś miały wyjechać… Wolę o tym nie myśleć.
Pytanie jest takie: kto nas tu teraz odnajdzie?
- Macie jakiś pomysł? Wy, ludzie z Lego?
Rozglądam się w półmroku. W pudełkach kompletna cisza.
- Mowę wam odjęło? Więc może ty, nowy. Kim ty właściwie jesteś?
Zerkam do góry przez rysę na szkle. Nigdy dotąd nie widziałem faceta i kompletnie go nie
kojarzę. Wyczuwam niewielką wypukłość na jego boku, tuż nad moim dzwonkiem. Jakiś
klawisz czy sensor?
- Ty chyba nie jesteś z pokoju Tomka?
Gość z sensorem nie odpowiada. OK. Naprawdę to martwi mnie co innego: jestem nie
nakręcony! A mam dzwonić o dwunastej. Tomek ewidentnie nastawił alarm przez pomyłkę,
zamiast po prostu mnie nakręcić. Prawda jest taka: sprężyna wysiądzie najpóźniej o 12:02, a
dzwonka może nikt nie usłyszeć.
- Słuchajcie, musimy coś zrobić!
Cisza. To szok przeprowadzki, rozumiem. Do tego jeszcze wylądowaliśmy w piwnicy
zamiast na piątym piętrze. Sam się denerwuję. Ale afazja? To chyba przesada.
- Weźcie się w garść!
Zwykle wszyscy są pierwsi do gadania, jak tylko domownicy wyjdą za próg. Wtedy książki
od razu przekrzykują się jedna przez drugą, każda opowiada tę swoją historię i to po kilka
razy, długopisy cykają jak najęte, ludzie z Lego wykrzykują komendy na budowie.
Wytrzymać nie można – a teraz co?
Nadchodzi południe. Nie mogę tego powstrzymać. To czas. Nikt nie dałby rady. Czuję jak
słabnie mi sprężyna, ale chcąc nie chcąc zaczynam dzwonić. Dźwięk jest żałosny, głuchy, bez
rezonansu. Nie wiem czy mam się śmiać? Może nie jestem najmłodszy, ale dzwonić to ja
jeszcze potrafię. Nieraz na równe nogi podrywałem Tomka, Tatę i Mamę. A teraz ogarnia
mnie bezsilność.
I nagle wśród tego żałosnego brzęku pojawia się niespodziewanie czysty, głęboki ton. Jest tuż
nade mną, dochodzi jakby… z brzucha tego nowego? Potężnieje, kiedy ja całkiem słabnę. To
dzwon. Ma donośny, wibrujący dźwięk. Uderza z całej siły. Kiedy zaczynam już mieć
nadzieję, że dzięki niemu ktoś nas usłyszy, dzwon nagle milknie. Cisza. Ludzie… Słychać
kroki. Ktoś przystaje. I nagle muzyka. Dźwięk trąbki niesie się wysoko. Znam go bardzo
dobrze, słyszałem to setki razy.
Więcej nie pamiętam. Moje serce się zatrzymało.
A teraz stoję na szafce przy łóżku Tomka w mieszkaniu na piątym piętrze apartamentowca.
Jestem nakręcony. Tykam równo i mam nowe szkło. Obok mnie gość z sensorem, Filip. To
on nas uratował. Ja tylko włączyłem go przypadkiem, odpalając alarm. Wtedy Tomek
usłyszał trąbkę, a potem fortepian i głos mężczyzny, który mówił coś o falach. W ten sposób
my wszyscy – ołówki, klocki, książki, radio Filip i ja – mieszkańcy nieoznakowanego
kartonu, zostaliśmy ocaleni.
Stoję na tej szafce i nie wiem czy mam się cieszyć. Nowy dom, okna, ściany i meble wszystko tu lśni. Dawny dom mu nie dorównuje, ale… był w nim gwar. Tutaj nikogo nie
słychać. Milczą książki na nowych półkach, cicho siedzą klocki i ołówki zajęte sobą w
nowoczesnych szufladach.
- Co to, nikt z was nie potrafi już mówić?
- Dwie minuty po godzinie 12. Tu pierwszy program polskiego radia nadawany na falach
długich…
Filip? Zerkam na nowego, który nagle rozświecił się wszystkimi diodami.
Filip potrafi!...