Pobierz przykładowy rozdział.

Transkrypt

Pobierz przykładowy rozdział.
Wyprawa
Kolejowa odyseja
Pociąg pamięta bardzo odległe czasy. Jego wagony, pokryte niezliczoną liczbą warstw farby, wyglądają całkiem schludnie, choć umieszczone na nich daty produkcji wskazują na lata siedemdziesiąte.
Siadamy na drewnianych ławkach. Z naszymi plecakami opanowujemy pół wagonu. Pusto, tylko pań „prowadnic” (konduktorek)
jakoś dużo. Mamy przejechać kilka kilometrów, ale podróż trwa
prawie godzinę. Wyjeżdżamy z „planowym” opóźnieniem. Polska
odprawa celna i graniczna, odjazd, zatrzymujemy się – białoruska
odprawa graniczna. Wypełniamy „karty migracyjne” i deklaracje
celne, które rozdała pani „prowadnica”. Powoli wkraczamy w realia,
które kiedyś były nam tak dobrze znane. Co wieziesz? Ile? Jakie
pieniądze? A czy tyle można? Czy wpisywać złotówki? A co będzie,
jak nie wpiszę? A co ich to, kurczę, obchodzi! Aparat, kamera (ile to
warte?). Deklaracji nikt później nie czytał, natomiast do „migracjonnych kart” przywiązują większą wagę – jedną połówkę zatrzymujemy do pokazania pogranicznikom, gdy będziemy przekraczać
granicę białorusko-ukraińską, natomiast drugą po opieczętowaniu zabierają teraz. Pusty do tej pory wagon tuż przed odjazdem
zapełnia się tłumem kobiet objuczonych torbami i reklamówkami.
To „mrówki” – panie żyjące z drobnego handlu obnośnego.
Docieramy wreszcie do Brześcia. Robert z wielką „świnią” na
plecach (co jakiś czas rzuca, że ją wy...i) i mniejszym plecakiem na
brzuchu. Ela podobnie, tyle że z mniejszymi, takoż Zbychu i reszta
ekipy. Przechodzimy z tłumem pań „import-eksport” i niezaczepiani słowem przez celników w „tamożiennom zalie” wkraczamy na
6
Wyprawa
dworzec. Wszystko tu czyste, schludne, sklepiki po obu stronach
poczekalni – księgarnia, dewocjonalia (!), „punkt łączności” z internetem. Gdy byłem tu pierwszy raz, przed miesiącem, wytrzeszczałem
oczy ze zdziwienia – nie tego się spodziewałem. A już na pewno nie
pięciu okienek „Biełorusbanku”, rozrzuconych po całym dworcu,
z możliwością wymiany sześciu czy ośmiu walut.
Towarzystwo, w pierwszej chwili skupione wokół plecaków,
oswaja się powoli i zaczyna przechadzkę po hali dworcowej.
– Darek, ja to muszę sfilmować – Robert wodzi wzrokiem
po hali i dostrzega milicjanta. – Zapytaj może tego „pana
władzę”, czy wolno – prosi.
Pytam. W odpowiedzi krótkie „niet”.
No właśnie – milicja. Dwóch stale strzeże wejścia do „celnego”.
W drugim kącie stoi kolejny, raz po raz halę przecina jeszcze
jeden. Nie ma chwili, żeby w zasięgu wzroku nie było choć
jednego stróża porządku. Ciągle kogoś kontrolują. Starsza kobieta
z pasiastą, wypchaną torbą, przy której stoi „pan władza”, zanosi
się szlochem. W tym samym czasie do nas podchodzi inna,
w chustce, z torbą w kwiatki. „Pirożki, kartoszki, kupujcie!”.
Tuż za nią kolejna – „Ogórcy, ogórcziki!”. Życie się toczy! Ludzie
przechodzą, rozmawiając przez komórki, robią pospiesznie zakupy
przed podróżą – woda, piwo, kwas chlebowy... Właśnie, kwas!
Stał się hitem podróży – brak kwasu równa się brak komfortu.
– Co to jest ten kwas? – pyta Adam, trochę zdezorientowany. – Bo nazwa trochę niepokojąca.
Jest najmłodszy w naszej grupie: szczupły, wysoki, ze starannie przyciętą brodą, przypomina Tatarzyna. Gdy poznał smak
7
Wyprawa
kwasu, został wiernym wyznawcą tego napitku (pół roku
później zadzwonił, pytając, w którym miejscu na butelce
kwasu podano okres przydatności do spożycia – trzymał jedną
na „szczególną okazję”).
Zebraliśmy cały nasz majdan i przeszliśmy na peron.
Podstawiono pociąg. Pani „prowadnica” w mundurku – granatowa spódnica, biała bluzka – sprawdza bilety i... odbiera nam je.
Pakujemy się do środka. Upychanie bagażu po wszystkich kątach
przedziałów trwa ponad godzinę. Wreszcie spokój, wszystko na
swoim miejscu. Rozglądam się po wagonie – jest samowar. Przez
całą drogę mamy do dyspozycji wrzątek. Niestety, nie jest to już
prawdziwy samowar opalany węglem drzewnym. Zastąpił go
bezduszny baniak, niechybnie ogrzewany prądem.
Na dobre zaczyna się pierwszy etap podróży. Właściwie
jesteśmy jedynymi „plecakowiczami” w całym pociągu
(dopiero w Mińsku wsiądzie kilkuosobowa ekipa). Ruszamy.
Początkowo sterczymy przy oknach, ale szybko to nas nudzi.
Wjeżdżamy w las, który ciągnie się godzinami. Marcin – zapalony grzybiarz – zwęszył żniwa. W pierwszej chwili myślałem,
że to pożółkłe brzozowe liście, ale jest przecież początek lipca.
Kurki. Kilometrami wzdłuż toru ziemia upstrzona jest kurkami.
Chwilami, w przerwach między połaciami lasu, widać zabudowania – malutkie, drewniane chałupinki kryte eternitem (jest
wszechobecny) – później znowu las. Monotonia.
Dojeżdżamy do Mińska – będziemy zwiedzać! Trzeba
pamiętać o toalecie. Na dobre 10 minut przed stacją „prowadnica” zamyka toalety i nie ma przeproś.
8
Terespol. Robert, Ela, Marcin i noga Darka :) przed wielogodzinną podróżą
Wyprawa
9
Wyprawa
Dworce na Białorusi zaskakują, zresztą na Ukrainie czy
w Rosji tak samo. Jeszcze w czasach Imperium miały priorytetowe znaczenie. W porównaniu z biednymi, maleńkimi
domami mijanymi po drodze dworce najczęściej są nowe lub
odnowione, lśnią szkłem, stalą i świeżą farbą. Jak to jest, że
u nas, w kraju demokracji i kwitnącego kapitalizmu, dworce
kolejowe nie mogą być tak czyste (niemal w każdym kącie)
i pozbawione zapachu uryny jak tutejsze. Natomiast z toalet
znikają sedesy, pojawiają się otwory w podłodze – bardziej
(jak w Mińsku) lub mniej schludne.
Po wyjściu na zewnątrz Robert chwycił za kamerę i komentuje do mikrofonu:
– „Wakzał” w Mińsku, nowoczesna konstrukcja błyszcząca
szkłem robi wrażenie – aż dziw, że jesteśmy na Białorusi.
Dostrzegłem kilka trochę zaskoczonych spojrzeń. Rozglądam
się, czy nie widać w pobliżu milicji. W końcu jesteśmy w kraju
rządzonym przez „cara” Łukaszenkę. Już widzę, jak zamykają
nas za szpiegostwo.
Ruszamy w poszukiwaniu baru czy restauracji. Szerokie
ulice – po trzy, cztery pasy w jedną stronę, tylko samochodów jakoś mało (ale wcale nie gorsze niż u nas). Ulica Marksa,
bulwar Lenina. Bank. O, znowu bank! Teraz balustrady z rur
oddzielające okienka jak do kasy stadionu piłkarskiego, dziesięć
czy dwanaście okienek; to też oddział banku. Wysokie fasady
otynkowane i wymalowane stosunkowo niedawno. Rzadko
sklep. Nareszcie jest witryna restauracji. – Idziemy? Zaglądamy
do środka, widać kartę. Sushi! Zbyszek, spec od Japonii i wielbi10
Wyprawa
ciel tamtejszej kuchni (ostatnio spędził w Kraju Kwitnącej
Wiśni miesiąc) studiuje kartę z namaszczeniem i ocenia, że
jest tu tanio. Jednak odpuszczamy. Docieramy do baru szybkiej
obsługi – tego szukaliśmy. Pierożki, smażone ryby, bakłażany, paszteciki nadziewane mięsem kraba (!) smażone na oleju.
Wszystko można odgrzać w mikrofali, całkiem to smaczne
i bardzo tanie. Robert znowu chwyta za kamerę i zaczyna
filmować – ale tu konsternacja – młodziutka sprzedawczyni
mówi zdecydowanie: – U nas nie wolno filmować.
Wracamy „radośni, szerokimi, jasnymi ulicami”. Po drodze
szczególny pomnik – jakiś inny od całego otoczenia: na niewielkim postumencie dwumetrowa postać w czapce z daszkiem
– klaun? Zgięty wpół z wyciągniętą ręką, gotów do złożenia
pocałunku na kobiecej dłoni. Ela, na co dzień poważna i skupiona, uśmiechająca się raczej rzadko i kącikiem ust, rozjaśniła się
i natychmiast wypełniła pustą przestrzeń.
Odnaleźliśmy nasz pociąg na dworcu – przypięto nas do składu,
który stał na innym peronie. W przedziale mamy towarzystwo
– mniej więcej trzydziestoletni Sasza z synem Sieriożą. Wracają do
Niewinnomyska (Sierioża mówi „Niewinki”) od babci z Mińska.
Marcin łatwo nawiązuje kontakty – krępy blondas z kucykiem
często się uśmiecha, najczęściej rozpoczyna rozmowy z przygodnie napotkanymi ludźmi. Sasza pracuje w reklamie – daje o sobie
znać globalna wioska. Nie wiem, czy przypadkiem nie odczułem
czegoś na kształt zawodu, jakbym spodziewał się deklaracji:
„Pracuję dla mafii, wymuszam haracze”, albo czegoś w tym
guście. Rozpakowują garnki z domowym jedzeniem – gołąbki (!).
11

Podobne dokumenty