"Bieganie", kwiecień 2009

Transkrypt

"Bieganie", kwiecień 2009
M
a
r
a
Aton
ZBLI˚ENIE
ZBLI˚ENIE
Maraton
ROZMAWIA¸ KAMIL DÑBROWA
bez mety
Wywiad z profesorem Grzegorzem W. Kołodko (www.kolodko.net),
autorem bestsellera pt.: „Wędrujący świat” (www.wedrujacyswiat.pl)
54 BIEGANIE KWIECIEŃ 2009
Office. Potem przeniosłem się
na Uniwersytet w Yale i tam
już nawet nie zapisałem się na
uczelnianą siłownię. Biegałem.
Jesień była tam wtedy tak piękna jak najpiękniejsze polskie jesienie! I od tego czasu biegam
regularnie, a na siłownię przestałem chodzić w ogóle.
Jak to się zaczęło z maratonami? Ile ma ich Pan na swoim koncie?
Pierwszy maraton pobiegłem trzy i pół roku po tym,
jak zacząłem biegać na dobre,
w maju 2001 roku, a ostatni to Maraton Warszawski
w końcu września. Tak się
składa, że był to podwójny
jubileusz: 30. Maraton Warszawski i mój też 30. W ciągu 7 lat przebiegłem zatem
30 maratonów, 9 w Polsce
oraz 21 na wszystkich kontynentach, najwięcej wszakże
w USA – od Nowego Jorku do
San Diego, od Los Angeles do
Miami.
Z wyjątkiem Antarktydy, ale
tam trudno byłoby wystartować?
To prawda, na Antarktydzie
jeszcze nie biegłem, choć i tam
są biegi maratońskie. Na jeden
z nich próbowałem się parę lat
temu zapisać, ale było już za
późno, bo pomimo olbrzymich
kosztów chętnych było sporo,
a miejsca na dowożącym ich
z Argentyny statku mało. To
cała wyprawa z południowego krańca Argentyny, z miasteczka Ushuaia, w którym
skądinąd byłem, na Półwysep
Antarktyczny. Tam, zwłaszcza
latem, nie wszystko jest przykryte śniegiem i lodem. Ale jest
jeszcze większe wyzwanie, bo
42 km 195 metrów pokonać
trzeba w okolicach samego
Bieguna Południowego. Dolatuje się tam i ląduje na lodowej
czapie, ale potem biec trzeba
już samemu…
Skąd wzięła się zasada, że
biega Pan maraton tylko raz
w tym samym miejscu?
Przyjąłem sobie kilka zasad. Po pierwsze, każdy maraton biegnę gdzie indziej,
a tym samym żadnego nie
biegnę więcej niż raz. Po drugie, biegam przeciętnie cztery
maratony w roku. Po trzecie,
trzy z nich gdzieś w szerokim
świecie, a tylko jeden w Polsce. Czwarta zasada, której
przestrzegam
skrupulatnie,
polega na tym, że nie informuję nikogo, czasami nawet
najbliższych, że będę biegł
maraton. Ogłaszam to dopiero po fakcie.
Wzięło się to stąd, by nie
pobudzać
zainteresowania
mediów. Ja naprawdę biegam
wyłącznie dla siebie.
W tym roku przyszło mi odstąpić od zasady niepowtarzania żadnego z maratonów.
Drugi raz pobiegłem Nocny
Maraton Świętojański w Gdyni. Dlaczego? Ano dlatego,
że chciałem mieć przed 30.
Maratonem
Warszawskim
29 maratonów za sobą i pobiec także swój 30. Akurat po
przebiegnięciu we wrześniu
poprzedniego roku Moskwy,
w lutym Siracusa na Sycylii i w
kwietniu Dębna nie znalazłem
żadnego dogodnego miejsca
i czasu startu odpowiadającego mojemu napiętemu terminarzowi. Wobec tego skorzystałem z możliwości biegu
w Gdyni. Przy okazji, także wyjątkowo w roku 2008, odwróciłem zasadę „3 na świecie, 1
w Polsce” i stało się odwrotnie.
A wszystko po to, by zbiegły
się we wrześniowym maratonie te dwie „30”. I o tym, że
biegnę Maraton Warszawski,
też nikt – poza żoną – nie wiedział. Nawet zarejestrowałem
się w ostatniej chwili.
Jak przygotowuje się Pan
do maratonów? Czy stosuje
Pan jakieś specjalne metody
treningowe?
Jestem
amatorem
w pełnym tego słowa
Fot.: www.fotomaraton.pl
Od kiedy Pan biega, Panie
Profesorze?
Od dziesięciu lat. Wcześniej też starałem się uprawiać
sport – trochę tenisa i pływanie
– w myśl zasady „w zdrowym
ciele – zdrowy duch”. Kiedy zaś
zajmowałem się polityką, musiałem uodpornić się na wielkie
stresy, których nie brakowało…
Zacząłem chodzić regularnie
na siłownię, czasami pływałem, ale nie biegałem. Podobnie przez rok pobytu w Helsinkach, gdzie w Instytucie Badań
Rozwoju Gospodarczego przy
ONZ pisałem „From Shock to
Therapy” dla Oxford University
Press. Kiedy od wiosny 1998
roku byłem już w Waszyngtonie, siłownia w Banku Światowym i Międzynarodowym
Funduszu Walutowym, gdzie
wówczas pracowałem, była
nieczynna w soboty i niedziele, no bo przecież „jest wolne”.
I to skłoniło mnie do biegania
w weekendy. Mieszkałem wtedy w centrum Waszyngtonu,
300 metrów od Białego Domu,
wobec tego miałem świetne
warunki do biegania. Jeden
z najpiękniejszych parków na
świecie, waszyngtoński National Mall, był miejscem moich
pierwszych treningów. Prezydentowi Clintonowi w każdą
sobotę i niedzielę machałem
przez ogród różany do Oval
Na starcie maratonu w Dębnie.
KWIECIEŃ 2009 BIEGANIE 55
ZBLI˚ENIE
56 BIEGANIE KWIECIEŃ 2009
To jest właśnie Pańska „samotność długodystansowca”?
Także. Samotność bywa
twórcza. A gdy ktoś szuka
naukowej prawdy i, tworząc
teorię, usiłuje wychwytywać
prawidłowości i prawa rządzące tym razem biegiem procesów gospodarczych, to musi
umieć poruszać się zarówno
w tłumie, jak i w samotności.
Moja praca, praca uczonego,
Rozgrzewka przed International Peace
Marathon Mutare Zimbabwe,
24 września 2005 roku.
polega na myśleniu. Trzeba
ogromnie wiele czytać, co,
rzecz jasna, też sprowadza się
do myślenia. Czytam wobec
tego, co inni napisali mądrego. Bardzo wiele jest rzeczy
mądrych i pięknych, które napisano. Warto je czytać i studiować, unikając głupstw, których napisano jeszcze więcej.
Słucham tych, którzy mają
coś mądrego do powiedzenia. Takich też nie brakuje,
a ja już dawno się nauczyłem unikać słuchania głupków. I cały czas sam myślę.
A gdy już coś wymyślę i ktoś
inny chce słuchać tego, co ja
z kolei mam do powiedzenia,
to mówię. Stąd tak wiele wykładów, konferencji, udziałów
w seminariach i dyskusjach.
I to jest dopiero istny maraton,
gdyż ze względu na olbrzymie
zainteresowanie książką „Wędrujący świat” tylko w drugim
i czwartym kwartale 2008 roku
wygłosiłem dodatkowo, poza
moimi regularnymi obowiązkami profesorskimi w Akademii
Leona Koźmińskiego i licznymi
wyjazdami zagranicznymi, aż
140 wykładów w 40 miastach.
Od razu dodam, że gdybym
nie biegał, to nie dałbym kondycyjnie rady. Cóż, myślę, więc
biegam; biegam, więc myślę.
Panie Profesorze, jest Pan
zwolennikiem diety bezmięsnej, ma Pan również radykalny stosunek do alkoholu.
Jaki ma to wpływ na Pana
życie?
Od kilkunastu lat jestem
totalnym, skrajnym i stuprocentowym abstynentem. Kiedyś uważałem, że nie ma nic
złego w piciu alkoholu, a teraz
uważam, że nie ma nic złego
w niepiciu. Innym używać nie
zabraniam, nadużywać odradzam. A mnie tego po prostu
nie brakuje.
Każdy ostatni łyk alkoholu
wypiłem w filmowej scenerii.
Ostatnią kroplę wódki przełknąłem w miejscu absolutnie
pięknym, nad jeziorem Issykkul, z widokiem na góry Tienszan, siedząc w kucki w jurcie.
Gdy przyleciałem do Kirgistanu – było to w czerwcu 1996
ZBLI˚ENIE
To znaczy, że Pan Profesor
relaksuje się w biegu?
Zdecydowanie. Z jednej
strony to wysiłek fizyczny, ale
z drugiej to znakomity relaks,
bo człowiek dzięki bieganiu
nie jest bardziej, lecz mniej
zmęczony. Dzień się nie skraca o przebiegniętą godzinę,
ale jakby się wydłużał, bo dłużej można pracować przy pełnej koncentracji intelektualnej,
nie ziewając, nie stękając, nie
wzdychając. I nie klnąc. Czas
biegu to okres wysiłku fizycznego, ale także swoistego relaksu psychicznego, bo przecież nie biegam z książkami
pod pachą czy komputerem
przed oczyma. Jednocześnie jest to czas intensywnego
myślenia, bywa że nie mniej
płodnego niż ten przesiedziany przed komputerem.
Fot.: REPORTER
ale mimo wszystko biegam
często.
Regularne bieganie to sprawa organizacji i wewnętrznej
dyscypliny. To, czego może
nie starczać, to determinacja,
a nie czas. Jeśli ktoś nie biega, to po prostu nie chce albo
się leni. Ma prawo, ale niech
nie tłumaczy się brakiem czasu. Sam jestem pracoholikiem
i ciągnę ten swój intelektualny kierat jakże często przez
20 godzin dziennie, 7 dni w tygodniu. Gdybym nie biegał, nie
dałbym rady tak pracować.
Lubię biegać, bo to nie jest
sport socjalny i nader łatwy do
uprawiania. Nawet w odróżnieniu od pływania, które wymaga
infrastruktury, czy tenisa, który
oprócz kortów wymaga także
partnera. To jest sport, w którym przy okazji wypada pogadać, no i trzeba koncentrować
się na piłce, a nie rozmyślać
o przyszłości świata czy zrównoważonym rozwoju.
Bieganiem też można zaprzątać myśli, ale po co dumać o tempie, kroku, oddechu, pulsie? Ja biegnę razem
z wiatrem, słońcem, ptakami, ze swoimi psami. A nade
wszystko ścigam się ze swoimi
myślami, bo te z kolei zawsze
ścigają się ze mną.
Fot.: Archiwum prof.Grzegorza Kołodki
znaczeniu. Nie stosuję żadnych specjalnych metod. Może gdybym
skorzystał z jakiegoś instruktażu, poruszałbym się sprawniej
i biegał szybciej? Może łatwiej
dawałbym sobie radę z pokonywaniem tego dystansu?
Czasami ktoś próbował mi coś
doradzać. Incydentalnie, gdy
się z kimś spotykałem, zdarzało mi się wymienić kilka fachowych uwag.
Pamiętam taką przygodę.
Kiedyś byłem z rodziną na
weekend w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Spale.
Trenował tam Adam Małysz
ze swoją ekipą. Zdarzyło mi
się porozmawiać z profesorem Jerzym Żołądziem, wybitnym specjalistą fizjologiem.
Opowiadał mi między innymi
o procesie powstawania kwasu mlekowego w mięśniach.
Objaśniał mi tzw. krzywą mleczanową. Nie miałem o tym
zielonego pojęcia. Pamiętam
przestrogi, aby w żadnym
przypadku nie biec, gdy przed
oczyma pojawiają się plamy
(nigdy ich nie widziałem), aby
nie lekceważyć nierównomierności w rytmie pracy serca
(bije równo i wali jak dzwon!).
Kiedyś Robert Korzeniowski powiedział mi, że trzeba
biegać pod górkę, z górki,
przyspieszać, zwalniać, a nie
człapać równomiernie ileś tam
kilometrów dziennie. A ja właśnie najczęściej tak człapię.
Tym bardziej, że tam gdzie
mieszkam, nie ma ani pod
górkę, ani z górki. Jeśli jestem
w domu, biegam sobie – raz
rano, kiedy indziej wieczorami
– polną drogą. Zimą zwłaszcza
bywa to dość trudne, bo rano
i wieczorem ciemno i niewiele
widać, a na trasie są wertepy
i jest nierówno. Biegam własnym rytmem. I staram się jak
najczęściej.
Kiedyś z żelaznym rygorem
biegałem 12 kilometrów każdego dnia. Nawet wtedy, gdy po
raz drugim byłem wicepremierem – codziennie! – o 5. rano,
nawet gdy wracałem do domu
po północy, co zdarzało się
częściej niż rzadziej. Teraz nie
zawsze udaje się codziennie,
roku – zapytałem wicepremiera, gospodarza mojej wizyty,
czy można zjeść jeszcze barana w tradycyjny sposób. No
to jako honorowemu gościowi
– bo i ja wtedy byłem wicepremierem – podano mi łeb
barana. A z tego łba – dymiący mózg. A największym specjałem i przywilejem było oko
barana. To trzeba było spłukać szklanką porządnej czystej wódki! Takiej z etykietką
z Kirgizem na koniu. Kilka tygodni później byłem w małej,
pięknej miejscowości, z włoskimi tradycjami, na półwyspie Istria. Na kolację tamże
zaprosił mnie minister finansów Chorwacji. Na miejskim
ryneczku, pod kościołem,
jedliśmy obfite potrawy mięsne, które popijaliśmy dobrym
czerwonym winem. Wtedy to
wypiłem ostatnią szklankę
wina. Nieco później, na przełomie września i października,
na zaproszenie Theo Weigla,
ówczesnego wicekanclerza
i ministra finansów Niemiec
oraz szefa CSU, gościłem
na obchodach Oktoberfest
w Monachium. Tam nie było
praktycznie możliwości picia
czegokolwiek innego niż piwa.
Nawet gdyby człowiek chciał
szklankę wody, to i tak by
mu nie podali. Bawarską golonkę i tłustą kiełbasę trzeba
było spłukać solidnym kuflem
piwa! I był to kufel ostatni.
A jak było z niejedzeniem
mięsa?
Wegetarianinem
jestem
dziesiąty rok. I czuję się z tym
znakomicie! To też wspaniała
przygoda. Przejście na wegetarianizm przypadkowo mniej
więcej zbiegło się w czasie
z bieganiem. Wcześniej przestrzegałem pewnych wymogów dietetycznych. Starałem
się odżywiać racjonalnie. Nie
jeść za dużo, nie jeść niezdrowych rzeczy, unikać czerwonego mięsa. Bardzo lubiłem za to
ryby i owoce morza. I kiedyś,
podczas jednej z licznych
wędrówek po tym fascynującym świecie, podziwiałem
południowy Pacyfik. Któregoś
dnia nurkowałem z butlą na
Wielkiej Rafie Koralowej u wy-
Podczas spotkania promującego książkę “Wędrujący Świat”.
brzeży Australii. Kilkanaście
metrów pod wodą podpłynęła
piękna, wielka ryba, równa mi
wzrostem – albo raczej, wypadałoby powiedzieć, długością
– i ocierała się o mnie, patrząc
swoimi wielkimi, wyłupiastymi oczami. Wydawało się, że
chce powiedzieć: Kołodko,
teraz ty się wynurzysz i zjesz
mnie na lunch? Zadałem sobie
pytanie i aż się wstydzę, że nie
postawiłem go wcześniej: czy
naprawdę muszę ją zjeść, ergo
wcześniej zabić, choć może
nie własnymi rękami? Z tym
pytaniem jeszcze trochę pozostałem, ale już krótko. Jeszcze
Nowa Zelandia, Fidżi, Kalifornia i wróciłem na wykłady na
Yale, na wschodnim wybrzeżu
USA. Prowadząc tam kawalerską gospodarkę, kupiłem to
i owo do jedzenia, w tym dwie
puszki rybek. Jedną otworzyłem i zjadłem, drugiej już nie.
Od tego momentu jestem wegetarianinem. Ku wielkiemu,
jakże pozytywnemu zdziwieniu
stwierdziłem, że nie tylko nie
odczuwam głodu czy niedosytu jakichkolwiek składników,
ale czuję się o niebo lepiej.
Jestem pewien, że to właśnie połączenie diety wegetariańskiej ze sportowym trybem
życia jest źródłem sił witalnych, których mi nie brakuje,
mojego dobrego samopoczucia i znakomitej kondycji psychofizycznej. I to daje mi możliwość harowania po 20 godzin
dziennie, a motywację do tego
biorę z intelektualnej ciekawości i przekonania, że to, co robię, służy dobrej sprawie.
Biegał Pan, Panie Profesorze
na różnych kontynentach,
pod różnymi szerokościami
geograficznymi, w różnych
strefach klimatycznych. Który z maratonów zapadł Panu
najsilniej w pamięć?
Najsilniej w pamięć zapadły
mi wszystkie z 30 przebiegniętych maratonów.
To są takie przeżycia
KWIECIEŃ 2009 BIEGANIE 57
58 BIEGANIE KWIECIEŃ 2009
24 kwietnia 2005 roku.
się na 26. milę w Central Parku
i wciąż widzi wielu biegnących
ludzi zarówno przed jak i za
sobą, człowieka ogarnia radość. To taki maraton, w którym
startuje się w tłumie i w tłumie
wbiega się na metę. Słyszałem,
że podobną atmosferę mają
inne wielkie maratony, ale nie
biegłem jeszcze w Londynie,
Chicago, Bostonie, Amsterdamie, w Paryżu. W Europie
oprócz maratonów, o których
już mówiłem, biegłem w Helsinkach i Mediolanie oraz piękny
maraton, choć przy brzydkiej
pogodzie, w Moskwie.
W jednym z wywiadów powiedział Pan: „Jestem długodystansowcem,
zawsze
wytrwale zmierzam do celu”.
W swojej ostatniej książce
„Wędrujący świat” pokazuje
Pan długodystansową perspektywę dróg, jakie przeby-
ła i ma jeszcze do przebycia
ludzkość. Czy sport sprawia,
że łatwiej Panu osiągać odległe cele w życiu i w pracy?
W rzeczy samej. Ta książka traktuje o długofalowych,
pokoleniowych,
epokowych
wręcz procesach rozwoju społeczno-gospodarczego.
Napisałem ją w stylu beletrystyki
naukowej, aby była przyjemną
lekturą, z zacięciem interdyscyplinarnym, by nie gubić z pola
widzenia spraw ważnych i ciekawych. Gdy człowiek biegnie
maraton, musi mieć wolę i siłę,
żeby konsekwentnie zmierzać
do mety. Ale po przebiegnięciu
42 km i 195 metrów ona jest!
Zatrzymuje się nań z wielką satysfakcją, bo pokonał ten długi dystans. Natomiast proces
rozwoju gospodarki, ewolucji
ludzkości, zmian kulturowych,
postępu cywilizacyjnego jest
takim nigdy niekończącym się
biegiem. To taki maraton bez
mety. A biec trzeba… Czasami
żartuję, że jak się realizuje długofalową strategię rozwoju i wydawałoby się, że już powinien
być punkt z napisem META,
ktoś przesuwa go do przodu.
A potem jeszcze dalej. I dalej.
Polityka gospodarcza, praca
intelektualna na rzecz postępu,
prorozwojowo
zorientowane
badania naukowe są takim niekończącym się maratonem. Tu
trzeba mieć niespożytą energię, bo jest to maraton na całe
życie. Tym się właśnie zajmuje,
a bieganie długodystansowe uczy mnie z jednej strony
pokory, a z drugiej zdolności
usadawiania
rozważanych
problemów we właściwej perspektywie czasowej. Obawiam
się jednak, że wielu badaczy –
a już na pewno większość polityków – ma tendencje do skracania dystansu. Tam dominują
krotko- i średniodystansowcy,
natomiast w niekończącej się
batalii o rozwój zwyciężają
ci, którzy potrafią być długodystansowcami. Górę biorą
ludzie potrafiący pokonywać
olbrzymie przestrzenie i długie
odcinki, bo na rozwiązywanie wielu problemów, przed
którymi stoi ludzkość i świat,
cywilizacja i gospodarka, trzeba mieć czas. Nade wszystko
jednak trzeba mieć teorię objaśniającą, co od czego zależy
i podpowiadającą, co robić,
aby było lepiej. I to właśnie
wyjaśniam w „Wędrującym
świecie”. To taka wspaniała,
intelektualna podróż w czasie
i przestrzeni odpowiadająca na
proste wydawałoby się pytanie,
które chyba wszyscy stawiają:
dlaczego jest tak, jak jest i co
będzie dalej?
USA to kraj, w którym Pan
pracował, w którym biegał
Pan maratony, to kraj, w którym rozwinęła się gospodarcza i ekonomiczna doktryna
neoliberalizmu, który Pan tak
mocno krytykuje. Jaka będzie
Ameryka po wybraniu na prezydenta Baracka Obamy?
Podziwiam
amerykańskie
społeczeństwo, znam jego historię, rozumiem ewolucję, jaką
Fot.: Archiwum prof.Grzegorza Kołodki
Na mecie maratonu we Wrocławiu,
Fot.: Archiwum prof.Grzegorza Kołodki
i emocje, tak fantastyczne imprezy,
że nie sposób ich zapomnieć.
Obojętnie, czy jest to mały
maraton na północy Kalifornii
w Reading w Nowy Rok 2004,
czy równie maleńki, startujący
o 4. rano, by uniknąć tropikalnego upału, na wyspie Guam,
tym razem na północnym Pacyfiku, czy też pokonany w strugach deszczu bieg wokół jeziora Rotorua w Nowej Zelandii,
czy też przebiegnięty nazajutrz
po spotkaniu z papieżem Janem Pawłem II, wycieńczający, chyba najtrudniejszy do tej
pory maraton w Wiedniu, kiedy
to w cieniu były 32°C. Tyle że
cienia nie było! Na 11 tysięcy
zawodników, którzy wystartowali, ponad 3,5 tysiąca nie
ukończyło biegu. Mnie udało
się w 4 godziny 29 minut i 41 sekund, a więc o ponad 41 minut
wolniej niż półtora roku wcześniej w Toronto. Piękny był Maraton Słońca o Północy w Tromsø,
za Kołem Podbiegunowym na
północy Norwegii. Z przyjemnością wspominam każdy maraton w Polsce, zwłaszcza mój
pierwszy w Toruniu i tegoroczny
w małym Dębnie, jakże świetnie
zorganizowany. Z pewnością
wielką frajdą jest maraton w Nowym Jorku, w którym biegnie 35
tysięcy ludzi. Gdy w nim startowałem w 2002 roku ponad 33
tysiące osób bieg ukończyło,
a ja zająłem chlubne miejsce
w dziewiątym tysiącu biegaczy,
zostawiając ich z tyłu ponad
23 tysiące!
Tak więc każdy maraton jest
przeżyciem. Gdyby jednak ktoś
zapytał, jaki z tych mi znanych
polecałbym najbardziej, to
z pewnością nowojorski. Gdybym z kolei miał jakiś jeden
odradzić, to byłby pekiński,
bo rozgardiasz tam wielki na
starcie, a na trasie zbyt mocno
czuć spaliny. Za to atmosfera
armii zawodników biegnących
Manhattanem jest niebywała!
Nowy Jork to piękne miasto
i kibice szczerze dopingują
wszystkich biegaczy. Atmosfera
fiesty, co parę przecznic grają
rozmaite zespoły, zagrzewając
zawodników. Gdy po niespełna czterech godzinach wpada
przeszedł ten kraj. Nieobce są
mi elementy składające się na
wartości amerykańskie. Nie
przeszkadza mi to bynajmniej
w pryncypialnym, zdecydowanym potępianiu dewiacji w amerykańskiej polityce, w krytyce
pęknięć, które zaszły w tym
społeczeństwie pod wpływem
ideologii neoliberalnej. Teraz
już wyraźnie kompromituje się
ona na naszych oczach i powoli
upada. Amerykański neoliberalizm pod pięknym hasłem walki o demokrację i wolny rynek
przez wiele lat narzucał własne
interesy innym, wciągał innych
do neoliberalnej gospodarczej
wirówki nakręcającej – do czasu – interesy wąskim elitom
finansowym kosztem ogółu.
Także w Polsce, zwłaszcza
podczas szoku bez terapii na
początku lat 90. i schładzania
bez sensu w ich końcu. Teraz,
na fali rozlewającego się kryzysu, widać, że narzucanie przez
USA światu swojej hegemonii
na modłę neoliberalną nie powiodło się. Aby być przywódcą
świata, trzeba umieć się o ten
świat zatroszczyć, a nie forsować swoje interesy, często
kosztem innych.
Prezydent Obama – choć
przyjdzie mu rządzić w trudnych okolicznościach marnej
spuścizny upadającego neoliberalizmu, głównie w formie kryzysu ekonomicznego,
z jednej strony, i okupacji Iraku
z drugiej – niesie pewne nadzieje. Zmienić się muszą nie
tylko sposoby nadzoru finansowego, ale dużo więcej, poczynając od niektórych amerykańskich wartości. W całym
podejściu do gospodarowania
– w USA i wielu innych miejscach, także u nas – dokonać
się musi epokowe przesuwanie
akcentów z „mieć” na „być”.
Już teraz dużo większą uwagę
trzeba poświęcać równowadze
ekologicznej – nie mniejszą
niż finansowej – a nie tylko czy
wręcz przede wszystkim zaspokajaniu zachłanności i chciwości i tak już bogatych tego
świata. A do tego sprowadza
się w zasadniczej mierze neoliberalizm, gdy tylko przejrzeć
go na wylot.
Jest teraz przynajmniej jakaś
nadzieja – bo pewności nie ma
żadnej – że oto polityka nie tylko amerykańska, ale globalna
wręcz, bo do takich to dowędrowaliśmy czasów, będzie
bardziej nasycona aspektami
społecznymi. Choć Amerykanie nie używają takich pojęć jak
społeczna gospodarka rynkowa, to i w USA bez wątpienia
będzie w niej więcej tego, co
my w Europie rozumiemy pod
tym pojęciem. Administracja
prezydenta Obamy nieco bardziej będzie sprzyjała interesom ludzi, grup społecznych
kryjących się za zbitką pojęciową Main Street, czyli szerszych
odłamów warstwy średniej
i tych jeszcze biedniejszych,
w przeciwieństwie do tego, co
było za czasów republikanów
i górowania neoliberalizmu, kiedy to dbano głównie o interesy
Wall Street. Nie mam wszakże
zbyt wielkich oczekiwań co do
tej prezydentury w kontekście
zmian, jakie powinny zajść na
całym świecie. To gra na dłuższą metę, choć cztery – albo
i osiem – lat nowej prezydentury w USA ma tu znaczenie.
Osłabi się jeszcze bardziej
dominująca do tej pory rola
Ameryki, a relatywnie wzmocni się pozycja takich wyrastających globalnych potęg, jak
Chiny, Rosja, Indie i niektórych
innych krajów, a zwłaszcza ich
ugrupowań
integracyjnych.
Odwołując się raz jeszcze do
tych naszych biegowych analogii, można skonstatować, że
my wciąż widzimy przed sobą
koszulkę z napisem „USA”, bo
jest to gospodarka i państwo
nasycone najwyższej klasy
fachowcami, wiedzą, technologią, kulturą i, oczywiście, kapitałem. Jednakże dla Chińczyków, Hindusów czy wschodnich
Europejczyków, także Polaków,
dla Brazylijczyków i Argentyńczyków, a nawet dla niektórych
szybko biegnących w tym ekonomicznym wyścigu mieszkańców subsaharyjskiej Afryki
czy Bliskiego Wschodu plecy
z tą koszulką będą coraz bliżej,
a po kilkunastu maratonach
mogą być na wyciągnięcie ręki.
Amerykański maratończyk re-
latywnie nieco straci na swej
potędze, ale nadal będzie wielkim biegaczem, z którym każdy musi się liczy i każdy będzie
musiał go szanować.
Czy zgodzi się Pan Profesor
z tezą, że jedną z miar cywilizacji danego społeczeństwa
jest odsetek ludzi, którzy
biegają? W Polsce, 38-milionowym kraju, odsetek biegających maratończyków jest
niewielki w porównaniu na
przykład z Danią.
Nie zgadzam się z tym poglądem. Znam społeczeństwa
na niższym poziomie rozwoju
gospodarczego niż nasz, które mają inną kulturę, a odsetek biegaczy jest tam większy.
W ogóle nie używam pojęcia:
cywilizowane społeczeństwo.
Każdy kraj ma jakąś cywilizację. Są kraje dużo słabiej rozwinięte gospodarczo niż Polska,
w których ludzie zdecydowanie
intensywniej wędrują, biegają,
bo nie mają innego wyjścia.
Tam, by pokonywać pewne
odległości, trzeba robić to
szybko, czasami biegiem. Stąd
biorą się takie potęgi biegowe
jak Etiopia, Tanzania czy Kenia.
Te sukcesy nie biorą się z dobrobytu, jak to jest na przykład
w Holandii czy Szwajcarii.
Bez wątpienia, na pewnym
etapie rozwoju w krajach najbogatszych istnieje wyższy
poziom świadomości, który
skłania ludzi do tego, by dbali o siebie także od strony fizycznej. Jest rzeczą naturalną,
że dużo więcej ludzi uprawia
aktywne formy sportu w Europie Zachodniej w porównaniu
z państwami arabskimi czy
Indiami. Ale to znowu ma pewien kontekst kulturowy, bo
w Indiach dobrze wyglądający
człowiek jest tłusty i nalany, a w
USA jest smukły i wysportowany. Nie wiązałbym tego jednak
z ogólnym poziomem cywilizacyjnym. Po prostu osoby biegające są zdrowsze, a z drugiej
strony zdrowsi ludzie więcej
biegają i w jakimś stopniu przekłada się to na całe społeczeństwa. Zdrowsze społeczeństwa
są bardziej aktywne ruchowo,
a bieg jest przyjemną i najbardziej naturalną formą ruchu dla
człowieka.
ZBLI˚ENIE
ZBLI˚ENIE
Jakie ma Pan plany maratońskie na 2009 rok?
Zgodnie z moimi zasadami:
4 maratony, z czego 3 na świecie i 1 w Polsce. I zgodnie z zasadami nie mówię zawczasu,
gdzie i kiedy. Tym bardziej, że
sam tego jeszcze nie wiem.
Dekoracja uczestników kończących Guam Marathon
26.03.2006.
KWIECIEŃ 2009 BIEGANIE 59

Podobne dokumenty