Kiermasz - MOK Legionowo

Transkrypt

Kiermasz - MOK Legionowo
Kiermasz
Do księgarni przyjęto mnie w listopadzie, na stanowisko magazyniera. Aliści po paru miesiącach,
podczas których nie wychylałem nosa z magazynu, zaczęły się majowe kiermasze i wtedy po raz
pierwszy postawiono mnie za ladą. Nie miałem żadnego doświadczenia jako sprzedawca, a co gorsze,
nie znałem zapowiedzi wydawniczych. Nie dotarło do mnie, że krakowskie Wydawnictwo Literackie
ma zamiar wypuścić na rynek książkę o Aleksandrze Wielkim autorstwa Maurycego Druon. Wiadomo
mi było tylko o Karolu Bunschu, o tym, że jego trylogia o Macedończyku została wydana parę lat
wcześniej przez Naszą Księgarnię.
Niedzielny kiermasz, skwer zapełniony przechadzającymi się we wszystkich kierunkach amatorami
lektury i my, księgarze z Krakowskiego Przedmieścia, stojący nieruchomo, ramię przy ramieniu, za ladą
zasłaną stosami bubli. Za plecami mamy Pałac Kultury, przed sobą tryskającą fontannę (cały rok
nieczynną, a dziś wyjątkowo uruchomioną), po bokach inne „konkurencyjne” stoiska.
Podchodzi młoda klientka i pyta mnie:
– Czy jest książka o Aleksandrze Wielkim?
– Tutaj nie – odpowiadam – ale mamy ją w księgarni.
Ucieszyła się bardzo. Wprawdzie nie mogła już z miejsca nabyć książki, natychmiast zaspokoić
palącego pożądania, lecz najważniejsze, że jest szansa kupna. Uzgodniliśmy, że gdy przyjdzie nazajutrz
na Krakowskie Przedmieście, otrzyma bez problemów poszukiwaną przez siebie rzecz.
Przyszła. Stawiła się jeszcze przed otwarciem sklepu. Zobaczyłem ją „warującą” pod drzwiami. Ale
już nie weszła do środka, nie było potrzeby. Bo w tymże momencie wyszło na jaw nieporozumienie. Ja
miałem na myśli Polaka Bunscha, a ona Francuza Druona.
Ta druga powieść była bestsellerem, poszukiwanym, rozdrapywanym, ukrywanym pod ladą, o czym
ja, magazynier, po raz pierwszy przy okazji kiermaszu za tąż ladą postawiony, nie miałem pojęcia.
Klientka, dowiedziawszy się, że jest możliwość kupienia, nie posiadała się z radości. Przypuszczam, że
zanim podeszła do mnie, zapytała o tę książkę w pięćdziesięciu innych miejscach; bezskutecznie. A tu
raptem: jest. Trzeba tylko poczekać do następnego dnia. Kto wie, może z emocji nie mogła spać i tę noc
z niedzieli na poniedziałek spędziła bezsennie?
Paskudne uczucie człowieka, który sięga po upragniony n a d p r z e d m i o t, spodziewa się, że za
chwilę będzie go miał w dłoni i oto palce chwytają wiatr. Na tym polegała męka Tantala. Zawód,
rozczarowanie, niespełniona nadzieja. Te wszystkie uczucia wyczytałem z twarzy stojącej naprzeciw
mnie klientki. I jeszcze coś. Coś dodatkowego w tym wzroku wlepionym we mnie. Nienawiść?
Nienawiść wobec kogoś, kto ją nabił w butelkę? Chyba nie, bo przecież ten ktoś miał dobrą wolę. Ale
wyraźna w tych oczach niechęć wobec faceciny, który zawraca komuś głowę Bunschem, który jeszcze
teraz, na progu księgarni zachwala książkę tegoż Bunscha, dziecinadę wydaną przez N. K., dziecięcomłodzieżowe wydawnictwo, podczas gdy jej chodzi o rzecz poważną, napisaną przez erudytę,
fachowego historyka nazwiskiem Maurice Druon.
A ja? A mnie trudno było się powstrzymać od nieproszonych pochwał, bo rzeczywiście, ta trylogia
Bunscha, na którą składa się Olimpias, Parmenion i Aleksander, to moja ulubiona książka.
– Pani to czytała? – zapytałem rozczarowaną kobietę. – Nie wyobrażam sobie lepszego ujęcia tego
wszystkiego, co historia przekazała na temat Aleksandra Macedońskiego.
Teraz już wiem, że takie gadanie mogło ją jeszcze bardziej rozdrażnić. Ot znalazł się fryzjer, co
chce cię czesać do góry, gdy ty życzysz sobie – na bok; ot trafił się kelner, co ci przynosi krupnik
zamiast zamówionych naleśników.
Mija lat dwadzieścia parę.
Podczas comiesięcznej wizyty w miejskiej bibliotece, w trakcie penetrowania półek z literaturą
francuską natrafiam na grzbiet opatrzony tytułem Aleksander Wielki. Jest to właśnie jeden z tych
egzemplarzy, za którymi uganiała się tamta kobieta. W stopce redakcyjnej czytamy: Wydawnictwo
Literackie w Krakowie, rok wydania 1976. Biorę do ręki dawny bestseller; egzemplarz jest w
doskonałym stanie, jedynie papier pożółkł przez te wszystkie lata, poza tym najmniejszych śladów
zużycia. Dziewiczy tom, przez nikogo jeszcze nie czytany. A gdyby były wątpliwości co do jego
dziewictwa, rozproszyć można by je łatwo, kartkując wolumin: nie wszystkie kartki były rozcięte.
(Czasem gilotyna introligatorska nie obejmuje wszystkich kartek i niektóre z nich pozostają złączone,
niby nietknięte wargi sromowe, jeśli już mamy trzymać się użytego poprzednio porównania.) Takie to
bywają paradoksy: wtedy, w 1976, ktoś byłby skłonny zapisać duszę diabłu w zamian za ten
egzemplarz, ten sam, którym tutaj nie zainteresował się pies z kulawą nogą, nie zainteresował się ani
wtedy, ani przez wszystkie następne lata.
Zanoszę francuską książkę do domu i w nadziei, że „co Francuz wymyśli, to Polak polubi”,
zabieram się do czytania.
Niestety, Francuz nie daje się polubić. Nasz Karol Bunsch o niebo lepszy. Tak twierdzę i niech mnie
kaczki zdepczą, jeśli się mylę.