„Oczywiście, że było warto”

Transkrypt

„Oczywiście, że było warto”
Temat Numeru
„Oczywiście, że było warto”
Z Teresą Hulboj, szczecińską działaczką
Niezależnego Zrzeszenia Studentów,
opozycjonistką i pedagogiem
rozmawia Radosław Ptaszyński
Radosław Ptaszyński: Jako osoba urodzona w 1957 r.
w pewnym sensie jest Pani dzieckiem Października.
Czy Pani zdaniem kobieca pamięć PRL jest inna niż
pamięć męska?
Teresa Hulboj: Z pewnością kobiety miały inne
zadania i inaczej musiały organizować swoje ży­
cie. Dbanie o dom, dzieci było trudniejsze i zaj­
mowało znacznie więcej czasu niż dzisiaj. Braki
w zaopatrzeniu powodowały, że istotne były zna­
jomości, cierpliwość w oczekiwaniu pod sklepami
na towary pierwszej potrzeby. Doskwierała także
zupełna niedostępność niektórych rzeczy. Myślę,
że właściwą osobą do udzielenia odpowiedzi na
to pytanie byłaby moja mama, która niestety już
nie żyje. Ona pracowała zawodowo, dbała o dom,
studiowała zaocznie, a w końcu musiała walczyć
o swoje dziecko, które siedziało w więzieniu.
R.P.: Jaki wpływ na Pani drogę życiową miało wychowanie w domu rodzinnym?
T.H: Pamiętam, że często mama zwracała mi
i bratu uwagę na jakieś bieżące wydarzenie, pod­
kreślając, że trzeba je zapamiętać, bo jest ważne
historycznie. Oboje rodzice słuchali też Radia
Wolna Europa i na bieżąco komentowali wyda­
rzenia polityczne. Pierwszym, które przeżywałam
dość świadomie, był Marzec 1968 r., który budził
napięcie i gorące dyskusje dorosłych. Przypomi­
nam sobie także, że tata dużo nam czytał, zwłasz­
cza książek historycznych. Z domu wyniosłam
taką wiedzę historyczną, że zarówno w szkole
podstawowej, jak i później z tego przedmiotu gó­
rowałam nad rówieśnikami. Egzaminy wstępne
na studia zdałam, wykorzystując wiedzę wynie­
sioną z domu.
R.P.: Jaka była Pani droga edukacyjna?
T.H: Urodziłam się i dorastałam w Szczecinie.
Pamiętam jeszcze gruzy z okresu wojny na ulicy
nieopodal mojego domu. Tu ukończyłam szkołę
podstawową i I Liceum Ogólnokształcące, gdzie
historii uczyła mnie pani Sawicka, dobra i oddana
edukacji nauczycielka. Moje pierwsze lektury były
nieco inne niż koleżanek. Bardzo lubiłam czytać
o partyzantach, o Powstaniu Warszawskim, o Ar­
mii Krajowej. Kamienie na szaniec i Kolumbowie to
dwie pozycje, które wywarły na mnie duże wraże­
nie. Lata siedemdziesiąte to książki Lema, Dür­
renmatta czy powieści Alberta Camusa.
W Szczecinie dorastałam i byłam dumna z tego
miasta, mimo że nie mieliśmy wielkiego kontaktu
ze światem. Tylko marynarze snuli długie, bała­
mutne opowieści o dalekim, bogatym świecie
i zarzucali nas tajwańsko-hongkońską tandetą. Było
to ekscytująco egzotyczne, a przy tym przesycone
cudownym smakiem wolności.
W związku z wszechogarniającą wszystko
szarzyzną i biedą dnia codziennego ludzie mieli
41
Fot. S. Kokurewicz/ Ośrodek "Pamięć i Przyszłość".
potrzebę przyswajania garściami wszelkich dóbr
kultury. Mam wrażenie, że byliśmy wtedy bliżej
siebie. To czas, kiedy poza lekturami ważny był teatr,
zwłaszcza osiągnięcia Grotowskiego. Czytałam,
ale i oglądałam przedstawienia Teatru Starego
w Krakowie. Słuchałam również dużo muzyki,
poza ulubionym Procol Harum, The Doors także
Bułata Okudżawy i Włodzimierza Wysockiego.
R.P.: Kiedy w Pani życiu pojawiła się wielka polityka
i wir historii wciągnął Panią w działalność opozycyjną?
T.H: Dla całego Szczecina ważnym wydarzeniem
był Grudzień 1970 r. Pamiętam czołgi sunące
przez al. Piastów, przyglądałam się im z okien
szkoły. Z tamtego czasu pamiętam również od­
głosy strzałów. Moja mama miała nagrane prze­
mówienie Edwarda Gierka ze stoczni i to też było
42
dotknięcie wielkiej i dramatycznej historii, połą­
czonej z nadzieją na pozytywną zmianę. W trak­
cie nauki w liceum chodziłam na lekcje religii
przy parafii, w której pracował charyzmatyczny,
związany z opozycją ojciec Hubert Czuma. Potem
uczestniczyłam, choć niezbyt aktywnie, w dusz­
pasterstwie akademickim, biorąc udział w spot­
kaniach otwartych, dyskusjach i pielgrzymce. Po
maturze, realizując swoje plany nauczycielskie,
zapisałam się do Studium Wychowania Przed­
szkolnego, które kształciło na wysokim poziomie,
ponieważ uczyło tam wielu nauczycieli z doświad­
czeniem zdobytym w szkołach przedwojennych.
Zakres wymagań spowodował, że gdy podjęłam
studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Szcze­
cinie, właściwie nie musiałam się uczyć, jedynie
zdawałam egzaminy.
Ze względu na wychowanie, kontakty w dusz­
pasterstwie, rosnącą wiedzę i chęć uczestniczenia
w dyskusjach w naturalny sposób od samego począt­
ku zaangażowałam się w działalność Niezależnego
Zrzeszenia Studentów, biorąc udział w zebraniu
założycielskim na WSP. Poza mną była w nim
wówczas jeszcze tylko jedna dziewczyna – Marzena
Kowalska.
R.P.: Jaka była rola dziewczyn w NZS i jak traktowali was koledzy?
T.H: WSP w Szczecinie była w tym czasie uczelnią,
na której w przeważającej większości studiowały
kobiety. Miałyśmy wielkie szczęście, statystyczna
mniejszość męska okazała się elitą intelektualną
i towarzyską. Chłopcy świetnie radzili sobie z pracą
koncepcyjną i organizacyjną. Tak dobrze, że w szyb­
kim tempie powstał korpus duchowych sanitariu­
szek, który imał się najbardziej niewdzięcznych
robót, wykonywanych z cichym poświęceniem na
ołtarzu krwawiącej ojczyzny.
R.P.: Jakie było nastawienie nauczycieli i władz
uczelni do waszej grupy?
T.H: Władze uczelni mimo początkowego lekkie­
go oporu w zasadzie okazały pełne przyzwolenie.
Nawet pani dziekan, u której pisałam pracę magi­
sterską, a która nie kryła swoich proreżimowych
zapatrywań, w czasie rozmowy ze mną okazała
szacunek, może nawet podziw dla działań NZS,
zwłaszcza dla organizowanych przez nas wykła­
dów i dyskusji. Gościliśmy m.in. Izabelę Cywińską,
Andrzeja Celińskiego, Wiktora Woroszylskiego,
Stanisława Barańczaka, Mirosława Chojeckiego,
Andrzeja Drawicza, Aleksandra Halla, Jacka Ku­
ronia czy Adama Michnika. Oczywiście, młodzi
pracownicy naukowi, często związani z „Solidar­
nością”, darzyli nas pełną sympatią, starsi zaś od­
nosili się do nas z dużym szacunkiem. Faktem jest
też, że na ogół w NZS działali dobrzy studenci, któ­
rzy coś sobą reprezentowali.
R.P.: Czy w tamtym okresie działalność ta wiązała
się z ryzykiem i odwagą?
T.H: Mieliśmy poczucie, że dzieje się historia
i trzeba w tym brać udział. Nie wiedzieliśmy na
pewno, że to będzie koniec komuny, ale czuliśmy,
że coś zmienimy, że jakiś wyłom będzie. Byliśmy
przekonani, że to będzie pokojowa przemiana. To
było rewolucyjne: chcemy rewolucji bez barykad,
bez krwi, chcemy budować, a nie burzyć. Natu­
ralnie wiedzieliśmy o istnieniu Służby Bezpie­
czeństwa, możliwości prowokacji itp., ale w okre­
sie „karnawału Solidarności” przede wszystkim
potrzeba było pracowitości. Działalność ta
pochłaniała ogromnie dużo czasu, czasem kil­
kanaście godzin na dobę, a często wymagała od
nas podejmowania się zadań, o których mieliśmy
pojęcie bardzo nikłe, jak choćby wydawania prasy.
Staraliśmy się znaleźć też czas na spotkania towa­
rzyskie, imprezy i sen.
R.P.: „Karnawał Solidarności” skończył się 13 grudnia. Jak zapamiętała Pani ten dzień?
T.H: W tamtym czasie prowadziliśmy strajk na
uczelni, a z naszego budynku przy ul. Wielko­
polskiej widać budynek telewizji. W nocy zoba­
czyliśmy tam kolumnę pojazdów wojskowych
i żołnierzy, którzy weszli do gmachu. Postanowi­
liśmy wtedy pojechać do stoczni, gdzie mieliśmy
ścisły kontakt z „Solidarnością”. Spotkaliśmy się
tam z Andrzejem Milczanowskim, który także nie
miał jeszcze informacji o wprowadzeniu stanu
wojennego, ale przekazał nam listę osób z proś­
bą, abyśmy je ostrzegli. Udaliśmy się więc do tych
ludzi, ale wszędzie byliśmy już spóźnieni. Okazy­
wało się, że już zostali zabrani z domów. Wtedy
pojawił się ogromny strach, byliśmy przerażeni.
Po powrocie do stoczni zobaczyliśmy przemówie­
nie gen. Jaruzelskiego i wiedzieliśmy, że ten czas
będzie zupełnie inny i dla nas o wiele trudniejszy.
Udało nam się jeszcze wrócić do budynku szkoły
i wywieźć powielacz, papier i cały sprzęt potrzeb­
ny do drukowania. Udaliśmy się z tym do jednego
z domów w dzielnicy Głębokie.
Od tego momentu miałam już pewność, że
będę kontynuowała działalność opozycyjną. Jeden
z moich kolegów z NZS przypomniał sobie, że
w jeszcze jednym pomieszczeniu NZS na uczel­
ni jest bardzo dużo papieru i farby drukarskiej.
Postanowiliśmy wspólnie wywieźć ten towar.
W pierwszym tygodniu stanu wojennego to
pomieszczenie nie było jeszcze zapieczętowane,
a my mieliśmy klucz. Wywieźliśmy więc przy
pomocy pracowników naukowych uczelni cały
zapas papieru, farby drukarskiej i sita. Działalność
wydawniczą podjęłam, nawiązując współpracę
z moim pracującym w stoczni kuzynem, który
43
z kilkoma osobami tworzył pisane ręcznie ulotki.
Po kilku przenosinach drukarnia znalazła swoje
stałe miejsce w mieszkaniu Antoniego Rodziewicza
nieopodal stoczni. W styczniu 1982 r. wydaliśmy
pierwszy numer czasopisma „KOS” (od nazwy Koła
Oporu Społecznego). Po pewnym czasie współpra­
cowałam z kilkoma szczecińskimi drukarniami,
a właściwie zaopatrywałam je w papier i farbę.
R.P.: Ta faza nielegalnej działalności zakończyła się
23 sierpnia 1982 r., gdy została Pani zatrzymana.
T.H: Tak. Przyszłam wówczas do mieszkania Ro­
dziewicza, a na klatce schodowej zastałam mili­
cjanta. Udawałam, że przyszłam podlać kwiaty,
ale mi nie uwierzył. Poprosił, żebym zeszła do
radiowozu. Zaczęłam uciekać, ale na dole przy
wyjściu było kilku milicjantów i ucieczka mi się
nie udała.
R.P.: Jak wyglądało pierwsze przesłuchanie?
T.H: Myślałam o biciu i tego się bałam, ale nie było
żadnej tego typu sytuacji. Siedząc pod drzwiami,
słyszałam jednak bardzo ostre przesłuchanie żony
jednego z kolegów, która była w ósmym miesiącu
ciąży. Przesłuchujący, krzycząc, groził jej odebra­
niem dziecka i oddaniem go do sierocińca. Wobec
mnie, prawdopodobnie dlatego, że zatrzymano
mnie z całym materiałem dowodowym w ręce,
zachowywano się spokojnie. W komendzie przy
ul. Małopolskiej byłam niemal trzy miesiące, po
czym trafiłam do aresztu dla kobiet w Kamieniu
Pomorskim.
R.P.: Jak dwudziestopięcioletnia dziewczyna czuła
się na ławie oskarżonych przed sądem wojskowym?
T.H: Rzeczywiście, byłam młoda i nieco inaczej
to odbierałam. Czułam duże wsparcie rodzi­
ny i przyjaciół. Zwłaszcza moja mama potrafiła
o­tworzyć każde drzwi, aby się upewnić, że jestem
dobrze traktowana. Prokurator w czasie procesu
był przemiły i zachowywał się dość dziwnie, jakby
miał poczucie, że „coś tu nie gra”. Sędzia Tadeusz
Niemesz natomiast, mający jeszcze doświadcze­
nia w pracy w sądach stalinowskich, sprawiał wra­
żenie zimnego, zajadłego komunisty. Orzekł karę
2,5 roku więzienia.
R.P.: Potem trafiła Pani do więzienia w Fordonie…
T.H: Tak, wcześniej na krótko wróciłam do aresz­
tu w Kamieniu Pomorskim, gdzie przyzwoita
strażniczka poczęstowała mnie herbatą i czeko­
44
ladą. Fordon natomiast okazał się ponurym, bar­
dzo nieciekawym miejscem, gdzie przebywałam
z innymi kobietami ze spraw politycznych na
oddziale o zaostrzonym rygorze, bez możliwości
wychodzenia z celi. Nie narzekałam jednak na
wyżywienie. Miałam bowiem dostęp do paczek.
Pomoc od przyjaciół i Kościoła otrzymywała też
moja mama. Fordon to stare więzienie. Jest dość
przygnębiające. Okna z cel na oddziale politycz­
nym wychodziły na podwórko i inne budynki.
Dziewczyny pokazywały mi osadzoną w nim jesz­
cze zbrodniarkę hitlerowską. W trakcie odbywa­
nia kary prowadziłyśmy walkę o status więźnia
politycznego. Raz w miesiącu podejmowałyśmy
głodówkę, a potem nie stawałyśmy na apelu po­
rannym. Za nasz protest byłyśmy systematycznie
karane. W celach starałyśmy się sobie jakoś sen­
sownie organizować życie codzienne. Uczyłyśmy
się, dużo czytałyśmy itp.
R.P.: Pamięta Pani dzień wyjścia na wolność?
T.H: Oczywiście. Mama przedłużyła mi odsiadkę
o jeden dzień (śmiech). Zaprzyjaźniła się bowiem
z naczelniczką więzienia, która też była nauczy­
cielką. Otrzymała od niej telefon, że będę zwol­
niona, i poprosiła, aby mnie nie zwalniać, zanim
nie przyjedzie, co trwało właśnie jeden dzień.
R.P.: Czy żałowała Pani, że podjęła Pani działalność, która miała takie konsekwencje?
T.H: Tego nigdy nie żałowałam, chociaż w wię­zie­
niu jest wiele czasu na myślenie. Są takie momen­
ty, że się myśli, ile jeszcze lat człowiekowi zostało,
że marnuje się młodość i że niektóre rzeczy mija­
ją bezpowrotnie. Nadzieję podtrzymują kontakty,
listy z zewnątrz i rozmowy z ludźmi. Potem nadal
miałam kontakt z ludźmi z NZS, a pod koniec lat
osiemdziesiątych zaangażowałam się w wydawa­
nie szczecińskiego „Pisma Ruchu Wolność i Po­
kój”.
R.P.: Po wyjściu z więzienia miała Pani problemy
z otrzymaniem pracy?
T.H: Rzeczywiście otrzymałam zakaz pracy
w oświacie, mimo że tuż przed aresztowaniem
miałam zacząć pracę w szkole podstawowej.
Po uwolnieniu dzięki postawie dyrektora, który
stwierdził, że nie interesuje go fakt mojej karal­
ności, otrzymałam jednak posadę w poradni dla
dzieci z wadami słuchu i praca ta fascynuje mnie
Teresa M. Hulboj, fot. zbiory prywatne.
do dzisiaj. Do pracy w swojej poradni przyjął
mnie pan dr Andrzej Stecewicz. Trzeba podkre­
ślić, że taka postawa, to jest zgoda na przyjęcie
osoby karanej z powodów politycznych, nie była
w tym czasie zbyt częsta i wymagała odwagi. Wie­
lu z moich przyjaciół nie miało takiego szczęścia
i bardzo długo pozostawali bez pracy.
R.P.: Czy ma Pani pretensje, żal do funkcjonariuszy systemu?
T.H: To zależy do kogo. Byli tacy, którzy po pro­
stu byli normalnymi ludźmi i wykonywali swoje
obowiązki, nie byli specjalnie złośliwi i bezinte­
resownie nie utrudniali życia innym, ale byli też
inni, jak jedna ze strażniczek w Fordonie, która
z lubością wyżywała się pseudodyscypliną na star­
szych kobietach. Tacy ludzie zdarzają się niezależ­
nie od systemu i miejsca na ziemi.
R.P.: Jak zapamiętała Pani przełom 1989 r.?
T.H: To było zaskoczenie, mimo że o to walczyli­
śmy i na to czekaliśmy. Druga połowa lat osiem­
dziesiątych to czas szczególnie przykry. Narastały
kryzys gospodarczy i ogólne poczucie beznadziei.
Dlatego Okrągły Stół był pozytywnym zaskocze­
niem, a widok premiera Tadeusza Mazowieckie­
go przemawiającego w Sejmie wywoływał wielkie
wzruszenie.
R.P.: Czy było warto?
Teresa Maria Hulboj, ur. 13 IV 1957 r. w Szczecinie;
absolwentka Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Szczecinie; w X 1980 r. współzałożycielka i sekretarz NZS
w WSP w Szczecinie; w II i XI/XII 1981 r. uczestniczka
strajku w WSP; po 13 XII 1981 r. przygotowująca ulotki
i napisy na murach; 1982-1989 kolporterka wydawnictw
podziemnych; w 1982 redaktor i drukarz szczecińskiej
edycji pisma „KOS”; 21 VIII 1982 r. aresztowana
w lokalu drukarni; w X 1982 r. skazana wyrokiem
Sądu Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy
na 2,5 roku więzienia; osadzona w ZK w Kamieniu
Pomorskim i Bydgoszczy-Fordonie; relegowana; 19831990 logopeda w Wojewódzkiej Poradni Rehabilitacji
Dzieci i Młodzieży z Wadami Słuchu w Szczecinie;
1985 r. drukarz pisma „Jedność”, 1986-1988 współzałożycielka, redaktor i drukarz szczecińskiego pisma
„Wolność i Pokój”; od 1990 r. właścicielka Agencji
Logopedycznej w Szczecinie; w 2009 r. odznaczona
Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
T.H: Oczywiście, że było warto. To, jaka jest Pol­
ska dzisiaj, zależy tylko od nas. Jeśli chcemy, żeby
była inna, trzeba ją zmieniać i udoskonalać. To
zależy tylko od nas. Możemy mówić, co chcemy,
i podróżować, gdzie chcemy, przede wszystkim
jesteśmy wolni.
Za okazaną pomoc dziękuję Michałowi Siedziako.
45

Podobne dokumenty