rozmowa z tomaszem gudzowatym (polityka)

Transkrypt

rozmowa z tomaszem gudzowatym (polityka)
Piotr Sarzyński
20 września 2011 r.
Tygodnik POLITYKA
Rozmowa z Tomaszem Gudzowatym
Wolę dyscyplinę od swobody
Piotr Sarzyński: – 8 nagród na najbardziej prestiżowym światowym konkursie fotografii
World Press Photo. Rozumiem początki – był pan młody i nieznany, trzeba się było
przebić. Ale teraz po co panu, uznanemu już fotografowi, to ściganie się z innymi?
Tomasz Gudzowaty: – Kiedyś nagrody dla mnie były potwierdzeniem wartości tego, co
robię. Dziś są jak pieczątki w paszporcie podróżnika: ślady odbytej drogi. Nie mam potrzeby
konfrontacji na polu fotografii i mógłbym bez nich żyć. Ale mam wrażenie, że od paru lat
nagrody pełnią zupełnie nową funkcję. W świecie kurczącego się rynku prasy zaczynają być
jedynym powodem publikacji zdjęć – jakkolwiek by było – prasowych.
Sukcesy to chyba tym cenniejsze, że osiągnięte dzięki fotografii na pozór mało
efektownej, niekiedy wręcz kontemplacyjnej, odległej od bieżących spraw. A przede
wszystkim czarno-białej, robionej na tradycyjnej błonie fotograficznej. Jak się pan
uchował?
W drugiej połowie lat 90. cyfra była zaledwie techniczną nowinką i jeszcze długo potem
jakość zdjęć cyfrowych nie mogła zadowolić nawet większości amatorów. Zmieniło się to
dopiero w ostatnich latach, a fotografia analogowa staje się rzeczą kosztowną, a przez to
i trudno sprzedawalną. Ale wciąż odkrywam tkwiące w niej możliwości. Od trzech lat
fotografuję głównie wielkoformatowym Linhofem. Narzuca on zupełnie inny styl pracy; nie
można strzelać, każde zdjęcie jest celebrowane. Cyfra kusi swobodą i brakiem konsekwencji,
ale to właśnie ograniczenia i dyscyplina są istotą sztuki. A kolor? Zaczynałem od fotografii
kolorowej i przez jakiś czas traktowałem ją równorzędnie. Obecnie nie fotografuję niczego,
co uzasadniałoby powrót do koloru.
No to niech pan opowie coś o tych początkach.
Fotografowałem od dzieciństwa, co było może rzeczą zwyczajną w moim pokoleniu, ale już
mniej zwyczajne było wczesne zetknięcie się z ciemnią, chemią fotograficzną, całym tym
rytuałem, który wówczas odróżniał zawodowców i zaawansowanych amatorów od
fotografów niedzielnych. Moim pierwszym nauczycielem był wuj, nauczyciel w rodzinnej
miejscowości mojej mamy, ktoś w rodzaju kronikarza i historyka swojej małej ojczyzny.
Pierwsza refleksja nad fotografią, pierwsze próby zrobienia czegoś w sposób profesjonalny
miały związek nie z zabawą, wakacjami i rodzinnymi spotkaniami, ale z fotografią
dokumentalną. Nigdy nie kusiła mnie fotografia kreacyjna. Dla mnie temat nie jest tylko
pretekstem, ale najważniejszym powodem powstania zdjęcia. Może dlatego później, kiedy
świadomie szukałem wzorców i inspiracji, ciągnęło mnie do fotoreportażu, dokumentu.
To obszar zainteresowań, ale jeszcze nie estetyka.
Mówi się, że zdjęcia robi człowiek, a nie aparat; że fotografia rodzi się z głowy, z pomysłu.
Faktycznie fotografia rodzi się z patrzenia, a aparat jest czymś więcej niż narzędziem. To
autonomiczny system obdarzony okiem i pamięcią. Właściwie drugie ja fotografa. Przede
wszystkim jednak nie fotografuje się obrazów z głowy, a z rzeczywistości. Na tym polega
magia tej sztuki. A z patrzenia wynika coś tylko wtedy, kiedy patrzy się świadomie.
Ta świadomość wyraża się w kompozycji kadru, operowaniu światłem, umiejętności
uchwycenia momentu, kiedy relacje między uczestnikami sceny nagle nabierają znaczenia.
Trzeba nauczyć się języka, a nawet stworzyć własny język, dzięki któremu możemy
kontrolować obrazy podsuwane nam przez zewnętrzny świat i tworzyć z nich własne
opowieści. Ten język można nazwać stylem lub estetyką, ale w rozumieniu programu, który
kieruje nas ku nowym obszarom.
Zastanawiam się, ile w tych pracach jest obiektywnego świata, a ile pana subiektywnego
spojrzenia?
Moje zdjęcia ukazują różne światy i różne tematy, powstawały na przestrzeni wielu lat. Jeśli
jest w nich wspólny mianownik, jakaś właściwość, która nadaje im spójność, to cóż to może
być innego niż ja? Tym bardziej że podchodzę do zdjęć w sposób osobisty, angażując całą
swoją osobowość na każdym etapie pracy: od wyboru i przygotowania tematu aż do edycji.
Są zdjęcia, których by pan nigdy nie zrobił lub nigdy nie opublikował? Uwzględnia pan
jakieś standardy etyczne?
Fotografia jest szczególnym rodzajem sztuki, ponieważ nie kontaktuje widza z umysłem
artysty, tylko z samą rzeczywistością. Nie można na zdjęciu pokazać alegorii śmierci,
starości, nędzy, wojny. Pokazuje się zawsze człowieka – umierającego, niedołężnego,
cierpiącego – obnażając jego kondycję, wystawiając go na pokaz. Nieuchronnie pojawia się
pytanie: czy warto? Pytanie, które doprowadziło do depresji i samobójstwa Kevina Cartera,
autora słynnego zdjęcia umierającego z głodu dziecka, za którym czai się sęp. W jednym
z wywiadów przyznał, że czekał 20 minut, żeby ptak rozpostarł skrzydła. Nie doczekał się,
ale wytrzymał 20 minut straszliwego cierpienia – nie swojego.
To skrajny przykład, ale właściwie każde mocne zdjęcie wywołuje refleksję nad wzajemnym
wykluczaniem się kryteriów estetycznych i etycznych. Ja nie jestem fotografem wojennym,
ale stykałem się ze światem strasznej nędzy w Bangladeszu czy w Indiach. Tak, zdarzało mi
się rezygnować ze zdjęcia, bo czułem, że sprawiłoby ono dodatkowy ból. Mam taki test:
zawsze pytam siebie, czy spełniłbym prośbę fotografowanego o odbitkę. Jeśli nie mógłbym
tego zrobić, to nawet najlepsze zdjęcie nie jest warte swojej moralnej ceny.
Porozmawiajmy, jak ta teoria przekłada się na praktykę. Najpierw trzeba znaleźć
temat?
Od kilku lat fotografuję głównie sport w ramach mojego wieloletniego projektu Sport
Features. Nie było dla mnie od razu oczywiste, w którą stronę to pójdzie, ale dzisiaj mam
dość klarowną wizję, co należy jeszcze zrobić. Obecnie mam zaplanowane do przodu około
20 tematów. Niektóre są tylko hasłami, inne zostały dość gruntownie opracowane. Mam
nadzieję ukończyć projekt sportowy w ciągu kilku lat. Poszukiwanie tematów ma więc
charakter w miarę systematyczny, choć jestem otwarty na niespodzianki.
Jest więc kolejny temat z listy i co dalej?
To zależy od tematu. Wiele miesięcy trwa poszukiwanie informacji, także oglądanie zdjęć.
W dosłownym sensie sfotografowano już wszystko, powiedzmy – prawie wszystko. Potem
jest poszukiwanie lokalnego przewodnika. Nie polegam na zawodowcach organizujących
dowolne fotograficzne wyprawy bez względu na temat, byle klient był gotów zapłacić.
Potrzebny jest ktoś, kto naprawdę rozumie lokalną rzeczywistość, ale nade wszystko zależy
mu na rezultatach pracy fotografa. Przewodniczka z Tokio już po naszym powrocie z Japonii
za własne pieniądze wydrukowała przysłane jej zdjęcia zapaśników sumo i wręczyła im
w prezencie. To nie była część kontraktu, ale gest uczyniony z wewnętrznej potrzeby.
Ma pan przewodnika. Pora się pakować. Na jak długo?
Na trzy, czasem sześć tygodni. Nie liczę miesięcy spędzonych na przygotowaniach. Czasem
wracam do tematu już, wydawałoby się, zamkniętego. Tak było z mongolskimi wyścigami
koni. Realizowałem ten temat co najmniej trzy razy, podczas pięciu odrębnych wyjazdów.
Na miejscu od razu zabiera się pan do robienia zdjęć?
Wręcz przeciwnie. Zaczynam powoli, starając się działać nieinwazyjnie. Oczywiście fotograf
nigdy nie pozostaje niezauważony, a sama obecność aparatu zmienia przebieg, a nierzadko
sens różnych wydarzeń. Nie fotografuję z ukrycia – to by było zresztą niemożliwe
technicznie. Wolę jednak zaczekać ze zdjęciami, aż moja obecność stanie się naturalna,
a przez to komfortowa dla bohaterów. Czasem tydzień, nawet dwa nie biorę aparatu do ręki.
Chodzę, rozmawiam, poznaję. Zanim sfotografowałem rozbiórkę statków w Bangladeszu,
sam próbowałem pracy przy ich demontażu.
Krążą legendy na temat ogromnej liczby filmów, które pan zużywa podczas takiej
podróży.
Rzeczywiście sporo, nawet Linhofem. Pracuję po kilkanaście godzin na dobę. Z każdego
wyjazdu uzbierają się setki zdjęć, chociaż jestem zadowolony, jeśli jeden dzień przyniesie
jedną fotografię, którą chciałbym włączyć do ostatecznego wyboru.
Dlaczego na wieloletni temat wybrał pan sport?
Bo codziennie pokonuję na rowerze 50 km. A poważnie? Wydaje mi się, że w Sports Features
chodzi bardziej o stronę duchową, o czyste człowieczeństwo. Najważniejszą zewnętrzną
inspiracją dla tego cyklu był projekt fotograficzny zupełnie ze sportem niezwiązany:
„Workers” Sebastiao Salgado. Dziesiątki miejsc rozrzuconych po całej planecie, lata pracy,
wszystko podporządkowane jednej opowieści. Moim celem jest stworzenie osobistej wersji
antropologii sportu, a nie kolekcji zdjęć połączonych jednym tematem.
Co w tych tradycyjnych i tak różnych sportach jest najciekawsze? Rywalizacja, walka,
wysiłek?
Rywalizacji jest najmniej. Moje zdjęcia raczej nie są epickie w znaczeniu dramatu czy
konfliktu często obecnego w fotografii sportowej. Więcej w nich właśnie wysiłku, pracy, jeśli
zmagania się – to z własną niedoskonałością. To bliższe mojej naturze niż rywalizacja. Sport
odruchowo kojarzymy z walką o laury, ale to ograniczona perspektywa.
Sam przyzwyczajony jestem myśleć o swoich zdjęciach tematycznie, zgodnie z duchem
dokumentu, czasem jednak ktoś zaskakuje mnie zupełnie inną interpretacją, której nie mogę
odmówić słuszności, choć wcześniej jej sobie nie uświadamiałem. Tak jak słynna artystka
Nan Goldin, która zaprosiła mnie na wystawę do Arles. Ułożyła zdjęcia, mieszając z sobą
zupełnie różne tematy, narzucając im porządek metafizyczny – od ciężkości, nieuniknionego
spadania, do wzlotu. Sam nigdy tak na to nie patrzyłem, ale taki układ dobrze się tłumaczy.
Kto publikuje, a kto kupuje pańskie prace?
Publikują najczęściej magazyny, czasem lifestyle’owe, czasem sportowe (np. ostatnio
„Sportsweek” – magazyn „Gazzetta dello Sport”) i fotograficzne. Nawet gazety, jak
„Zuercher Zeitung”, który opublikował cykl „Golf”. A odbitki kolekcjonerskie? Sprzedaję ich
kilkadziesiąt rocznie prywatnym nabywcom, ale na przykład w zeszłym roku otrzymałem
zamówienie od sieci hotelowej na ponad 150 odbitek. Cena nie jest tajemnicą. Odbitka 60x50
cm z limitowanej edycji 33 egzemplarzy kosztuje 5,5 tys. zł. Z tej kwoty galeria zazwyczaj
pobiera 50 proc. prowizji. Jako część projektu Sports Features powstała specjalna „Collector’s
Edition”, seria wielkoformatowych, unikatowych odbitek. Cena wynosi 150 tys. dol.
W zeszłym roku zdjęcie z tej serii, pochodzące z cyklu „Chinese Gymnasts”, trafiło do
Muzeum Fotografii w Lozannie.
W ogóle znakomita większość prac została zakupiona za granicą. Wielki rynek fotografii
kolekcjonerskiej to zaledwie kilka krajów: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja,
Niemcy. W USA fotografia cieszy się prestiżem równym malarstwu i grafice. W Polsce
o komercyjnym rynku fotografii mówi się i marzy od dziesięcioleci i chyba jesteśmy wciąż
w tym samym miejscu.
Coś w tej zbiorowej świadomości na pewno zmieniała pańska warszawska galeria Yours
Gallery. Absolutnie wyjątkowa. Dał pan nieoczekiwanie stolicy piękny prezent
i nieoczekiwanie go nam odebrał.
Faktycznie, galeria zawiesiła działalność. Wyczerpała się formuła galerii programowej.
Funkcjonowaliśmy jak instytucja publiczna, nie korzystając z publicznego wsparcia. Każdej
takiej instytucji trzeba zagwarantować coś, co po angielsku nazywa się sustainability – model
działania zapewniający planowanie w kilkuletniej co najmniej perspektywie. Nie
przeszkadzano nam, to prawda, ale i specjalnie nie pomagano. A to, że galeria była ważnym
punktem na mapie kulturalnej Warszawy, dowiedzieliśmy się po jej zamknięciu. Pracujemy
w tej chwili nad otwarciem galerii w Budapeszcie, gdzie obecnie – ze względów rodzinnych –
najwięcej pomieszkuję. A do Warszawy wrócimy z nowym pomysłem.
Czyżby z muzeum fotografii, o którym pan przemyśliwał?
Wystaw fotograficznych pokazuje się w Polsce całkiem sporo, ale brakuje miejsc
poświęconych wyłącznie fotografii współczesnej. Podobnie jest na całym świecie.
Fotografia jest obecna i w nowojorskim MoMA, i w londyńskiej National Portrait Gallery,
i w naszym warszawskim CSW, ale jeśli ktoś zapyta o dzieło-ikonę każdej z tych szacownych
instytucji, pomyślimy o obrazie, rzeźbie, instalacji – nigdy o zdjęciu. O muzeum zaczęliśmy
rozmawiać w Yours Gallery dwa, trzy lata temu. Nie o typowej instytucji dokumentującej
historię fotografii, ale o żywym ośrodku edukacji i twórczości. Warto byłoby taką przestrzeń
stworzyć dla sztuki fotograficznej. Ale kiedy i gdzie, decyzje jeszcze nie zapadły.
Czy fotografia ma przed panem jeszcze jakieś tajemnice?
Jeszcze? Coraz więcej! Kiedy poczuję, że nie mam już nic do odkrycia, będzie to znak, że
czas zakończyć.