Wiek nieokrzesania
Transkrypt
Wiek nieokrzesania
Wiek nieokrzesania Msza skończona. Wraz z tłumem wiernych sunę do wyjścia. W przedsionku, jak zwykle, przyciąga mój wzrok wmurowana w ścianę tablica z nazwiskiem: Izabela Wolframówna. Niżej daty urodzin i śmierci tudzież notatka biograficzna w panegirycznym tonie. I jeszcze jedno szczególne słowo: błogosławiona. Kto wie, może papież wyniesie ją kiedyś na ołtarze? I wówczas poczet świętych wzbogaci się o nowe imię: Izabela. O świętych i błogosławionych wiadomo, że uzdrawiali dotknięciem dłoni. Co do mnie, doświadczyłem tego na własnej skórze. Jako brzdąc padłem ofiarą własnej ówczesnej elegancji. Noszony na bakier beret zasłaniał prawą stronę głowy, a odsłaniał lewą, wystawiając ją na zimny wiatr. Skończyło się to zapaleniem ucha. Całymi godzinami jęczałem z bólu, aż wreszcie zjawiła się doktor Izabela. Cicha, łagodnie uśmiechnięta. Pamiętam jej dłonie uwijające się wokół mojej głowy i zawiązujące mi pod brodą kapturek. I tę nieziemską ulgę, gdy ból w jednej chwili odpłynął, a ja z uczuciem błogości i ukojenia przytuliłem policzek do poduszki, by momentalnie osunąć się w sen. Oto jak się tworzą legendy. Tkwiący we mnie sceptyk szepcze mi, że Izabela była po prostu dobrą lekarką. Odpowiadam sceptykowi: dobrze wiem, że zostało zastosowane odpowiednie lekarstwo, że nie obyło się bez wpuszczenia mi do ucha jakiegoś olejku. A jednak uleczenie było tak „błyskotliwe”, szybkie, nagłe, terapia tak piorunująco skuteczna, że... skłonny jestem wierzyć w cud. Taki sam cud jak te opisane w Ewangelii. W sąsiadującym z Pruszkowem lesie pełno było niewypałów. Tak jak dzisiaj widuje się po lasach szczątki plastykowych opakowań, tak wtedy, w 1945 roku, lasy zawalone były stosami nie zdetonowanej amunicji. Dzisiaj śmietnik cywilny, wówczas śmietnik wojskowy. Chłopcy wyprawiali się do lasu i ta głupia, lekkomyślna rebiata dotykała różnych świństw, gmerała w tych „militariach”, znosiła je do domu, chowała po podwórkach. Byłby cud, gdyby obyło się bez nieszczęścia. I oto przypomina mi się dzień, w którym takie nieszczęście nastąpiło; na pruszkowskim podwórku właśnie. Zapłakany dwunastoletni Jędrek, mój brat stryjeczny, wraca z podwórka kierując się do mieszkania, do matki, „do mamy”. Prawa dłoń uniesiona i ociekająca krwią. Kontakty z Jędrkiem, który wraz z rodziną przeniósł się do Słupska, były rzadkie. Toteż zawsze lekkim szokiem było spotkanie z nim, któremu to spotkaniu towarzyszyło podanie ręki. Zachowały się palce czwarty i piąty, tylko te. Zamiast pozostałych – kikuty. – Skąd masz tę szramę nad okiem? Zapytany opowiedział swoją przygodę, a jednocześnie przyjrzał się pytającemu: to samo, łuk brwiowy ze śladem dawnego rozcięcia. I tak się zaczęło; zainteresowanie łukami brwiowymi. Ci dwaj podchodzili po kolei do swych kolegów, by wlepiać baczne spojrzenia w ich twarze. Za każdym razem ubaw: – Jest! Ma szramę! Dziesięciu już obskoczyli, by stwierdzić, że każdy z nich jest „ozdobiony”. – Jak to się stało? – kontynuowano ankietę. Podeszli do mnie i przekonawszy się, że nie jestem wyjątkiem, zapytali o przyczynę kontuzji. – To Wesołowski – poinformowałem. – Strzelił do mnie z łuku. Dwaj ankieterzy obejrzeli się za Wesołowskim, po czym jeden z nich zawołał: – Centymetr od oka! – W tonie głosu wciąż trwające rozbawienie, ale i domieszka zgrozy. ...Podwórko zarośnięte łopianami wyższymi od nas, dziesięciolatków. Znakomite warunki do zabawy w Indian. Uzbrojony w łuk Wesołowski wynurza się z gęstwiny w odległości pięciu metrów. Czym wytłumaczyć to wypuszczenie strzały prosto w moją twarz, kretyńskie zagranie u chłopaka, który przecież nie był kretynem. Bólu nie pamiętam, pamiętam tylko stuknięcie metalowego ostrza o kość. Z łuku w łuk. Kuku z łuku. Moje życie wypełnione lekturą, sterta przeczytanych książek, niezliczona ilość stronic, po których wodziłem oczami. Mogę powiedzieć, że książki uczyniły mnie tym, kim jestem. Kim byłbym żyjąc z jednym okiem? Kim byłby jednoręki Herkules? A wystarczyłoby, żeby strzała trafiła zaledwie centymetr niżej. Wyglądało to tak, jakby pan szedł ze swoim psiakiem. Ojcowski równy marsz prosto przed siebie i moje pałętanie się wokół. Odbiegałem na boki, zostawałem w tyle, doganiałem ojczulka. I tak, od tamy rzecznej do naszej wczasowej siedziby, posuwaliśmy się prowadzącą w dół drogą, mijając rozsiadłe na kamienistych wzgórkach, ocienione iglastymi drzewami góralskie chałupy. Na jednym z podwórek, widoczny doskonale za otwartą na oścież bramą, stał góralczyk. Mój rówieśnik. Na widok obcego reagujący jak pies, stróż swego terytorium. Poleciały w moją stronę wyzywające okrzyki. Oszczekał mnie po prostu. Rozwarłem jadaczkę, by odpowiedzieć pięknym za nadobne. Ale taka słowna utarczka nie prowadziła do niczego, wynik pojedynku na obelgi był remisowy. Żeby sprawę rozstrzygnąć, schyliłem się po kamień. Do licha, nie chciałem trafić, chciałem tylko postraszyć. Cóż, kiedy rzut okazał się piekielnie celny, kamień trafił chłopaka w sam środek czoła. Litania wrogich, twardych, bezczelnych okrzyków ustała jak nożem uciął, a z ust wciąż szeroko otwartych popłynęła natychmiast aria o zupełnie innej tonacji: lamentoso. Przestraszony własnym uczynkiem puściłem się biegiem; dognawszy ojca przywarłem doń i teraz już „grzecznie” kroczyłem noga w nogę u boku mego życiodawcy. Jak trusia. Swym zachowaniem sugerowałem całemu otoczeniu, każdemu, kto by na mnie spojrzał, że „nic się nie stało”, że „o niczym nie wiem”. – Pójdziesz ze mną na rynek? – pytała mnie matka. W każdy letni wtorek i piątek towarzyszyłem matce w drodze na podmiejskie targowisko, które ona nazywała „rynkiem”, co było o tyle nieścisłe, że żadnego kwadratowego placu w środku naszego miasta nie uświadczyłeś. Po dotarciu na miejsce byłem świadkiem targowania się. Mateczka stawała przy straganie z warzywami, pytała: „Po czemu?” I starała się urwać parę groszy z tej ceny, którą jej obwieszczano. Śmieszyło mnie to i dziwiło. Jest się o co frymarczyć? Ot, niefrasobliwość młodego człowieka, który nie wiedział, co to znaczy zarabiać na swoje utrzymanie; jeszcze tego nie posmakował. Oszczędność mateczki była widoczna na targu, ale także w domu, przede wszystkim w domu. Narzekała, że „codziennie pudełko zapałek wychodzi”. Wytrząsała resztki tytoniu z opróżnionych paczek po papierosach i zbierała te źdźbła, zsypywała je do blaszanego pudełka. Owa oszczędność udzielała mi się mimo woli. Starałem się nie marnować cukru. Nalawszy herbaty do szklanki przysuwam sobie cukiernicę, jest pusta, więc sięgam do półki nad stołem, po zapasowy cukier. Ten zapas też już się kończy; po napełnieniu cukiernicy można rzucić papierowe opakowanie w kąt, tam, gdzie gromadzimy rzeczy łatwopalne, nadające się na podpałkę. Tak więc, zarażony matczyną manią oszczędności, wkładam dłoń do pustej torebki i gmeram palcami, bo przecież tam w środku sporo jeszcze zostało lepiących się kryształków. Szelest papieru wywołuje we mnie odruch zniecierpliwienia. – O, do diabła z tą wieczną oszczędnością! – wyrywa mi się. Nie opróżniona całkiem torebka ląduje w pojemniku, dołączając do skazanej na spalenie mieszaniny papierzysk i drzewnych szczapek. A moja obserwująca to wszystko mateczka? Wybucha śmiechem. Deptuła wyglądał na Francuza: śniada cera, ciemne włosy, szczupły. Wyobrażam sobie – pół żartem, pół serio – że jego przodkowie przybyli z Francji i podpisywali się: Deptois. Przedsiębiorczy wobec dziewczyn i to również, tę kochliwość, można by uznać za oznakę francuskiego pochodzenia. Wysportowany, biorący udział w szkolnych zawodach, kapitan drużyny koszykówki. Wystrojeni, w garniturach, białych koszulach i krawatach, przyciągani dźwiękami jazzu nowoorleańskiego, schodzimy się do sali gimnastycznej, która teraz, w sobotni wieczór, przeistoczyła się w salę balową. Każdy z nas marzy, by dorwać się do ładnej dziewczyny, wirować z nią i stepować. Inaczej z Deptułą. Ten męski chłopak bierze sobie kolegę za partnera do tańca. Jest tak spragniony ruchu, że dziewczyna, z którą trzeba by się cackać, delikatnie obchodzić, nie zadowoliłaby go. Zadowolić go może tylko kolega z boiska, olbrzym, co podczas meczu z łatwością wkłada piłkę do kosza, i z którym teraz, podczas tańca, nie trzeba robić ceregieli. Można z nim, w takt jazzu, wyczyniać najbardziej karkołomne wygibasy. Obaj, ubrani jak najlżej, by nie krępować ruchów, a więc w białe trykotowe podkoszulki z krótkimi rękawami, dalecy od tego, by pozować na dandysów, demonstrują coś, co jest na pograniczu sportu i tańca: gimnastykę artystyczną. Swoją kotłowaniną zajmują dużą połać na środku parkietu. Za sprawą Deptuły sala balowa z powrotem staje się salą gimnastyczną. Na nic dekoracja z kolorowej bibułki; spoza niej wyzierają obłożone drabinkami ściany. Wspominam piątą klasę i dwie spośród moich koleżanek. Siostry, Hanka i Danka. Jeśli siostry uczęszczają do tej samej klasy, no to są chyba bliźniaczkami? Muszą być urodzone w tym samym miesiącu i dniu tego samego roku. Że bliźniaczki – wiele na to wskazuje. Wzrost, budowa ciała, włosy – wszystko identyczne. Jednakże buźki zupełnie niepodobne. Danka śliczniusia, a Hanka, no cóż, brzydulka, co tu kryć. Po skończeniu szkoły już tylko jedną widywałem na ulicach naszego miasta, Hankę. Danka znikła. Szkoda. Przyjemniej byłoby widywać tę drugą. Kochałem się w niej skrycie, była moją pierwszą miłością. I kto wie, może bym teraz, drągal dwudziestoletni, zdobył się na to, by podejść do niej na ulicy? Odnowić znajomość, uderzyć w konkury? Niestety, Danka gdzieś wsiąkła, spotykałem tylko Hankę, a do niej podejść mi się nie chciało. Chyba jedynie po to, aby zapytać: „Co z twoją siostrą? Czy nigdy już jej nie zobaczę? Czyżby przepadła na zawsze?” Nie, nie na zawsze. Podczas zjazdu absolwentów naszej szkoły dostrzegam w tłumie Dankę! Może ta moja pierwsza miłość będzie zarazem ostatnią? Jeśli spotkaliśmy się dziś, po latach, to może los chce, abyśmy się już nie rozstali? Jest taka śliczna. To mnie zresztą trochę niepokoi. Taki ogrom czasu i nic? Żadnych zmian na twarzy? A jeśli to tylko sen? Danka wróciła do mnie we śnie. Przez zamknięte powieki prześwituje dzienne światło. Poranek po nocy pełnej czarownych majaczeń.