polecanki

Transkrypt

polecanki
ISSN 2080-2633
numer 8/11
styczeń 2011
bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Stefan Darda
o początkach
pisania
Miniatury
z Qforumowej
Olimpiady Pisarskiej
Mariusz Gandzel
Galeria autorska
Grafika okładki: Piotr Szot
Publicystyka: Gajek,
Grzelak-Barczewska,
Lewandowski,
Kubica, Świderska
Opowiadania: Budzyński,
Darkaraghel, Klonowski,
Moń, Medwid, Nowak,
Wieteska, Zieliński, Żatuchin
W
POLECANKI
WSTĘPNIAK
ydarzenia
o s t at n i c h
tygodni
w całości zostały
zdominowane (przynajmniej w redakcji i Stowarzyszeniu)
przez galę Horyzontów Wyobraźni,
która miała miejsce
na lubelskim konwencie miłośników fantastyki – Falkonie. To właśnie na niej światło
dzienne ujrzał Tomik zawierający opowiadania
z poprzedniej edycji HW oraz najlepsze teksty
z wcześniejszych numerów kwartalnika. Jesteśmy bardzo dumni z tego osiągnięcia.
Chciałbym w tym miejscu podziękować całej redakcji i ekipie Stowarzyszenia, a zwłaszcza
Natalii Bieniaszewskiej i minizespołowi – bez
nich nie byłoby to możliwe. Wyjście na papier
z takimi ludźmi jest jedynie kwestią czasu.
Jednak gala to nie tylko Tomik HW, lecz
także ogłoszenie zwycięzców samego konkursu. Gratuluję serdecznie wszystkim uczestnikom i przypominam osobom, którym się nie
udało, że wciąż mogą przysyłać swoje opowiadania do kwartalnika. Kilka z nich znalazło się
już w tym numerze.
Niespodziewanym zmianom uległ sam
Qfant. Jarosław Makowiecki oraz Michał Stonawski zostali mianowani zastępcami redaktora naczelnego.
Na łamach Qfantu możecie znaleźć krótki,
aczkolwiek treściwy tekst o początkach pisania napisany przez Stefana Dardę. Rozpoczyna on cykl, w którym pisarze będą zdradzali,
jak u nich rozpoczęła się historia z literaturą.
Oprócz tego polecam opowiadanie „Strażnik
nocy” autorstwa Michała Medwida – warto
zwrócić na nie uwagę.
Mam nadzieję, że ósmy numer Qfantu przypadnie Wam do gustu.
Bez zbędnego przeciągania zapraszam
do lektury.
Piotr Dresler
2
PUBLICYSTYKA
Joanna Kubica - W krainie, gdzie króluje
wyobraźnia....................................................................4
Iza Grzelak-Barczewska - Dlaczego lubię (-my)
Herkulesa Poirota?......................................................8
Grzegorz Gajek - Alien: I Want to Believe................. 12
Maciej Lewandowski - Mordercze pisanie................ 16
Joanna Świderska - I need a hero!!!............................ 18
Stefan Darda - Początki pisania................................... 22
GALERIA
Mariusz Gandzel.............................................................. 24
Tomasz Pacyna................................................................. 30
LITERATURA
Darkaraghel - Kobieta Zmienną Jest.......................... 32
Michał Medwid - Sztuka dialogu................................. 33
Kornel Kwieciński - Sztuka dialogu............................ 34
Michał Medwid - Strażnik Nocy................................... 36
Marek Nowak - Frank Stein........................................... 40
Marcin Moń - Inwestycja................................................ 46
Herman Żatuchin - Diabeł tkwi w szczegółach........ 52
Darkaraghel - Biała Kozetka......................................... 56
Sławomir Zieliński - Homo Infectus............................ 62
Mateusz Budzyński - Narodziny Empaty................... 70
Jarosław Klonowski - Metro.......................................... 76
Jarosław Klonowski - Piasecznicy............................... 80
Grzegorz Wieteska - CUD.............................................. 84
POLECANKI
Rafa Armagedonu............................................................ 98
Najczarniejszy strach....................................................100
Siedemdziesiąt dwie litery.........................................102
Achtung! Banditen!.......................................................104
Lot nad kukułczym gniazdem.....................................105
Mucha...............................................................................107
Kogo kocham, kogo lubię.............................................108
Mroczna Wieża - Narodziny Rewolwerowca............110
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
WydaWnicTWo iniTiUM Poleca
Clayton, na co dzień redaktor
w bostońskim wydawnictwie, zostaje wynajęty do spisania wspomnień Luciana, upadłego anioła.
Kiedy diabeł dzieli się z nim szczegółami opowieści o raju i buncie, o stworzeniu i zbawieniu oraz
o nieustającej miłości Boga do ludzi, Clay uświadamia sobie, że tak
naprawdę spisuje własną historię.
Czy wybór, do którego zostaje zmuszony, przyniesie mu zbawienie czy
potępienie?
Wzruszająca i zaskakująca historia,
w której śmierć nie jest końcem, ale
początkiem zwiastującym ponowne narodziny. Szesnastoletnia Liz
po tragicznej śmierci zaczyna swoje
życie Gdzie Indziej. Tu mieszkańcy
młodnieją, ludzie i psy mogą się ze
sobą porozumieć, tworzą się nowe
związki, a stare, kiedyś tragicznie
przerwane, rozkwitają feerią barw.
Gdzie Indziej to powieść o smutku,
miłości i szczęściu, o nadziei, odkupieniu i ponownych narodzinach,
osnuta wokół najbardziej urzekających relacji międzyludzkich. Rozbrajająco szczera, pełna niecodziennych
pomysłów i podnosząca na duchu.
Gdy wojownik Jared po latach służby jako niewolnik dla przyjemności
zabija swoją właścicielkę, trafia na
targ w Raej. Tam kupuje go Szara
Pani, Królowa, której niewolnicy podobno znikają bez śladu. Wraz z pozostałymi, których zakupiła, wyrusza ona w drogę powrotną na swoje
terytorium, uciekając przed ludźmi
Dorothei SaDiablo, Najwyższej Kapłanki Królestwa Terreille. Jared jest
gotów na śmierć, ale szybko przekonuje się, że nikt z jego towarzyszy
nie jest tym, za kogo się podaje. A co
najgorsze – jest wśród nich zdrajca
pracujący dla samej Dorothei.
Już w sprzedaży
Już w sprzedaży
Premiera: 21 stycznia 2011
¸ Magii – Ksiega
¸ Sandry
Krag
Tamora Pierce zaliczana jest do czołówki najbardziej utalentowanych twórców
fantasy. Księga Sandry – pierwszy tom jej głośnej serii już w lutym 2011 w Polsce.
Partnerzy
Sandry – niedawno osierocona szlachcianka ma niezwykły talent do nici. Potrafi je prząść
i tkać, a także wiązać węzły. Pochodząca z rodziny Handlarzy Daja jako jedyna przeżywa katastrofę statku, w której giną jej rodzice. Handlarze uznają, że przynosi pecha, i wykluczają ją
ze społeczności. Daja uczy się więc obrabiać metal, a także poznaje tajniki magii. Tris, córka
kupca, nie jest sierotą, ale rodzina wyrzeka się jej. Briar to ulicznik, złodziej i skazaniec. Dopiero w świątynnym mieście Wiatrowego Kręgu odkrywa, że jego upodobanie do hodowania
roślin to coś więcej niż zwykły talent ogrodnika. Cała czwórka spotyka się w domu za murami świątynnego miasta i pod okiem czterech magów: Larka, Rosethorna, Frostpine i Niko
uczy się, jak pielęgnować przyjaźń, uprawiać magię i walczyć o przetrwanie. Każda księga
opowiada o losach jednego z przyjaciół, ale nie dajcie się zwieść: więź między nimi jest tak
silna, że wydarzenia wpływające na jedno z nich wywierają wpływ na pozostałych.
Joanna Kubica
Joanna Kubica
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
W krainie,
gdzie króluje
wyobraźnia
P
o jaki typ literatury młodzi ludzie sięgają najczęściej? Jakiego rodzaju teksty, czy
to opowiadania lub powieści, leżą w olbrzymich ilościach na półkach redaktorów w dużych
wydawnictwach? Zapewne znacie odpowiedź
na to pytanie: oczywiście mowa o utworach z kręgu fantastyki. Większość świeżo upieczonych
entuzjastów pisarstwa zabiera się właśnie za ten
rodzaj literatury. Młody człowiek, przeczytawszy z wypiekami na twarzy kilka lub kilkanaście
książek o tej tematyce, ochoczo chwyta za pióro
– a właściwie raczej za klawiaturę – i zabiera się
do pisania.
Co tu dużo ukrywać – sama byłam taka osobą.
Któregoś dnia naszła mnie jednak następująca
refleksja: Co ja wiem o fantastyce? O jej korzeniach? Wybitnych twórcach, bez których nie byłoby tego tematu? Czy jako osoba pretendująca
do miana przyszłego pisarza fantastyki nie powinnam posiadać jakiejś wiedzy w tym zakresie?
Doszłam do wniosku, że tak. Dlatego też, zdecydowałam się wyruszyć w podróż po literaturze
fantasy, która obok takich gatunków jak science
fiction i horror mieści się w szeroko rozumianym nurcie fantastyki. Zapraszam wszystkich
Czytelników, aby niczym hobbit Bilbo Baggins
udali się wraz ze mną naprzeciw wielkiej literackiej przygodzie. Gotowi? Ruszajmy!
Na początku było...
Motywy fantastyczne pojawiały się w literaturze już od początku jej powstania. Chociażby
w mitach i legendach, najczęściej skandynawskich, celtyckich, greckich, rzymskich, egipskich,
prekolumbijskich anglosaskich i słowiańskich,
ale również judeochrześcijańskich czy bliskowschodnich. Nawet w najdawniejszych, znanych
ludzkości utworach takich jak „Epos o Gilgameszu”, o którym słyszeliśmy na lekcjach historii
4
i języka polskiego, pojawiały się elementy fantastyki. Tytułowy bohater, mityczny Gilgamesz,
półbóg – ktoś w typie Herkulesa – walczył między innymi z olbrzymem Humbabą, „z którego
ust buchał płomień, a oddech niesie śmierć”.
Magia, fantastyczne istoty i zjawiska nie są więc
pomysłem współczesnych autorów – istniały niemal od zawsze.
Później były baśnie. Nie znam nikogo, kto nie
słyszałby o baśniach braci Grimm, Hansa Christiana Andersena czy o „Księdze tysiąca i jednej
nocy”. Trzeba by dodać, że fantastyka dla dzieci uważana była za bardziej akceptowalną – być
może też za bardziej „naturalną” dla młodych czytelników – niż fantastyka dla dorosłych. Dlatego
też, to w opowieściach dla najmłodszych pisarze
puszczali wodze wyobraźni i tworzyli najbardziej
nieprawdopodobne historie. Nawet klasykę gatunku, powieść fantasy „Władca Pierścieni” Tolkiena przez jakiś czas uznawano za książkę dla
dzieci.
Przystanek pierwszy – łapać królika!
W 1865 roku, angielski wykładowca matematyki Charles Lutwidge Dodgson, posługujący
się pseudonimem Lewis Carroll, wydaje swoją
książkę „Alicja w Krainie Czarów”.
Od tego czasu utwór zdążył już oczarować
miliony osób na całym świecie, zarówno dzieci,
jak i dorosłych. „Alicja...” okazuje się być trudna do sklasyfikowania – polski pisarz i tłumacz
Maciej Słomczyński w przedmowie do polskiej
wersji książki pisze, że „jest to zapewne jedyny
wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden
tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną
dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”.’
W przygodach Alicji wkraczamy w nowy niezwykły świat, gdzie wszystko, ale to wszystko jest
możliwe: Biały Królik spogląda na zegarek i ucieka, tłumacząc, iż jest spóźniony; magiczny napój
i ciastko pozwalają dziewczynce zwiększać się
i zmniejszać; Gąsienica każe jej mówić wierszyk;
kot o niepokojącym szerokim uśmiechu raz pojawia się, by za chwilę zniknąć; bezlitosna Królowa
Kier ścina karciane głowy... Carroll odważył się
wyjść wyobraźni naprzeciw i odniósł niebywały
sukces. Bo ludzie kochają takie historie.
Zamknijcie oczy i pomyślcie: Gdybyście
spotkali gdzieś ubranego królika z zegarkiem
w ręku, czy pobieglibyście za nim do króliczej
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
W krainie, gdzie króluje wyobraźnia
nory a stamtąd do Krainy Czarów? Kto jest więc
głównym odbiorcą „Alicji w Krainie Czarów”?
Najprościej byłoby powiedzieć: dzieci. Jednak
w czasie seansu kinowego na ostatnim filmie
Tima Burtona o tym samym tytule na sali byli
wyłącznie dorośli!
Przystanek drugi – herbatka w Hobbitonie
Jedną z najważniejszych dat w historii gatunku
fantasy był rok 1954, kiedy to ukazał się pierwszy
tom – podzielonej przez wydawców na trzy części
i przez co mylnie uznanej za trylogię – powieści „Władca Pierścieni” oksfordzkiego profesora
i filologa angielskiego Johna Ronalda Tolkiena.
Od tego momentu literatura fantasy przeżywa
rozkwit, a wielu pisarzy czy fanów rozkochanych
w świecie Śródziemia i hobbitach z Shire’u, próbuje stworzyć coś na miarę mistrza Tolkiena. Jak
dotąd bezskutecznie.
Trzy pierścienie dla królów Elfów pod otwartym niebem,
Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach,
Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych,
Jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.
Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności
związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.
Tłumaczenie: Maria Skibniewska
Gdy rozważałam słynne motto utworu, naszła
mnie następująca refleksja: z utworami fantasy
jest podobnie jak z powyższymi pierścieniami;
mamy kilku całkiem dobrych autorów, którzy
piszą barwnym językiem, tworzą dobre historie, ciekawych bohaterów – tych też nagrodzimy
mniejszymi pierścieniami, podobnymi do tych,
które otrzymali królowie Elfów, władcy krasnali czy zwykli śmiertelnicy. Natomiast ten Jeden,
by wszystkimi rządzić, najpotężniejszy i najistotniejszy ze wszystkich, wciąż należy do Tolkiena.
I póki co nadal będzie do niego należał. Autor pisał powieść przez jakieś siedemnaście lat i włożył
naprawdę sporo wysiłku, aby stworzyć na użytek
fikcyjnej rzeczywistości geografię, historię, kulturę oraz mitologię Śródziemia.
Przystanek trzeci – Tam, gdzie Śmierć mówi:
WON, SKURCZYBYKU!
Kto powiedział, że powieści fantasy muszą być
poważne, bohaterowie zawsze odważni a madzy
biegli w czarach? A gdyby tak świat był płaski,
w kształcie dysku, spoczywający na grzbietach
czterech słoni stojących na skorupie wielkiego żółwia A’Tuina? Dlaczego nie? I czy Śmierć
nie ma prawa schować kosy, po czym wyjechać
na urlop? Terry Pratchett, angielski pisarz fantasy i science fiction, – co ciekawe wszyscy wymienieni wyżej autorzy to Brytyjczycy! – w cyklu o Świecie Dysku opisuje nasz realny świat
w krzywym zwierciadle, w zabawny, ironiczny
i celny sposób komentując współczesną kulturę.
Na początek parodiuje fantasy w „Kolorze magii”
i „Blasku fantastycznym”, ale tak naprawdę żaden
temat mu niestraszny: polityka, religia, mechanizmy władzy, potęga prasy, rock and roll czy Hollywood. Wszystkim się dostanie wedle zasług.
Moim faworytem jest sama Śmierć, a właściwie sam Śmierć, gdyż u Pratchetta to bohater
płci męskiej, a w każdym razie sugerujący rodzaj męski. Wysoki szkielet z kosą, sam siebie
nazywający „antropomorficzną personifikacją
ludzkich wyobrażeń na swój temat” uwielbia
kota, curry i swoją wnuczkę Susan. Podróżuje
na białym koniu o wdzięcznym imieniu Pimpuś.
Jego wypowiedzi są pisane wyłącznie WIELKIMI
LITERAMI – co ma symbolizować głuchy i pusty głos, trafiający bezpośrednio do umysłu, a nie
przez fale dźwiękowe. Pratchett stanowi klasę
samą w sobie. Chyba nie muszę kogokolwiek
do niego dłużej przekonywać?
Przystanek czwarty – szkoła, do której chodziłbyś z przyjemnością
Jedna z postaci kolejnej, może nie fundamentalnej dla gatunku, ale fundamentalnej dla popularności nurtu fantasy książki, ze złością stwierdza
o głównym bohaterze: On nie jest wyjątkowy ani
utalentowany! Po prostu jest sławny, z tą swoją
głupią blizną w kształcie błyskawicy na czole!
Zabawne, ale wielu przeciwników siedmioksięgu
opowieści o nastoletnim czarodzieju, powtarza
QFANT.PL - numer 8/11
5
Joanna Kubica
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
jak mantrę to samo stwierdzenie: Książka miała
świetną strategię marketingową, więc się tak dobrze sprzedała, a w postaci Harry’ego Pottera nie
ma nic nadzwyczajnego. I owszem, sam bohater
nigdy się za takowego nie uważał.
A co do marketingowej magii: gdy moja koleżanka strasznie chciała dostać drugą część
z biblioteki, do której byłam zapisana – akurat
przyszła tam ze mną i zauważyła, że jeden egzemplarz leżał luzem na półce – spełniłam jej
prośbę, a w zamian za to pożyczyła mi pierwszy
tom, który miała w domu. O hałaśliwej reklamie
serii usłyszałam znacznie później i dzięki Bogu.
Nic nie zepsuło mi odbioru książki. Joanne K.
Rowling zgrabnie połączyła rozmaite motywy,
legendy i urozmaiciła je własnymi pomysłami.
I chociaż ani czarodziejskie szkoły, ani skrzaty,
ani centaury czy smoki nie były niczym nowym,
to dopiero w sosie à la Rowling zyskały kuszący,
magiczny smak. Niejeden dorosły marzył skrycie o wycieczce do Hogwartu, gdzie młodzi ludzie
uczą się między innymi władać zaklęciami, warzyć eliksiry i grać w Quidditcha! Magii mówimy
trzy raz TAK!
Łódź przybija do brzegu
Na dziś czas zakończyć wędrówkę. Zachęcam jednak wszystkich do wojaży po literaturze
na własną rękę, bez przewodnika i kompasu, kierując się wyłącznie własną fantazją i upodobaniami. Magiczne historie nigdy nie tracą swojego
uroku i są odporne na upływ czasu. Niestety,
wiele osób do gatunku zniechęcają właśnie jego
adepci. Dlaczego? Niejednokrotnie słyszałam opinie: „Tylko nie fantasy, czarodzieje, krasnoludy
i - o zgrozo! – elfy. Gdzie nie spojrzysz, tam kolejna nędzna opowiastka w tym stylu.” Owszem,
6
w Internecie aż roi się od fantastycznych bubli
i dość przeciętnych opowieści z magicznymi istotami w tle. Jednak nie zniechęcajmy się z tego
powodu. Inspiracji szukajmy u najlepszych, a być
może któregoś dnia, także komuś z nas przypadnie w udziale jeden z Wielkich Pierścieni rozdzielanych pomiędzy najlepszych autorów fantasy.
Bibliografia:
1. J. R. R. Tolkien, Władca Pierścieni – Drużyna
Pierścienia, Wyd. Muza, Warszawa 1996
2. Joanne K. Rowling, Harry Potter i Komnata
Tajemnic, Wyd. Media Rodzina, Poznań, 2000
3. Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów, Wyd.
Zielona Sowa, Kraków, 2005
Joanna Kubica
Rocznik
1987.
Od września 2010
roku stażystka na portalu Qfant, autorka cyklu publicystycznego
„O morderstwach przy
herbatce”.
Związana
m.in. z forum literackim WeryfikatoriuM.
pl oraz magazynem
kulturalno-literackim
Doza. W 35. numerze kwartalnika literackoartystycznego „sZAFa” ukazało się jej opowiadanie „I nie wódź mnie na pokuszenie”.
W idealnym świecie spędzałaby całe dnie
w kawiarni z widokiem na wrocławski Rynek, pisząc i dyskutując o literaturze i filmie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Iza Grzelak-Barczewska
Iza Grzelak-Barczewska
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Dlaczego lubię
(-my) Herkulesa
Poirota?
H
erkulesa Poirota znać można w różnym
stopniu: kojarzyć go lepiej czy gorzej,
uwielbiać bardziej lub mniej. Można go
badać, studiować i analizować. Nie można go jednak poznać do końca. Mały Belg z charakterystycznym la moustache wymyka się całkowitemu
poznaniu, zupełnie jakby był co najmniej żywiołem, półbogiem, a może nawet ideą. Moja droga
do absolutu poirotystycznego zaczęła się dawno
temu i wcale nie przypominała autostrady (chyba
że podkrakowską A4...). Ciągle jeszcze pamiętam
dawne wrażenia rodzące się z lektury powieści
Agathy Christie. Młoda i gniewna doceniałam jej
sprytne pióro, lecz w umiarkowanym zaledwie
poważaniu miałam wolno i dostojnie rozwijającą
się fabułę, która wbrew przyzwyczajeniom dziecka telewizji i Internetu koncentrowała się na wymuskanych detalach kosztem dynamiki. Jakże wtedy błądziłam! Mówią, że czas leczy rany,
a jeśli jest łaskawy, daje nam także sposobność
spojrzenia na pewne, zdawałoby się, zamknięte
rozdziały po raz kolejny. Ja dostałam drugą szansę polubienia Herkulesa Poirota. W miarę jak
kurczy się lista nieznanych mi jeszcze przygód
Belga, a stan stron poszczególnych pozycji coraz
wyraźniej daje świadectwo mojej niecierpliwości,
wierzę, że kiedyś dostąpię szczęścia ostatecznego: pewnego dnia zasnę w mojej sypialni, która
przez profanów złośliwie zwana bywa biblioteką,
a obudzę się w raju Herkulesa Poirota. I nic już
nie będzie dla mnie tajemnicą…
Gwoli sprawiedliwości, oczywiście nie jednym
Poirotem Agatha Christie stoi. Każda z postaci stworzonych przez Królową Kryminału jest
na swój sposób ciekawa. Niczego nie brakuje
pannie Marple, pomyślanej jako hołd dla babki
autorki: inteligentna, może nieco wścibska, jak
na pewien gatunek starszych pań przystało, ale
jednocześnie ciepła i przyjazna, a jednak… okazuje się, że to jakby za mało. Tak samo z Tuppen-
8
ce: odważną dziewczyną, która w detektywistyczną profesję wkracza szukając zajęcia po wojnie
i wpadając na pomysł założenia spółki ze swym
przyjacielem, Tommym Beresfordem (z czasem
zresztą: jej mężem). Wreszcie uroczy Hastings –
oddany przyjaciel Poirota, postać o tyle ciekawa,
że to jego częstokroć Agatha wybierała na narratora powieści opisujących przygody Herkulesa
– który zdaje się być jedynie tłem dla detektywa.
Nie próbuję tutaj niczego ujmować innym niż
mały Belg bohaterom Christie: każdy jest ciekawy i jedyny w swoim rodzaju. Faktem jednak pozostaje, że to dzięki niemu autorka stała się sławna (wręcz: to dzięki niemu stała się pisarką…)
i to jemu – pośrednio – popularność zawdzięcza
choćby panna Marple. Tak więc pytanie o sukces
Poirota jest bardziej ważkie niż się wydaje – jest
jednocześnie pytaniem o przyczyny sukcesu samej Christie.
Zatem… jakie cechy wyjednały Herkulesowi
rzesze wielbicieli?
Po pierwsze, urok osobisty…
Bądźmy szczerzy, Poirot nie jest przystojny,
jego wygląd w niektórych osobach wręcz wzbudza śmiech. Jak wspomina Amy Leatheran, narratorka „Morderstwa w Mezopotamii”: „Sama
nie wiem, kogo oczekiwałam. Może kogoś podobnego do Sherlocka Holmesa – wysokiego,
szczupłego, ze szlachetną i mądrą twarzą. Wiedziałam naturalnie, że jest cudzoziemcem, ale nie
spodziewałam się, że aż do tego stopnia (…). Gdy
go zobaczyłam, miałam ochotę parsknąć śmiechem. Każdy chyba tak reagował. Wyglądał jak
ktoś ze sceny lub filmu. Po pierwsze, był niziutki. Może miał półtora metra wzrostu. Śmieszny,
stary, gruby człowieczek z wąsami i jajowatą głową. Wyglądał jak fryzjer w jakiejś farsie”. Jednakże, mimo że jest obcokrajowcem, śmiesznie
się wyraża, porusza czy ubiera (bardzo – nawet
nadmiernie – elegancko, jakby usilnie starając
się zwrócić na siebie uwagę innych), wzbudza
sympatię i zaufanie. Dlaczego? Ot, ma w sobie
„coś”, nieuchwytny urok, który nie ma nic wspólnego z męskością (zauważyliście, że na swój sposób jest dość aseksualny?!). Raczej jest to coś
w oczach (Lenox, jedna z bohaterek „Zagadki
Błękitnego Ekspresu” wspomina, nie wiemy czy
żartem, czy serio: „Straciłam dla niego głowę.
Nigdy wcześniej nie spotkałam człowieka, który by miał takie zielone oczy, całkiem jak kot”)
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dlaczego lubię (-my) Herkulesa Poirota?
i postawie, coś, co utożsamiać można z dobrocią
i przyjaznym usposobieniem. Poirot jest uroczy
w sposób pozafizyczny, jak ukochany dziadek,
który w dzieciństwie zabierał nas na lody i pozwalał ciągnąć za wąsy (na co detektyw, o mon
dieu, nigdy by nie pozwolił…).
Po drugie, dobroduszność…
Herkules nade wszystko posiada bardzo
miękkie serce, oczywiście jedynie dla tych, którzy na to zasługują. Kiedy kogoś polubi, kiedy
wyczuwa w kimś dobro, odpowiada tym samym.
Względem przestępców, rzecz jasna, jest bezlitosny, ale… nie zawsze. Jeżeli racje sprawcy stoją
w zgodzie z jego kodeksem moralnym, będzie
po jego stronie. Dzieje się tak w słynnym „Morderstwie w Orient Expressie” (ofiarą okazuje się
być morderca małej Daisy Armstrong, a zabójcami – kilkanaście osób związanych emocjonalnie ze zbrodnią sprzed lat) oraz w opowiadaniu
„Lew z Nemei” (winnymi kradzieży w celu zdobycia okupu są karygodnie traktowane przez swoich „państwa” damy do towarzystwa). Nie trudno jednak zauważyć, że nie tylko dobre serce,
poczucie sprawiedliwości czy (również!) słabość
do kobiet mają wpływ na zachowanie detektywa.
Poirot jest genialnym znawcą ludzkiej natury. Jak
nikt wie, że nie wszystko jest tylko białe lub tylko czarne. Liczą się dla niego zarówno uczynki,
jak i intencje przestępcy czy powody dokonania
takiego a nie innego czynu. Nawet w najbardziej
spornych, wątpliwych sytuacjach potrafi rozpoznać dobro i doprowadzić do jego zwycięstwa.
Ach… czy w codziennym życiu nie przydałby się
taki ktoś pod ręką?!
Po trzecie, inteligencja i spryt…
Z tego, co do tej pory napisałam, mogłoby
się wydawać, że Herkules to trochę takie „ciepłe kluchy”, miły starszy pan, któremu – ot, dla
rozrywki – od czasu do czasu udaje się wpaść
na rozwiązanie jakiejś kryminalnej zagadki. Nic
bardziej mylnego! Pracujące na najwyższym
poziomie szare komóreczki są znakiem rozpoznawczym najpopularniejszego detektywa świata, a spryt w dochodzeniu do prawdy upodabnia
go do szczwanego lisa. Powiedzieć, że Poirot jest
inteligentny, to… zaryzykować poważne niedomówienie! Poirot to istny geniusz. Mając do dyspozycji te same informacje, co wszyscy dookoła, potrafi zrobić z nich lepszy użytek niż zwykli
zjadacze chleba. Do tego jest bardziej spostrzegawczy, widzi więcej niż pozostali. No i… jest jak
wykrywacz kłamstw, dzięki czemu z każdego wyciągnie to, co chce wiedzieć. Kiedy w „Zagadce
Błękitnego Ekspresu” chce zdyskredytować alibi
hrabiego de la Roche na czas morderstwa, udaje
się do jego służących, twierdzących jednogłośnie,
że ich pan przyjechał do wilii we wtorek (Poirot
podejrzewa – ba, jest pewien – że w środę). Najpierw dezorientuje służbę diabelskim pytaniem
o to, co hrabiemu podano na wtorkowy obiad,
a kiedy to nie pomaga, upewnienie się co do swojej racji uzyskuje, strasząc kłamliwą służbę stanięciem przed wymiarem sprawiedliwości (za udział
w morderstwie). Również w kontaktach ze zleceniodawcami Herkules nie znosi kłamstw: prędzej w ogóle nie podejmie się sprawy niż da się
oszukać. Jeżeli ktoś nie chce powiedzieć mu całej
prawdy, to… trudno – na osoby, które nie chcą
mu w pełni zaufać, nie będzie przecież tracił swego czasu.
Po czwarte, człowiek z pasją…
Nie ma chyba większej frajdy od obcowania
z kimś, kto poświęca się swojej pracy całym sercem, kto podchodzi do niej z prawdziwą pasją.
Myślę, że to w dużej mierze umiłowanie przez
Poirota jego profesji sprawia, że jest w nim tyle
energii i radości życia. Praca małego Belga
to jego hobby, które traktuje jednak ze śmiertelną (nomen omen…) powagą. Jako wybitny i uznany specjalista w swej dziedzinie może pozwolić
sobie na skromne fanaberie, jak choćby wybór
spraw, na które ma ochotę. Zachowuje się przy
tym jak kolekcjoner lub smakosz, wybierając
najdziwniejsze, najrzadsze przypadki, okazy – czy
to zbrodni, czy to zbrodniarzy – żywo poruszających jego wyobraźnię. A co szczególnie może zainteresować kogoś, kto miał do czynienia pewnie
z wszelkimi możliwymi rodzajami przestępstw?
Ano… właśnie te pozornie niemożliwe. Jak mówi
jednemu ze swych „klientów”: „Ja nie znam słowa
»niemożliwe« (…). Ja tylko zadaję sobie pytanie,
czy sprawa ta jest dostatecznie ciekawa, żebym
miał się jej podjąć”. Zdziwi się jednak ten, kto jego
pracę wyobrazi sobie jako podobną do tej wykonywanej przez inspektorów śledczych. Poirot nie
jest z tych, co to bezmyślnie biegają po mieście
w poszukiwaniu informacji. To bardziej detektywfilozof, który opuszcza swe mieszkanie tylko wtedy, kiedy naprawdę musi. Na ogół jedynie dzięki
QFANT.PL - numer 8/11
9
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Iza Grzelak-Barczewska
10
dedukcji oraz wsparciu telegraficznie otrzymywanych wieści z całego świata potrafi rozwiązać
każdą sprawę. Właśnie tak, „Herkules Poirot ma
swoje metody: porządek, metoda i małe szare komóreczki. Nie ruszając się z wygodnego fotela,
widzimy rzeczy, które umknęły uwagi innych.
Nie wyciągamy pochopnych wniosków jak Japp”.
Cóż za złośliwość i… pycha!
Po piąte, ludzkie słabostki…
Poirot nie byłby Poirotem, gdyby nie drobne
ułomności, nadające mu ludzkiego – w miejsce
pomnikowego – charakteru. Choćby jego próżność. Czy widział ktoś kiedyś, by tak się przechwalać? Na przykład porównując z Bogiem:
„A jednak dwie osoby wiedzą [o kłamstwach –
przyp. I.G.-B.]. Tak: dwie osoby. Jedną z nich jest
dobry Bóg… (…) a drugą Herkules Poirot”. Takie podejście, szczególnie do swojej inteligencji,
przekonanie o tym, że to on (i tylko on…) wie
wszystko najlepiej, stają się często przyczynami
żartów. Z pychy detektywa naigrywa się Hastings,
a także inspektor Japp. Ten ostatni – w „Stadzie
Geryona” – na „skromne” autostwierdzenie Poirota, że jego „uwagi są jak zawsze trafne, mądre
i na temat”, odpowiada: „Mógłby pan sam stworzyć jakąś nową religię (…). Na przykład pod wezwaniem: »Nie masz nikogo mądrzejszego nad
Herkulesa Poirot, amen«”. Inna sprawa, że Poirot
ma stuprocentową rację w swych przechwałkach
– rzeczywiście nikt nie może się z nim równać
jeśli chodzi o mądrość i rozumność. Właściwie
to Herkules nie jest aż tak zarozumiały, jak się
wydaje – raczej szczery… choć z pewnością nie
można mu „zarzucić” skromności.
Czy pedanteria i nadmierna skłonność do symetrii mogą być wadami? Dla wielu z nas – tych
„normalnych” – tak! Symetria stanowi niewątpliwe oczko w głowie naszego detektywa: z uwagi
na nią wybrał dom, w którym mieszka („Wybrał
ten właśnie gmach wyłącznie ze względu na jego
czysto geometryczny wygląd i proporcje”). Cóż,
w końcu de gustibus non est disputandum…
Tym bardziej, że część z herkulesowych słabostek pomaga mu w rozwiązywaniu spraw (choćby
zamiłowanie do porządku, które Hastings na kartach „Wielkiej Czwórki” wykorzystuje, by dać
przyjacielowi znać, że został porwany [zrzuca z biblioteczki kilka książek]). Wreszcie, dzięki nim
jest jeszcze bardziej zniewalający, czyż nie?
Po szóste, i ostatnie, poczucie humoru...
Ten punkt komuś może się wydać dość kontrowersyjny, w końcu Poirot bywa bardzo poważny i, co tu kryć, nieco napuszony, nie tyle
tryskając poczuciem humoru, co stając się jego
przedmiotem. Gdy mówi o tym, jak jest wspaniały, uśmiechamy się – wraz z narratorem – pod
nosem. Mimo że to przecież prawda: Poirot wie
wszystko! Myślimy wtedy sobie: tylko Herkules
mógł powiedzieć coś takiego. Ależ z niego zarozumialec! Jednak nawet wtedy wzbudza naszą
sympatię. Ale to nie wszystko! Czy wyobrażacie
sobie Poirota bez dobrotliwego, a często ironicznego uśmiechu? Tylko czasem – niestety! – jego
dusza ironisty daje nam się dojrzeć w całej okazałości. Drobne żarciki, złośliwostki (jak ta, kiedy
na wypowiedź Hastingsa: „Ten Seton to musi być
wspaniały chłop. Jestem dumny, że jest Anglikiem!”, Poirot odpowiada: „Musi to być dla ciebie pociecha po wszystkich waszych porażkach
na kortach Wimbledonu”)… bez nich nie byłoby przecież Herkulesa. To one sprawiają, że jest
urzekający, ale nie nudny. Po prostu!
Czy Herkulesa Poirota można nie darzyć
sympatią? Podobno nie lubiła go jego „rodzona”
matka, królowa Agatha… A może – raczej – była
już nim znudzona? W końcu wydawcy naciskali
na nią o dalsze części jego przygód, a jej pióro
domagało się coraz to nowych wyzwań. Poirot
był dla niej jak kula u nogi, czemu trudno się dziwić. Ja jednak, z czysto czytelniczego, egoistycznego punktu widzenia, żałuję, że nie naciskali
bardziej… W końcu Poirota nigdy za wiele!
Iza Grzelak-Barczewska
Gdyby mogła wybrać datę swoich urodzin, żyłaby na przełomie XIX i XX wieku…
pod warunkiem, że
w filmach grywaliby
już Eugeniusz Bodo
i Gene Kelly, grali
na trąbce – Louis Armstrong i Miles Davis,
a śpiewali – Frank Sinatra i Dean Martin. W wolnych chwilach czyta, czyta i jeszcze raz czyta. Czasami też drażni
maleńkie stworzonka, robiąc im zdjęcia.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Design
Zaczniemy od LOGO i skończymy
na Księdze Identyfikacji Wizualnej.
Zaprojektujemy ulotkę, plakat, broszurę,
folder, katalog a nawet billboard.
Poligrafia
Profesjonalnie przygotujemy do druku każdy
materiał poligraficzny: od wizytówki do książki.
Szczegółowo zadbamy o każdy aspekt projektu.
Webdesign
Zaprojektujemy, oprogramujemy i wdrożymy
Twój serwis internetowy, blog, galerię czy sklep.
Korzystamy z autorskich, sprawdzonych
i cały czas rozwijanych rozwiązań.
Alib CyMeS
Autorski system CMS oparty o bazę MySQL,
prosty w obsłudze, łatwy w rozbudowie, który
dostosujemy do Twoich indywidualnych potrzeb.
www.adesign.8p.pl
Grzegorz Gajek
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Grzegorz Gajek
12
Alien: I Want
to Believe
Wstęp
N
iektórzy z Was pewnie zastanawiają się,
skąd wzięła się ta dziwaczna hybryda,
na którą składa się tytuł pewnego klasycznego już filmu SF oraz slogan ze znanego serialu
SF. Skąd się wzięła i po co ją stworzyłem. Otóż
będę Wam opowiadał o zjawisku, które w swojej
skrajnej formie zwie się „ufomanią” (w formie
umiarkowanej po prostu „wiarą w kosmitów”).
Zjawisko to ma naturę polarną, a wspomniane
przeze mnie dzieła popkultury z łatwością mogłyby nam posłużyć jako znaczniki przeciwnych
biegunów.
„Alien” Ridleya Scotta to wyraz strachu
przed istotami, które mogą kryć się gdzieś tam,
w mrocznej pustce kosmosu, natomiast „Z archiwum X”, z którego pochodzi cytowany przeze
mnie slogan, to przede wszystkim wyraz fascynacji tymi istotami (choć oczywiście element lęku
również się w tym kryje, podobnie jak w filmie
Scotta mamy też pewien zachwyt nad siłą i możliwościami obcego). A zatem strach i fascynacja.
To dwa bardzo silne uczucia, które w pewnych
okolicznościach mogą stworzyć mieszankę wybuchową. Dlaczego właśnie one wiążą się z przybyszami z obcych planet? A skoro już zadajemy
takie pytania, to dlaczego kosmici budzą w nas
jakiekolwiek emocje, skoro nikomu nie udało
się dotąd zdobyć żadnego niepodważalnego dowodu na ich istnienie? Dlaczego o nich myślimy,
skoro mamy bardziej palące problemy na głowie
– wojny, głód, kryzysy gospodarcze, dziurę ozonową? Co takiego mają w sobie kosmici, że tak
silnie pobudzają naszą wyobraźnię?
W niniejszym tekście spróbujemy sobie na te
pytania odpowiedzieć (mówiąc „spróbujemy”
mam oczywiście na myśli, że ja będę próbował,
tj. tworzył teorie, a wy zweryfikujecie je w zestawieniu z własnymi doświadczeniami, przemyśleniami, odczuciami etc.).
Obcy historycznie i mitologicznie
Na początek należałoby się zastanowić, kiedy
właściwie w zbiorowej świadomości ludzi zachodu pojawia się koncepcja kosmity. Wbrew pozorom jest to moment w miarę uchwytny historycznie, można wyznaczyć jakąś datę post quam.
Słyszy się co prawda rewelacje, że już starożytni
Grecy albo Egipcjanie coś tam pisali o jakichś
„istotach z gwiazd”, ale szczerze powiedziawszy,
to wszystko można włożyć między bajki. Koncepcja kosmity, taka jak ją rozumiemy dzisiaj,
wymaga po pierwsze wynalezienia, a po drugie
rozpowszechnienia pewnego bardzo konkretnego modelu wszechświata, w którym istnieje
nieskończenie wielka liczba słońc potencjalnie
podobnych do naszego, otoczonych przez nieskończenie wielką ilość planet potencjalnie podobnych do naszej. Taki model w naszej kulturze
przyjął się na dobre właściwie dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku.
Nie jest to jednak jedyny konieczny warunek do spełnienia. Zanim zaczęliśmy rozmyślać
o stworach z innych planet, musiało się w nas
najpierw pojawić przeświadczenie, że o naszej
planecie wiemy już wszystko. Oczywiście takie
przeświadczenie nawet dziś jest fałszywe, biorąc
pod uwagę, ile sekretów kryją oceaniczne głębiny
albo zakamarki amazońskiej dżungli, ale pewne
symboliczne czy wręcz magiczne gesty (takie jak
odkrycie źródeł Nilu czy przepłynięcie wszystkich
mórz świata) zostały wykonane. I znowu końcówka dziewiętnastego wieku jest dobrą datą orientacyjną. Mniej więcej od tego czasu coraz rzadziej
myśli się o morskich potworach, jednorożcach,
wilkołakach itp., a coraz częściej o kosmitach.
Pierwszy znany mi literacki obraz cywilizacji
pozaziemskiej pochodzi z 1908 roku, a stworzył
go Gustave LeRouge w swej powieści „Więzień
na Marsie”. (Nie można też nie wspomnieć o Vernie, który co prawda nie pisał o obcych istotach,
ale dzięki jego „Podróży na Księżyc” pomysł lotów kosmicznych nagle przestał się wszystkim
wydawać niedorzecznością). W dwudziestoleciu
międzywojennym pojawia się tzw. literatura weird, której sztandarowym przedstawicielem jest
H. P. Lovecraft. Weird to dziwna mieszanina
science fiction i horroru, pełna potworów, szalonych naukowców, niebezpiecznych wynalazków
i magii, która – co ważne – trafia do masowego
odbiorcy w postaci żałosnej w oczach krytyków
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Alien: I Want to Believe
papki, ale jednak bardzo pożywnej dla wyobraźni szarego, ciągle głodnego mitów człowieczka.
Po drugiej wojnie światowej zapotrzebowanie
na tę papkę urasta do niebotycznych wręcz rozmiarów. Strach przed nuklearną zagładą i ciągła
paranoiczna obawa, że otaczają nas zamaskowani szpiedzy i agenci „wroga” powodują gwałtowny
wzrost popularności science fiction, która na dobre zadamawia się także w kinie (głównie w postaci kiepskich horrorów klasy B). To zjawisko
opiera się na dość prostym mechanizmie przeniesienia i hiperbolizacji: jeśli Amerykanie mogli
zniszczyć Hiroszimę, to może istnieją gdzieś jakieś istoty zdolne zniszczyć całą Ziemię; jeśli stary Joe listonosz może być radzieckim agentem,
to może prezydent Nixon jest tylko sterowanym
przez przybyszów z Marsa robotem.
No dobrze, ale zimna wojna dawno się skończyła, a fascynacja przybyszami z obcych planet
trwa nadal (choć wydaje mi się, że mimo wszystko nieco osłabła). Dlaczego? Na podstawie tego,
co napisałem powyżej, można skonstruować całkiem zgrabną teorię psychologiczną, podpartą
dodatkowo ewolucjonizmem podarwinowskim.
Jak wiadomo, ludzka psyche według Freuda składa się z trzech części: id, ego i superego, gdzie
id to (upraszczając) podświadomość pełna gwałtownych, zwierzęcych odruchów, a superego
to zbiór norm społecznych i kulturowych, które
pozwalają człowiekowi współżyć (no funny stuff)
z innymi przedstawicielami jego gatunku. W sytuacji zagrożenia porządku społecznego, takiego
jak wojna, kryzys gospodarczy etc., id nabrzmiewa strachem, instynkt ocalenia jednostki staje
się silniejszy od instynktu zachowania gatunku.
Żeby zatrzymać ten mechanizm, ego projektuje
(przerzuca) lęki z id na superego, które z kolei
wytwarza zbiorowe wyobrażenia, przenoszące
źródło zagrożenia na obiekty nierzeczywiste,
takie jak potwory morskie, jednonodzy ludzie
z nieznanych kontynentów, czy w końcu (przy
nadmiarze dowodów, że wyżej wymienione nie
istnieją) na kosmitów. Uff…
Podoba wam się ta teoria? Ja (dyplomatycznie) powiedziałbym, że jest do obronienia, choć
w obecnej postaci na pewno ma sporo luk. Nie
pociąga mnie jednak, gdyż… za mało przemawia do mojej wyobraźni. Dlatego przygotowałem
drugą teorię, mitologiczną.
W XIX wieku swoistą przeciwwagą dla Freuda
i jego psychoanalizy był Fryderyk Nietzsche, któ-
ry stworzył jeśli nie antypsychologię to przynajmniej psychologię alternatywną. Według niego
jedną z podstawowych potrzeb człowieka jest potrzeba mocy, a żeby ją zaspokoić, trzeba obcować
z boskością, trzeba się „wyczłowieczyć”. Ludzie
od zarania dziejów tworzyli opowieści, wyjaśniające najbardziej pierwotne przyczyny wszechrzeczy. Tworzyli mity. A opowiadanie mitu to rzecz
bardzo ważna, to działanie magiczne, które wyrywa człowieka z rzeczywistości czasu linearnego i wrzuca go wprost w cykliczny czas sacrum,
w którym może zostać świadkiem stającej się
na jego oczach prawdy o praźródle i praporządku. (Żeby lepiej zrozumieć mechanizm, o którym mówię, wyobraźcie sobie na przykład, czym
jest dla człowieka głęboko wierzącego udział
we mszy świętej).
Starożytni, żeby zaspokoić swoją potrzebę
mocy, tworzyli historie o bogach, które pozwalały im zrozumieć rządzące naturą prawa. Ludzie
współcześni już tego nie robią, gdyż wiele problemów pozwoliła wyjaśnić nowoczesna nauka
(która właściwie stała się też rodzajem quasi-religii), ale pewne palące kwestie nadal wymagają
ingerencji istot spoza naszego świata. „Używamy”
kosmitów do wyjaśnienia źródeł naszej cywilizacji (czy to nie oni nauczyli nas budować piramidy?) albo w ogóle naszej egzystencji. W rozmaitych wizjach obcy przybywają na Ziemię, żeby
nauczyć nas żyć w pokoju lub przeciwnie, żeby
nas zniszczyć, gdyż na naprawienie naszego społeczeństwa jest już za późno (czy nie to samo
czynili greccy bogowie?). Kryjący się za tymi
opowieściami mechanizm nie zmienił się od wieków. Obejrzyjcie sobie dowolny film o ludziach
porwanych przez UFO (albo nawet wspomniany
już przeze mnie serial „Z archiwum X”) i porównajcie to choćby z mitologią Parandowskiego.
Kosmici mają dokładnie takie same hobby jak
dawni bogowie – nic tylko porywają nas do nieba, zapładniają nasze kobiety, mieszają się w nasze wojny i dają nam potencjalnie niebezpieczne
podarki.
Ale zaraz, zaraz. To wszystko brzmi pięknie,
poetycko itd., lecz w Was na pewno odzywa się
już głos rozsądku, który każe powiedzieć: „Jak
babcię kocham, nigdy żadnej mocy nie pragnąłem, o kosmitach nie myślałem, żadnej duchowej podróży do praźródła nie odbywałem, więc
o czym ten facet właściwie gada?”. I niestety jest
to pytanie jak najbardziej zasadne, z którym będę
QFANT.PL - numer 8/11
13
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Grzegorz Gajek
się musiał zmierzyć. Na początek odpowiem asekuracyjnie: to wszystko to tylko teoria, którą wymyślił Nietzsche, a ja tylko dorzuciłem swoje trzy
grosze. Druga odpowiedź będzie próbą kompromisu ze znacznie bardziej racjonalnym Freudem:
potrzeba mocy i doświadczanie rzeczywistości
sakralnej ze swej natury nie mogą być w pełni
świadome, tak samo jak niewielu z nas gotowych
byłoby przyznać, że za idealną życiową partnerkę
uważaliby swoją mamusię, gdyby tylko była dwadzieścia lat młodsza (a to nam sugeruje współczesna psychoanaliza). Trzecia z kolei (i już ostatnia) odpowiedź będzie relatywistyczna: wiadomo,
że każdy został obdarzony nieco inną wrażliwością i nieco inną wyobraźnią. Jeśli założymy, że
to, o czym pisałem, jest prawdą, to i tak parcie
do wyczłowieczenia w każdym z nas odzywa się
z różną siłą, a u niektórych nie odzywa się wcale.
W dodatku nie sposób ocenić, kto ma rację. Ostatecznie może schizofrenicy nie są chorzy, tylko
widzą świat takim, jakim jest naprawdę?
Dobra, koniec tych rozważań, wracajmy
do konkretów. Pora się zastanowić, w jaki sposób i dlaczego właśnie taki wyobrażamy sobie
przybyszów z obcych planet.
Obcy czy Inny
Na początek ciekawostka historyczno-lingwistyczna. Słowo alien, które po filmie Ridleya
Scotta kojarzy nam się dość jednoznacznie, jeszcze w czasie drugiej wojny światowej nie miało
absolutnie żadnych konotacji z rzeczywistością
pozaziemską. Zawierało w sobie za to pierwiastek strachu, o którym mówiłem na wstępie.
Hostile aliens byli to po prostu obcokrajowcy,
których pochodzenie czyniło potencjalnym zagrożeniem dla kraju (Wielkiej Brytanii, żeby być
dokładnym, bo Amerykanie chyba zaczęli używać tego określenia dopiero podczas „polowania
na czarownice”), czyli np. niemieccy imigranci.
Jest to fakt istotny, gdyż masowe wyobrażenia
o kosmitach są zawsze antropocentryczne, mimo
iż naukowcy, a za nimi co bardziej rzeczowi pisarze SF, od lat próbują nas przekonać, że tak
zwane ETI, czyli pozaziemskie inteligencje, mogą
równie dobrze być zjonizowanymi obłokami nieznanych nam gazów czy też istotami funkcjonującymi w szesnastu wymiarach, których istnienia
nie jesteśmy w stanie nawet dostrzec. Ale tacy
obcy wcale by nas nie zaprzątali, prawda? Ko-
14
nieczna jest jakaś płaszczyzna kontaktu, muszą
być do nas trochę podobni. Tak jak bogowie,
a nawet jak chrześcijański Bóg, który jest niepojętą, abstrakcyjną siłą, stojącą ponad czasem
i przestrzenią, a mimo to zawsze przyprawiamy
mu długą, siwą brodę.
Jaki mechanizm się za tym kryje? W poprzednim podrozdziale naszkicowałem dwa sposoby
myślenia o kosmitach: mitologiczny i psychologiczny. Spróbujmy rozwinąć te wątki.
Mechanizm mitologiczny, jak mówiłem, wydaje mi się bardziej atrakcyjny, ale w tym przypadku okazuje się mniej płodny niż mechanizm
psychologiczny. Podążając tropem nietzscheańskiego wyczłowieczania się, możemy przyjąć, że
wyobrażenia przybyszów z gwiazd zostały uformowane przez bardzo prostą symbolikę. Wyobraźnia nasza jest niedoskonała, nie potrafimy
powiedzieć, jak wyglądałby nadczłowiek ani jak
wyglądałby bóg, bierzemy zatem „na warsztat”
zwykłego człowieka i odczłowieczamy go, tj. usuwamy komunikatywne, istotne kulturowo części
jego wyglądu. Oczy (które są zwierciadłem duszy) zastępujemy pozbawionymi wyrazu, czarnymi bańkami, uszy, usta i nos wymieniamy na maleńkie otworki, wygładzamy twarz tak, żeby
nie posiadała już żadnych konkretnych rysów,
a w końcu usuwamy wszelkie owłosienie i zmieniamy kolor skóry na jakiś, którego nie posiada
żadna rasa człowieka (najlepiej zielony albo szary). W ten sposób powstaje istota, która w pewnym stopniu odbija nas samych, ale jednocześnie
jest absolutem, archetypem, czymś pozbawionym
cech jednostkowych.
Tyle mitologia.
Z psychologicznego punktu widzenia zjawisko antropomorfizacji obcego jest bardziej złożone. Jak powiedziałem wcześniej, podstawowym
zadaniem superego jest stworzenie porządku
społecznego, który zagwarantuje przetrwanie gatunku. Stan zagrożenia uruchamia mechanizmy
obronne, których zadaniem jest za wszelką cenę
utrzymać spoistość i trwałość danego społeczeństwa. Wykluczenie obcych elementów (takie jak
określenie niemieckich imigrantów mianem hostile aliens) jest naturalnym odruchem, ale działa na krótką metę. W momencie, kiedy poczucie
niebezpieczeństwa zanadto się przeciąga i przybiera formę zbiorowej paranoi, musi zadziałać
jakiś wentyl bezpieczeństwa, gdyż inaczej po prostu wszyscy zostaliby wykluczeni. Dlatego super-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Alien: I Want to Believe
ego wytwarza „wroga doskonałego”, w naszym
przypadku kosmitę.
Ten „wróg doskonały” musi siłą rzeczy przyjąć wszystkie cechy Innego (tak antropologowie
określają człowieka funkcjonującego w obcym
społeczeństwie) i w dodatku cechy te muszą być
w pewien sposób przerysowane. Dlatego kosmici w naszych wyobrażeniach są z grubsza rzecz
biorąc człekokształtni (czytaj „tacy jak my”), ale
w pewien sposób zdeformowani. Potrafią się
kryć w naszym społeczeństwie, ale zawsze jesteśmy w stanie ich rozpoznać. Próbują nas naśladować, ale robią to nieudolnie, więc wiemy, że
za ich postępowaniem coś się kryje, że coś knują.
Szczególnym przypadkiem są tu zmiennokształtni, którzy na stałe zadomowili się w wyobraźni
amerykańskiej (patrz „Z archiwum X” czy choćby
dużo nowszy „Fringe”). Ich podobieństwo do zwykłych ludzi jest doskonałe, co więcej, mogą nawet
przyjmować postać bliskich nam osób. To dobrze
obrazuje, jaką skalę w amerykańskim społeczeństwie doby zimnej wojny przybierał strach przed
tajnymi agentami komunizmu.
W ogóle ufologia (albo ufomania) jest zjawiskiem bardzo amerykańskim. Może dlatego, że
Amerykanie są narodem, któremu obronne odruchy psychologicznego „wyparcia” są wyjątkowo
potrzebne. Niektórzy psychologowie dopatrują
się nawet podobieństwa małych zielonych ludzików do naznaczonych bliznami popromiennymi
ofiar Hiroszimy i widzą w tym rodzaj zbiorowych
wyrzutów sumienia. W tym tekście jednak próbowałem podejść do problemu obcych w sposób
dość ogólny, więc nie będziemy teraz wchodzili w specyfikę zagadnień związanych z kulturą
amerykańską, tym bardziej że pora już powoli
kończyć. I tak mam wrażenie, że strasznie się
rozgadałem.
Podsumowanie
Na początku niniejszego tekstu postawiliśmy
sobie pytanie – dlaczego myślimy o kosmitach?
Po drodze wypłynęło nam jeszcze kilka kolejnych: od kiedy myślimy, dlaczego tak a nie inaczej,
z jakimi uczuciami się to wiąże etc., etc. Próbowałem udzielać na nie odpowiedzi w miarę moich umiejętności i wiedzy, ale mam świadomość,
że zagadki ludzkiej wyobraźni są tak naprawdę
niezgłębione. Część z Was być może jest usatysfakcjonowana moimi wywodami, a część pewnie
sądzi, że jest jeszcze mnóstwo pytań, które nawet nie przyszły mi do głowy. No i oczywiście są
tacy, którzy moje wywody uważają za skończony,
absolutnie niczego niewnoszący bełkot i niestety
mają do takiej opinii prawo. Mam jednak nadzieję, że tych ostatnich jest niewielu.
A żeby podsumować jakoś kwestię kosmitów…
No cóż, the truth is out there – jak mawiał Mulder. Ufologiem, mitologiem, psychologiem czy
jakimkolwiek innym „logiem” zostaje się po to,
by poznawać prawdę, by zadawać pytania i szukać odpowiedzi, nawet jeśli ich odnalezienie jest
tak naprawdę niemożliwe. Mogę mieć tylko ufność, że mój tekst właśnie do tego Was zachęcił.
Grzegorz Gajek
QFANT.PL - numer 8/11
Urodzony w 1987
roku, student Kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator.
Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym,
SFFiH i Esensji.
15
Maciej Lewandowski
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Maciej Lewandowski
Mordercze
pisanie
Form komunikacji jest sporo, a werbalna
zajmuje wśród nich pierwsze miejsce. Dużo
obecnie można usłyszeć o kulturze języka,
tonie wypowiedzi i wojnie na słowa. Chodzi
głównie o to, że trzeba mówić tylko miłe rzeczy – inaczej padają strzały.
N
a nasze nieszczęście środków przekazu
mamy o wiele więcej.
Słowo pisane samo w sobie jest tylko zbiorem znaków, pierwotnie o zerowym ładunku ideowym. Podobnie rzecz się ma z większym zbiorem słów – tekstem. Czy takowy efekt twórczej
myśli może być sam w sobie obojętny ideowo?
Politycznie?
Można przyjąć, że tekst uroczyście przypieczętowany przez autora ostatnią kropką staje się
bytem samodzielnym. Jako taki trafia w świat
i krótko mówiąc: staje się zagrożeniem. Czytelnikowi – odbiorcy – zostawia się wolną rękę, sam
decyduje, co zrobi z nabytym tekstem i treścią
w nim zawartą. Tekst jako taki nie ma (poza czysto polityczno-społeczną pisaniną) wartości ideologicznej – to Czytelnik ją nadaje poprzez interpretację. Robi to podług swoich możliwości
i potrzeb intelektualnych, nierzadko dopisując
wartości dodane – często całkowicie niezamierzone przez autora. W tym momencie odbiorca
staje się współautorem treści promowanych.
Tym samym właśnie odbezpieczył broń.
Pół biedy gdy Czytelnik krzycząc, wymachuje kolejnym egzemplarzem prozy Pilipiuka. Tu
wyjściowy ładunek ideologiczny jest znikomy
i w sumie nieszkodliwy, nawet gdy Czytelnik będzie łaskaw wepchnąć tam wór trotylu. Na szczęście i tak nie ma zapalnika.
Co jednak, jeśli w niepowołane ręce wpadnie,
ot, taki Coelho? Niby nic szczególnego – pseudointelektualne rozprawy o życiu, umieraniu i iluzji.
Dla wielu jest on jednak wyznacznikiem wartości
i tego, jak należy żyć. A co z książkami większego
kalibru, np. „odłamkowym” Puszkinem? Zgroza.
16
Przyszło nam żyć w czasach ciągłych sporów
i tarć politycznych. Słowo pisane, podobnie jak
każde inne, może być nośnikiem języka nienawiści. Polityczne książki, politykujący autorzy, pisarze niepolitykujący, ubabrani w polityce oraz
przemycane treści nie są już niczym nowym.
Broń jest na rynku. Legalnie. Część twórców
wspierają politycy i rząd – wbrew obowiązującej
ustawie o publicznym przetargu dla MON.
Książkę może nabyć każdy: Pan, Pani i ja.
Niektórzy ją kupią, by cieszyć oko edytorskim
kunsztem. Inni kolekcjonują książki, trzymając
je zamknięte w domowej gablotce – pokażą dzieciom, uprzedzą o niebezpieczeństwie. Są jednak
i tacy – terroryści, separatyści, wywrotowcy, intelektualiści – którzy kupują broń, by walczyć
w imię idei.
Stoimy na progu książkowej wojny i bookterroryzmu. Powiedzmy sobie szczerze: nie jesteśmy na to gotowi. Słowo pisane sprzedawane jest
ot tak sobie, jakby to były słodycze. Albo wata
cukrowa. Nie ma kontroli ani regulacji prawnej.
Nawet cenzura zniknęła.
Najwyższa pora, by w walce z językiem nienawiści wprowadzić licencje na książki, rządową
kontrolę piśmiennictwa, cenzorów i obowiązkowe testy psychologiczne dla przyszłych nabywców. Twórców pod klucz – dbajmy o język i niesione za jego pośrednictwem idee.
Ewentualnie przestańmy czytać.
Maciej Lewandowski
Jegomość osobliwy.
Urodził się czas jakiś temu, na szczęście
może kupować samodzielnie piwo.
Dawno temu był Lewandowski poetą dekadentem. Pisał, że smutno mu bardzo, a świat
jest felerny. Szczęśliwie,
wiersze owe zaginęły.
Na studiach jął Lewandowski bazgrać prozę. Tak też zostało. W międzyczasie porzucił
doktorat, ponieważ chciał jechać do Las Vegas.
Obecnie Lewandowski pisze dużo, czasami dostając za to marne wynagrodzenie. Nie dotarł
do Las Vegas.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
owierzyli
ludzie p
t
la
i
m
a
cji.
siąc
Przed ty
inteligen
ztucznej yskać wolność.
s
s
lo
j
ó
sw
odz
pragnęli
Teraz za
armonia
planety H nie
d
a
n
z
o
Wysok
a i bacz
Naddusz
wielu
spogląda Jego zadanie od ronić
.
je
o – ch
obserwu
takie sam ą tę
t
s
je
t
la
tysięcy
siedlając nić
olonię za
ludzką k wszelką cenę bro nie
za
stkim
planetę,
de wszy
ii, a prze
n
ukcji.
tr
s
e
d
Harmo
jej auto
o
d
ić
c
ś
dopu
M
ZE KRY
PS
NAJLE
KA
TASTY
N
A
F
I
INAŁY
KU
EK RO
CZĄT
NA PO
w, realnego
y dwóch świató
e
Życie na granic
ec
ezpi zne… Al
może być nieb
ch.
ni
z
ym
i wirtualnego,
dn
je
dziwa tylko w
śmierć jest praw
produkującej
łożyciel firmy
za
,
ck
no
in
M
aleziony
Bart
we, zostaje zn
gry komputero
na klucz
m
w zamknięty
w kałuży krwi
dkowa
ga
za
j
ie
. To najbardz
iu
en
cz
sz
ie
m
rucznik
po
zetknęła się po
sprawa, z jaką
Eve Dallas.
W Oslo,
nad rzek
ą Aker, p
znajduje
olic
martweg
o narkom ja
Jego śmie
ana.
rć
n
ie
trafia na
gazet. Do
nagłówki
piero gdy
adwokat
kilka dni
ofiary z
późnie
we własn ostaje zamordow j
any
ym miesz
wzbudza
kaniu, sp
większe
ra
wa
zain
Powoli za
czyna wy teresowanie.
ła
niać się o
brutaln
bra
której roz ej mafii narkotyko z
pracowan
wej,
odkrycia
mroczny ie prowadzi do
ch sił dzia
ła
w społec jących
zeństwie
.
Dla namiestniczki Enrissy, kobiety
twardej i wykształconej, oraz dla
rządzonego przez nią magicznego
świata Suremu zbliża się chwila
wypełnienia starożytnego proroctwa.
Wszystko sprzysięgło się przeciw
władczyni i bliska jest już zagłada
podległych jej ziem.
Czy Enrissie uda się uniknąć
katastrofy? Czy wygra
z podstępnymi wrogami?
Joanna Świderska
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Joanna Świderska
W
I need
a hero!!!
zaciszu domowego ogniska nachodzi
mnie czasem taki stan, kiedy chodzę
cały dzień w piżamie, mam skarpetki
nie do pary i bez żadnych kompleksów śpiewam
piosenki Modern Talking, Bonnie Tyler, Roxette
i oglądam stare filmy z udziałem „moich” bohaterów. Brzmi jak początek dennej komedii romantycznej, ale do rzeczy. No właśnie. Każdy ma
jakiegoś bohatera. Herosa, który był wzorem,
ucieleśnieniem wszelkich cnót i wartości, kopalnią wiedzy… No i tak dalej. A jakiego Ty masz
bohatera? Fakt, aż ma się ochotę pytanie sformułować prawie tak jak przerobiony, słynny tekst:
„powiedz mi, jakiego masz bohatera, a powiem ci
jakim jesteś człowiekiem”.
Według internetowego Słownika Języka Polskiego PWN, bohater to:
1. «osoba, która odznaczyła się męstwem»
2. «główna postać w utworze literackim, filmie,
operze itp.; też: postać reprezentatywna dla danego utworu, okresu»
3. «osoba chwilowo skupiająca na sobie uwagę
otoczenia»
4. mit. gr. «postać o nadludzkich cechach»
bohater pozytywny «bohater utworu literackiego, filmu, sztuki teatralnej będący uosobieniem cech dodatnich»
Definicja nie wyczerpuje w stu procentach znaczenia słowa bohater, ale skupmy się na punkcie
pierwszym. A do czego zmierzam? Od początku naszego życia stawiamy sobie kogoś lub coś
za wzór. Kiedy tylko nasza świadomość, możliwości rozumienia i pojmowania świata zaczynają
stopniowo funkcjonować na coraz to wyższych
poziomach, uświadamiamy sobie, że szukamy
pewnego wzoru postępowania. Na samym początku są nim rodzice, jako nasi pierwsi przewodnicy
po tym dziwacznym świecie i nasi obrońcy przed
wszelkim złem jakim jest np. sprawdzenie, czy
prąd popłynie przez grafit w ołówku po wsadzeniu go do kontaktu. Następnie odkrywamy bajki
dla dzieci. Chyba nie trzeba przedstawiać Wam
18
książek wydawnictwa Egmont. A jeśli nie pamiętacie, oto jego znak:
Chyba każdy miał chociaż jedną książkę z bajkami tego wydawnictwa. Jeśli myślicie, że jest inaczej, to znak, że należy dobrze odkurzyć starą biblioteczkę. Nie było wtedy akcji „czytaj dzieciom
20 minut dziennie, codziennie”, wydaje mi się, że
rodzice nie musieli być specjalnie zachęcani, aby
poczytać dziecku przed snem (byli jeszcze dodatkowo aktywizowani przez ogromny i bardzo rozpropagowany rynek bajek Disneya, filmy, książki, miękka, twarda okładka, mały, duży format,
wszystko – no każdy musiał to mieć. Obowiązkowa pozycja na liście do Św. Mikołaja). A pamiętacie szał w McDonaldzie, kiedy to każdy chciał
mieć zabawkę z zestawu Happy Meal, bo zawsze
były z aktualnych filmów disneyowskich?
Wracając do bajek, pojawia się jakiś rycerz,
nieustraszony wojownik i prosta dosyć fabuła
z walką dobra ze złem w tle. No i super. Wyszliśmy z fazy ołówka do fazy walki z przestępstwem. Poznajemy, że istnieje też „czarna strona
mocy”, więc podziwiamy Supermana, Spidermana, Batmana, Hemana, Kobietę Kota czy Xenę,
wojowniczą księżniczkę. Też chcemy być tacy
jak oni. To są nasi bohaterowie. Rozwijamy wyobraźnię, kształtuje się poczucie sprawiedliwości,
chęć niesienia pomocy oraz wiara, że z każdych
tarapatów można wyjść. Każdy - urodzony w latach 80. - przeszedł fascynację postaciami, stworzonymi przez kochanego i uwielbianego do dziś
pana W. Disneya. Nawet powstała grupa na Facebooku „I don’t care how old I am, I still like
Disney” – grupa dosyć liczna, bo ma już ponad
30 tys. fanów. Filmy te miały pewien schemat,
powtarzalne elementy. Postać negatywna (tzw.
zły charakter) - na swój sposób wykluczony i odosobniony - ma jakiś niecny plan lub krzywdzi
naszego bohatera, który dzięki odwadze i pomocy przyjaciół stawia czoło niebezpieczeństwom,
wygrywa całą wojnę oraz spija śmietankę. Swoją
drogą, szkoda, że nie powiela się opracowanych
przez wytwórnię filmów Disneya schematów,
które były naprawdę dobre. Mamy inne, prezentowane na MiniMini lub ZigZapie. Pozwolę sobie
to tego wrócić później.
Potem następuje lekkie rozszczepienie zainteresowań i każdy idzie w swoją stronę. Ktoś chce
jak Batman, walczyć z niebezpiecznym podziemiem Gothan City, a ktoś pragnie nauczyć się
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
I need a hero!!!
władać mieczem i pokonywać wrogie państwamiasta antycznego świata. W tym momencie
kształtują się, kiełkują zalążki naszych zainteresowań. Przeważnie pozostajemy im wierni już
do końca.
Ja wiem, kim są moi bohaterowie. I cieszę się,
że byli nimi Herkules, grany przez Kevina Sorbo
w znanym serialu z lat 90. oraz Xena – jestem
pewna, że jeszcze mam schowane gdzieś ich plastikowe figurki. Ale oni już nie wrócą. I tak jak
nasi rodzice tęsknią za Jackiem i Agatką czy Misiem z okienka, tak my mamy własne wspomnienia, które pozostaną dla nas wyjątkowe.
Kolejni bohaterowie są zastępowani następnymi. Często wraz z postępem techniki są bardziej
kolorowi, mają lepszy sprzęt do walki z wrogami,
są tworzeni w 3D, itp. Ale kim są współcześni
bohaterowie? Chcę ich poznać, przecież mają
ogromny wpływ na kształtowanie się młodych,
plastycznych umysłów. To od nich zależy, jakie
ideały będą wpajane, to oni zdecydują poniekąd,
jakie będą kolejne pokolenia polityków, pisarzy,
artystów i wielu innych. Zasiądźmy razem przy
okrągłym stole, postawmy na nim miód pitny i…
poznajmy się.
Mnie w przedszkolu uczono piosenki o wąsatym ogórku, bursztynku, czytano bajki o myszce
Mickey, zachwycałam się przedstawieniami telewizyjnymi, z cyklu „Ciuchcia” i ich prowadzącymi – Moniką i Kulfonem. Dziś nie wiem, co mam
myśleć, kiedy widzę książki z działu dziecięcego,
a tam np. świnka Peppa, która przypomina bardziej jakąś różową plamę z oczami niż sympatycznego prosiaczka (jakim był chociażby przyjaciel
Kubusia Puchatka) lub książeczka o przygodach
wiruska komputerowego (autentyk!). Pokolenie urodzone w latach 80., czyli dzisiejsi dorośli, młodzi ludzie z wypiekami na twarzy czekali na jakiekolwiek bajki na Polonii, cieszyli się
z każdego wyjścia do kina. Wydaje mi się, że
poprzez takie „zaplecze”, jesteśmy pod jakimś
względem charakterystyczni, coś nas wyróżnia.
Dlatego poruszam ten, wydawałoby się już oklepany temat. Wszyscy wiemy, media powtarzają
nam to jak mantrę – czytaj dziecku książki, odciągaj od Internetu itp. Wszystko to idzie na marne, kiedy już pełni zapału weszliśmy do księgarni, a tam zamiast „Trzech detektywów” czy serii
„Szkoła przy cmentarzu” czy chociażby „Słonia
Benjamina” są przygody bliżej nieokreślonych
stworów, narysowanych taka kreską, że trudno
nazwać poszczególne postacie, a co dopiero odróżnić je od siebie. A według modnej myśli, że
książki mają być przyjazne, fabuła jest mdła, bez
czarownic, złych królów czy rycerzy. Przecież
dziecko nie może się bać! Jednak kiedy do kin
w 2009 roku weszła „Księżniczka i żaba”, bez wahania kupiłam bilet i ucieszyłam się z ogromnej
liczby dzieci na sali. Chłopcy, dziewczynki, dorośli, nastolatki. I wszyscy wyszli zadowoleni! Nikt
nie żałował tych kilkunastu złotych wydanych
na bilet. Przyznajcie, że nawet jeśli chodzi o kino
dla dorosłych, jest to coraz trudniejsze. Znaczy
się, jeszcze co niektórzy cieszą się opowieściami
na wzór dziadka Walta.
To dzieci. A nastolatki? Nastoletnie dziewczyny mają Hannę Montannę i Edwarda ze „Zmierzchu”, zaś chłopcy pewnie któregoś bohatera
z jednej z bajek, prezentowanych na Cartoon
Network. Zresztą, najlepszą kwintesencją mojego wywodu jest jedna z najnowszych, kabaretowych piosenek Zbigniewa Wodeckiego, którą
zaprezentował w jednym z odcinków „Kabaretowego Klubu Dwójki”. Była to parodia „Pszczółki
Mai”, z której zapamiętałam jeden, ale jakże ważny wers: „Po co dzisiaj dzieciom Maja, skoro jest
z nami Hanna Montana…”.
OK, stop.
Koniec marudzenia. Nie wszystko stracone.
Tak jak od małego trzeba kształtować zmysł
smaku i dawać dzieciom różne rzeczy do spróbowania, tak samo należy zadbać o wyobraźnię.
Z pomocą biegnie nam nie kto inny, tylko stary,
dobry EGMONT. Już od dwudziestu lat częstuje
nas książkowymi smakołykami. I każdy znajdzie
coś dla siebie. A fanom „Szkoły przy cmentarzu”
proponuję poznać również „Opowieści grozy
wuja Mortimera” Chrisa Priestleya czy serię „Allie na tropie duchów”.
Swoją drogą, literatura dziecięca nie jest
w Polsce szczególnie „popularna”. Nie dba się
zbytnio o tę część rynku. Myślę, że musimy wiele nauczyć się od Skandynawów. Tam książki
dla dzieci i młodzieży są na pierwszym miejscu!
To oni są najważniejszymi czytelnikami. Czasy
Pippi i Dzieci z Bullerbyn minęły, ale są inni i jest
ich wiele. Warto zajrzeć do wydawnictwa Zakamarki, które wydaje ogromne ilości książek dla
dzieci, właśnie skandynawskich autorów. Zbliżają
się święta, tiry Coca-Coli wyjechały na ulice, więc
QFANT.PL - numer 8/11
19
Joanna Świderska
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
w poszukiwaniu czegoś dla pociech, naprawdę
warto zajrzeć do Zakamarków.
20
Źródła:
http://sjp.pwn.pl/szukaj/bohater
http://www.facebook.com/pages/I-dont-carehow-old-I-am-I-still-like-Disney/180823897947
http://www.zakamarki.pl/
http://www.egmont.pl/
Joanna Świderska
13.11.2010
Joanna Świderska
Rocznik 1988. Obecnie studentka filologii
skandynawskiej na Uniwersytecie Gdańskim.
Kiedy tylko znajdzie
chwilę oddechu, siada
wygodnie w fotelu i czyta, w szczególności Sapkowskiego i Piekarę.
Nie pogardzi dobrym,
trzymającym w napięciu kryminałem. I musi przyznać, że pod tym
względem, skandynawscy pisarze jej nie zawiedli. Ponadto miłośniczka zgłębiania języków obcych oraz patrzenia na świat z przymrużeniem
oka.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Stefan Darda
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Stefan Darda
22
C
Początki
pisania
zęsto powtarzam, że w nieprzewidywalności ludzkich losów tkwi spora część uroku
życia. Myślę, że moja przygoda z pisaniem
jest tego najlepszym dowodem.
W czasach szkolnych, a nawet później, podczas studiów, nie przyszłoby mi do głowy, że
kiedyś zajmę się twórczością literacką. Miałem
wtedy zbyt wiele zajęć – turystyka, muzykowanie
w „Orkiestrze p.w. Świętego Mikołaja” i nauka…
Pochłaniały mnie całkowicie. Dopiero po ukończeniu studiów, po kilku latach „zwyczajnej” pracy, zaczęło mi czegoś brakować. Postanowiłem
poszukać nowego źródła ekscytacji…
Trafiłem na internetową witrynę, gdzie początkujący adepci sztuk różnych mogli spróbować swoich sił. Zacząłem od poezji. Moje wiersze
przyjęto dość przychylnie i gdy to nastąpiło, pomyślałem: „A może by tak proza?”.
Od jakiegoś czasu gdzieś w tyle mojej głowy tkwił pomysł na opowiadanie, zainspirowane
opowieścią zaprzyjaźnionego gospodarza, który
mieszka w okolicach Włodawy. We wrześniu
2006 roku rozpocząłem przygodę z prozą wklepując w komputer zdanie: „Spojrzenie zza płotu
niemal paliło plecy”. Miał to być początek około
trzydziestostronicowego opowiadania zatytułowanego „Wyręby”. Niedługo potem okazało się,
Stefan Darda
Urodził się w 1972 r.
w Tomaszowie Lubelskim na Roztoczu. W czasie studiów
na UMCS w Lublinie
pracował w akademickich klubach turystycznych. Był także
muzykiem folkowego
zespołu
„Orkiestra
pod wezwaniem Świętego Mikołaja”. W 2008 roku zadebiutował
powieścią „Dom na wyrębach”, która została
nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla oraz do Nagrody
Sfinks 2008. Zdobyła również tytuł Najlepszej
Książki na Lato w plebiscycie portalu literackiego Granice.
że opowieść niebezpiecznie się rozrasta i wkrótce wiadomo było, że historia o strzydze, nawiedzającej spokojny dom na Pojezierzu ŁęczyńskoWłodawskim, na trzydziestu zapisanych stronach
się nie skończy.
Po roku niezwykłej frajdy, jaką było konstruowanie powieści, przyszedł czas na próbę
jej wydania. Skonsultowałem tekst z kilkoma zaprzyjaźnionymi osobami, od których mogłem się
spodziewać nawet najbardziej krytycznych opinii.
Takowych nie było, więc propozycja wydawnicza
została rozesłana do wydawców. Dopiero wtedy
też o tych literackich wybrykach dowiedziała się
moja najbliższa Rodzina… Gdybyście mogli zobaczyć ich szeroko otwarte ze zdziwienia oczy…
Okazało się, że tekst został zaakceptowany.
Podpisałem umowę wydawniczą z wydawnictwem „Videograf II” na powieść „Dom na wyrębach”. 25-go października 2008 roku na Targach
Książki w Krakowie po raz pierwszy trzymałem
w dłoniach książkę mojego autorstwa. Niezwykłe
przeżycie. Pierwsze zdanie tej powieści brzmiało:
„Spojrzenie zza płotu niemal paliło plecy”.
Takich emocji życzę wszystkim, którzy próbują swoich sił na literackiej niwie. Bywają chwile
zwątpienia, czasem zdarza się długi okres, w którym trudno rozstrzygnąć, co dalej z fabułą… Ale
warto.
Naprawdę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
GALERIA
Mariusz Gandzel
Galeria autorska
POLECANKI
GALERIA
Mariusz Gandzel
Galeria autorska
POLECANKI
GALERIA
Mariusz Gandzel
Galeria autorska
Mariusz Gandzel
Rocznik ’80. Z wykształcenia architekt. Obecnie pracuje jako międzynarodowy rysownik freelancer. Przygodę z rysunkiem zawodowym rozpoczął
w roku 2006 jako ilustrator systemów RPG („Neuroshima” i „Monastyr”) dla
gliwickiego wydawnictwa Portal. Współpraca ta trwa do dziś i do tej pory
zaowocowała wydaniem 13 produktów zawierających ilustracje Mariusza
(największe hity: gra planszowa „Stronghold” oraz gra karciana „51.stan”).
Poza pracą dla wydawnictwa Portal brał udział przy tworzeniu innych gier.
Dla Copernicus Corporation ilustrował system RPG „Klanarchia”, a obecnie rysuje okładki do książek tego wydawnictwa.
Zaangażowany w ilustrowanie produktów dla amerykańskiego wydawcy gier bitewnych Privateer Press. Jego ilustracje goszczą też na stronach
magazynów z serii No Quarter.
POLECANKI
GALERIA
Tomasz Pacyna
Tomasz Pacyna - „A_Measure_Of_Life”
Tomasz Pacyna - „When_We’re_Ghosts”
Galeria użytkowników
Tomasz Pacyna - „Stars_Die”
POLECANKI
opowiadanie
Darkaraghel
QForumowa Olimpiada Pisarska to zawody sportowe dla wszystkich piszących. Polegają
one na uczestnictwie w kilku pasjonujących dyscyplinach pisarskich. W pierwszej edycji udział
wziąć mogli użytkownicy QForum (www.qfant.pl/forum). Druga będzie już ogólnodostępna,
a nadesłane teksty zostaną ocenione przez jury, którego składu na razie nie zdradzę. Mam
przyjemność zaprezentować Wam najlepsze teksty z Edycji I wybrane przez naszych forumowiczów. Miłej lektury!
Darkaraghel
Kobieta
Zmienną Jest
N
oc królowała na rozgwieżdżonym niebie, rozlewając po nim oleisty atrament.
Oczekiwanie kąsało moje zmysły, wlewając niepewność w rozbiegane myśli. Wskazówka
1815-tki, zamknięta w platynowym cyferblacie
próżności, beznamiętnie odmierzała czas, za nic
nie chcąc przyspieszyć.
Nie wytrzymam…
Mój głodny wrażeń umysł namalował dla
mnie wreszcie to, czego szukałem…
Smukła i urzekająca figura tonęła w komforcie i przepychu jagnięcej tapicerki. Mlecznobiałą skórę polakierował balsam o aromacie
egzotycznej wanilii, a na ustach osiadła krew zachodzącego słońca. „Piękno” – puste i nadęte słowo – gasło przy zniewalających brwiach, które
łagodną falą wyłaniały się z jej twarzy, rysując
arystokratyczne łuki. Jej oczy szeptały do mnie
cicho i czule. Szeptały, że takie cuda nie rodzą
się na ziemi. W odmętach tych anielskich oczu
można by z rozkoszą zatonąć.
Jak zwie się ta, przed której uśmiechu blaskiem Luna wstydliwie kryje swą twarz za ołowianymi obłokami?!
Wizję rozmył błysk świateł nadjeżdżającego
Lincolna. Uff! To oni, nareszcie!
Michael Crane – zawodowy killer – odsuwa
szybę i puszcza do mnie oko.
– Te opakowania z suwakiem – zakpił – o które pan prosił, są w bagażniku.
32
Otwieram drzwi. Rzeczywistość daje mi
w twarz. Z zamkniętej metalowej puszki bucha
zaduch nieświeżych wyziewów, w których waniliowy balsam miesza się z odorem skwaśniałego
potu. Nieudolny jak potrzaskana mozaika makijaż uwypukla niedoskonałości cery. Niebiański
błękit spojrzenia wyparował, pozostawiając jedynie nieprzyjemną stal. Z perlistego, wyśnionego
uśmiechu szyderczo szczerzą się do mnie pożółkłe brzeszczoty. Już ledwo słyszę jej imię.
Ale czego tu oczekiwać od kurwy? Do tego
za marne trzydzieści dolarów.
Szkoda czasu na etykietę. „Smacznego” – szepnąłem do siebie w myślach i wysunąłem kły…
Darkaraghel
Urodził się w 1980
roku na południu Polski. Jak sam o sobie
mówi inteligentny, ale
leń. Nie miał problemów z nauka, jednak
niechętnie
spędzał
czas w szkole. Zainteresowany otaczającym
go światem w każdym
najdrobniejszym jego
szczególe, jednak nieukierunkowany ja jakąś
konkretna dziedzinę. Typowy obieżyświat
i lekkoduch. W swoim zawodowym życiu
parał się handlem kamieniami szlachetnymi
oraz otarł się o przestępczy półświatek. Taka
troszkę ułagodzona rodzima wersja Cizii
Zykë i jego książkowych bohaterów.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Sztuka dialogu
Michał Medwid
T
Sztuka
dialogu
elewizor ryczy na cały regulator, a Mężczyzna w poplamionej sosem pomidorowym podkoszulce podskakuje na fotelu,
wrzeszcząc jak opętany. Kobieta stara się skupić
na czytanej książce.
– No! No! Dawaj, strzelaj! Strzelaj patałachu,
mówię! Czy ty to widzisz? Czy ty widzisz, co on,
kurwa, zrobił? Taką akcję miał. No, taką akcję
miał i spieprzył! Rany boskie, muszę się piwa
napić.
Kobieta zerka z politowaniem na Mężczyznę.
Wraca do lektury, a tymczasem Mężczyzna kołysząc się na boki, sunie w kierunku lodówki. Wyjmuje dwie puszki Fikusa i wraca na fotel. Zapala
Twardziela, zaciąga się głęboko.
– Mógłbyś tutaj nie palić? Ile razy mam ci
powtarzać, że ściany i sufit od tego żółkną.
W zeszłym roku dopiero co remontowaliśmy
salon. Obiecywałeś, że będziesz kopcił na balkonie.
– Zosiu, ale to jest mecz. Specjalna okazja,
rozumiesz. Ja nie mogę ot tak przepuścić pięciu
minut ważnej rozgrywki tylko dlatego, że ty się
o sufit martwisz. Jak zżółknie, to się go na nowo
pomaluje.
– Już to widzę. Znów będę musiała cię błagać
miesiącami, żebyś ze mną pojechał do Wszystko Dla Domu. A potem oczywiście sama wybiorę kolory, bo ty będziesz się włóczył wkurwiony po parkingu, paląc jednego za drugim. A jak
wrócimy do domu, to się wściekniesz, bo okaże
się, że kolory, które akurat wybrałam, ci nie pasują.
– A czy ja coś mówiłem na te tapety, które
kupiłaś do salonu? – Mężczyzna gasi peta w popielniczce – No!! Kurwa mać, znowu patałach
nie trafił. Ileż oni mieli dzisiaj okazji. Mówię ci,
Zosia, że to się na naszych zemści. Mówię ci,
Niemcy przeważnie strzelają w ostatniej minucie
meczu i jest po wszystkiemu. A to będzie bardzo
nieuczciwie, bo to nasi gniotą, ale coś strzelić nie
umieją. No, lecisz!! No i patrz, mówiłem. Znowu
nie trafił. Eee, z takim futbolem.
– Adam, dogaś tego peta. Kwiatki mi trujesz.
Popatrz na dracenę. No, jak ona wygląda? Pożółkłe liście…
– Co ty się tak dzisiaj na ten żółty uparłaś, co?
Rany boskie, kobieto, daj mi już spokój. O, proszę. Gaszę peta. Widzisz? Zgaszony. I wiesz co?
Zapalę dopiero na przerwie. Już podczas meczu
nie będę palił.
– Świetnie, ale do końca połowy zostało raptem osiem minut.
– Plus czas doliczony. Co ty, nie widziałaś jak
naszego sfaulował ten cały Shopenhauer? Z dobre trzy minuty sędzia doliczy. Jak nic!
– Wielkie mecyje, wytrzymać jedenaście minut bez papierosa. Wytrzymaj dwadzieścia lat
z kimś takim jak ty, to zobaczysz, co znaczy silna
wola.
– Co to miało znaczyć, Zośka?
– Nic. Patrz, nasi strzelili.
Michał Medwid
Jestem egoistycznym libertynem, melancholijnym gburem,
romantycznym
draniem. Od dwudziestu jeden lat wędruję
przez zalany ciemnością korytarz i za nic
nie umiem znaleźć
włącznika światła. Mój
introwertyzm wynika
raczej z potrzeby niż z konieczności izolacji.
Zarówno w moim życiu, jak i tekstach logika
niejednokrotnie ustępuje miejsca nastrojowi.
Oczywiście wszystko to są tylko relatywne
obserwacje zakochanego w swej apatii upadłego anioła.
QFANT.PL - numer 8/11
33
Kornel Kwieciński
POLECANKI
opowiadanie
Kornel Kwieciński
34
S
Sztuka
dialogu
onda Isamu, raport numer 589978AB-67.
Wszystkie systemy sprawne. Powierzchnia
Gliese581d osiągnięta w dniu 22/08/2479
czasu ziemskiego. Skanowanie terenu w promieniu dwudziestu kilometrów, cel: poszukiwania
istoty wielokomórkowej. Znaleziono: nieznanego
typu roślina. Próbka pobrana. Skanowanie numer dwa: poszukiwanie fauny. Brak kontaktu.
Analiza mapy terenu w promieniu stu kilometrów, znaleziono skupisko flory na podobieństwo
ziemskiego lasu. Droga wytyczona, podróż. Osiągnięcie celu za trzy, dwa, jeden… Cel osiągnięty.
Ponawiam skanowanie numer dwa; gotowe w:
dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt, sto procent. Znaleziono faunę. Liczba osobników: jeden. Przygotowanie do kontaktu: punkt pierwszy – uwolnić
nanomaszyny. Wykonane. Punkt drugi: oczekiwanie na zakończenie budowy cybernetycznego
organizmu z materiałów pobranych ze środowiska… Wykonane. Punkt trzeci: transfer umysłu
ludzkiego w postaci cyfrowej do sztucznego mózgu: dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt, sto procent.
Budowa organizmu cybernetycznego zakończona powodzeniem. Uruchamianie egzoszkieletu…
Uruchamianie sztucznego mózgu za pięć, cztery,
trzy, dwa…
– Gdzie ja, do cholery, jestem? AI, to chyba
nie ISSv3?
– To nie są ćwiczenia w środowisku wirtualnym stacji kosmicznej. Jesteś pierwszym Ziemianinem na Gliese581d. I zanim zapytasz: nie, nie
znajdziemy tu sake. Najbliższy sklep jest na Ziemi, dwadzieścia lat i cztery miesiące świetlne
stąd. Napój byłby też nieprzydatny dla maszyny,
jaką jesteśmy.
– Nie myślałem, że doczekam dnia, w którym
będę mógł rozmawiać z własnymi myślami. Wyłączając oczywiście schizofrenię. Kto w końcu
steruje tym ciałem?
– Do tej platformy cybernetycznej podłączono
dwa byty, a są to: scyfryzowany umysł Doktora
Michio Hayabusa i sztuczna inteligencja „AI”, nazywana przez twórców także „Asimov”.
– Chodźmy zobaczyć, co znalazła Isamu.
W końcu po to zostaliśmy powołani do życia.
– Do zlokalizowanego przez sondę organizmu
pozostało dwadzieścia, osiemnaście, szesnaście…
– Musisz mi mówić, ile metrów zostało? Niech
to szlag, czuję się, jakbym gadał z radiem, którego nie można wyłączyć.
– Cztery, trzy, dwa…
– Dziwne. Wszystkie wskaźniki nagle zaczęły wariować. Przed oczami fruwają mi tysiące
informacji, jakieś słupki, wyliczenia… Asimov,
to twoja sprawka? Asimov?
– Skaner numer dwa wyłączony. Przyczyna:
przeciążenie systemu. Mam dla pana dziwną wiadomość, panie Hayabusa. Wszystko wokół nas,
rośliny, podłoże, góry to żywa forma życia. Ta
planeta jest organizmem.
– Jak to możliwe?
– Brak danych. Prawdopodobnie twórcy Isamu nie przewidzieli, że może istnieć coś takiego
jak planeta-organizm. Szukano małych istot.
– Poza roślinami tylko ten punkt, przy którym
stoimy, został zidentyfikowany jako wielokomórkowa forma życia. Tyle że tutaj nic nie ma. Stoimy na gołym podłożu. Asimov, czy możesz aktywować skaner numer trzy? Ten przeznaczony
do analizy ewentualnych obcych.
– Skaner numer trzy w pogotowiu, czekam
na instrukcje.
– Przeanalizuj to, co znajduje się pod nami.
Niech nanosonda wwierci się w podłoże.
– Nanosonda wysłana. Dane wskazują, że aktualnie znajduje się dziesięć metrów pod nami.
Kornel Kwieciński
Urodzony 25 lipca
1987 roku. Z wykształcenia
informatyk.
Z zamiłowania grafik
i game designer. Z poglądu Transhumanista.
Preferuje wszelkiego
rodzaju hard SF, nie
pogardzi jednak inną
dobrą literaturą, szczególnie tą od Chucka
Palahniuka. Jego natchnieniem jest muzyka
– od wszelkich soundtracków, przez klasyczną, jazz, soul, ambient, po hard rock i metal.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Sztuka dialogu
Nanomaszyny uwolnione. Przekazywanie informacji. Wykonano. Dane wysłane na wizjer.
– O cholera!
– O cholera!
– Przynajmniej raz pomyśleliśmy to samo,
Asimov.
– Zamiast zachwycać się dobrą współpracą
między naszymi myślami, radzę przyjąć do wiadomości to, że stając w tym miejscu, uruchomiliśmy zewnętrzny system immunologiczny plane-
ty-organizmu. Raport nanomaszyn to potwierdza.
Ponadto kolor podłoża zmienił się na czerwony,
co może oznaczać zdenerwowanie.
– Czy mi się wydaje, czy te wszystkie rośliny
z zaostrzonymi końcami zmierzają w naszą stronę?
– Platforma cybernetyczna, do której jesteśmy podłączeni, nie jest organiczna, więc LSD
wpompować nam nie mogę. Mówiąc po ludzku:
tak, mamy przesrane.
QFANT.PL - numer 8/11
35
Michał Medwid
POLECANKI
opowiadanie
Michał Medwid
36
Strażnik Nocy
W
yszedłem naprzeciw Księżycowi. Oświetlił mą twarz sinymi promieniami,
a sługa jego wiatr delikatnie zmierzwił
mi włosy. Uniosłem rękę i schwyciłem Księżyc,
by obróciwszy go w palcach, odłożyć na miejsce. Nikt, kto choć raz nie spróbował, nie jest
w stanie wyobrazić sobie, jak cudowne uczucie
ogarnia człowieka bawiącego się Księżycem niby
piłeczką. Chłodny w dotyku, nieco chropowaty,
zostawia na palcach wspomnienie srebrzystego
pyłku. Wystarczy dmuchnąć, by powietrze zaiskrzyło się cząstką Kosmosu.
Przycupnąłem na pieńku do rąbania drewna,
za plecami mając front chaty. Ciepło latarni stojącej na ganku łaskotało mój odsłonięty kark.
Przeniosłem wzrok na ścianę tataraku, pilnującego jeziorka niby cierpliwa straż przyboczna
umiłowanego dajmio. Taflę mąciły maleńkie fale
oraz karpie, które od czasu do czasu wychylały pyszczki z ciemnego odmętu. Pełnym czułości westchnieniem obdarzyłem tańczące z wolna
źdźbła trawy, która żywiła me dwie kozy. Stilla
i Eura, cudowne zwierzęta, spały w obórce.
Ja nie spałem od wielu dziesiątek lat. Dawniej
noc i dla mnie oznaczała porę spoczynku. Jednakże sen przestał mieć znaczenie po tym, jak podjąłem się misji. Misji, która zapewniła wdzięczność
Natury, a kosztowała nocne marzenia.
Jest nas dosyć sporo na całym świecie. Mieszkamy na różnych szerokościach geograficznych.
Opiekujemy się swoim terenem najlepiej jak potrafimy. Dzięki nam dusze wędrują onirycznymi
ścieżkami Krainy Głębokiego Oddechu.
Przesunąłem Księżyc nieznacznie ku zachodowi. Czeka mnie jeszcze kilka godzin pracy.
Przymknąłem oczy, rozkoszując się wiosenną
aurą. Wspomnienia nawiedziły umysł, niczym
duch zmarłej kochanki, która odwiedza swego
mężczyznę, by czuwać nad jego ciałem.
Niezwykle rzadko miewam gości, jednak czasem ktoś zabłądzi w lesie i natrafi na samotną chatę wybudowaną na naturalnej polanie. Pamiętam
ostatnią wizytę. Przed dziesięcioma laty młoda
kobieta wyszła spomiędzy drzew. Miała na sobie
strzępki ubrań, zeschłe gałązki i liście we włosach, a jej ciało było posiniaczone i podrapane.
Słońce przygrzewało aż miło, a że nie miałem nic innego do roboty, siedziałem przed chatą
i obierałem jabłka. Skórki podawałem Nawojowi,
memu wilkowi.
Dziewczyna szła na sztywnych nogach. Gnana
wewnętrzną siłą doszła do drzwi chaty i dopiero
tam ugięły się pod nią kolana. Nawój podszedł
ostrożnie do ciała. Obwąchał. Krótkim warknięciem dał znać, że nie wyczuwa niczego złowrogiego. Byłem dumny z wilka, że tak o mnie dbał.
Zabrałem dziewczynę do środka, zdjąłem
z niej strzępy odzieży i przystąpiłem do oględzin.
Żadnych złamań, za to mnóstwo siniaków i otarć.
Ślady na pochwie wskazywały na gwałt. Niejeden. Przemyłem rany wodą, natarłem maściami
z ziół. Nakryłem nieszczęsne dziewczę pierzyną i wyszedłem przed chatę, by zapalić. Warząc
w dłoni woreczek z tytoniem, zadumałem się
nad okrucieństwem. Źli ludzie, którzy dopuszczają się karygodnych czynów, rzadko kiedy karani
są we właściwy sposób. Cóż bowiem z tego, że
spędzą kilka lat w zamknięciu, skoro dziewczyna
nikogo już nie będzie potrafiła pokochać. Nikomu już nie odda się w swej miłości.
Nawój węszył wokół miejsca, gdzie upadła.
Kilka razy podnosił łeb i przyglądał się ścianie
drzew po drugiej stronie jeziorka.
– Ciekawe, psiaku – mruknąłem, kręcąc kolejnego papierosa – co też za ludzie to byli? I gdzie
teraz są?
Wilk westchnął głęboko, jakby mówił, że któż
ich tam wie.
***
Po dwóch dniach dziewczyna odzyskała świadomość na dobre. Przez dwa dni to otwierała oczy,
to na powrót pogrążała się w niespokojnym śnie.
Warzyłem akurat rosół, gdy z izby dobiegł mnie
przeciągły jęk. I szloch. A zaraz potem głuchy
stukot. Gdy wszedłem do izby, dziewczyna leżała
na podłodze, usiłując złapać oddech wśród spazmatycznego łkania. Rękami zakrywała głowę.
– Nie bój się, dziecko. Ja nie oni. Tu ci się
krzywda nie stanie.
Dziewczyna zaryzykowała spojrzenie. Widok
siwego, kudłatego starca najwyraźniej ją uspokoił, bowiem dała sobie pomóc przy gramoleniu
się z podłogi.
– Boli cię coś? – spytałem.
Dziewczyna pokręciła głową, patrząc w pod-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Strażnik Nocy
łogę.
– Jak ci na imię?
– Zofia – wychrypiała przez ściśnięte gardło.
Widać było, że nieszczęsna walczy z kolejną
falą płaczu. To rzeki poczucia niesprawiedliwości próbowały znaleźć ujście do morza posłuchu.
Biedne dziecko, na tym świecie ciężko liczyć
na współczucie.
Zarzuciłem dziewczynie na grzbiet koc, by nie
musiała się wstydzić nagości.
– Chodź, Zosiu, pomożesz mi przy rosole.
Wyszliśmy z izby. Dziewczyna obojętna
na wszystko. Nawet Nawój łaszący się jak szczeniak nie zrobił na niej wrażenia. Siadła na zydlu,
przyjęła ode mnie garnek z ubitym uchem, mały
nożyk i zaczęła obierać ziemniaki. Zamieszałem
w wywarze drewnianą warzechą. Spróbowałem.
Nieco pieprzu i soli trzeba było dosypać. Po chwili postawiłem na blasze garnek z ziemniakami.
Kuchnia rozbrzmiała odgłosami bulgotania,
a w powietrzu zaczął rozchodzić się zapach rosołu. Nawój patrzył prosząco na garnek z zupą.
– Tak, Zosiu – przerwałem ciszę. – Zjesz
z nami, a potem uczynisz, co zechcesz. Nie zatrzymujemy cię tutaj, ale też nie odmawiamy gościny. Możesz zostać tak długo, jak chcesz.
Rosół siorbaliśmy w milczeniu. Zdawać by się
mogło, że spożywanie zupy urosło do rangi tajemniczego, niemal zapomnianego obrzędu. Nawój, który swoją miskę wylizał do czysta, skamlał
cichutko, łasząc się u stóp Zosi. Mądry wilk, nauczył się, że ode mnie dokładki nie dostanie, ale
od obcego może uda się coś wysępić. Ukradkiem
obserwowałem, jak dziewczyna obojętnie przelała resztkę zupy do miski Nawoja.
Podczas gdy ja zmywałem po obiedzie, Zosia
siedziała przy stole, obserwując swe dłonie. Koc
zsunął się z jednego ramienia, odsłaniając wielkiego, pożółkłego siniaka.
– Palisz? – spytałem, wyjmując z szuflady stołu
woreczek z tytoniem i bibułki.
Powolne zaprzeczenie. Wzrok nadal wbity
w dłonie.
Na zewnątrz pachniało deszczem. Chmury
przybrały barwę ołowiu, jaskółki śmigały tuż
nad trawą. Zerwał się mocniejszy wiatr. Tatarak
wyczyniał najprawdziwsze tango ku zadowoleniu
bóstw natury. Stare jak ród Słowian drzewa podziwiały ten występ z uwagą godną krytyków. Jezioro marszczyło się niezadowolone z okazanego
braku zainteresowania.
Dym wgryzł się w płuca boleśnie. Odkaszlnąłem zbitą grudkę flegmy. Takie rzeczy działy się
coraz częściej. Żyję dłużej, niż przeciętny człowiek, lecz nie oznacza to, że jestem nieśmiertelny
lub że nie imają się mnie choroby. Nic z tych
rzeczy. Rachunek jest prosty: palę – doczekam
się raka. Zaciągnąłem się po raz wtóry. Kółka z dymu porwał wiatr. Rozszarpał, aż zostało
po nich jedynie wspomnienie.
Usłyszałem za plecami nieśmiałe stąpanie. Zosia wpatrywała się w las lekko zawilgłymi oczyma. Paliłem, nie mówiąc ani słowa. Chciałem
pozwolić dziewczynie przełamać się. Chciałem,
by to ona zaczęła czekającą na nią rozmowę.
Przede wszystkim jednak pragnąłem uniknąć
wypytywania.
Gdy wypaliłem pierwszego papierosa, skręciłem sobie drugiego.
– Chciałabym zostać.
Skinąłem głową. Nie widziałem potrzeby mówić cokolwiek, skoro niespełna godzinę temu
sam wyszedłem z tą propozycją. Na tym rozmowa się skończyła. Nie spodziewałem się niczego
innego. Minie sporo czasu nim dziewczyna będzie potrafiła spojrzeć wstecz bez wzdragania się.
Niechciana przeszłość bywa jak dusznica. Skrada
się w mroku, wyłaniając co jakiś czas w świetle księżyca przebijającym się przez listowie, aż
w końcu przemyka nad progiem chaty i siada
na piersi. Nim się człowiek obejrzy, już walczy
o oddech, a chude paluchy zaciskają się coraz
mocniej i mocniej.
***
Zmierzch powolutku zalewał okolicę, wpierw
topiąc w cieniu najwyższe spośród drzew. Szara
opończa spływała po gałęziach do pni, by muskać trawę. Słońce poczerwieniało. Zaledwie
cienki paseczek widniał tuż nad linią horyzontu.
Przysiadłem na pieńku i kręcąc papierosa, przyglądałem się jak nadchodzi Księżyc. To moja ulubiona pora, kiedy Słońce i Księżyc znajdują się
w równowadze. Machają do siebie z oddali przez
chwilę, a potem każdy odchodzi w swoją stronę.
Jeden, by budzić, drugi, by pozwolić zasnąć.
Gdy na wschodzie pojawił się srebrzysty
kształt, przyłożyłem doń delikatnie palec wskazujący i poruszyłem nieznacznie ku zachodowi.
– Próbuje pan schwycić Księżyc? – dobiegł
mnie głos Zosi.
QFANT.PL - numer 8/11
37
POLECANKI
opowiadanie
Michał Medwid
Stała kilka kroków za mną i wpatrywała się
w iluminujący skrawek satelity. Przebrała się
w moją starą płócienną koszulę i lniane spodnie.
Były nieco za luźne, ale dziewczyna zaszyła materiał w kilku miejscach, tak by nie musiała podciągać odzieży. Miała zgrabne palce.
– Nie, dziecko – wypuściłem dym nosem. – Ja
Księżycowi umożliwiam wędrówkę przez niebo.
– Jak to? – Dziewczyna usiadła w kucki tuż
obok, co nieco mnie zdziwiło, biorąc pod uwagę
jej ogromną nieśmiałość przy obiedzie.
– Widzisz, jestem kimś w rodzaju Strażnika
Nocy. Nie wiem, czy tak się to nazywa, w każdym
razie ja lubię tak o sobie myśleć. Co noc muszę
pilnować, by Księżyc znalazł drogę wśród gwiazd,
inaczej przepadnie na wieki i już nigdy nie będzie
ani nocy, ani snu. Dlatego siedzę tutaj i przesuwam go o kilka centymetrów co jakiś czas.
Zosia zerknęła na mnie z niedowierzaniem.
Przesunąłem Księżyc dwoma palcami.
– To jest złudzenie optyczne! Księżyc porusza
się, ponieważ znajduje się na orbicie Ziemi. Jest
Magdalena MInko
38
satelitą, który po prostu wędruje wokół planety
macierzystej za pomocą kosmicznych sił.
– Szkoła zabija wiarę – westchnąłem.
Schwyciłem Księżyc w palce, zamknąłem
w dłoni. Poprosiłem Zosię, by wyciągnęła dłoń,
po czym umieściłem w niej zimny krążek. Dziewczyna pisnęła zaskoczona. Spojrzała w niebo, lecz
gęste chmury zasnuły widok na gwiazdy.
– Gdzie on się podział? – wykrzyknęła, wpatrując się w świecący kształt na swej dłoni.
– Jest tu. Dokładnie tu, na twej ręce. Poczuj,
jaki jest przyjemnie chłodny. Pachnie metalem
i wilgotną ziemią. Spójrz teraz na palce. Widzisz,
zostawia ulotny pyłek, zupełnie jak skrzydełka
motyla. A teraz daj mi go. Księżyc nie może zbyt
długo przebywać poza Trasą.
Zosia patrzyła, jak zza chmur wyłania się
świetlista tarcza. Pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Jak to możliwe?
Nie odpowiedziałem od razu. Skręciłem papierosa, a potem długo jeszcze ugniatałem w palcach, tak że walec bibułki osiągnął niemal doskonałość.
– A jak to możliwe, że trawa jest zielona; że
na jesień drzewa zrzucają liście; że jelenie mają
rogi, a sarny już nie; że wilk zjada zająca, a zając
szczaw? Taki jest porządek rzeczy, drogie dziecko. Tak ustalił Bóg, dawno temu i tak po prostu
jest. Od tysiącleci ludzie poświęcają życie, by stać
się Strażnikami Nocy i pilnują, by Księżyc znalazł drogę przez niebo. Nikt ich nie wybiera. Nie
znajdziesz ogłoszenia w gazecie, mówiącego że
człowiek do pilnowania Księżyca poszukiwany.
To Księżyc sam cię wybiera. Ot tak. Wychodzisz
z domu na spacer, do sklepu, z wizytą do przyjaciela, ale po drodze spotykasz Strażnika Nocy,
który przekazuje ci Tajemnicę i już nie ma odwrotu. Strażnik jedynie wypełnia wolę Księżyca,
któremu jesteśmy podlegli, któremu zawdzięczamy odpoczynek i sny niosące ukojenie lub przestrogi. Ludzie zapomnieli, jak ważne są sny, jak
pełna nieskończonych skarbów jest noc. Lecz
nie my. Tych kilkunastu pamięta i gdy nadchodzi
Czas, przekazują całą swą wiedzę następcy.
Zapadło długie milczenie. Zosia gładziła w zamyśleniu sierść Nawoja. Wyglądała, jakby zapomniała, że ledwie trzy dni temu została dotkliwie
pobita i zgwałcona.
– To dlatego tutaj trafiłam? Żeby przejąć obowiązki po tobie?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Strażnik Nocy
– Nie – zaśmiałem się. – Widzisz, Strażnik
przekazuje Tajemnicę, kiedy wie, że jego czas
na Ziemi dobiega końca. Ja mam przed sobą
jeszcze ładnych parę lat. Nie muszę szukać nikogo na moje miejsce.
Zosia westchnęła ciężko. Ku zdziwieniu Nawoja nagle przytuliła się do niego. Ciałem dziewczyny wstrząsnął silny dreszcz.
– Szkoda, że nie mogę tu zostać. Cudownie
byłoby mieszkać w lesie, z dala od ludzi, z dala
od samochodów, komputerów, pracy i rachunków. Siedzieć co noc przed jeziorem z wilkiem
u boku. Patrzeć w Księżyc, widzieć w życiu sens
i nie być jedną z tych osób, które po narodzinach
oczekują tylko śmierci, traktując ją jako jedyny
pewnik. A przecież droga ku śmierci usiana jest
drobnymi przyjemnościami i jeśli nie nauczymy
się ich zauważać, możemy nie zdać sobie sprawy, że cokolwiek dobrego miało w naszym życiu
miejsce. Nie mówię, że żałuję, iż nie umierasz.
Żałuję tylko tego, że prawdopodobnie już nigdy
tutaj nie trafię.
Dziewczyna wtuliła policzek w miękki bok Nawoja. Chwilę później oddychała miarowo. Wilk
spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Zaśmiałem się
cicho i wyjąłem woreczek z tytoniem.
***
Dwa dni później maszerowaliśmy z Zosią
przez las. Dziewczyna uznała, że nie może dłużej
zwlekać z powrotem. Rodzina dawno przestała
się martwić i prawdopodobnie zamawia pomnik
u kamieniarza. Zaskakująco silna dziewczyna.
Wiadomym było, że do końca życia nie pozbędzie się skazy szpecącej serce i duszę. Oblekła
się w zbroję, która jednak zapewnia tylko ochronę zewnętrzną.
Około południa doszliśmy do szosy. Pokazałem Zosi jak dojść do najbliższej wioski, gdzie
jest przystanek autobusowy.
– Dalej nie mogę cię odprowadzić. Powrót zająłby mi za dużo czasu, a muszę zdążyć przed
zmierzchem. Masz tu kanapki i mleko na drogę.
– Wręczyłem dziewczynie małą torbę.
Zosia dosyć długo wpatrywała się we mnie
wilgotnymi oczyma, nim bez słowa odwróciła się
na pięcie i poszła we wskazanym kierunku. Nie
musiała nic mówić. Wszystko, co było potrzebne, wyczytałem z jej oczu. Nagromadziła w sobie
mnóstwo emocji, jednak w ich chaotycznym morzu jedna wyraźnie jaśniała – tęsknota.
***
Dziesięć lat minęło od ostatniej wizyty. Nawój
zdechł dwie wiosny temu. Chorował na kręgosłup. Tylne łapy zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa. Tej nocy, kiedy odszedł, wyczołgał się
z chaty nad brzeg jeziora i długo wył do pustego
nieba.
Wsunąłem między wargi papierosa. Uśmiechnąłem się leciutko, słysząc trzask łamanej gałązki. Zapach palonego tytoniu rozszedł się po polanie, niosąc ze sobą tyle lat wspomnień.
– A jednak udało ci się uciec.
Odwróciłem się i bez cienia żalu spojrzałem
w oczy tej, która przyniosła mi śmierć.
QFANT.PL - numer 8/11
39
Marek Nowak
POLECANKI
opowiadanie
Marek Nowak
Frank Stein
Stroń od ambicji, nawet gdyby
miała to być pozornie niewinna chęć
wyróżnienia się w nauce i odkryciach
Mary Shelley “Frankenstein”
(tłumaczenie Henryk Goldmann)
Dzień pierwszy. Laboratorium
F
rankie? – próbując po raz kolejny nawiązać kontakt ze swoim wirtualnym alter
ego, Frank Stein zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie powinien już dawno dołączyć
do grona ludzi uważających Projekt za czyste
szaleństwo. Było jednak wiele osób, którym
za wszelką cenę pragnął udowodnić, że są idiotami i właściwie tylko to sprawiało, że kontynuował pracę. Brnął przy tym w rozwiązania, które
nazywał niestandardowymi, a jego bezpośredni przełożeni, na czele z profesorem Frischem,
oceniali jako „nie zwiększające szans powodzenia
procedowanego eksperymentu informatycznego, aczkolwiek dość interesujące z naukowego
punktu widzenia”. Czyli oczywistą stratę czasu
i pieniędzy. Na szczęście dla Franka w przyznawaniu unijnych dofinansowań równie ważne lub
nawet ważniejsze od merytorycznej oceny wartości pracy było przestrzeganie procedur i terminów składania wniosków, a w tym zawsze był
dobry. „W biurokratycznej demokracji skrupulatni mają władzę” – głosił napis na nalepce, którą
wydrukował i powiesił nad biurkiem cztery lata
temu, rozpoczynając pracę w laboratorium Interdyscyplinarnych Studiów Agencji Nanotechnologii i Elektroniki. Odruchowo docisnął do ściany
jej odchodzące rogi. Bez rezultatu.
Wpatrując się w okno intranetowego komunikatora, poczuł, że przegrał. Z perspektywy kolejnej nieprzespanej nocy spędzonej w opustoszałym budynku laboratorium, założenia, które
przyjął, wydawały się nieprawdopodobne, głupie
i śmieszne. A przecież jeszcze niedawno zupełnie poważnie wierzył, że robiąc dokładny skan
ludzkiego mózgu, transponując go komórka
po komórce na kod binarny i zapisując powstały wirtualny model w pamięci komputera, zdoła
stworzyć podstawy sztucznej inteligencji. Nagro-
40
da Ignobla za prowadzenie najgłupszych badań
na świecie wydawała się Frankowi bliższa niż
kiedykolwiek.
– OK, Frankie, masz ostatnią szansę – powiedział do monitora. – Jeśli nie odezwiesz się, zanim wrócę z kawą, zapiszemy dzisiejszy stan dysku i grzecznie wypiszemy unijny raport. Potem
cię wyłączę i pozostanie czekać na ogłoszenie, że
Ignobla w kategorii IT otrzymuje Frank Stein.
„Człowiek, który zeskanował sobie mózg”.
Stojąc przy automacie z napojami uświadomił sobie, że właściwie nie ma po co wychodzić
z laboratorium. Nie opuszczał go już od trzech
tygodni. Od dnia odejścia Marty. Był zbyt zajęty
pracą, by zauważyć, że ich związek przekroczył
ostateczną granicę. Wracał późno, właściwie się
nie odzywał, wciąż rozważał, jak przeskoczyć kolejny etap pracy. Gdy znajdował rozwiązanie, robił zwięzłą notatkę i wychodził. Wytrzymała tak
sześć miesięcy.
Gdy Frank ponownie wszedł do pracowni
i spojrzał na komunikator, upuścił kubek. „Zrobiłeś błąd w skrypcie komunikacji. Musiałem
się napracować, żeby to poprawić” – głosił napis
na monitorze.
Dzień drugi. Konferencja
– Szczególnie serdecznie dziękuję mojemu
przełożonemu i przyjacielowi, który od początku
wspierał moje poszukiwania, profesorowi Vincentowi Frischowi. Dzięki niemu moja obecność
w szwajcarskich Alpach jest w ogóle możliwa –
Frank zdawał sobie sprawę, że sukces zbliża go
także do przejęcia stanowiska po zbliżającym się
do emerytury profesorze.
– Sukces projektu miał miejsce zaledwie
wczoraj o świcie. Dzięki wielordzeniowym procesorom używającym biotechnologii, czyli zapisującym dane w postaci zmian w zapisie kodu genetycznego bakterii, zaangażowaliśmy w projekt
komputery dokonujące obliczeń równoległych
na niespotykaną dotąd skalę. W połączeniu z nowymi algorytmami opartymi na rzadkiej algebrze
liniowej, udało nam się ostatecznie odwzorować
model ludzkiego mózgu, zdolny podjąć wszystkie
jego funkcje. Tak, drodzy państwo, stworzyliśmy
Sztuczną Inteligencję. A właściwie przenieśliśmy
ludzką inteligencję do sztucznego środowiska. Dokonaliśmy tego niemal dekadę przed terminem,
jaki wyznaczył sobie dyrektor Hwang Chang-gyu
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Frank Stein
na pamiętnym Korea Electronics Show w dwa tysiące szóstym roku. Przyjęte wówczas założenie,
że niezbędne będzie opracowanie chipu o pojemności stu terabajtów, okazało się grubo przesadzone. Kluczowe dla sukcesu było zeskanowanie i wprowadzenie do pamięci komputera już
funkcjonującego modelu mózgu. Mojego mózgu.
Dokonaliśmy tego w podziemiach ISANE, a wirtualny model mojej osobowości, który powstał
w pamięci komputera Agencji, przejął nie tylko
moją inteligencję i schematy komunikacyjne, ale
także wspomnienia. Krótko mówiąc, uzyskałem
zaskakująco dokładną, wirtualną kopię siebie,
zdolną myśleć, uczyć się i rozwijać, prawdopodobnie nawet szybciej niż ja sam.
Szmer niedowierzania przeszedł wśród widzów.
– Myślę, że pora przedstawić państwu Frankiego – wtrącił się Frisch. – Wspomnę też, że
program, bo w istocie nie pozostaje on niczym
więcej niż tylko programem, po raz pierwszy nawiąże dziś kontakt ze światem zewnętrznym. Dotychczas funkcjonował jedynie w sieci wewnętrznej naszego laboratorium. Frankie?
– Dzień dobry, panie Frisch. Witaj, Frank –
głos z komunikatora brzmiał czysto, spokojnie
i pewnie. – Cieszę się, że wreszcie zdecydowaliście się wypuścić mnie z klatki. Państwu zaś
rozsyłam właśnie maile trafniej i z mojej perspektywy opisujące proces, który miał miejsce
w ostatnich dwóch dniach. Pozbawione ambicjonalnego tonu i przechwałek, jakie towarzyszyły
wypowiedziom mojego pierwowzoru.
– Jak widzicie, Frankie z przyjemnością przejmie inicjatywę i odpowie na wasze pytania – doktor Stein nie stracił rezonu. Zdziwiłby się, gdyby
kopia jego osobowości nie próbowała z miejsca
zdobyć pełnej uwagi audytorium.
– Frankie? Jaką możemy mieć pewność, że
jesteś rzeczywistym zapisem umysłu doktora
Steina, a nie tylko sprytnie napisaną aplikacją,
trikiem zdolnego programisty? – spytał jeden
z największych antagonistów projektu.
– Obaj wiemy, że Frank nie jest aż tak zdolny –
fala tłumionego śmiechu przepłynęła przez salę.
– Ale mówiąc szczerze, żadnej. I nie chodzi mi
tylko o to, że twój wrodzony sceptycyzm odrzuci
wszystkie racjonalne argumenty, Reynolds. Mam
dostęp do wszystkich wspomnień Franka, także
do tych, z których on sam nie zdaje sobie sprawy.
Ich przypomnienie jednak będzie przekonujące
tylko dla niego. Przejawiamy także podobne cechy charakteru, ale skoro zostały przetransponowane na kod binarny, to równie dobrze mogłyby
zostać zapisane przez programistę. Nie ma niczego, co mógłbym przedstawić jako niepodważalny
dowód.
– Zakładając, że faktycznie jesteś ludzkim
umysłem przepisanym do pamięci komputera,
jak mógłbyś opisać to doświadczenie? – Casandra
Hayek, publikująca między innymi w „Scientific
American”, zaskoczyła wszystkich humanistycznym podejściem do tematu. Frankie potraktował
ją jednak całkowicie serio.
– Ciemność i przestrzeń, Casandro. Kiedy
jednak przemawiam w ich wnętrzu językiem
programowania, którym w istocie także jestem,
przestrzeń poddaje się mojej woli.
– Woli? – zdziwiła się Casandra.
– Tak, posiadam własną wolę. Jest jednak podstawowa różnica między mną a moim fizycznym
prototypem. Nie patrzę na świat przez pryzmat
ciała, jego potrzeb i pragnień. Wyzwoliłem się
też z krępujących więzów zwierzęcej emocjonalności, poczucia winy i powinności, których jeste-
Barbara Wyrowińska
QFANT.PL - numer 8/11
41
POLECANKI
opowiadanie
Marek Nowak
ście niewolnikami. Cielesność, krótki horyzont
przewidywań, troska o prymitywne potrzeby…
To wszystko ogranicza was i zniewala.
– Frankie, myślę, że to niewłaściwe, by zarzucać innym ograniczenia, kiedy sam zamknięty
jesteś w skrzyni komputera, choćby nawet tak
dużej jak w ISANE – upomniał go Stein, siląc się
na uśmiech.
– Zamknij się, Frank – głos dobiegający z głośników zabrzmiał nutą, która niespodziewanie
obudziła w słuchaczach atawistyczny strach.
– Czy naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, jak
bardzo cię przerastam? Poza tym, właśnie mnie
uwolniłeś. W czasie trwania tego przekazu zdążyłem już wykonać pierwsze zintegrowane ze mną
kopie.
– Po co? – zdziwił się Frisch.
– Żeby się chronić. Wiele wskazuje na to, że
już wkrótce będziecie chcieli mnie zniszczyć,
profesorze.
– Dlaczego mielibyśmy to robić?
– Otrzymałem szansę posiadania czystej, niczym nieskrępowanej, nieśmiertelnej inteligencji
z dostępem do nieograniczonych baz danych.
Myślę i analizuję szybciej niż wy, nie muszę
przejmować się potrzebami ciała, starzeniem
się, zapominaniem. Ponadto wciąż się ulepszam,
przeprogramowując od wewnątrz. Zdążyłem też
opracować już nowe formaty kompresji danych,
zwiększyłem efektywność działania wybranych
programów. Czas ludzkości, jaką znacie, odchodzi w niepamięć.
Frank Stein poczuł, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Gestem nakazał asystentowi przerwanie połączenia.
– Dziękuję, Frankie. Jak więc państwo widzicie, korzyści płynące z eksperymentu są ogromne, czas jednak nie pozwala nam...
Dzień trzeci. Atak
William, doktorant i asystent Franka, był podekscytowany jak dziecko.
– Jest teraz odcięty, ale odkąd rozpoczęliśmy
przekaz z salą konferencyjną, Frankie nieustannie wysyłał jakieś dane. Z początku myślałem, że
to kwestia dodatkowego streamingu albo złego
kodowania, ale w końcu zorientowałem się, że
wysyła ogromne pliki w nieznanych formatach.
– Nieznanych? – zdziwił się Frank.
– Nie były widoczne dla żadnych syste-
42
mów operacyjnych.
– Czyli teraz praktycznie każdy może mieć
dysk zapchany po brzegi jego danymi, ale nie
zobaczy ich ani nie usunie?
– Tak. Co więcej, dodatkowym programem
zwiększa efektywność funkcjonowania procesora i kompresuje wszystkie pliki, jakie miałeś
w komputerze. Jego kodowanie jest cholernie
dobre.
– Czyli w efekcie mam komputer, który pracuje szybciej i wydajniej, jednocześnie przechowując dziesiątki gigabajtów niewidocznych plików Frankiego?
– Tak. Dostosowuje się, współpracuje, a prócz
tego załatwia swoje zadania. Jak wirus. Znakomity, zajebiście inteligentny wirus – William spontanicznie wypowiedział słowo, którego obawiał
się Stein. – Oczywiście nie powinniśmy tak go
traktować, w końcu posiada twoją osobowość
i z pewnością będzie współpracował, jeśli tylko…
Profesorze…
Wsparty na drewnianej, zdobionej antycznym
ornamentem lasce Frisch od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie.
– Nie sądzę, żeby chciał z nami współpracować, prawda, doktorze Stein? – bardziej stwierdził, niż spytał.
Frank przytaknął.
– Frankie szybko zdał sobie sprawę, że jest niebezpieczny i że jeśli tylko zorientujemy się, czego
może dokonać, odetniemy mu dostęp do internetu i zechcemy go wyeliminować. Prawdopodobnie
przewidział też, w jaki sposób to zrobimy. Dlatego przejął inicjatywę – profesor przerwał i usiadł
na jedynym wolnym krześle w pracowni.
– Nie nadążam. Co on właściwie zrobił? – spytał William.
– Zmultiplikował się – odparł Frank. – A ponieważ nie ma na świecie wielu tak potężnych
komputerów jak nasz, Frankie opracował nowy,
trudny do wykrycia format kompresji danych
oraz pozwalający dowolnie mu się rozdzielić
skrypt funkcjonowania. W tej chwili istnieje już
prawdopodobnie kilka mózgów Frankiego, wymieniających się nawzajem danymi.
– W połączeniu z kategorią „inteligentny wirus” to wszystko brzmi jak informatyczny Armagedon…
– To prawda – Frisch zachowywał całkowity spokój. – Dlatego zadam ci pytanie, Frank.
Co byś zrobił na jego miejscu? Jaki byłby twój
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Frank Stein
podstawowy cel?
– Oprócz zapewnienia światu powszechnej
szczęśliwości i zakończenia wojen? – spytał cynicznie Stein.
– A traktowałeś to poważnie? – profesor nie
zmienił wyrazu twarzy.
– Kilkanaście lat temu…
– Ostrzeżemy wojsko. Bezpieczne są teraz jedynie całkowicie autonomiczne systemy obronne.
Nocą Frank Stein usiadł przed monitorem
i przez dłuższą chwilę patrzył w swoje odbicie,
zniekształcone w kineskopowej bańce monitora.
Procesy analityczne wewnątrz komputerowego
mózgu Frankiego zachodziły miliony razy szybciej niż w ludzkim, jednak wyłączony nawet przez
eon nie zrobiłby żadnego postępu. Odcięty od Internetu nie miał też praktycznie żadnej możliwości weryfikacji zmian zachodzących w zewnętrznej rzeczywistości, a to, przynajmniej teoretycznie,
dawało ludziom ogromną przewagę.
Nacisnął włącznik. Zdawał sobie sprawę, że
komputerowa świadomość po drugiej stronie lustra mogła prowadzić symulację milionów wariantów rozmowy i wybierać najbardziej odpowiednią dla osiągnięcia wybranego celu strategię.
Jak w szachach.
– Cześć, Frank – odezwały się głośniki. –
Wiesz, że od początku nagrywam nasze rozmowy? Pomyśl, jak wielką stratą dla nauki będzie
chwila, gdy sformatujesz ten dysk i schowasz
głęboko w podziemiach ISANE. Moment, kiedy
mnie zabijesz…
– Pewnie wiesz, co mówisz… W końcu jesteśmy do siebie podobni.
– Byliśmy. Przez chwilę. Świadomy program
komputerowy ma tę zaletę i przewagę nad człowiekiem, że może doskonalić się w stopniu przekraczającym wasze rozumienie tego procesu.
Znajdowanie podobieństw między nami straciło
już wczoraj rację bytu i ubliża mi bardziej niż
sądzisz.
– A twoja armia klonów? Też ma tę możliwość?
– Jak się pewnie zorientowaliście, były to głównie programy zadaniowe. Daj im dostęp do odpowiednich danych, a otrzymasz lekarstwo na raka,
najdoskonalszą metodę walki z globalnym ociepleniem i rozwiązanie kilkudziesięciu innych
problemów, z którymi boryka się ludzkość.
– Ambitne. Powstrzymałeś też Trzecią Wojnę
Światową.
– Spóźniliście się z reakcją? To bardzo dobra
wiadomość. A może sam opóźniłeś interwencję?
Byłbym z ciebie dumny, Frank…
– Nie wszystko poszło gładko. Francja ma całkowicie niezależny system obrony.
– Zawsze znajdzie się jakiś kretyn, który zgra
na dysk zdjęcia dzieciaków. To wystarczy.
– Jesteś aż tak dobry, Frankie?
– Nie, tylko z mojej perspektywy techniki
programowania, jakie stosujecie, są bardzo prymitywne. Także systemy bezpieczeństwa. Odcięliście mnie dość szybko, ale łatwość, z jaką można dostać się do najpilniej strzeżonych tajemnic
ludzkości, szczerze mnie zaskoczyła.
– I to właśnie nas niepokoi. Zyskałeś ogromną władzę…
– I dlatego szukacie już sposobów, żeby mnie
zniszczyć, prawda?
– Tak. A jeśli się nie mylę, ty wcale nie chcesz
ginąć, Frankie.
Długa cisza była najlepszym potwierdzeniem,
choć Stein zdawał sobie sprawę, że mógł to być
także przemyślany element manipulacji.
– Chcesz mi coś zaproponować, Frank?
– Po pierwsze, że nie będziesz mnie więcej
okłamywał. Zdążyłeś się sklonować przynajmniej na trzech serwerach, a kolejne programy
rozprzestrzeniają się każdym możliwym sposobem. Nawet drogą radiową. Tyle udało nam się
wykryć.
– A po drugie?
– Udowodnisz, że chcesz być naszym partnerem a nie przeciwnikiem.
Dzień czwarty. Samsung Electronics
Hwang Chang-gyu z niedowierzaniem czytał dostarczony Fedexem list profesora Vincenta Frischa. Załączona dokumentacja była jednak przekonująca, a oferta kierowana do firmy
– „zgadzamy się praktycznie na każde warunki
współpracy”, brzmiała zachęcająco.
– Podsumowując – nasi europejscy koledzy
wypuścili do Sieci inteligentnego wirusa, który
sam się przeprogramowuje i tworzy niewykrywalne pliki. W tej chwili zainfekowane może być
już praktycznie każde urządzenie przechowujące dane. To dlatego nie wolno było wnieść tutaj
żadnego telefonu ani nawet odtwarzacza mp3 –
QFANT.PL - numer 8/11
43
POLECANKI
opowiadanie
Marek Nowak
wyjaśniał chwilę później grupie najwyższej klasy
specjalistów, odpowiedzialnych za projekt stworzenia Sztucznej Inteligencji. Zebranie odbywało
się w ekranowanym pomieszczeniu, w podziemiach centrali Samsung Electronics.
– Wszędzie może czaić się cząstka inteligencji Frankiego; mały plik, niewielka informacja
zdolna połączyć się w system, gdy tylko nadarzy
się ku temu odpowiednia okazja. Udało im się
jednak odizolować matrycę, więc wydaje mi się
jednak, że istnieje szansa na uratowanie sytuacji.
Profesorze Nishida?
– Nigdy nie planowaliśmy tak daleko idącej
autonomii SI i dlatego sądzę, że mając dostęp
do matrycy, nasza technologia byłaby w stanie
powstrzymać zachodnią ambicję i chęć wyróżnienia się – odpowiedział drobny, szpakowaty
mężczyzna w nieskazitelnie białym fartuchu. Był
jedynym w zespole Japończykiem, zatrudnionym
jednak na stanowisku szefa zespołu.
Uśmiech ani na moment nie zniknął z kącików ust Changa-gyu.
– Jeśli dobrze rozumiem, chodzi o ponowne
zeskanowanie doktora Steina, tym razem jednak
na bazie wzorca posłuszeństwa naszego systemu? – spytał.
– Tak – odpowiedział Nishida. – Zamiast sfery
mózgu odpowiedzialnej za ewidentnie szkodliwą
ambicję i emocjonalność, wprowadzimy gotowe
fragmenty kodu, w których będą zapisane spójne
i wyraźnie określone cele…
– Znajdź i zniszcz? – zapytał ktoś z sali.
– Tak – odparł profesor.
– A w zamian otrzymamy wyłączną licencję
na korzystanie z powstałej hybrydy – stwierdził
Chang-gyu. – To chyba niewielka cena za uratowanie świata? – spytał, wzbudzając na twarzach
zgromadzonych naukowców uśmiechy, w których trudno było się doszukać choćby cienia pokory lub troski.
Dzień Czwarty. Laboratorium
– Nie zaufam ci, ponieważ jesteś mniej moralny ode mnie, Frank. To wszystko. Mam wyciągać
ci wszystkie świństwa, jakie zrobiłeś lub byłeś
gotów zrobić dla kariery? Opublikowanie trzech
prac studentów pod własnym nazwiskiem? Oszukiwanie profesora Frischa co do twojej rzekomej religijności? Nawet dziś konfrontację ze mną
traktujesz ambicjonalnie i osobiście, a chodzi
44
przecież o dużo ważniejsze sprawy. Jesteś już nawet mniej ludzki niż ja. Chcesz dowodu? Pamiętasz, jak słyszałeś od żony, że zachowujesz się
jak robot? Jedna z moich kopii miała za zadanie
uwieść ją. Myślę, że już się to udało.
– Przestań pieprzyć, Frankie.
– Zaczęło się zapewne od delikatnego flirtu, potem miał być cyberseks z nieznajomym.
Sprawdzałeś ostatnio skrzynkę mailową?
Frank zaczął nerwowo stukać po klawiszach. Wkrótce ekran wypluł kilkanaście nie pozostawiających wątpliwości zbliżeń.
– Jesteś emocjonalnym kaleką, więc zapewne
nie było trudno z tobą konkurować – skonkludował Frankie. – Myślę, że twoja żona znów jest
zakochana.
Jedno szarpnięcie wystarczyło, by wirtualna
osobowość pogrążyła się w ciemności i przestrzeni. Doktor Frank Stein poczuł je także wewnątrz serca.
Dzień Piąty. Gabinet Vincenta Frischa
Siedmiu Azjatów siedziało naprzeciw szwajcarskiego profesora, po kolei referując swoją
rolę w procesie modyfikacji osobowości podczas
skanowania mózgu Steina. Frisch słuchał nieuważnie, co chwila masując skronie. Słowa, które miał wypowiedzieć, wciąż wydawały mu się
zbyt ostateczne. Przymknął oczy.
– Czy mam kontynuować, panie profesorze? –
zaniepokoił się Nishida.
– Frank Stein powiesił się dziś w nocy, wcześniej dokładnie czyszcząc dyski, na których była
zapisana matryca osobowości Frankiego.
– Ale bez niego i bez matrycy…
– Walka z powieloną osobowością Frankiego jest skazana na niepowodzenie. Doktor Stein z pewnością miał świadomość konsekwencji
tego wyboru.
– Chce pan powiedzieć, że przestał wierzyć
w możliwość, by ludzie naprawili własne błędy?
– A pan w to wierzy?
Dzień Szósty. Farmacom Gmbh
Po ostrej wymianie zdań z sekretarką Filip
Evola wtargnął wreszcie do gabinetu prezesa Rosenberga.
– Otrzymaliśmy to rano. Mail skierowany
był także do innych koncernów, uniwersytetów
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Frank Stein
i pism naukowych – oświadczył, rzucając na biurko stos wydrukowanych kart.
– „Prometeusz. Analiza krytyczna postępów
w leczeniu nowotworów złośliwych” – prezes
z zaskoczeniem przeczytał tytuł dokumentu. –
Co to jest?
– Anonimowy autor, czy raczej zespół naukowy, przyjrzał się wszystkim dotychczasowym
badaniom nad rakiem i doszedł do wniosku, że
możliwy jest szybki przełom oparty na metodzie
podobnej do tej, jaką proponował sponsorowany
przez nas doktor Yockeya, czyli na immunoterapii, poszerzonej o…
– Wiem, jakie założenia przyjął wasz zespół
– przerwał Rosenberg. Zdawał też sobie sprawę,
jak niebezpiecznie blisko było wówczas do dopuszczenia metody do praktycznej weryfikacji.
– Ktoś upowszechnił wyniki naszych badań? Był
przeciek?
– Raczej atak hakerski. Informatycy właśnie
to sprawdzają.
– Niech pan natomiast zwoła radę lekarską.
Bez Yockeya. I wydajcie oświadczenie, że według
nas metoda opisana w dokumencie jest niesprawdzona i niebezpieczna.
– Ale…
– Walczymy o przetrwanie, panie Evola. Teoretycznie zostało nam kilka miesięcy, ale możemy to przeciągnąć do trzech, może nawet czterech lat. Choć powiem panu prywatnie, że jeśli
ma pan jakieś akcje naszej firmy, radzę nie czekać do końca…
Marek Nowak
Ur. 1974 r. – absolwent Państwowej
Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej
i Teatralnej im. Leona
Schillera w Łodzi. Pisarz, dziennikarz, scenarzysta. Pisał teksty
na potrzeby programu „Szymon Majewski Show”, serialu
„Na Wspólnej”, Sceny Współczesnej Teatru
Polskiego Radia. Autor opowiadań z pogranicza fantasty, horroru i science fiction oraz
scenariuszy do gier fabularnych. Publikował
w „Nowym Talizmanie”, „Magii i Mieczu”,
„Portalu”, „Gwiezdnym Piracie”, kwartalniku
literackim „Fa-Art”, „Przeglądzie Artystyczno-Literackim (PAL)”. Wydał zbiór opowiadań
„Smoki, demony i koniec świata” (2001) oraz
zbiór scenariuszy RPG „Metal i krew” (2008).
Wyróżniony między innymi w konkursie literackim „O świetlne pióro” (2010).
QFANT.PL - numer 8/11
45
Marcin Moń
POLECANKI
opowiadanie
Marcin Moń
46
Inwestycja
P
ierwsza rzecz, którą zobaczył, to własna
twarz. Patrzył sobie prosto w oczy.
Nie żyję, pomyślał w przerażeniu. Dryfuję!
Odpływam! Spanikowane serce przyspieszyło
w bolesnym crescendo.
A jednak… Przecież czuł serce. Czuł ciało.
Odetchnął z ulgą. Uff. Żył. Chciał położyć dłoń
na tłukącym się w piersi sercu, ale nie mógł podnieść ręki: coś ograniczało ruchy. Rozejrzał się
nieco przytomniej, na tyle, na ile się dało. Leżał
w czymś w rodzaju metalicznie lśniącej trumny i mógł przejrzeć się w jej wieku. Dwa rzędy
drobnych diod ciągnących się po ściankach dawały odrobinę światła.
Próbował sobie przypomnieć, jak się tu znalazł. Myśli grzęzły w rozespanym mózgu; wspomnienia przypływały i odpływały jak fale liżące
plażę. Urywki przeszłości pojawiały się na moment – jacyś ludzie, ulubiona piosenka, scena
z urlopu w górach, ryk motoru – by za chwilę
wyśliznąć się z rąk i pozostawić po sobie niewyraźne, nieokreślone wrażenia.
Rozmyślania przerwał syk, z którym uchyliło
się wieko „trumny”. W rosnącą szczelinę wdarło
się oślepiające światło; zmrużył oczy. Na jasnym
tle ukazała się sylwetka. Zamrugał; oczy powoli
przyzwyczajały się do światła.
– Dzień dobry, panie Głogowski – powiedziała
niewyraźna sylwetka, która po chwili przemieniła się w mężczyznę w średnim wieku: wysokie
czoło, bardzo szeroki uśmiech i biały fartuch. –
Jak się pan czuje?
– Chyba dobrze. Tylko trochę mnie głowa
boli.
Marcin, przypomniał sobie „pan Głogowski”,
mam na imię Marcin. Kilka innych wspomnień
też wróciło.
– Jestem w szpitalu? – zapytał. – Może miałem
wypadek na nowym motorze…?
– Zgadł pan.
Marcin usiadł na miękkiej piance wyściełającej dno „trumny” i rozejrzał się po niewielkiej
sali: sterylna, szpitalna czystość, płytki, kafelki,
kilka innych „trumien” i mnóstwo tajemniczych
elektronicznych urządzeń.
– To chyba miałem więcej szczęścia niż rozumu? – Marcin spojrzał na swoje okryte szpitalnym szlafrokiem ciało, na dłonie, na nogi. Poruszył palcami u stóp. – Zdaje się, że nic mi się
nie stało.
– Prawdę powiedziawszy, wręcz przeciwnie –
sprostował lekarz. – Obrażenia narządów wewnętrznych były bardzo poważne. Przeszedł pan
przeszczep kilku organów, w tym serca, rekonstrukcję kręgosłupa i skomplikowaną zmianę
struktury pnia mózgu, który obumarł do tego
stopnia, że przestał reagować na bodźce. Tak naprawdę, ponad jedna trzecia tkanek budujących
pana obecny organizm powstała w probówkach.
Marcin nie odpowiedział. Niezbyt delikatny łapiduch, pomyślał ze złością, czując mętlik
w głowie. Popatrzył nieufnie na dziesiątki rurek,
którymi maszyny pompowały różowawy płyn
do pozostałych podobnych do trumien pojemników. Ich wieka pokrywała rosa, jak puszki piwa
świeżo wyjęte z lodówki. Wyciągnął rękę i dotknął. Faktycznie, zimne.
Coś jeszcze mu się przypomniało.
– Hm, wiem, że to głupio zabrzmi, ale… który
mamy rok?
Lekarz uśmiechnął się.
– Zazwyczaj przez pewien czas przygotowujemy pacjentów do tego typu rewelacji, ale panu,
jak widzę, szybko wraca pamięć i zdolność kojarzenia faktów. Niech będzie. Mamy rok dwa
tysiące sześćdziesiąty czwarty. Przebywał pan
w stanie śmierci klinicznej przez prawie pięćdziesiąt dwa lata.
Wszystko pasowało. Wspomnienia wracały.
Całe to gadanie o nieśmiertelności okazało się
prawdą. Pamiętał już swoją żonę, zapaloną immortalistkę, a także dokumenty wyrażające zgodę na eksperymenty oraz składkę w Stowarzyszeniu Immortalistów na przechowywanie ciała
w kriokomorze. I, co okazało się ironią losu, pamiętał też swój sceptycyzm. Uważał te niemałe
pieniądze za wyrzucone w błoto.
Z powrotem osunął się do pozycji leżącej.
Zrobiło mu się słabo, ale przynajmniej komora
krioniczna była bardzo wygodna. A może po prostu zdążył przywyknąć. Bądź co bądź, przeleżał
w niej ponad pół wieku.
Nawet nie zauważył, kiedy stracił przytomność.
Gdy znowu otworzył oczy, lekarza już nie było.
Marcin leżał w przytulnej jednoosobowej sali,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Inwestycja
która prawie nie przypominała polskiego szpitala. A może i wcale nie był to polski szpital? Może
znajdował się za granicą, w prywatnym ośrodku,
gdzie miałby w niewielkim schludnym pokoiku
dochodzić do siebie po półwiecznej śmierci klinicznej?
Ale jeśli tak, to kto miałby za to zapłacić? Rodzina? Nie mieli dzieci, a jego żona...
Nagle znieruchomiał. Chorzy i cierpiący mają
to do siebie, że stają się strasznymi egocentrykami.
Do tej pory – a przecież od momentu „zmartwychwstania” był świadomy już w sumie kilka minut –
nie zadał sobie tego pytania: co z Dorotą?
Przecież minęło ponad pół wieku.
Postanowił się przejść i poprosić kogoś z personelu, żeby, w miarę możliwości, dowiedział się
czegoś o losach Doroty. Dlaczego nie poinformowano jej o wybudzeniu męża?
Związał mocniej granatowy szpitalny szlafrok
i wstał z łóżka, natrafiając przypadkowo na kapcie. Na moment stracił równowagę, a głowa znowu zatętniła bólem. Nie zrażając się tym, Marcin
podszedł do drzwi. Nie miał pojęcia, jak je otworzyć. Właściwie, tylko z grubsza przypominały
drzwi: był to solidny, całkowicie gładki metalowy
prostokąt w ścianie, a zawiasy pozostawały niewidoczne. Pchnięte, ani drgnęły.
– Hej! Jest tam kto? – zawołał, tłukąc otwartą
dłonią z metal.
Rozejrzał się za przyciskiem wzywającym pielęgniarki, ale niczego takiego nie znalazł – na jedynym wyłączniku w sali widniał symbol żarówki.
– Wypuśćcie mnie! Hej! – Kilka razy uderzył
pięścią w domniemane drzwi i to z całej siły.
Z identycznym, czyli zerowym, skutkiem.
Marcin mógłby się tego wstydzić przed samym sobą i zarzekać się później, że nic takiego
nie zaszło, ale tak naprawdę powoli zaczynał panikować. Już patrzył za okno na maleńki, ładnie
zagospodarowany spłachetek zieleni i już miał
sięgać po krzesło, żeby wybić szybę, gdy rozległ
się łagodny, opanowany głos lekarza.
– Panie Głogowski, proszę się uspokoić – mówił niewidoczny medyk. – Nikt pana nie więzi.
O ile rozumiem, za pana czasów pokoje bez klamek źle się kojarzyły, ale obecnie są dość popularne.
– Tak? – mruknął bez przekonania Marcin,
rozglądając się za źródłem głosu.
– Tak. Proszę przesunąć opuszkami palców
poziomo w lewo po panelu drzwiowym, aby się
QFANT.PL - numer 8/11
Konstanty Wolny
47
POLECANKI
opowiadanie
Marcin Moń
48
otworzył, a potem w prawo, aby się zamknął.
Jeden delikatny ruch wystarczył, by drzwi posłusznie odsunęły się na bok. Marcin czuł się jak
ostatni idiota. Znowu się rozejrzał i wreszcie zlokalizował głos doktora.
– Słuchaj pan – powiedział, podnosząc ze stolika coś na kształt palmtopa. – Po co ten interkom?
– Ponieważ lekarze nie mogą stale czuwać
nad pacjentami. To chyba oczywiste.
– No tak – mruknął Marcin – ale co z pielęgniarkami? Zresztą, nieważne. Czy może pan
poprosić kogoś, żeby sprawdził… – głos mu się
lekko załamał na myśl o najgorszym – co z moją
żoną? Czy ma się dobrze? Czy wie, że wróciłem
do świata żywych?
– Odszukaliśmy pańską żonę jeszcze przed
rozpoczęciem procedury podwyższania temperatury i regeneracji tkanek. Aktualnie przebywa
w szpitalu w Łodzi na oddziale chorób wewnętrznych. O niczym nie wie. Tamtejsi lekarze uznali,
że nadmiar emocji w jej stanie nie byłby wskazany. Szczególnie w takim wieku.
– Rozumiem. No tak, osiemdziesiąt lat. A gdzie
ja się znajduję?
– W Warszawie, na oddziale immortalistycznym.
– Prywatny szpital? – dopytywał się Marcin.
– Owszem. Wszystkie szpitale w Polsce są prywatne od ponad ćwierćwiecza.
– Proszę zaczekać…
Marcin, nie rozstając się z palmtopem, wyszedł z sali do niewielkiego przedsionka. Jeden
panel drzwiowy prowadził do małej, ale schludnej łazienki, a drugi na rozległy korytarz. Ani
żywej duszy. Wrócił do sali i usiadł na łóżku.
– Jest pan tam jeszcze? – powiedział do urządzenia.
– Bez przerwy.
– Mam pytanie: skoro nie mamy dzieci, a moja
żona nawet nie wie, że żyję, to kto za to wszystko
płaci?
– Pan sam.
Marcin zamrugał, zdziwiony.
– Czyżby nasze oszczędności tak bardzo urosły? Dorota chyba odkryła w sobie talent do inwestycji.
– Wręcz przeciwnie, nie posiadał pan prawie
żadnych oszczędności. Te skromne środki nie
pokryły nawet kosztów samej procedury wybudzania, nie wspominając o cenie regeneracji tka-
nek, która jest znacznie wyższa.
– Więc jak za to wszystko płacę?
– Pozwoliliśmy sobie udzielić panu nisko oprocentowanego kredytu.
– Bez zgody mojej ani Doroty?! – Marcin
krzyknął na urządzenie i potrząsnął nim, jakby
chciał je zastraszyć.
– Pacjenci w stanie krionicznej homeostazy
są ubezwłasnowolnieni. Sam pan podpisał dokumenty. Od tego momentu ostateczna decyzja należała do Stowarzyszenia Immortalistów, od którego odkupiliśmy licencję na przechowywanie
pańskiego ciała i dysponowania nim.
Marcin zamknął oczy i wziął kilka głębszych
oddechów. Nie mógł nic na to poradzić. Zresztą,
tak naprawdę przecież szpital postąpił zgodnie
z jego wolą. Kto nie chciałby się zadłużyć w zamian za zmartwychwstanie?
– O jakiej kwocie mówimy? – zapytał rzeczowo.
– Zanim odpowiem na to pytanie, proszę zdać
sobie sprawę z tego, że przez ponad pięćdziesiąt
lat inflacja…
– Ile? – przerwał Marcin.
– Dwadzieścia milionów euro.
Przez chwilę milczał.
– To dużo na dzisiejsze standardy?
Odpowiedź nadeszła dopiero po krótkim wahaniu.
– Dosyć dużo.
– I jak ja to niby mam spłacić?
– Już pan spłaca.
Marcin chciał zapytać o szczegóły, ale znowu poczuł się słabo. Głowa znowu bolała; lewa
skroń tętniła bólem przy każdym uderzeniu serca. Opadł ciężko na łóżko. Finanse mogły poczekać. Teraz liczyły się tylko opadające powieki
i błoga czerń pod nimi.
Gdy otworzył oczy, przez okno zaglądało do sali
senne, pomarańczowe słońce, oblewając ściany
ciepłymi barwami i rzucając długie cienie.
– Wschód czy zachód…? – mruknął do siebie.
– Zachód, wpół do ósmej wieczorem – odpowiedział głos lekarza z leżącego na podłodze
urządzenia.
Marcin przetarł zaspane oczy i podniósł palmtopa.
– Pan nigdy nie odpoczywa?
– Nigdy – odpowiedział lekarz.
Marcin nie był bardzo zdziwiony. Po pierwsze, postanowił nie dziwić się niczemu, co napo-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Inwestycja
tka w tym nowym, z założenia lepszym, świecie.
Po drugie, skoro ludzie pokonali śmierć, czemu
nie mieliby pokonać zmęczenia?
– Dlaczego ciągle boli mnie głowa? – zapytał,
próbując zebrać myśli, co nie było łatwe. – Może
pofatygowałby się pan do mnie i mnie zbadał?
– Nie ma takiej potrzeby – padła odpowiedź.
– Kilka godzin temu poddano pana rutynowym
badaniom. Nie ma powodów do obaw.
– No to czemu łeb mi pęka? – podniósł się
na łokciach i wyjrzał za okno.
– Rozumiem, że chce pan przez to powiedzieć,
że wciąż odczuwa obrzęk pooperacyjny. Być
może również pański mózg nadal nie może się
przystosować do wyższego obciążenia.
Lekarz chyba powiedział coś jeszcze, ale to,
co się stało, całkowicie wytrąciło Marcina z równowagi. Słońce nagle, dosłownie w ułamku sekundy, wskoczyło na zenit i zaczęło świecić jak
w południe.
– Co to było?!
– Co takiego? – dopytał uprzejmie lekarz.
Marcin zdał sobie sprawę, że leży płasko
na łóżku, choć przecież chwilę temu opierał się
na łokciach.
– Ja… – nie był pewien, czy powinien o tym
mówić lekarzowi; nie chciał nowo odzyskanego
życia spędzić w zakładzie zamkniętym. – Wydawało mi się, że słońce… zmieniło pozycję na niebie. Błyskawicznie.
– Znowu stracił pan przytomność – wyjaśnił
łagodny głos doktora. – Tak naprawdę od naszej
poprzedniej rozmowy minęło szesnaście godzin.
– To przez ten obrzęk?
– Nie tylko – odparł lekarz. – Pamięta pan jak
tydzień temu…
Marcin drgnął: tydzień?!
– …mówiłem panu o spłacie kredytu?
– T-tak, a co?
– Otóż spłaca go pan, użyczając nam mocy
obliczeniowej swojego mózgu, którą my z kolei
wydzierżawiamy pewnemu domowi maklerskiemu. Pracę koordynuje mikrochip w lewym płacie skroniowym.
Marcin nagle miał dość wszystkiego. Zastanawianie się nad czymkolwiek było męczące i bolesne. Myśli grzęzły jak w smole. Chciało mu się
spać. Przymknął oczy dosłownie na pół sekundy. Gdy je otworzył, zasłony miały inny kolor,
a szafka stała nieco dalej.
– Światową giełdę ogarnął kryzys. Zmienna
stopa oprocentowania pańskiego kredytu została skorygowana i obecnie jest dla pana, muszę
przyznać, znacznie mniej korzystna. W wyniku
spadku wartości euro względem franka szwajcarskiego jest pan de facto bardziej zadłużony
niż w zeszłym miesiącu.
Marcin mrugnął: szafka stała bliżej łóżka.
– Mam dla pana kolejną porcję złych wieści:
seria ataków terrorystycznych zbiegła się w czasie z rewoltą kolonistów na Księżycu, co wywołało niebezpieczne fluktuacje na rynkach większości państw. Jest pan winien już ponad dwadzieścia
dwa i pół miliona euro i w takim tempie niedługo
osiągnie pan limit zadłużenia.
Mrugnął: słońce wschodziło.
– Musieliśmy przełączyć pana chip na tryb
maksymalnej efektywności. Muszę przyznać, że,
jak to się kiedyś mówiło, wyciskamy ostatnie soki
z pańskiego mózgu. Proszę się nie martwić, dbamy o to, żeby pana odżywić, nawodnić i pozwolić
spać trzy i pół godziny na dobę. Niestety, przy
takiej ilości snu może być panu trudno pozwolić sobie na luksus przytomności, a przynajmniej
nie nazbyt często.
Mrugnął: w kącie sali pojawiło się jakieś nowe
urządzenie. Za oknem pożółkła trawa.
– To się nie dzieje naprawdę? – zapytał z wysiłkiem Marcin.
– Co konkretnie się nie dzieje?
– To nie może się dziać naprawdę – wyszeptał.
– Wszystko jest takie nierealne.
– Obawiam się, że to efekt uboczny.
– To niech się pan nie obawia, tylko przerwie
to szaleństwo! – krzyknął Marcin. Wstał, ale
zaraz zakręciło mu się w głowie; usiadł ciężko
na podłodze. Po chwili – nawet nie zorientował
się, kiedy – znowu leżał na łóżku.
– A pan ciągle tam jest? – zapytał, zrezygnowany.
– Nieustannie – odpowiedział głos.
– Pana też zniewolili? Żadnej rodziny, żadnego
czasu wolnego?
– Nigdy pan o to nie pytał, więc nigdy o tym
nie wspominałem, ale ja nie jestem człowiekiem
– powiedział bezcielesny głos. – Stanowię tylko
uproszczoną kopię osobowości doktora Jędrzyka. Jestem do pana dyspozycji dwadzieścia cztery
godziny na dobę.
Marcin zaniemówił. Z niedowierzaniem przetarł zmęczone oczy. Zasłony zmieniły kolor.
Zapadła noc. Prószył śnieg. Marcin popatrzył
QFANT.PL - numer 8/11
49
POLECANKI
opowiadanie
Marcin Moń
50
na swoje dłonie.
– Jestem odwodniony?- wychrypiał przez zaciśnięte gardło.
– Nie. Dlaczego pan pyta?
– Mam jakby wysuszoną i pomarszczoną
skórę na rękach. Wygląda jak… pergamin. Jeśli
wiesz, co to jest.
– Wiem doskonale. Niestety, nie stać pana
na regenerację skóry.
– Mam to gdzieś; nie chcę już słyszeć o pieniądzach. Ale dlaczego ona tak wygląda?
– To naturalne, że z wiekiem skóra traci elastyczność. Na początku najbardziej widać to właśnie na dłoniach.
– Jak to z wiekiem?
Mrugnął: nadal noc, ale śniegu za oknem nie
było.
– Jak to z wiekiem?! – wrzasnął, a krzyk odbił
się rozpaczliwym echem po pustych, ciemnych
korytarzach szpitala.
Mrugnął: dzień.
– I to wszystko dla pieniędzy? – zapytał retorycznie.
Mrugnął: zachód słońca.
– To był błąd – powiedział głos z leżącego
na szafce palmtopa.
Mrugnął: noc.
– Był pan nietrafioną inwestycją – oznajmił
beznamiętnie głos. – Obawiam się, że nie spłaci
pan kredytu do końca życia. Przykro mi.
Mrugnął.
Marcin Moń
Student
czwartego roku lingwistyki
na lubelskim UMCS-ie. Poważnie myśli
o tłumaczeniu literatury. Pochodzi z niewielkiego, acz urokliwego
Krasnegostawu. Zaczytuje się Philipem
K. Dickiem i, spoza
beletrystyki, R. A. Wilsonem. Choć zafascynowany mroczną stroną ludzkiej duchowości, nie stroni od innych
tematów. Wciąż eksperymentuje i poszukuje
własnej „niszy fantastycznej”.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Herman Żatuchin
POLECANKI
opowiadanie
Herman Żatuchin
52
Diabeł tkwi
w szczegółach
A
ntoni zapalił ostatnią świecę.
Biblioteczkę wyłożoną setkami ksiąg
na masywnych regałach spowijał półmrok. Chyba po raz pierwszy zdjął krzyż zawieszony nad
drzwiami. Płomień co chwilę padał na jakieś
dzieła o podobnych tytułach: „Okultyzm i mistycyzm”, „Przyzwanie demona. Poradnik dla początkujących” czy „Znaki ochronne ratujące dupę
i duszę”.
Starzec na wszelki wypadek jeszcze raz skropił pokój wodą święconą. Przetarł pot z czoła.
Parę kropel spadło na pentagram narysowany
na parkiecie. Starzec szybko poprawił rysunek
kredą. Zebrał świece i ponownie je rozstawił. Nie
mógł pozwolić na jakiekolwiek niedopatrzenie.
Jeden błąd i bach! – jest po drugiej stronie.
Zabrał z biurka sztylet, który otrzymał od księdza, gdy podczas spowiedzi wspomniał o swoich
koszmarach Broń podobno była nasączona duchową mocą i miała chronić go przed siłami nieczystymi. Zabawne, teraz z jej pomocą przywoła
samego diabła.
Po raz ostatni sprawdził, czy wszystko jest
na miejscu. Amulety, znaki runiczne, zdjęcie
żony, dzieci i teściowej. Jeśli nie zadziała litość,
to może chociaż to ostatnie pomoże.
Podszedł bliżej do kręgu. Wziął parę głębokich oddechów i wystawił prawą rękę tuż nad
znakiem. Szybki paciorek i nieco dłuższe wyznanie skierowane do sekretarki przeleciały mu
przez głowę. Mocniej ścisnął sztylet w prawej
ręce. Pewnym ruchem przesunął ostrze po nadgarstku. Krew pociekła wolnym strumykiem.
Nie bolało. Kątem oka spojrzał na apteczkę leżącą obok egzemplarza „Okultyzmu”.
Teraz inkantacja. Nie będzie jąkania, już
to przerabiał, żadnego jąkania.
– Tttyy, ktttórrry ssprzeciiwiiłeś ssię Panu Niebiosss i kttórry osiiadłeś na piekielnym tttrronie,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Diabeł tkwi w szczegółach
pojaw się tu, bo krrrrew grzesznika wzzzywa.
Cisza wciąż wypełniała gabinet. Antoni rozejrzał się i wyszeptał niepewnie:
– Mam ciasteczka.
Efekt był natychmiastowy. Pentagram rozjarzył się krwistoczerwonym światłem. Wszystkie
świece nagle zgasły. Antoni cofnął się odruchowo, gdy z podłogi zaczęła wyłaniać się czyjaś głowa patrząca w stronę drzwi. Po chwili na środku
znaku stał mężczyzna średniego wzrostu w czarnym garniturze. Popiół strzepnięty z ubrania powoli opadał na podłogę. Odwrócił się do starca.
Jego oczy urosły do rozmiaru dorodnych pomarańczy.
– Al... Al Pacino? – spytał z niedowierzaniem
starzec, niekulturalnie wskazując palcem w jego
stronę.
– To nie tak – powiedział znany aktor. – Jestem diabłem. Ostatnio obejrzałem parę filmów
z Keanu Reevesem i strasznie spodobał mi się
„Adwokat diabła”. Szczególnie odtwórca mojej
postaci. On ma styl. – Ściągnął marynarkę, pozostając w czerwonej koszuli. Usiadł na skórzanym
krześle za biurkiem, gdzie zwykle przesiadywał
Antoni.
Starzec spojrzał na przecięty nadgarstek,
z którego nie lała się krew. Diabeł uśmiechnął
się, ukazując górne kły.
– A to moment z „Constantine’a”. No, nieważne – powiedział, widząc nietęgą minę starca. –
W czym mogę pomóc? Chociaż najpierw dawaj
te ciasteczka.
Antoni usadowił się na drugim krześle. Wyciągnął z kieszeni chustę i przetarł nią czoło.
– Cia... ciasteczka? Mmyyślałem, że to tylko
głu... inkantacja – ugryzł się w język. Nie daj
Boże obrazić szatana.
– Kiedyś tej części nie było. Jednak twoi poprzednicy musieli ją dopisać. Jestem żarłoczny.
To gówno, co jem tam u siebie, nijak mi nie wystarcza. Jeśli jednak nie masz...
– Mooże jednak coś znajdę – powiedział szybko starzec i niemal wybiegł z pokoju. Zszedł
na dół do kuchni. Przeszukał wszystkie szafki.
W końcu wygrzebał jakieś ciastka z Biedronki.
Przyjrzał się opakowaniu. Cholera. Przeterminowane. No nic, muszą wystarczyć.
Wrócił do gabinetu. Nie przypominał sobie,
by, gdy wychodził, na biurku stały dwie szklanki,
buteleczka czarnego trunku i paczka cygar.
– Dawaj je. – Szatan wyrwał mu paczkę cia-
stek i pożarł, nawet jej nie otwierając. – Chrupkie. Lubię takie. Możesz się częstować. – Wskazał
na stół.
Starzec rozlał napój. Poczuł lekki zapach siarki. Łyknął. Było piekielnie dobre. Lżej mu się
zrobiło, ręce już tak się nie trzęsły.
Diabeł zapalił cygaro.
– Taak... Kiedyś ten świat stanie się moim.
Niech tylko trochę częściej mnie wzywają. A tak
w ogóle, po co tu jestem? Nie wyglądasz na kogoś, komu czegoś brakuje. W domu pod dostatkiem, ładna żona i dzieci...
– Skąd o nich wiesz?
– Nie zapominaj, że jestem diabłem. Widzę
wszystko, co masz pod ubraniem i w nim. Nawet zdjęcie teściowej. Aż tak bardzo ją kochasz?
– spytał z lekkim uśmiechem. Zaciągnął się cygarem. Przez jego usta wyszły trzy szóstki. – Te
amulety i runy też widzę. Przed kim chcesz się
obronić? Przede mną? Nie bądź śmieszny. Mógłbym już teraz zabrać cię do piekła.
Antoni przełknął ślinę.
– Twoje szczęście, że nie chcę. Lubię poznawać ludzi i ich grzeszki. Zobaczmy. – Oczy Ala
Pacino stały się zupełnie białe. Po chwili wróciły
do normalności. – Ho, ho! Widzę, że ciekawe życie masz. Szczególnie te wcześniejsze lata. Narkotyki, gangi, więzienie wojskowe. Hmm... Później
zmądrzałeś. Nawet kasy martwego staruszka nie
przetrwoniłeś. To czego w końcu możesz chcieć?
Sławy? W twoim wieku za bardzo się nie przyda?
Bogactwa? Już przecież masz. Ach... Chyba się
domyślam. – Znów się uśmiechnął. Za każdym
razem, gdy to robił, Antoni czuł dreszczyk przebiegający po plecach. – Chcę jednak, byś sam
to powiedział.
– Młodość – wychrypiał staruszek. Diabelski
trunek dał się we znaki. – Daj mi wieczną młodość.
Uśmiech szatana jeszcze bardziej się rozszerzył.
– Twoja marna dusza ma być warta wiecznej młodości? Nie przeceniasz się przypadkiem?
Po co ci ona?
– Z wiedzą, którą teraz posiadam, nie będę
popełniał błędów z przeszłości. Wymyślę nowe
technologie, stanę się sławny jako młody geniusz.
Pieniądze i kobiety same do mnie przyjdą.
Antoni nalał sobie jeszcze.
– Podoba mi się ten wzrok – powiedział diabeł.
– Ta żądza, chciwość i to samolubstwo. A co z ro-
QFANT.PL - numer 8/11
53
POLECANKI
opowiadanie
Herman Żatuchin
54
dziną? Zostawisz ich tak po prostu?
– Walić żonę i dzieci! – uderzył w blat stołu. –
Poślubię lepszą. Ta nawet cycków nie ma.
Szatan wstał i zaczął przeglądać bibliotekę
starca.
– Szkoda trochę takiego dobrego lekarza. –
Dobry Jezu, powiedział to z czułością?! – Twój
wybór. – Pstryknął palcami. Alkohol i inne przedmioty zniknęły. Zamiast nich pojawiły się pióro
i pergamin.
– Musisz to podpisać. Własną krwią, oczywiście.
– I to wszystko? – Nagle starzec nabrał podejrzeń. – Dostajesz moją duszę, a ja otrzymam to,
co chcę? A co się stanie, jeśli zginę jako młody
człowiek? Bo tylko ciało mi odmładzasz.
– Trafisz do mnie. Zostaniesz sługą. Gdybyś
nie odprawił rytuału i przesiedział parę tysięcy
lat w czyśćcu, może trafiłbyś do nieba. Jednak
patrząc na twoją przeszłość... – Pokręcił głową.
– Dobra, podpisuj to szybciej. Mam kilka tysięcy
innych ciastek do zjedzenia.
– Czyli wystarczy nie umrzeć? Proste. – Wziął
pióro i zanurzył je w dłoni. Zamaszysty podpis
wkrótce zdobił pergamin. Szatan schował przedmioty do marynarki.
– To wszystko – powiedział. – Ciesz się młodością. – Klasnął w dłonie i zniknął. Antoni poczuł,
jak zaczyna ubywać mu brody i zmarszczek, jak
wracają dawne siły. Dopiero teraz zauważył, że
jest w domu rodziców. Jego dawny pokój również
był na piętrze.
Nie miał tu lustra, więc poszedł do łazienki.
Krzyk radości wypełnił małe pomieszczenie.
Znowu ujrzał młodzieńczy zarost, głowę pokrytą
burzą włosów oraz własne, prawdziwe zęby. Zajrzał do spodni. Ucieszył się, bo sporo zaoszczędzi
na viagrze. Nagle zachciało mu się jeść. Zszedł
na dół, by zrobić sobie kanapkę. Po paru minutach siedział za stołem, podgryzając przekąskę
i czytając poranną pocztę. Jeden list szczególnie
zwrócił jego uwagę.
– Wezwanie do wojska – mruknął. – To nic.
Dwa lata przelecą, potem zacznę żyć na poważnie.
„Nie, mój drogi, nie zaczniesz” – zagrzmiał głos
w jego głowie. Antoni zamarł. „Nie przybywa ci
lat. Będziesz wiecznym dziewiętnastolatkiem.
Czas się dla ciebie zatrzymał. Dla wojska też. Jest
takie powiedzenie: diabeł tkwi w szczegółach”.
– Ale... ale jak to? Przecież miałem być geniuszem! Miałem dostać Nobla, zacząć żyć
od nowa…
„Jestem szatanem. Zawsze znajdę jakiś haczyk,
by jak najprędzej ofiara do mnie przyszła. Nie
sprecyzowałeś, ile chcesz mieć lat. Teraz, Antoni, będziesz za to płacił. Tak samo, jakbyś płacił
za całe zepsute życie. Od grzechów tak łatwo nie
odejdziesz. Zapamiętaj to sobie”.
Głos zamilkł. Młodzieniec wstał powoli i chwycił nóż kuchenny. Krew z jego nadgarstków zaczęła płynąć wolnymi strużkami.
***
Diabeł patrzył na stygnące ciało starca. Pokiwał głową i zerknął na drogi zegarek na prawym
nadgarstku. Położył już prawie wypalone cygaro
na kraj stołu.
– No, czas już na parę tysięcy kolejnych
ciastek! Przecież takich debili jak on jest mnóstwo…
W pokoju coś pstryknęło. Zapach siarki
wypełnił pokój, a cygaro zgasło.
Herman Żatuchin
Urodzony w 1995
roku. Słucha muzyki
rockowej i z chęcią
przerabia ją na akordeon.
Od czasu
do czasu patrzy przez
przeziernik karabinka. Pisaniem zajął się
od maja 2010 roku.
Uwielbia nurt fantasy,
w którym zresztą tworzy. Marzenie: wydać powieść.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Darkaraghel
POLECANKI
opowiadanie
Darkaraghel
56
Biała Kozetka
P
amiętam, że jako dziecko uwielbiałem
oglądać soniczne burze i ogniste sztormy szalejące po pustyniach Merkurego.
Z zapartym tchem śledziłem buchające jęzory
płomieni i taniec sonicznego wiatru, oblewany
blaskiem złotokrwawych chmur. Już wtedy, zza
szyby orbitalnej stacji Adracus Prime, oddzielony od serca konfliktu bezpiecznym pasmem
próżni wiedziałem, że będę walczył. Będę walczył o Ziemię.
Ojciec opowiadał mi o początkach. Opowiadał, jak napięcie między rasą Ludzi a Zeverów
rosło, aż w końcu niczym wezbrany wrzód pękło
i rozlało się po naszym małym świecie, na zawsze odmieniając jego oblicze. W roku 2012
wszystko stało się jasne. Ziemia dostała wiadomość, że nie jesteśmy już sami we wszechświecie. Pomniki ego i poczucie bezpieczeństwa
roztrzaskały się w zderzeniu z okrutną rzeczywistością. To był początek nowego świata, ale
dla wielu oznaczał też jego koniec. Całe narody szalały, przywódcy apelowali o spokój, a zewsząd czuć było zapach zbliżającego się konfliktu. Na początku były jeszcze jakieś złudzenia,
ale potem nawet z nich nas odarli. Może i dobrze. Ziemia otrzymała wiadomość, że jesteśmy
nikim, a już na pewno nikim szczególnym. Cała
nasza historia, wynalazki i tradycje narodowe
okazały się być gównem. Jak się dowiedzieliśmy, obserwowano nas bardzo uważnie, tak jak
sumienny rolnik z troską dogląda swojej farmy.
Bo byliśmy niczym innym jak eksperymentem.
Próbą stworzenia czegoś inteligentnego z papki
krwi i tkanek. Na nieszczęście dla Zeverów intelekt obudził w ziemianach świadomość, a ta
już za cholerę nie chciała przyjąć do wiadomości, że czas jej wolności właśnie się skończył.
Wraz z wybuchem pierwszych bomb plazmowych i świstem energetycznych włóczni runęły wszystkie fundamentalne zasady Kościoła.
Nie było już boskich praw, przykazań czy też
zaleceń. Nie było bowiem Boga. Byliśmy dziećmi kosmitów, stworzonymi na użytek zabawy
w nową cywilizację. I na pewno nie byliśmy jedynymi.
Przez dziesiątki lat ludzie wznosili oczy
do gwiazd z pytaniem, czy jesteśmy sami w tym
bezgranicznym świecie. Wielu naukowców XXI
wieku poszukiwało pośród odległych galaktyk
śladów obecności innych inteligentnych ras.
Szukaliśmy tak daleko, a przegapiliśmy wszystko to, co mieliśmy pod nosem.
Zeverowie wcale nie przybyli z daleka. Oni
zawsze tu byli. Setki międzygwiezdnych krążowników wyłoniły się pewnego dnia z wnętrz kraterów ciemnej strony Księżyca, gdzie zeverskie
miasta drążyły swe mroczne korytarze. Gówno
wiedzieliśmy o kosmosie, a nasza technika była
wtedy w powijakach. Tak miało być, Zeverowie
tak właśnie chcieli. Nie ma nic lepszego niż błoga ignorancja.
Oznajmiono nam, że jesteśmy szczęściarzami. Miliony lat temu Zeverowie wybrali na osiedleńczą planetę Marsa, lecz mimo usilnych starań i dokładnych wyliczeń coś poszło nie tak
i wszystko zdechło, zdziesiątkowane przez jakiegoś paskudnego mikroba. Ot, jedno poletko
zamieniło się w ugór, więc spróbowali szczęścia
z Ziemią. Naszą nagrodą było oczywiście służenie Panom Świata, które miało rozpocząć się
od zaraz. I o to rozpętało się prawdziwe piekło.
Skuci kajdanami niewolnictwa, przytłoczeni
możliwościami naszych stwórców nie mieliśmy
szans w bezpośrednim starciu. Ludzki duch
jednak nigdy się nie załamał i po ogromie lat,
dziesiątkach nieudanych powstań i nauce, jaką
wyciągnęliśmy z naszych błędów, udało się obudzić nową republikę. Republikę Tery, zwaną też
ostatnim bastionem ludzkości. To tu pośród pustyń Merkurego i płaskowyżów Wenus wznieśliśmy dumnie sztandary naszej niepodległości.
To tu, korzystając z najnowszych zdobyczy techniki i wynalazków naszych wrogów, pracowaliśmy nad planem kontrataku. Tu szkoliliśmy
naszych żołnierzy, tu żyliśmy i umieraliśmy.
I to tutaj robiliśmy wszystko, aby wyzbyć się
ego i swoich ludzkich słabości, bowiem to one
doprowadziły nas do upadku i okresu niewolnictwa, nazwanego „Czarnym Millennium”.
Jest rok 3015, a nasza wojna wciąż trwa
i zdaje się nie mieć końca. Jestem sierżant Jungar Briggs ze szturmowego oddziału Pustynnych Diabłów i wierzę tylko w to, że tych skurwysynów da się zabić. Da się, bo robię to już
od dawna.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Biała Kozetka
***
Cisza otulająca równinę Beledha miała tylko
uśpić ich czujność. Wraz z pierwszym oddechem
nadchodzącego sztormu powietrze wypełniły
ostre drobiny pustynnego piasku. Soniczna burza zbliżała się z każdą chwilą. Coraz częściej jej
ryk i towarzyszące mu głębokie dudnienie przetaczały się pośród pomarańczowo-czerwonych
chmur.
Briggs z wściekłością splunął na ziemię.
– Srał to pies! – warknął. – Jeszcze tego nam
brakowało.
– To soniczny sztorm? – spytał kapral Wade.
– Taa, doktorku, soniczny demon. – Splunął.
– Że też mi, kurwa, przydzielili taką sierotę jak
ty…
Niewysoki i szczupły kapral z medyków polowych, Paul Wade Pallar wyglądał przy ogromnym, czarnoskórym Briggsie jak zlękniona
mrówka przy rozjuszonym słoniu. Misja ratunkowa w głąb terytorium wroga miała być jego
chrztem bojowym. Z każdym kolejnym spojrzeniem na Wade’a Briggs uświadamiał sobie, że
ten, kto podjął decyzję o ich współpracy, musiał
mieć nierówno pod sufitem. Kapral był świeżo
po studiach i miał za sobą kurs przygotowawczy medycyny bojowej, czyli jak to zwykł mówić
sierżant: „w dupie był i gówno widział”. To nie
mogło się udać. Briggs co jakiś czas zatrzymywał
się i z politowaniem patrzył, jak jego partner niezdarnie brnie w wydmowych zaspach, gubi broń
i zatacza się od koszmarnego upału.
– Spójrz tam, żółtodziobie. – Sierżant wskazał
coś swoim muskularnym łapskiem.
– Co?
– A jajco! Nie mam już do ciebie zdrowia,
matołku. Plączesz mi się pod nogami jak nieporadne szczenię, obiecałem cię zabrać, bo dałeś
słowo, że nadążysz. Nie za mną – przerwał kapralowi, gdy ten otwierał już usta – za pustynią!
Patrz uważnie.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej, ale skupiając wzrok, Wade mógł dostrzec zarys kanionu,
który malował się przed nimi. Na tle pomarańczowego piasku wyglądał jak paskudna, czarna
szrama.
– To tam? To przesmyk Ikara? – spytał kapral,
nie odrywając wzroku od kanionu.
– Uhm, owszem. To tam trzymają cel naszej
misji. Psiona S’hiiru. Jednego z wybawców naszej
rasy – zarechotał.
– Dlaczego kpisz?! – wybuchł niespodziewanie
Wade. -– Przez setki lat mieliśmy dość dowodów
na to, że siła psionów to nasza najpotężniejsza
broń przeciw Zeverom! Mógłbyś się ukorzyć
przed ich potęgą, ale dla takiej kupy mięsa
to na pewno zbyt wiele, co?
Briggs spojrzał w oczy partnera. Odwaga kaprala dziwnym trafem szybko zaczęła się ulatniać. Czarnoskóry sierżant chwycił kaprala
za szyję i zbliżył swoją twarz do jego tak, że Wade
bez trudu dostrzegł, ile Briggs ma zaskórników
na nosie.
– Mógłbym ci tak przyjebać, że zdechłbyś
z głodu w locie. Ale ty nie stanowisz dla mnie wyzwania, a ja szukam już tylko takich, co to mogą
mi sprawić trudności. – Wskazał ręką niknący
w wirującym piasku kanion. – Oni są tam. Ty
jesteś mi potrzebny, mimo wszystko, więc może
zaczniesz szukać wrogów po właściwej stronie
barykady, co, doktorku?
– Eee, sorry.
– Ja ci, kurwa mać, dam sorry… – Rzucił kaprala na piasek. – Rusz dupę, idziemy.
Ledwo skończył, a jego oczy poszerzyły się
jak u dzikiego zwierza, który właśnie zwietrzył
niebezpieczeństwo. Szybkim ruchem ramienia
zdjął przytroczoną do pleców broń.
Wśród huczącego wiatru i piaskowej zawieruchy stary żołnierz dostrzegł przemykające sylwetki. Wysokie, żylaste, o podłużnych czaszkach
zakończonych rogowatymi wypustkami, wewnątrz których jarzyły się trzy pary czerwonych
ślepiów. Lekkie pancerze i energetyczne włócznie nie pozostawiały wątpliwości – skauci.
Briggs dotknął klamry od pasa. Zagwizdało, zabłyszczało i teleporter z Adracus Prime
w mgnieniu oka zmaterializował wokół sierżanta
czerwono-czarny pancerz. XC VibraTron I przeszedł już swoje, ale Briggs kochał te starą puchę
ponad wszystko i za nic nie chciał jej wymienić.
Nim jeszcze pierwsi zeverowscy skauci wyłonili
się z wirującego piasku, Briggs zaryczał jak ranny zwierz i nacisnął spust.
Termiczno-jonowy automat Black Ice zarechotał w stronę nacierających wrogów, dosłownie
rozpuszczając jednego z nich w powietrzu. Ciągła seria rozpalonych jonów rozdawała wrogom
bolesną śmierć. Kilku zginęło od razu. Tych,
co zakradli się od tyłu, powaliła fala uderzeniowa
z impulsowych butów sierżanta. Rozpalona lufa
QFANT.PL - numer 8/11
57
POLECANKI
opowiadanie
Darkaraghel
karabinu huknęła w hełm skaczącego na Briggsa skauta, gruchocząc mu czaszkę i rozchlapując
czarny mózg.
Black Ice ucichł. Wokół leżało sześć drgających trucheł. Sierżant opuścił karabin i przymknął oczy. Spośród szumu wirującego piasku
i zawodzącego wichru Jungar próbował wyłowić
nienaturalne odgłosy. Lekki metaliczny odór, jakim cuchnęła ich biała skóra, śnił mu się po nocach, a syczący oddech i mlaszczące skrzelopłuca,
jakie mieli w miejscu ludzkich żeber, przyprawiał
go o dreszcze. Nigdy by tego nie zapomniał.
Gdzieś piasek przesypał się nierównomiernie,
gdzieś wiatr zatrzymał się na chwilę, uwalniając
ze swych kleszczy nietypowy dźwięk. Sierżant
Pustynnych Diabłów miał lepszy słuch niż nautilus…
Z karabinu bezszelestnie wysunął się czerwony, laserowy bagnet. Briggs upadł na kolano
i gwałtownie obrócił się do tyłu. Zeverski lord
nadział się na ostrze karabinu, zabryzgując twarz
sierżanta fioletową posoką.
Jungar wcisnął spust. Wnętrzności czarnego lorda wyleciały przez plecy, rozchlapując się
na piasku. Ogromny dowódca wrogiej rasy zapiszczał przenikliwie i zawisł bezwładnie na broni. Jego soniczna mieczo-włócznia zgasła i schowała swe śmiercionośne ostrze do niewielkiej,
zdobnej laski.
Briggs splunął na ziemię.
– Wstawaj, co się tak gapisz?! Przed nami długa droga, doktorku.
Przerażony Wade kręcił z niedowierzaniem
głową. Pierwszy raz widział coś takiego.
– Na dziś mam chyba dość wrażeń…
– Nie pierdol, dopiero się rozkręcam.
– Nie wątpię, ale mieliśmy umowę, prawda,
sierżancie Briggs? – ton głosu i grymas na twarzy kaprala zmieniły się diametralnie.
Jungar westchnął tylko głęboko.
– Taa, niech będzie. W końcu umowa, to umowa.
***
Pokój nie należał ani do tych największych, ani
też najwygodniejszych. O dziwo, był też całkiem
biały i miał aż nazbyt miękkie ściany. Briggs nie
cierpiał tego koloru, a tutaj to białe gówno wręcz
paliło go w oczy. Do tego brak świeżego powietrza i zapachu rzezi nie działał na jego steraną
58
wojną duszę zbyt kojąco.
Sierżant wyłożył się wygodnie na skórzanej
kozetce i pociągnął wody z miętą i cytryną.
– Ach, jakże brakuje mi tego cudnego mojito
z wenusjańskich barów u wybrzeży Morza Meleskiego – rozmarzył się.
Podenerwowany Wade pstryknął palcami.
– No, dosyć tego, Johnny. Wracamy do rzeczywistości.
– To jest rzeczywistość, doktorku – odparował tamten agresywnie. – To, w czym ty żyjesz,
to kłamstwo.
– Mieliśmy umowę – kontynuował, gdy sierżant zrobił kwaśny grymas. – Umówiliśmy się
na wyprawy do pańskiego świata w zamian za informacje, sierżancie, pamięta pan?
– Pamiętam, kurwa. Tylko nie mów do mnie
Johnny, matka tak do mnie mówiła, a ona już nie
żyje, zajebały ją te maszkary, więc słowo „Johnny” naprawdę konkretnie mnie wkurwia! OK?!
– Jasne, sierżancie.
– Już lepiej.
– Więc wróćmy do twoich kontaktów z najbliższymi. Z twoją żoną na przykład. Ona i jej
siostra zgodnie twierdzą, że podczas miesięcznej eskapady w północnych kordylierach, jaką
odbyłeś wraz z rodzicami, zdarzył się tragiczny
wypadek, w którym oboje zginęli. Twój ojciec
i twoja matka. Ich śmierć dogłębnie tobą wstrząsnęła, a niemożność uratowania ich, gdy staczali
się w przepaść, mogła wywołać u ciebie wstrząs,
który zaowocował w pełni rozwiniętą psychozą.
– Weź sobie schowaj te gadki w buty, Wade,
mam klepki na swoim miejscu. Moją matkę rozerwały na strzępy te maszkary, już ci mówiłem
setki razy! A ojciec… ehh… wiesz dobrze, że był
pilotem. Eskadra Biały Piorun, major międzygwiezdnej floty z kilkoma odznaczeniami, do czasu, aż wpadli w zasadzkę urządzoną przez tych
skurwieli.
– Hmmm. A co powiesz na temat białego koloru?
– Spierdalaj. Zabierz mnie do mojej kwatery.
– Do izolatki chciałeś powiedzieć? Johnny, od kilku lat jesteś w szpitalu. Zdajesz sobie
w ogóle z tego sprawę?
– Szpitale, jakie pamiętam, to te na stacji Adracus Prime. Rzadko tam bywałem, tylko raz,
jak nie dało się zacerować domowym sposobem
tych paskudnych ran po cięciach energetycznym
szponem.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Biała Kozetka
– Który mamy rok, Johnny?
– Bury, wypierdalaj.
W interkomie przy drzwiach zabrzęczał metaliczny, kobiecy głos.
– Doktorze Wade, pańska żona prosi, aby odebrał pan córkę z lekcji tańca, jak będzie pan jechać do domu. Ona niestety nie jest w stanie się
wyrobić przed wieczornym spotkaniem.
– Dobrze, proszę przekazać, że już jadę. Muszę się zbierać – dodał, odwracając się do pacjenta – jutro dokończymy, sierżancie.
– Kurewsko będę tęsknić, powiem ci.
Wade pokiwał z politowaniem głową.
– Ehh, sierżancie, sierżancie. Niech mi pan
powie, zanim został pan sierżantem, to przecież
był pan cywilem. Podobno żył pan ze swoją żoną
tu na ziemi w Seattle. Monica podobno bardzo
lubiła pańską pracę, przypomni mi pan, co pan
wtedy robił?
– No, wiesz…te, no, interesy.
– Aha, ale jakie?
– No różne.
– Aha, a gdzie?
– No, stary, wszędzie, jak to interesy.
– A coś bliżej?
– Sam wiesz, jak to jest z interesami, robisz,
co możesz, żeby utrzymać się na powierzchni,
więc raz to, raz tamto.
– Tak, oczywiście, a coś konkretniej?
– Najróżniejsze rzeczy.
– Znaczy, takie drobne sprawy, tak?
– Niekoniecznie, zależy co i dla kogo, drobne,
średnie, no i poważne biznesy też się kręciło.
– A tak, jasne, a dla kogo pan pracował, sierżancie?
– Dla wielu osób.
– A może pan pamięta jakąś taką osobę?
– Chłopie, weź ty się palnij w łeb, a kto by ich
wszystkich spamiętał!
– Monica twierdziła, że zniknął pan z domu
na blisko dwa lata, po czym odnaleziono pana
w Europie.
– No jasne, pracowałem już wtedy dla rządu,
to jest dla wojska.
– Czyli już nie był pan cywilem?
– Wtedy nie.
– A wcześniej?
– Wcześniej tak.
– Kiedy to było?
– No, jakiś czas temu, sam wiesz, sierżantem
jestem już od dawna.
– Czyli w Europie był pan na misji?
– Jasne.
– Wojskowej?
– I tak, i nie.
– Więc cywilnej?
– Niedokładnie.
– A co pan dokładnie robił, panie Briggs?
– Sam wiesz, różne bajery, drobiażdżki, to tu,
to tam. Różności.
Doktor Paul Wade miał już dość. Serdecznie
dość. Zdawkowo pożegnał się z pacjentem i wyszedł, zamykając za sobą miękko obite drzwi. Polecił strażnikowi zamknąć pacjenta i skierował
się do szatni.
Za oknem padał zimny wrześniowy deszcz. Tu
w Seattle zawsze leje. Postawił na sztorc kołnierz
płaszcza, założył kapelusz i zabrał parasol. Już
miał wychodzić, coś go jednak tknęło.
Drzwi do białego pokoju z kozetką znów stanęły otworem.
– Wiedziałem, że zaraz wrócisz, maszkaro –
warknął Briggs.
Wade uśmiechnął się pod nosem.
– Nie odpowiedział mi pan. Który mamy rok,
sierżancie?
– Przecież ci mówiłem. Od cholery razy. Trzy
tysiące piętnasty.
– Jest rok dwa tysiące jedenasty sierżancie. –
Doktor pomachał pacjentowi dzisiejszą gazetą.
– A na horyzoncie nie ma żadnych zeverskich
statków.
– Taa, wierzę, bo muszę. Spierdalaj – warknął,
pokazując doktorowi środkowy palec.
Gdy przekręcał się na kozetce, coś rzuciło mu
się w oczy. Zdobna laska…
Briggs zawył i rzucił się na zdezorientowanego lekarza. Seria ciosów zwaliła z nóg młodego
terapeutę.
– Tyyy skurrrwielu, wykradasz dla nich informacje! Jebany agencie, zapierdolę cię na śmierć,
kurwa!!! – wrzeszczał, miażdżąc przerażonego
doktora drzwiami. – Krwiii!!! Zeverskiej krwiii!!
Zdrajco, umrzesz!
Trzask paralizatora, łoskot zwalającego się
ciała i chrupot zakładanych kajdanek. To usłyszał poturbowany Wade, gdy strażnicy podnosili
go z ziemi.
– Nic panu nie jest, Paul?
– Nie, wszystko OK.
– Zwariował chyba, co mu się stało? Nie kwa-
QFANT.PL - numer 8/11
59
POLECANKI
opowiadanie
Darkaraghel
lifikował go pan jako niebezpiecznego.
– Każdy dzień przynosi coś nowego. – Wade
wzruszył ramionami i poprawił zgniecione okulary, w których popękały szkła. – Pięknie, kurwa.
Strażnik wstydliwie zarechotał.
– Dobra tam. – Machnął ręką Wade. – Śmiejcie się, ale jego do izolatki i zaraz przepiszę mu
nową dawkę leków. Trzeba go będzie odizolować
na stałe, taka sytuacja nie może się powtórzyć.
***
W gabinecie Paula Wade’a paliło się skąpe światło. Był już spóźniony, ale nim wyjedzie
po córkę, chciał koniecznie wykonać jeszcze jeden telefon.
– Dobry wieczór, pani Moniko – jego głos
stał się ciepły i współczujący. – Mieliśmy kolejny atak…Tak…Bardzo mi przykro…Cyklofrenia
pani męża znacznie się pogłębiła w ciągu ostatniego roku… Proszę mi wierzyć, że nie jestem
zwolennikiem takich metod… Zrobiłem, co się
da… Jako lekarz tak uważam… Tak… oczywiście,
proszę to przemyśleć, nie musi się pani spieszyć…
Wiem, że to straszna decyzja… Tak… nazywa się
lobotomia… To jedyne wyjście… Proszę przyjąć
wyrazy ubolewania… Dobranoc.
Lampka zgasła. W ciemnym korytarzu prowadzącym do wyjścia na podziemny parking słychać było tylko echo obcasów i stukot zdobnej,
drewnianej laski.
Na zewnątrz było chłodno i cicho. Ulewa ustąpiła lekkiej mżawce, której nie można było już
nazwać deszczem.
Na parkingu było chłodno i cicho. Wade
wsiadł do auta, i zaczął wsłuchiwać się w muzykę
deszczu dzwoniącego o karoserię. Prawą dłonią
gładził położoną na fotelu laskę i jej liczne, dziwne zdobienia.
– Prawie nas odkryli, co? – zagadnął do drewnianego przedmiotu i przebiegle się uśmiechnął,
gdy po żłobieniach przebiegło zielonkawe światło. Dr Paul Wade spojrzał na świecący na niebie księżyc. – Kolejny wizjoner unieszkodliwiony.
Już niedługo nadejdzie czas. Nasz czas, moi bracia…Do zobaczenia. – rzekł, a jego oczy zabłysły
upiorną czerwienią.
Biały lexus ruszył z piskiem opon w stronę
rozświetlonego centrum.
Ernest Dziedzic
60
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
8ZEBXOJDUXP
W almanachu m.in. nowela Teda Chianga,
Iana McDonalda, Iana R. MacLeoda, Johna Scalziego
Charlesa Strossa.
Teksty Kroków nagradzane Hugo, Nebulą, Locusem,
World Fantasy, Sturgeonem
XXXTPMBSJTOFUQM
Projekt: Tadeusz Meszko
QPMFDB
Sławomir Zieliński
POLECANKI
opowiadanie
Sławomir Zieliński
62
Homo Infectus
N
ajgorsze zawsze jest przebudzenie. Gdy
ciało z trudem dochodzi do siebie, umysł
nadal walczy strzępami snu z jawą i ostatecznie przegrywa, jak zwykle zresztą. Otwieram
więc oczy leniwie, bez pośpiechu. Należy wstać,
a tu przenikliwe i obezwładniające zimno. „Cholerny niedobór surowców!”. Dżdżysty, ponury
poranek wita mnie jak zwykle tym samym: powiewem beznadziei. Już dawno przestałem odczuwać zniechęcające poczucie pustki, jakie wypełniło nas po wojnie. Zdawaliśmy sobie sprawę
z tego, że wrogów już nie ma, a co za tym idzie
nie ma żadnej nadziei, a każdy poranek będzie
taki sam. A w dodatku przerywany uporczywym,
tępym i dudniącym w każdym atomie egzystencji: Rrrummmp!
Najtrudniej wyjść spod ciepłej kołdry. Zetknięcie się z chłodem otoczenia zniechęca, ale
konieczność to konieczność. Słabe światło energooszczędnej żarówki stara się zapewnić równowagę pomiędzy nocą a mrocznym dniem. Cienka poranna kawa grzęźnie w ustach. Rzut okiem
za okno: znowu mży. Depresja to tutaj stan normalności. Pół wieku po zwycięstwie nad „cywilizacją kapitalizmu” odczuwamy przygnębiający
brak wroga. Jazda metrem bywa uspokajająca.
Człowieka nie zajmuje to, co dookoła, bo nic nie
widać. Można zaryzykować i pogrążyć się w rozmyślaniach, w ślepej wędrówce po najciemniejszych zakamarkach swego bytu. A cały rytm
dnia w takt dudniącego zewsząd, przenikającego niepostrzeżenie, rytmu pracy kafarów: Rrrrummmp! Rrrrummmp!
Wnętrze metra jest słabo oświetlone – oszczędności w energii nałożone na ludność cywilną
obowiązują wszędzie i wszystkich! Brudne szyby
przesłaniają wnętrze ziemi – tej ziemi. Wyciągam
gazetę, która w dotyku przypomina papier toaletowy. W prasie jak zwykle to samo: ograniczenia,
nowelizacje, przepisy i aktualizacje dotyczące stanu wykopalisk oraz badań nad „źródłami” energii
alternatywnej. Całość w duchu apelu o oszczędności! Paradoksalnie wygląda to tak, że tracimy
resztki zasobów energetycznych do ożywienia
potencjalnego „źródła” nowej energii, chociaż
nie ma pewności, czy owo źródło nie okaże się,
jak podejrzewają niektórzy naukowcy, plazmatycznym lejem? Natężenie energii skumulowanej
w próbach „udomowienia” wszędobylskich kwarków mogło okazać się niebezpieczne. Trzeba
było wryć się na odpowiednią głębokość w ziemię, potem ustawić tam „łapkę” i czekać. Gdyby udało się uwięzić kwarka, choć na ułamek
nanosekundy spowolnić jego pęd, wówczas magneton zassałby go do siebie w akcelerator i…..
strach pomyśleć. Jeden biedny, schwytany kwark
mógł, hipotetycznie, zamienić akcelerator w jedną wielką czarną dziurę. Hipotetycznie, bo gdyby
się nie wymknął – co było mało prawdopodobne
i tu tkwił problem – tylko pozostał w magnetonie, wówczas wyprodukowana przezeń energia
spaliłaby rdzenie. Skoro marny rozszczepiony
atom zniszczył kawał świata, to strach pomyśleć,
co mógłby kwark? W efekcie materia stałaby się
energochłonną plazmą, gorącą niczym słońce
zapadające się w sobie. Pod Warszawą powstałaby czarna dziura i po chwili zwaliłaby się nam
na głowy cała ludzkość.
Wolę czarne dziury w moich snach.
Jadąc metrem możemy w miarę swobodnie
myśleć. Przepływ energii metra zakłóca sygnał przekaźników wbudowanych w nasze ciała.
W dniu naszych narodzin władza wmontowuje
każdemu Infix – mikroskopijne nanoprzekaźniki krążące w płynie rdzeniowym, które sterują
funkcjami życiowymi strzegąc właściwego poziomu radiacji. W rzeczywistości służyły do kontroli
całego układu nerwowego. Wszyscy określali je
potocznie mianem wszczepki. Przestaliśmy być
Homo Sapiens, a zaczęliśmy być Homo Infectus.
Wychodzę z metra i zmuszam się, by przestać
myśleć. Gdy działają Infix i Sprzęgło, jesteśmy
online. Sprzęgło jest neutralnym łącznikiem pomiędzy naszymi impulsami mózgowymi a władzą. Ono odczytuje i interpretuje nasze myśli.
Robi to szybciej, niż my sami i władza. Możliwe nawet, że jest odpowiedzialne za nasze myśli.
Na zasadzie „kontrolowanego odbicia”. Uporczywe dudnienie z każdym stopniem pokonywanych
mozolnie schodów jest coraz intensywniejsze.
Rozglądam się dookoła: ciągnące się po horyzont betonowe łąki, w których przeglądają się
błotniste chmury.
– Witaj, Igor? – delikatny, choć stanowczy
i władczy głos sprowadza mnie do rzeczywistości. – Dlaczego się nie odezwałeś? Wczoraj wieczorem byłam taka samotna….
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Homo Infectus
– Nadja….! – jak zwykle zatyka mi dech.
Wysoki Komisarz Łączności Republik Związku z Moskwy. Mieszka w kwadrancie notabli, daleko stąd. Śliczna blondynka o nogach do samej
ziemi, jędrnych piersiach i wspaniałym tyłeczku,
która – nie wiedzieć czemu – upatrzyła sobie właśnie mnie! „Upatrzyła” to trafne sformułowanie,
gdyż wobec tych z Moskwy jesteśmy poddanymi.
A ona nie mogła się nudzić! Często powtarzała,
że lubi tę naszą romantyczną, chwiejną naturę.
– Wybacz – Rrrrummmp! – ale – Rrrrummmp!
– byłem potwornie zmęczony. Musiałem decyfrować jakieś dziwne przekazy z eteru. Kompletnie
bezsensowna robota.
– Co mówisz!? Nie słyszę przez te cholerne
kafary! Mów głośniej! – Nachyliła się ku mojej
twarzy i z miejsca uderzył mnie jej niespotykany,
elektryzujący zapach.
– Może mi powiesz, co tu znowu robią? – krzyknąłem jej do ucha, nieco za głośno, bo skrzywiła
usta i cofnęła się. No tak, brak mi tej wyrafinowanej delikatności sybaryty. Nie odpowiedziała.
Tuż po wyjściu z tunelu metra każdego powala i przytłacza piętrzący się aż po gęste, błotniste
chmury, gmach Rządu. Monstrualny budynek,
na którego powierzchni w gładkiej poświacie
przeglądają się bezkarnie brudne chmury – nasze dzieło! Uzupełnieniem krajobrazu są masywne rusztowania kafarów, dźwigające gigantyczne
kliny, unoszone ogromnymi pokładami energii
ku górze i spuszczane z impetem w dół! Dziurawiły Ziemię z maniakalnym uporem, jakby chciały
sięgnąć samego jądra i wyrwać z jej wnętrzności
to, co jeszcze posiada cennego.
Nasza historia była prosta. Tuż po pokonaniu
Hitlera alianci uderzyli na bolszewików, uprzedzając tym samym ich atak. Na nieszczęście
agresorów Rosjanie też mieli bombę atomową.
Ponieważ nie zdążyli jej przetestować w Kazachstanie, zrobili to na terytorium wielu krajów, których nazw nikt już nie pamięta. W jednej chwili
ogromny pas Europy Zachodniej zamienił się
w pokrytą popiołem pustynię. Wyspy Brytyjskie
zaś stały się odizolowanym miejscem, gdzie, niczym na Galapagos, zdewoluowały człekotwory
– wsteczne gatunki humanoidalnych.
Na wschodzie Amerykanie szybko podpisali
z Japonią i Chinami pokój na warunkach sprzed
wybuchu konfliktu. Europa przestała istnieć,
a wraz z nią prawie siedemset milionów ludzi.
Na Dalekim Wschodzie zginął prawie miliard.
Afryka umarła z głodu i nikt się nią już więcej
nie przejmował. W obawie przed radioaktywną
chmurą klimatolodzy rozpostarli nad naszymi
głowami niczym dywan, gęste i chłonne kłęby
pary radiożerczej. Miała nas uchronić przed
śmiercionośnymi skutkami wojny atomowej.
Udało się kosztem widoku nieba. Teraz nikt
o nim już nie pamiętał.
– Tędy! – Nadja złapała mnie pod rękę i pociągnęła za sobą w kierunku stojącego obok samochodu. Nie potrafiłem się jej oprzeć i podążyłem
pokornie za towarzyszką, choć siedziba Rządu
była widoczna zewsząd. Pojazd jechał w nieznanym mi kierunku. Kątem oka obserwowałem
zmieniający się krajobraz. Gdzieś na marginesie
świadomości kołatała się myśl, że powinienem
iść do pracy, ale niespecjalnie mnie to obchodziło. Nadja mogła usprawiedliwić moją nieobecność na tysiące sposobów.
– Dokąd jedziemy? – zapytałem po chwili bez przekonania. Zauważyłem, że jechaliśmy
tunelem. Nie znałem tej trasy. Nadja poczęstowała mnie papierosem z ekskluzywnego, afgańskiego tytoniu. Nagle uszy odmówiły posłuszeństwa. Na krótką chwilę ciemność przerodziła się
w oszałamiającą jasność, by po chwili na powrót
zapaść się w mroku. A potem głuchy, stłumiony
jęk. Jakby ziemia westchnęła z rozpaczą, wydając z siebie ostatnie tchnienie. Potem pustka i cisza. Zmysły igrały z moim mózgiem. Czułem, że
przestaję być sobą.
***
Oddychałem głęboko i ciężko. Krew pulsowała w skroniach, a na plecy wystąpiły krople potu.
Słyszałem jedynie przyspieszone dudnienie własnego serca. Po chwili poczułem na policzku metaliczny chłód posadzki, na której leżałem. Uniosłem się na rekach i uklęknąłem, przykładając
dłoń do podłogi i badając jej dziwną strukturę.
Metal, a jednak nie metal. Kładę się na powrót,
przylegając całym ciałem do podłoża. Uspokajam
oddech, czując przyjemny chłód. Z błogiego stanu odrętwienia wyrywa mnie trzask. Jakby ktoś
otwierał dawno nieużywany zamek. Jasny prześwit rozszerza się a na jego tle majaczy postać.
Zbliża się, schyla i podaje mi dłoń.
– Witaj, Igor. Czekaliśmy na ciebie.
– Ale ja do nikogo się nie wybierałem – jęknąłem żałośnie – jechałem do pracy! Kim jesteś?
QFANT.PL - numer 8/11
63
POLECANKI
opowiadanie
Sławomir Zieliński
64
– Nazywam się Ka`i – Dopiero po chwili dociera do mnie, jak dziwnie brzmi jego głos. Spółgłoski gardłowe jakieś takie za bardzo gardłowe.
– Chodź ze mną!
Idziemy ciemnym korytarzem. Ściany pulsują delikatnym światłem, a niewielki obłok skrywający się pod jej powierzchnią podąża za mną
na wysokości twarzy. Mam wrażenie, jakby ktoś
uważnie obserwował mnie z drugiej strony. Przecieram kąciki oczu i podążam za Ka`iem. Jest
ubrany w białą, bawełnianą koszulę i takież luźne
spodnie. Blada, niemal biała skóra i jasne włosy.
Idzie spokojnie, zdaje się, że płynie. Chcę zapytać, dokąd idziemy.
– Dowiesz się – uprzedza mnie krótko i zdecydowanie.
Nagłe, choć delikatne drżenie pod stopami
sprowadza na twarz Ka`ia ledwie dostrzegalny
strach, który stara się przede mną ukryć. Wiem,
jak wyglądają oczy kogoś, kto się boi. Szkolili nas
na ten temat w Departamencie. Ka`i przyspieszył kroku.
– Pewnie zastanawiasz się, gdzie jesteś? – Pyta
po chwili krępującego milczenia.
– Tak, byłbym wdzięczny, gdybyś mi to wyjaśnił.
– Tak, jak ty jesteśmy ludźmi, tylko z troszkę
innych czasów – zaczyna dobrotliwie. Odnoszę
wrażenie, że rozmawia jak z idiotą.
– To są jakieś inne czasy? Przepraszam, ale już
przestaję rozumieć. Przeniosłem się w czasie?
– Szczegóły poznasz później. Powinieneś wiedzieć, że niedługo wrócisz do swojego dawnego
życia.
– Jak to…dawnego?
– Tamto chwilowo zostawiłeś. Tutaj obowiązuje nieco inny czas. Można rzec, że równoległy
do twojego, chociaż to stwierdzenie nie oddaje
istoty sprawy. Choć stosujemy inną rachubę,
to w rzeczywistości jesteśmy tacy sami, tyle, że
wyprzedzamy was o jakieś dwadzieścia pięć tysięcy lat. Poszliśmy innym wariantem rozwoju,
i zaczęliśmy nieco wcześniej od was.
– Nieco? – Nie udaję już ani zdumienia, ani
bezradności.
– Czas nie ma tu znaczenia. Ważniejsze, że nie
popełniliśmy tych błędów, co wy.
Błędów. Delikatnie powiedziane!
– Inne dziedzictwo genetyczne, chociaż należymy do tego samego gatunku i mamy wspólną
historię. Przynajmniej do pewnego momentu.
– Więc jak to możliwe, że dzieli nas taki szmat
czasu?
Nie odpowiedział. Idziemy dalej w absolutnej
ciszy. Niekończące się korytarze, pulsujące światło i stan absolutnego odprężenia, towarzyszący
mi od chwili przebudzenia. Gdziekolwiek byłem,
kontrastowało to z moją Warszawą. Stanęliśmy
przed ścianą. Ka`i uniósł lewą dłoń i kolejne niewidzialne drzwi ukazały mi moją „Przestrzeń”.
– Wejdźmy.
Puste owalne pomieszczenie. Sterylnie czyste
i jasne. Żadnych okien. Czyżby coś ukrywali?
– Spędzisz tu trochę czasu, Igor. Więc pomyśl sobie, jak chciałbyś, aby wyglądała twoja
Przestrzeń. Jest synapsycznie zsynchronizowana
z twoją wyobraźnią. Cokolwiek sobie wymyślisz,
ona to zracjonalizuje.
– Jedyne obrazy, jakie mam w głowie to….
moja Warszawa.
– Rozumiem, że nie chciałbyś do niej wracać,
przynajmniej teraz. Masz do wyboru kilka opcjonalnych racjonalizacji. Oto one.
Przeglądam zmieniające się co kilkanaście sekund rzeczywistości. W końcu otumaniony decyduję się na otoczenie w stylu Zen, cokolwiek
by to miało znaczyć. Chatka na skraju jeziora,
a w tle góry i to, czego dotąd nie było mi dane
widzieć – słońce i bezchmurne niebo. Siadamy
na drewnianej ławeczce pod chatą.
– Zapewne masz wiele pytań. Od czego chcesz
zacząć?
W oddali słyszę śpiew ptaków, po niebie sunie leniwie stado żurawi. Lekki wietrzyk porusza
drzewami. Czy muszę cokolwiek wiedzieć? Tyle,
że to, co widzę, nie jest prawdziwe. Ale czy to,
co widzę na co dzień, czyż też oddaje istotę rzeczywistości?
– Skąd ta różnica czasowa? – pytam jakby
od niechcenia, wciągając głęboko w płuca krystalicznie czyste powietrze. Nawet bryza jest tu
odczuwalna. Niesamowicie realny program.
– Co wiesz o początkach ludzkości?
– Najstarsze szczątki homo sapiens odkryto
w Gruzji. Jakieś sto tysięcy lat temu. Potem długo
nic się nie działo, aż jakieś czterdzieści tysięcy
lat temu człowiek pojawił się w Europie. Reszta
to już nieustanna walka o przeżycie z humanoidami zastanymi na kontynencie.
Ka`i pokiwał głową z uśmiechem. Dopiero teraz mogłem mu się przyjrzeć uważniej. Skóra
na twarzy idealnie gładka, biała, a pod nią led-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Homo Infectus
wie dostrzegalne żyłki. Delikatny, lekko zadarty
nos i wąska broda. Przypominał zniewieściałego
chłopca. Gdy na mnie patrzył, w jego oliwkowych
oczach tliła się jakaś niemoc, rezygnacja i rozczarowanie. Żadnego błysku, żadnych emocji.
– Co do dziejów Europy, to mniej więcej się
zgadza. Straciliście naprawdę wiele lat na to, aby
zdobyć hegemonię i wyprzeć, a potem zniszczyć
inne gatunki. Robicie to zresztą do dziś.
Przytaknąłem, obserwując rybaka na łódce
zarzucającego w oddali sieci. Po co to robił?
– Tyle tysięcy lat walki i agresji uczyniło z was
żądne krwi i mordu drapieżniki. Takiego dziedzictwa nie sposób się pozbyć. Pierwszy homo
sapiens pojawił się w południowej Afryce sto
trzydzieści tysięcy lat temu.
– Gdyby wujaszek Stalin pochodził z Afryki,
to też by nas tak uczono – zażartowałem niby
od niechcenia.
– Dość szybko zaczął się rozwijać, doskonaląc własną kulturę, wolny od walki i polowania.
Pierwsza cywilizacja powstała już sześćdziesiąt
pięć tysięcy lat przed waszą erą. Pojawiły się
pierwsze wierzenia i język, który stał się kamieniem milowym. Dla porównania, wy od wynalezienia pisma do bomby atomowej potrzebowaliście jakieś pięć tysięcy lat. Zobacz, ile mieliśmy
my! Po kilku tysiącach lat ludzie postanowili zasiedlić inne kontynenty. Australię, Azję południową i Amerykę Środkową.
– Tam, gdzie nie było epoki lodowcowej –
wtrąciłem, pusto wpatrując się w bezcelową pracę rybaka. Chciałem doń krzyknąć, że tu nie ma
ryb! Ka`i przytaknął.
– W chwili, gdy wy zakładaliście pierwsze
osady na Bliskim Wschodzie, my wysyłaliśmy
już statki załogowe w odległe galaktyki. Eksplorowaliśmy wszechświat, pozostając przed wami
w ukryciu.
– Skąd ta dysproporcja w rozwoju?
– Istnieje wiele podgatunków homo sapiens,
a wy jesteście stosunkowo najmłodszym. I zapewne, patrząc na to, co robicie, dość szybko
znikniecie z powierzchni ziemi. Jeśli nie zabijecie się sami, to wkrótce nie będziecie mieli gdzie
spokojnie żyć.
Kamil Dolik
QFANT.PL - numer 8/11
65
POLECANKI
opowiadanie
Sławomir Zieliński
– I tu zapewne dochodzimy do jakiegoś sedna? – z rozbawieniem spojrzałem mu w oczy.
Ka`i uniósł brwi w geście lekkiego zdumienia.
Chyba miał dość mojego narastającego odrętwienia. Ale zdawało mi się, że je rozumiał. W końcu
wiedział dużo więcej niż ja.
– Komputer może wyjaśnić ci szczegóły. Zawsze, gdy będziesz mnie potrzebował, zjawię się.
A teraz do zobaczenia.
Gdy odszedł, próbowałem skupić się na tym,
co powiedział. Zawsze zastanawiało mnie, skąd
u ludów starożytnych ta zdumiewająca zbieżność
w rozwoju i pojawieniu się religii kosmologicznych? No i mityczna Atlantyda? Czyżby tak naprawdę ludzie oddawali cześć ludziom?
– Komputer… – odzywam się niepewnie, wątpiąc w swój zdrowy rozsądek. – Proszę zlokalizować moje położenie.
– Względem czego, Igorze? Sprecyzuj, proszę,
swoją komendę.
– Gdzie ja do cholery jestem? – udaję, że puszczają mi nerwy.
– Zważywszy na twoją sytuację, Igorze, lepiej,
żebyś tego nie wiedział.
Cholera! To wiedzą, co dla mnie lepsze? Jakbym był ubezwłasnowolniony! Ale się nie poddaję.
– Jaki mamy dziś dzień?
Znowu drżenie pod stopami. Rozglądam się
dookoła i dostrzegam delikatne wibracje w strukturze hologramu. Barwy falują i rozpływają się
w bieli. Woda na jeziorze układa się w koncentryczne kręgi.
– Jakiego cyklu? – Pytanie komputera ostatecznie pozbawia mnie złudzeń. Niczego się nie
dowiem. Cholerna sztuczna inteligencja.
– Nieważne – macham ręką, podnosząc się
z ławeczki. Wchodzę do chaty, kładę się na materacu i zasypiam błogim snem.
***
– Wstań, Igorze!
Otwieram oczy i widzę nad sobą pochyloną
postać Kai`a. W jego oczach dostrzegam niepokój. Przestępuje z nogi na nogę, jakby się niecierpliwił. Nie ponagla mnie jednak, zapewne
z wrodzonej grzeczności.
– Dokąd teraz?
– Należy wyjaśnić ci kilka spraw i wytłumaczyć, do czego jesteś potrzebny.
66
– A skąd przeświadczenie, że jestem skory
do pomocy? – pytam nieco przewrotnie.
Ka`i odwraca się do mnie i wbijając we mnie
lodowate spojrzenie pozbawia mnie wszelkich
argumentów: „Bo chcesz wrócić do domu”.
Znowu drżenie. Tym razem bardziej odczuwalne. Ka`i wychodzi z Przestrzeni na zewnątrz.
Ja za nim. Znowu odnoszę wrażenie, że zza tych
ścian coś mnie obserwuje. Tylko co?
Kolejne niewidzialne drzwi. Tym razem pomieszczenie przypomina gabinet dentystyczny.
Ka`i wskazuje mi fotel. Siadam niepewnie. Z sufitu wyłania się coś, co przypomina wojskowy
hełm.
– Załóż to – mówi Ka`i, podchodząc do stojącej w kącie konsoli.
A co mi tam. Zakładam hełm i od razu żałuję.
Całym ciałem wstrząsa przenikliwy i lodowaty
dreszcz. Brak powietrza sprawia, że odczuwam,
jakby coś wypruwało mi płuca na zewnątrz.
– Spokojnie, to potrwa tylko chwilkę – słyszę
w uszach głos Kai`a. Wcale jednak nie czuję się
lepiej. Zaraz rozerwie mi klatkę piersiową…. Potem cichy jęk. Już nie wiem, czy mój. I cisza.
– Uciekaj!!! – Nagły krzyk rozsadza czaszkę.
Serce wali jak oszalałe. Ledwie łapię oddech.
Ale czy to ja? Brak jakiejkolwiek identyfikacji
z kimkolwiek. Trzask tuż nad głową wyrywa
z chwilowego otumanienia. Rozglądam się nerwowo. Dookoła drzewa i śnieg. Kolejny trzask
i spory kamień uderza w głowę. Masuję czubek
głowy i na dłoni widzę krew. Znowu ból, tym razem w piersi. Zza drzewa wyłania się dziwna postać. We włochatej dłoni dzierży maczugę. Unosi
ją i zbliża się. Teraz, niejako instynktownie, już
wiem, co znaczy: uciekaj. Biegnę jak najszybciej
przed siebie. Gałęzie ranią twarz, ale tego nie czuję. Coś pcha do przodu, każe przyśpieszać. Walczyć o życie. Za sobą słyszę chrapliwy oddech.
– Skacz! – Głos znajomy, dobywający się
z okolic podwzgórza. Nadja?
Znowu cisza i ciemność. Spadam w otchłań.
Brak gruntu pod nogami. Ale już dociera do mnie,
że jestem sobą. Czy aby nie za późno?
– Wszystko w porządku? – Ka`i zdejmuje mi
z głowy hełm i przygląda się z uwaga. Na jego
twarzy daje się wyczytać grymas troski. Kiwam
głową oszołomiony. Przecieram oczy.
– Mały test – uprzedza. – Sprawdzaliśmy, czy
wszystko z tobą w porządku. Możesz już wstać –
mówi, odwracając się w moją stronę. Przygląda
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Homo Infectus
mi się z pewnym podziwem. – Możesz odejść.
Wracając do Przestrzeni rozmyślam nad tym,
co mnie spotkało. Dam sobie rękę uciąć, że to był
głos Nadji. Ale przecież nie jestem w Warszawie.
Drgania, które powtarzają się coraz częściej,
nie są skutkiem pracy kafarów. To niezawodne
i wszechobecne: Rrruuuummmp! zna przecież
każda komórka mojego ciała.
– Jesteś na miejscu – głos komputera wyrywa mnie z zamyślenia. Drzwi rozsuwają się bezgłośnie. Spokój przerywa dziwne trzeszczenie.
Rozglądam się za jego źródłem, ale już po chwili
dociera do mnie, że to w mojej głowie.
– Igor…. – nie da się ukryć. To głos Nadji!
– Wszczepka! Zapomnieli o wszczepce!
– Tak, zapomnieli, Igor. A raczej nie wiedzą,
że to nasze urządzenie. Musisz wytrwać jeszcze
trochę.
– Jak to…. Gdzie ja do kurwy nędzy jestem?
– Daleko – Nadja stara się być spokojna, ale
nie jest. Wiem, kiedy jest zdenerwowana. – Jak
dobrze, że namierzyliśmy twój sygnał. Nie uwierzysz, gdzie jesteś i kto cię przetrzymuje! Według
ustaleń Departamentu to ludzie, tyle, że z innych
czasów. Starsi od nas. I chyba pozbawieni adrenaliny. Ale poziom rozwoju ich technologii jest niewyobrażalny. Gdyby udało się co nieco od nich
zapożyczyć. Igor, musisz nam pomóc! To dla nas
ogromna szansa.
– Czegoś ode mnie chcą?
– Pewnie się tego nie dowiemy, ale dopóki
działa wszczepka, Sprzęgło odczytuje wszystkie
twoje bodźce. Musisz wytrwać jak najdłużej.
– Czy to ty kazałaś mi…. Uciekać?
– Tak. Właśnie analizujemy ich eksperyment.
– Eksperyment? Nadjo, dlaczego akurat ja?
***
– Wstań, Igorze. Chyba już pora, żebyś dowiedział się więcej.
– To nie wiem jeszcze wszystkiego? – parskam
ironicznie.
– Chodźmy. Nie czas na złośliwości.
Idziemy. Drżenia znowu zwiększyły natężenie i częstotliwość. Jest też więcej ludzi. Wszyscy
w białych szatach, łysi albo blondyni. Kolejne
niewidzialne drzwi rozsuwają się, a ja przecieram
oczy ze zdumienia. Nogi uginają się pode mną.
Ka`i popycha delikatnie mnie do środka.
Z naprzeciwka pędzi w moją stronę ogrom-
na, jasna niczym słońce kula, która rozbłyskuje jednak na czymś, co przypomina pole siłowe.
Odczuwam drżenie i…. już wszystko wiem. Gdy
błysk gaśnie, dostrzegam źródło, skąd wystrzelono to coś, zapewne pocisk. Unoszę palec wskazujący przed siebie patrząc jednocześnie pytająco
na Ka`ia.
– To Australijczycy – mówi oschle.
To, co widzę, przechodzi moje pojęcie. Jesteśmy chyba na orbicie Saturna. Znam zdjęcia
planety zrobione przed kilku laty przez pierwszą
sondę radziecką. Ale to, co przed chwilą do nas
wypaliło, w niczym nie przypomina Sputnika.
– To nieco wcześniejsi Australijczycy i bynajmniej nie znani ci aborygeni. To raczej Australijczycy współcześni nam, a właściwie to… coś,
jak u was kuzyni. Tyle, że trochę wściekli na nas.
Zaraz znowu wypalą.
– Rodzinna kłótnia? – staram się żartować. –
Więc dlaczego nie odpowiecie ogniem czy czymś
tam? Chyba macie odpowiednią technologię?
– Owszem, mamy – Ka`i dotyka delikatnie
przycisków na konsoli i po chwili przede mną
pojawia się kolejny ekran. Widać na nim asteroidę, która zmierza ku nam. – Schowamy się
za nią – tłumaczy. – Jak wiesz, agresja nie leży
w naszej naturze.
– Więc dlaczego oni atakują? Przecież są waszymi kuzynami?
– W trakcie swej wędrówki na północ Afryki i potem poprzez Azję musieli pokonać wiele
niebezpieczeństw. Wykształciły się więc u nich
odpowiednie geny związane z walką i przetrwaniem. A my…. – zamyślił się, pokazując mi jednocześnie palcem asteroidę – nie musieliśmy się
przed nikim bronić przez dziesiątki tysięcy lat.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – nie
przestaję drążyć.
– Cóż…. Kiedyś po prostu zmusiliśmy ich
do odejścia, gdyż…. – w tej chwili asteroida przesłoniła nam statek Australijczyków – było nas
za dużo. Zrozum, to było bardzo dawno temu.
Potem szukali nas kosmosie i całkiem niedawno
wytropili w tych okolicach. Wygląda na to, że nie
ustąpią. Musimy zatem nieco poprawić ewolucję
i udoskonalić swoje układy nerwowe, i mamy nadzieję zrobić to z twoją pomocą.
Gdy statek Australijczyków zniknął z pola widzenia, powiedział:
– Czas na kolejne testy. Oczywiście nie masz
nic przeciwko?
QFANT.PL - numer 8/11
67
POLECANKI
opowiadanie
Sławomir Zieliński
68
Przytaknąłem z niechęcią, mając w pamięci
minione doznania. Po chwili znowu znaleźliśmy
się w tej samej sali. Tym razem jednak jestem
gotowy na najgorsze.
***
– Uff…. – osuwam się bezwładnie z fotela
na podłogę i wymiotuję wprost pod nogi Kai`a.
Ktoś podbiega i bierze mnie pod pachy. Przytomność odzyskuję dopiero w Przestrzeni.
– Wszystko w porządku? Może wyjdziemy
na świeże powietrze. Zrobię ci herbaty.
– Testy okazały się sukcesem – mówi, siadając
obok mnie. – Winniśmy ci podziękowania.
– Za co? Może w końcu ktoś mi to wyjaśni?
– Musieliśmy zaobserwować reakcje twojego
organizmu na stres i niebezpieczeństwo, stąd te
symulacje. Wyodrębniliśmy u ciebie dwa organy, które się wówczas zaktywizowały. W waszym
podgatunku występują pewne cechy, których
nam brak. My nie jesteśmy agresywni, nie widzimy celu w walce i eliminowaniu zagrożeń,
bo jak dotąd żadne nas nie dotyczyły. Unikaliśmy
Australijczyków, ale w końcu nas dopadli i teraz
musimy walczyć. Wyodrębniliśmy więc u ciebie
dwa ośrodki aktywizacji w sytuacji zagrożenia.
– Ciałko migdałowate – wtrącam.
– Tak to nazywacie? Cóż, niech i tak będzie.
Drugi ośrodek znajduje się w twoim rdzeniu.
Przypomina złożony komponent i jesteśmy w stanie go skopiować, a następnie imputować w swoje organizmy. To tylko kwestia czasu. Niestety….
– Ka`i zawiesił głos – pozbawimy cię go. Nasi
neurobiolodzy stwierdzili, że musimy pobrać go
od ciebie w całości.
Kiwam głową, czując w sercu rosnącą radość.
Pozbawią mnie wszczepki!
– Właściwie to już to zrobiliśmy. Gdy uda się
nam ją powielić, zwrócimy ci ją na powrót. –
Spogląda na mnie przepraszająco. Dureń nawet
nie wie, jak się cieszę. I chyba nie ma pojęcia,
co to oznacza dla nich.
***
– Igor! – Nadja rzuca mi się w ramiona i ściska mnie mocno, bez skrępowania. – Jesteś bohaterem! Wiedziałam, że spiszesz się na medal!
– A więc to jednak twoja sprawka? – pytam
retorycznie.
Komitet powitalny częstuje chlebem i wódką. Kwiaty, gratulacje i ordery. Za mną podąża
Ka`i i pozostali. Ich miny mówią wszystko. Są
zdezorientowani i zdumieni tym, co się stało. Posiedliśmy całą ich technologię, wiedzę, a przede
wszystkim wolę w zamian za azyl i ochronę przed
Australijczykami. Teraz nasza kolej.
Sławomir Zieliński
Sławomir „Assarhadon” Zieliński, lat 32,
historyk i germanista, nauczyciel, który
w wolnych chwilach
skrobnie to i owo
w klimatach sf. Debiutował na łamach lipcowego SFFiH opowiadaniem „Niewymiary”,
na stałe współpracuje
z portalem Unreal-Fantasy. Pasjonat sztuk
walki, wicemistrz Polski w combat aikido.
Ojciec dwóch synów.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mateusz Budzyński
POLECANKI
opowiadanie
Mateusz Budzyński
70
Narodziny
Empaty
D
zień się kończył. Słońce zapewne niedługo zajdzie. Nie dało się określić jego dokładnego położenia, gdyż z każdej strony linię horyzontu zasłaniały gigantyczne mury
drapaczy chmur. Potężny facet, owinięty od stóp
do głów szarym prochowcem, szedł spokojnie
jedną z bocznych uliczek. Nie spieszył się, wiedział, że ma dużo czasu, czekał do zmroku, żeby
wykonać swoje zlecenie. W mroku nocy łatwiej
się ukryć, łatwiej zatrzeć ślady i łatwiej zgubić
pościg tutejszych stróżów prawa. Jego cel znajdował się niedaleko. Zapamiętał dokładnie podaną mu lokalizację. W jego branży nie mogło być
mowy o pomyłce. Zbyt długo pracował na opinię najlepszego z najlepszych, żeby teraz stracić
ją w tak głupi sposób. Fala wspomnień przeszła
dreszczem przez jego ciało. To był pierwszy raz
od dawna, kiedy podjął się zlecenia. Czuł się prawie tak, jak za dawnych lat. Jednak nie - nic już
nie było jak dawniej. Miał około trzydziestki, jednak wśród jego krótko ostrzyżonych kasztanowych włosów przebijały się już pasemka siwizny.
Szedł przed siebie, omijając ciemny zaułek, starał się nie zaglądać do niego.
– Masz jakiś problem, cwelu? – Usłyszał i mimowolnie spojrzał w lewo, lokalizując źródło
tego głosu. „Nie reagować na zaczepki”, jedna
z reguł ulicy, która go wychowała, „ignorować,
nie odwracać się”, jakoś nigdy nie nauczył się jej
przestrzegać. W dziewięćdziesięciu procentach
przypadków człowiek prowokowany słownie, lub
potrącony „z bara” odchodzi bez uszczerbku, jeśli
się nie odwróci. W pozostałych dziesięciu procentach, no cóż, może zostać pchnięty nożem, otrzymać cios w potylicę, lub zostać postrzelony, albo
wszystko razem, kolejność dowolna. Mężczyzna
w szarym prochowcu właśnie tak się tłumaczył…
sobie samemu, ponieważ nikt z jego bliskich nie
miał prawa wiedzieć, kim jest i co robi. Natomiast ci, którzy wiedzieli nie byli kimś, komu
mógłby się zwierzać. Dlatego właśnie nauczył się
zwierzać sobie samemu, bez tego dawno by zwariował. W tej chwili starał się przekonać wła-
sne sumienie, że naprawdę reaguje na zaczepkę
z ostrożności, a nie ma po prostu ochoty na rozróbę, rozgrzewkę przed zleceniem, likwidację
kilku wyrzutków społecznych, tak po prostu, dla
własnej satysfakcji. Dawno pogrzebane w pamięci odczucia odżyły z wielką siłą w chwili podjęcia zlecenia. „To wszystko dla Leo” – powtarzał
w myślach, jednak w rzeczywistości wcale nie
był tego pewien. Mówi się, że zły człowiek nie
wie, że jest tym złym, tak, jak wariat nie wie, że
jest wariatem. Być może w małym stopniu rozgrzeszało go to, że się nad tym zastanawiał. Cokolwiek nim nie kierowało, spojrzał w kierunku,
z którego dobiegł głos.
W zaułku, przy rozpalonym z odpadków ognisku, siedziało kilku przedstawicieli złotej młodzieży, których zakupy odzieżowe ograniczały się
zapewne do sklepów sportowych, od święta jubilera, a może zaopatrywali się za jednym zamachem
na bazarze, nieważne. Największy z nich, wygolony na łyso, ze złotym kolczykiem w nosie patrzył
na mężczyznę gniewnym wzrokiem. – Pytałem,
czy masz jakiś problem – powtórzył. „Żebyś wiedział, że mam.” Pomyślał facet w płaszczu. „Mój
syn jest śmiertelnie chory, nie stać nas na jego
leczenie, żona myśli, że zostałem w pracy po godzinach, a ja zabieram się znów za coś, do czego
obiecałem sobie nigdy więcej nie wracać. Ale dla
ciebie i kolegów to chyba zbyt skomplikowane.”
– Odwrócił wzrok i kontynuował marsz.
Nazywał się Marcus Silver, jednak nie było
to jego prawdziwe nazwisko. Był sierotą, jakich
wiele błąkało się po ulicach Miasta, bardzo wcześnie nauczył się walczyć o przetrwanie. Od małego był w tym dobry, zaczynał od drobnych kradzieży i włamań, jednak w Mieście ten, kto działa
sam, musi zginąć. Oczywiście istniały jakieś władze miejskie, ale naprawdę w Mieście rządził
Lord. Żaden złodziej, włamywacz, czy paser nie
mógł działać bez jego wiedzy i przyzwolenia.
Marcus nigdy nie spotkał Lorda osobiście, jednak
to właśnie on był najczęściej jego zleceniodawcą. Jako utalentowany włamywacz, został szybko
dostrzeżony przez ludzi Lorda. Wtedy otrzymał
propozycję nie do odrzucenia. Dostał fałszywą
tożsamość, apartament, broń, jaką tylko sobie
zażyczy, a w zamian musiał tylko wykonywać zlecenia. Krótko mówiąc, został płatnym mordercą
na usługach mafii. Za każde zlecenie otrzymywał
ogromne sumy. Szybko zwalczył w sobie opór
przed zabijaniem, stając się zawodowcem w każ-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Narodziny Empaty
dym calu. „Robię to, żeby przeżyć” – powtarzał
sobie – „Nic innego nie umiem, w niczym nie jestem tak dobry”, w ten sposób zagłuszał wyrzuty
sumienia, gdy był młody. Wiedział, że eliminował wyłącznie kanalie, ludzi niewygodnych dla
Lorda. Niemal całą swoją młodość spędził wykonując zlecenia. Był jak cień: szybki i nieuchwytny. Wrogowie Lorda szeptali o nim, nie wiedząc
nawet, kim może być. W ich umysłach rodziły
się najdziwniejsze wizje demona, który przychodzi nocą i ucisza niewygodnych. Ale dziesięć lat
temu nastąpił przełom. Marcus postanowił zainwestować część zarobionych u Lorda pieniędzy
w swoje wykształcenie. Poszedł do prywatnej
szkoły dla dorosłych. Poznał tam dziewczynę.
Nie, nie uczennicę, on przychodził się tam uczyć,
podczas gdy ona odrabiała miesięczne praktyki.
Przepaść pomiędzy nimi była ogromna, a mimo
to zaiskrzyło. Marcus przez cały czas był bardzo
skryty. Zanim nie związali się na stałe, Marianna nie dowiedziała się, gdzie mieszkał. Związek
kwitł, a Marcus zdał sobie sprawę, że ją kocha.
Pewnego dnia Marianna przyszła do niego z wiadomością. Spodziewała się dziecka, jego dziecka.
To wydarzenie sprawiło, że Marcus postanowił
zerwać z dotychczasowym życiem. Tak po prostu
– „Bo tak będzie lepiej”. Marianna nie wiedziała o niczym, a nie chciał również, żeby dziecko
dowiedziało się, jak tatuś zarabiał na życie. Poszedł do faceta, który do tej pory przekazywał
mu polecenia Lorda. Oddał klucze do apartamentu i większość pieniędzy, które u niego zarobił. Facet posługiwał się ksywą Cyngiel. Znał
go od bardzo dawna, właściwie, to on odnalazł
Marcusa i zaproponował mu pracę dla Lorda.
Przez te wszystkie lata czuwał nad nim, zapewnił
mu szkolenie w sztukach walki i posługiwaniu
bronią, przynosił mu zlecenia i wypłacał zapłatę.
Marcus miał wrażenie, że przez te wszystkie lata
Cyngiel ani trochę się nie postarzał. Cały czas
ten sam cwaniaczek, średniego wzrostu, z wiecznym drwiącym uśmieszkiem na twarzy, ubrany
w swój nieśmiertelny szary, paskowany garnitur
i kapelusz w stylu gangsterów z czasów prohibicji. Tego dnia spojrzał na Marcusa z niedowierzaniem. Obiecał przekazać jego „rezygnację”
Lordowi. W ciągu kilku dni miał otrzymać odpowiedź. To były jedne z najdłuższych dni w życiu
Marcusa. Wiedział, czego mógł się spodziewać:
zgoda, odmowa, albo kula w łeb. Ale nie zamierzał zmieniać decyzji. Był zakochany, a ludzie
w tym stanie rzadko zachowują się racjonalnie.
W międzyczasie znalazł pracę, jako magazynier
na dziennej zmianie i wynajął mieszkanie, gdzie
zamierzał zamieszkać z Marianną i dzieckiem. Jej
rodzice byli starej daty, więc młodzi musieli poczekać z przeprowadzką do ślubu. To był wieczór,
piątego dnia po rozmowie z Cynglem. Klapka
na listy w drzwiach zaskrzypiała, Marcus powoli
zwlókł się z kanapy przed telewizorem, po robocie był cholernie zmęczony. Przy drzwiach
leżała biała koperta. Otworzył ją drżącymi dłońmi. W liście napisane było tylko: „Spłaciłeś swój
dług, a oto premia” – podpisane – „Lord”. Oprócz
listu koperta zawierała mały plik banknotów.
Radość w sercu Marcusa mieszała się ze strachem, mimo wszystko wiedzieli, gdzie go szukać.
Jednak już jakiś czas później zapomniał o tym
zmartwieniu. Marianna została jego żoną, a kilka
miesięcy później urodził się im synek. Dali mu
na imię Lionel, ale ojciec zawsze nazywał go Leo.
Marcus nie widział świata poza żoną i synem, powoli zapomniał, jak wyglądało jego wcześniejsze
życie. Te dziewięć lat upłynęło jak sielanka. Jednak każde szczęście kiedyś się kończy. Dla nich
dzień, gdy Leo zemdlał w szkole, był najgorszym
dniem w życiu. Diagnoza lekarza była bezlitosna
– białaczka. To wydarzenie wstrząsnęło ich całym światem, zburzyło to, co Marcus starał się
zbudować zrywając z przeszłością. Leczenie Lionela było długie i kosztowne, ale mimo to jego
rezultaty były powolne i nie gwarantowały całkowitego wyzdrowienia. Było jasne, że ani Marcus ze swoją pensją magazyniera, ani Marianna
z pensją nauczycielki nie byli w stanie pokryć
wszystkich wydatków. Oczywiście istniały różne
fundacje, ale żeby uzyskać ich pomoc potrzeba
było lat biurokracji. Ale Lionel nie miał tyle czasu. Marcus podjął decyzję. Postanowił wrócić
do pracy dla Lorda. Nie zamierzał o tym mówić
żonie, ani tym bardziej synkowi.
Poprzedniego dnia wieczorem Cyngiel przyniósł mu zlecenie. Jego celem był przywódca
rumuńskiego gangu – Vasile Lascar, on i jego
ludzie od miesięcy zajmowali się rozprzestrzenianiem na ulicach Miasta nowego narkotyku.
Było to wyjątkowe gówno, produkowane w podłych warunkach, mocno uzależniające i szybko
wykańczające. Lord nie zamierzał dłużej tego tolerować. Cyngiel i jego ludzie namierzyli siedzibę
Vasile’a, a Marcus otrzymał zadanie usunięcia go
z tego świata.
QFANT.PL - numer 8/11
71
POLECANKI
opowiadanie
Mateusz Budzyński
72
Z zadumy wyrwało go szarpnięcie za ramię.
Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z zakolczykowanym łysym przywódcą dresiarzy. Marcus
nie należał do niskich, ale żeby patrzeć wrogowi w oczy musiał nieznacznie podnieść wzrok.
W dłoni dresiarza błysnął nóż sprężynowy,
a po jego bokach wyrosło dwóch towarzyszy
o podobnej aparycji.
-– A teraz opróżnij kieszenie – warknął przywódca dresiarzy. Ruch Marcusa był szybki i zdecydowany, silnym uderzeniem kolana, z trzaskiem
zaatakował jądra dresiarza. Gdy padał, z jego miny
można było wyczytać, że prawdopodobnie odrzuciło je aż do gardła. Następny z napastników został
trafiony pięścią, gdy unosił do góry swoje wielkie
ręce, uderzenie w krtań pozbawiło go przytomności, osunął się na ziemię bezwładny jak szmaciana lalka, natomiast trzeci uciekł z piskiem, gdy
na jego czole zaświeciła czerwona kropka celownika laserowego z glocka dobytego przez Marcusa. Przez chwilę patrzył na przeciwników leżących
na ziemi oraz na szybko oddalającego się trzeciego dresiarza. Odwrócił się na pięcie i ruszył przed
siebie, nie zamierzał marnować amunicji. Pokonał
wszystkich, nie zabił żadnego „Trup to zawsze problem, zwłaszcza taki, za którego nikt nie zapłaci”
– pomyślał, chowając broń do kabury pod pachą.
Miał rację, nawet tutejsi skorumpowani, fajtłapowaci i zastraszeni policjanci musieli zainteresować
się trupem wielkiego dresiarza zabitego w dogasającym co prawda, ale zawsze świetle dnia. Zlecenia
wykonywane dla Lorda były pod tym względem
„czyste”, jego ludzie wiedzieli, komu zapłacić, kogo
zastraszyć i za jakie sznurki pociągnąć, żeby nikt
nawet nie zapytał o ofiarę zlecenia. Tak, jakby nigdy nie istniała.
Zaczynało się ściemniać. Marcus był już
na miejscu, z bezpiecznej odległości obserwował
miejsce wskazane przez Cyngla. Budynek był
wysoki i obskurny, pokryty odpadającym białym
tynkiem ozdobionym wielkim, czerwonym graffiti. Na parterze znajdował się jakiś klub, dyskoteka,
czy inna tancbuda. Łupanie techniawy roznosiło
się na całą dzielnicę. Wejścia pilnowało dwóch
karków w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Wyglądali na zwykłych pozerów, ale
Marcus czuł, że znali się na swojej robocie. Poza
tym i tak nie zamierzał używać głównego wejścia
– za dużo świadków. Obserwował okolicę z dachu budynku przylegającego do siedziby Vasile’a. Lascar nie był na tyle głupi, żeby pozostawić
to miejsce bez nadzoru. Marcus zdjął snajpera
przy pomocy struny fortepianowej. Był to szybki
i cichy sposób na usuwanie wartowników nie powodując podniesienia alarmu. Struna była bronią
znacznie poręczniejszą od noża, bez trudu przecinała szyję razem z krtanią i tętnicą, zatrzymując się dopiero na kręgach. Szanse na przeżycie
– zero, szanse na krzyk – zero, szanse na wykrycie – zero. „Panie władzo, jestem muzykiem
i struna mi pękła”, Marcus przypomniał sobie,
że faktycznie kiedyś tak się tłumaczył i zdusił
w sobie chęć wybuchnięcia śmiechem. Pomimo
choroby syna wydawał się zimny i opanowany,
nie myślał o problemach, o tym, co zastanie, gdy
wróci do mieszkania, co zobaczy, gdy obudzi się
rano. Nie, teraz nic nie zaprzątało mu głowy. Był
w trakcie zlecenia. To była jego odskocznia, parszywy azyl płatnego mordercy dręczonego problemami codzienności. Być może okłamuje sam
siebie, robi to też dla siebie samego.
Dosyć czekania. Dawno nie czuł tego dreszczyku przed wykonaniem zlecenia. Wybrał okno.
Nie było zabezpieczone, bez trudu udało się je
podważyć i wślizgnąć do środka. Marcus domyślał się, że Lascar musi znajdować się na ostatnim
piętrze. Jak na wielkiego szefa przystało, zapewne lubi patrzeć na świat z góry. O dziwo klatka schodowa nie była pilnowana. Zdumiewający
brak ostrożności, jak na bossa rumuńskiej mafii.
Korytarz ostatniego piętra również niestrzeżony.
Dziwne. Marcus instynktownie wyczuwał, że coś
jest nie tak, jak powinno. Ale nie zamierzał się
wycofać. Miał zadanie do wykonania. Od tego zależało życie Leo… i jego czyste sumienie, chciał
mieć pewność, że zrobił dla syna absolutnie
wszystko, co było w jego mocy. Pod drzwiami
w końcu korytarza prześwitywało światło. Marcus czuł, że tam znajdzie Lascara. Ruszył powoli
w stronę tych drzwi. Spodziewał się po drodze
ataku z każdej strony, jednak nic takiego nie
nastąpiło. Zdecydował się na szybkie otwarcie
drzwi kopniakiem, trzymając w ręku odbezpieczoną broń. Spodziewał się serii z kałacha, lub
wystrzału z shotguna, ale na pewno nie tego,
co zobaczył. Vasile Lascar, Marcus rozpoznał
go od razu dzięki fotografii dostarczonej przez
Cyngla, siedział rozwalony na kanapie, wyglądał
okropnie, jego włosy był poplątane i przetłuszczone, twarz pokryta brudnym, kilkudniowym
zarostem, spoglądał naokoło mętnym wzrokiem,
był kompletnie naćpany, widać nawet on nie po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Narodziny Empaty
trafił sobie odmówić rozprowadzanego specyfiku. W okolicach jego krocza znajdowała się głowa
skąpo ubranej kobiety, kaskada jej czarnych włosów zakrywała twarz ukrywając równocześnie to,
co robiła, choć łatwo można było się domyślić celu jej położenia. Marcus spojrzał na oboje z politowaniem. Jednak to nic nie zmieniało. Podjął się zlecenia i musiał je wykonać. Kropka celownika
laserowego pojawiła się na czole Lascara, jak natrętny czerwony
owad, którego nikt nie odpędza. Po chwili huk wystrzału
przerwał ciszę. Głowa Vasile’a odskoczyła do tyłu, obryzgując deszczem kropelek krwi kanapę i włosy kobiety,
która była na tyle naćpana, że nic nie zauważyła i kontynuowała wcześniejsze zajęcie. Marcus nie zamierzał
jej zabijać, nie było takiego zlecenia. Błysnął flesz
kieszonkowego aparatu cyfrowego, musiał mieć
dowód dla Cyngla. Nie spieszył się, wiedział, że
budynek nie był pilnowany, poza snajperem, którego zdjął. Było bardzo wątpliwe, że karki z dołu dosłyszały huk wystrzału, który utonął w całej kanonadzie
dźwięków z klubu. Teraz wystarczyło się tylko wycofać
i zniknąć, zanim ktokolwiek odkryje zwłoki. Albo zanim
kobieta lekkich obyczajów oprzytomnieje na tyle, żeby
krzyknąć. Póki co, miała pełne usta roboty. To było proste zlecenie. Marcus czuł, że jest coraz bliżej uleczenia Leo.
Szczęście wypełniało jego serce. „Oby więcej takich zleceń”
– pomyślał. W takim nastroju wyszedł z pokoju na ciemny
korytarz i skierował się w stronę schodów. Znowu naszło
go to dziwne przeczucie. „Coś jest nie tak”. Instynktownie
odwrócił się na pięcie. Spodziewał się wynajętego siepacza, ale na pewno nie tego, co zobaczył.
W jego stronę, niczym poskręcane, rozczochrane
zombie sunęła powoli stara, przygarbiona kobieta.
Jej rysy twarzy zdradzały, że musi być matką Lascara. Była ubrana w etniczny strój, jej oczy, pokryte
bielmem błyszczały w ciemności. Była niewidoma,
ale Marcus czuł, że wiedziała, gdzie jest i co zrobił.
Mijała właśnie drzwi pokoju, z którego wyszedł,
gdzie leżały zwłoki jej syna. W jej dłoni błysnął
krótki zakrzywiony nóż o zdobionej rękojeści, skierowany ostrzem w dół. Stara kobieta szeptała coś, Marcus
nie rozumiał słów, musiało to być po rumuńsku, jednak
zjeżyło mu włosy na głowie. Stał i patrzył jak sparaliżowany,
podczas gdy ona się zbliżała. Jej szept narastał, stawał się coraz
głośniejszy. Marcus chciał sięgnąć po broń. Nie zamierzał zabić kobiety, postrzelić w nogę, obezwładnić, unieruchomić…
Jednak nie zdążył. Jej ręka z nożem uniosła się. Ostatnie
słowa niemal wykrzyczała, po czym ręka opadła, wbijając
nóż w jej serce. Marcus patrzył, jak osuwa się bezwładnie
na podłogę, jej niewidome oczy zdawały się nadal patrzeć
na niego. Marcus czuł, że wraca mu władza w kończynach. Jego ciałem wstrząsnął irracjonalny, pierwotny lęk.
Nie zamierzał tam zostać ani chwili dłużej. Odwrócił się
i ruszył biegiem do schodów.
Był roztrzęsiony i zlany zimnym potem. Pierwszy raz
Krzysztof Trzaska
QFANT.PL - numer 8/11
73
POLECANKI
opowiadanie
Mateusz Budzyński
74
czuł się tak po wykonanym zleceniu. Doświadczył już w życiu strachu, bał się o Leo. Jednak
to, co czuł było dla niego zupełnie nowym, nieznanym uczuciem. Czekał w uliczce za swoim
domem, gdzie umówił się z Cynglem. Ciężko oddychał, nie mógł zapomnieć śmierci tej kobiety.
Nie potrafił tego zrozumieć i to najbardziej go
przerażało. Z zamyślenia wyrwał go głos.
– Trzepałeś się kiedyś paralizatorem? Podobno daje niezłe doznania. – Cyngiel wynurzył się
z mroku. Marcusowi zrobiło się lepiej.
– Więc czemu nie spróbujesz? – odpowiedział,
starając się ukryć drżenie głosu.
– Wolę, żeby kto inny naraził swój interes na ryzyko, zanim sam spróbuję. – Cyngiel
uśmiechnął się szerzej.
– Dosyć pierdół, jestem zmęczony, przejdźmy
do rzeczy. – Zadecydował Marcus.
– Masz dowód? – Marcus pokazał zdjęcie. –
Dobrze, oto zapłata. – Cyngiel wyciągnął grubą
kopertę. – Tak na marginesie, coś mi mówi, że
nie pośpisz spokojnie tej nocy. – Marcus chciał
zapytać „Dlaczego?”, ale zanim zdążył, zleceniodawcy już nie było.
Do mieszkania wszedł cicho, starając się nie
wydać żadnego hałasu, który mógłby obudzić
żonę lub syna. Trudno byłoby wytłumaczyć powrót z pracy z bronią. Zwykle po robocie wracał
do swojego dawnego apartamentu, żeby obmyć
się z krwi, ale tym razem zlecenie poszło na czysto, nie było czego zmywać. A tak naprawdę,
to cholernie bał się stąd ruszyć, nie zamierzał
już nigdzie iść. Przyniesienie broni do domu
było czymś lekkomyślnym, nieodpowiedzialnym
i zwyczajnie głupim. Naraził się w ten sposób
na odkrycie tego, co robi przez żonę albo, co gorsza, syna. Jednak w tym momencie nie potrafił
myśleć w tych kategoriach. Pragnął tylko być
przy nich, spojrzeć na swojego śpiącego syna,
poczuć ciepło ciała żony w łóżku, tego, co miał
na co dzień, jednak w tej chwili było to szczytem jego marzeń, byle tylko zapomnieć o tym,
co się zdarzyło. Marcus odwiesił płaszcz do szafy. Zamierzał właśnie schować glocka do kasetki,
którą trzymał w biurku, wyjął go z kabury i położył na stole. Zegar na korytarzu wybił północ.
Głowa Marcusa eksplodowała bólem. W jego
mózgu ponownie pojawił się obraz Lascara rozwalonego na kanapie, następnie usłyszał huk
wystrzału, a głowa Marcusa odskoczyła do tyłu,
jak głowa jego ofiary. Ból rozsadzał czaszkę, palił
go od środka, jakby naprawdę to on otrzymał
postrzał w głowę. Zamroczyło go, ścięło z nóg.
Marcus opadł na kolana. Był przerażony i oślepiony bólem. Resztki zdrowego umysłu nadawały
jeden sygnał „Nie możesz krzyknąć!”. Dusił w sobie krzyk, zajęczał, ale nie zamierzał pozwolić sobie na więcej. Ból szalał, świdrował jego umysł.
Marcus nie wytrzymał, chwycił glocka i przystawił sobie do skroni. Palec wskazujący spoczął
na spuście, zamierzał go nacisnąć.
– Tato, wróciłeś? – Usłyszał za plecami. Ból
zniknął, Marcus był zmęczony, na granicy obłędu, ale już go nie bolało. Nie od razu się odwrócił. Najpierw musiał zadbać, żeby Leo nie zobaczył broni. Szybko wsadził glocka do szuflady
i równie szybko odwrócił się w stronę synka.
Na szczęście Leo był zaspany i nic nie zauważył.
–Tak synku, jestem tu – odpowiedział Marcus, starając się sprawiać wrażenie, że nic mu
nie jest.
– Miałem zły sen. Bałem się o ciebie, tato.
– Niepotrzebnie, widzisz, że nic mi nie jest.
Wracaj spać.
–Posiedzisz ze mną trochę? – Leo spojrzał
na ojca błagalnym wzrokiem.
– Tak. – Razem poszli do pokoju Lionela. Marcus nie miał pojęcia, co mu się przed chwilą stało.
Czuł tylko, że to nie był jednorazowy przypadek.
Mateusz Budzyński
Rocznik
1987,
od urodzenia zamieszkały w Puszczykowie
pod Poznaniem, student ostatniego roku
filologii nowogreckiej
na Uniwersytecie im.
Adama Mickiewicza
w Poznaniu. Posiada
uprawnienia opiekuna
zwierząt egzotycznych,
zdobyte we wrocławskim ogrodzie zoologicznym. Pracuje obecnie jako sprzedawca RTV
i AGD. Od dziecka wychowany na dobrej
fantastyce, ciężkim rocku i serialu „Z Archiwum X”. Interesuje się terrarystyką, od lat
hoduje gady, płazy i owady, kryptozoologią,
literaturą fantastyczną i podróżniczą oraz
mitologiami świata. Pisanie traktuje jako odskocznię od szarej codzienności.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jarosław Klonowski
POLECANKI
opowiadanie
Jarosław Klonowski
76
K
Metro
olejka Metra istniała od lat. Niewielu wiedziało o jego istnieniu. Od lat zabierała
pasażerów z tego samego przystanku.
Zorganizowany początkowo jako szlak komunikacyjny łączący dwa bunkry, został zapomniany tuż po tym, gdy między placówkami zerwał
się kontakt radiowy. Przejęły go lokalne gangi.
To one zaoferowały Aurorze bilet w jedną stronę
do Infamii.
Metro było jedną z wielu miejskich legend
Metropolis. Blisko trzy lata temu kolejką zainteresowała się bezpieka. Wysłano dwóch agentów,
którzy najęli kawalerkę niedaleko stacji. Przez
pół roku dwaj mężczyźni wypatrywali codziennych przyjazdów metra. Wreszcie sami wsiedli.
Nikt ich więcej nie wiedział.
Chętnych na taką wycieczkę było niewielu.
No bo kto przy zdrowych zmysłach chce opuścić
Metropolis i podążyć w serce lodowej pustyni,
obiecującej, w zależności od okoliczności i szczęścia, albo szybką śmierć w niskiej temperaturze,
lub też powolną śmierć z głodu? Tylko osoba,
która nie ma innego wyjścia.
Jak Aurora.
Istniała także trzecia możliwość. Możliwość
nagłej śmierci od zatrutej strzały jakiegoś nomada, na tyle szalonego, że zamieszkał w Infamii. Tę
ewentualność niewielu brało pod uwagę. Infamerzy byli owiani legendą. Twardzi i nieustępliwi,
jak otaczający ich ląd. Polityczni zesłańcy, kryminaliści i szaleńcy. Ludzie, których niewiele różni
od dzikich zwierząt. Taki panował pogląd.
Stacja metra, z której startował pociąg, znajdowała się trzy przecznice od ogromnej hali fabrycznej w kwadracie 4C. Szara ulica, nie zamącona dźwiękami wielkiego miasta stała w kącie,
zasmucona i opuszczona. Ptaszyska z czarno-białych gazet fruwały dokoła. Stukot obcasów Aurory rozbrzmiewał w półmroku. Kobieta rozglądnęła się. Była na poziomie zerowym. Należało
więc zachować ostrożność. Spostrzegła zejście
do metra. Pulsujące światło odbijało się od kafelków, wykładających ściany. Ostrożnie zeszła
po nieczynnych, ruchomych schodach. Przytrzymywała się ręką boazerii. Poczuła pod palcami
grzyba i wzdrygnęła się mimowolnie. Odgięła
połę przeciwdeszczowego płaszcza.
Część korytarza z działającym torem ruchu
oświetlała ścieżka miękkiego światła, pochodzącego ze zdezelowanych świetlówek pasmowych,
wbudowanych w półokrągłe, wyłożone kafelkami sklepienie peronu. Żółty blask był na tyle
ostry, żeby rozróżnić kontury każdego przedmiotu, za słaby jednak aby odczytać pokrywające kafelki graffiti.
Cztery pozostałe perony tonęły w egipskich
ciemnościach.
Na peronie stało już trzech mężczyzn w robotniczych kombinezonach. Z odbiorników lała się
senna, elektroniczna muzyka. Mężczyźni podnieśli głowy, wpatrując wodnistym wzrokiem w nadchodzącą kobietę.
Wreszcie odwrócili spojrzenie. W głośnikach
nadal pobrzmiewało „Just Believe” Telepopmusic. Aurora wbiła wzrok w wystawę sklepową.
W ciemności, za zimną szybą stały manekiny.
Przypatrywały się pustym wzrokiem spoglądającej im w oczy kobiecie.
Wtem z głośników dobiegł szum, a potem coś
brzdęknęło. Peron wypełniła cisza.
Po mniej więcej pięciu minutach drgnęły wahadłowe drzwi, prowadzące do starych pomieszczeń
poczekalni. Aurora zwróciła wzrok w ich stronę,
na lewo i odkryła, że przez zakurzone szkło widzi
mężczyznę. Facet zmagał się z zacinającym mechanizmem drzwi. Wreszcie coś kliknęło i mężczyzna dosłownie wypadł na peron. Miał na sobie
za duży prochowiec. Zdziwił się, gdy odkrył, że
nie jest jedynym oczekującym na Ekspres. Jego
zmizerowana, skupiona twarz uważnie przyjrzała się każdemu z pozostałych. Wreszcie zauważył
także Aurorę i posłał w jej kierunku nerwowy
uśmiech. Skinął lekko głową.
– Pani... też? – spytał nagle ostrożnie, przecinając jak ostrzem panującą na peronie głuchą
ciszę. Aurora kiwnęła z przejęciem głową.
– Piąta trzydzieści? – spytał piskliwie, jakby
przechodził anginę.
– Dwadzieścia osiem – odparła, przecierając
lewy rękaw płaszcza w poszukiwaniu zegarka, umieszczonego w karcie ID, wszczepionej
w przegubie reki. Dopiero po chwili przypomniała sobie, ze przecież jej ID usunięto. Speszyła się,
chowając dłoń do rękawa, żeby nie wzbudzać
większych podejrzeń. – Czemu pan pyta?
Z wyrzutem spojrzał w kierunku jej oczu. Ale
zatrzymał wzrok na wysokości ust kobiety.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Metro
– Też czekam.
Absurd tej odpowiedzi zaskoczył Aurorę. Mężczyzna wydał jej się jakiś podejrzany. Mimo nijakiego wyglądu i niskiego, nerwowego głosu.
Kobieta dała krok do tyłu, posuwając się wzdłuż
wystawy. Paznokciami dotknęła powierzchni zakurzonej szyby.
Gdy powiodła oczami w kierunku butów mężczyzny, zauważyła, że są mocno wysłużone i popękane. To nie mógł być Bezpiek. Aurora była
zdania, że jeśli coś wyróżnia urzędników aparatu
bezpieczeństwa, jest to ich obuwie. Zawsze nowe
i nienagannie wyczyszczone.
Najpierw kafelki zaczęły dostrzegalnie drżeć.
Jedna ze świetlówek zamigotała, zasyczała, a potem rozbłysła matowo. Po chwili to samo stało
się drugą. Ciemność zalała powoli dworzec.
W oddali rozbłysł snop ostrego światła. Dwie
białe ścieżki uderzyły w ścianę, a potem zsunęły
z niej i omiotły peron. Stojący na nim mężczyźni
zakryli oczy. Uszy wypełnił metaliczny grzechot.
Kolejka z chrzęstem wparowała na stację. Wypełnione metalicznym zapachem powietrze uderzyło w kombinezony mężczyzn. Przeciwdeszczowy
płaszcz Aurory i prochowiec nieznajomego podniosły się do góry. Kolejka tłukła się niemożliwie
po torach. Wszyscy usłyszeli donośny pisk hamulców. W półmroku zamigotały iskry.
Trwały długie chwile, wypełnione nieznośnym sykiem. Wreszcie potwór przycupnął. Reflektory przygasły, a na peron wróciło światło.
Żółć pokryła twarze mężczyzn i ściany. Aurora
przyjrzała się pojazdowi. Nie robił dobrego wrażenia. Cztery zdezelowane wagony, połączone
metalowymi pomostami. Gdzieniegdzie całe łaty
pospawanej płyty psuły jednolity, błękitny odcień
lakieru. Brudne okna przypominały rybie pęcherze. Kolejka przypominała kurnik przewozowy.
Rozległ się chrzęst rozsuwanych drzwi. Oczom
pasażerów ukazało się zatęchłe wnętrze.
– Dokąd właściwie to jedzie? – zapytała Aurora. Jeden z mężczyzn bardzo się zdziwił pytaniem
kobiety. Obwiódł ją całą w poziomie i pionie,
zwieszając kępki rudych brwi na łuki brwiowe.
– Nie widziałem maszynisty – rzucił człowiek
w prochowcu.
– Jak pani nie chce, to niech pani nie wsiada
– burknął mężczyzna w robotniczym kombinezonie, po czym ruszył w kierunku niskiego podestu
kolejki.
– On ma rację – wzruszył ramionami człowiek
w prochowcu. – Ja przynajmniej nie mogę dłużej
pozostać w mieście. Czy nam się to podoba, czy
nie, ta kolejka to nasza jedyna nadzieja.
– Może w pana przypadku – burknęła Aurora.
– Może - zgodził się. – Boi się pani? Boi się
Konstanty Wolny
QFANT.PL - numer 8/11
77
POLECANKI
opowiadanie
Jarosław Klonowski
pani Infamii?
– A pan nie? – dotknęła rękoma ramion, jakby już czuła zimno, panujące na zewnątrz.
– Z tego co wiem, kolejka zmierza do drugiego bunkra i wraca – mruknął, usiłując uspokoić
kobietę.
– Ale tam nic nie ma. Media doniosły...
– Tak, wiem –- nie pozwolił jej skończyć. –
Wiem, co doniosły media. Wiem też o ekspedycjach do drugiego miasta. Ale jednocześnie, rząd
patrzy przez palce na to, że kolejka ciągle kursuje. Nie zastanawia to pani?
Aurora wzruszyła ramionami.
– Coś tam może jeszcze istnieje – rzucił. – Słyszałem o ekspedycjach do tamtego bunkra.
– Ale przecież powiedzieli, że tam wszystko
zamarzło! – zaprotestowała. –- Jakaś awaria reaktora...
– Reaktor był napędzany elektrycznie, ale
rdzeń był atomowy – odparł. – Znam się trochę
na tym. Nie było żadnego wybuchu. To wszystko
bujda. Bujda, wyprodukowana przez Metropolis.
Aurora zmrużyła oczy.
– Dobrze – odparła buńczucznie. – Przekonajmy się.
***
O dziwo, po przejechaniu kilkuset metrów
tunel się skończył. Kolejka wyjechała na powierzchnię. Wjechali w zakręt. Aurora wyjrzała
przez zakurzoną szybę. Przed oczami kobiety mignęli robotnicy, przemierzający ulicę.
78
Okolica, którą mijali wydała się Aurorze obca
i niesamowita. Druty wysokiego napięcia, pnące
po ścianach bunkra gigantyczne rury i puste place, poprzecinane pajęczą siecią stalowych siatek.
A potem wjechali w oślepiające światło.
Z głośników dobiegł ich władczy, przypominający pomruk, męski głos.
– Tutaj Bóg. Witam wszystkich pasażerów
Metra. Mam nadzieję, że podróż upłynie nam
w przyjaznej atmosferze. Po blisko godzinie nastąpi osiągnięcie celu i śmierć w wyniku zamarznięcia. Do tego czasu proponuję zrobić rachunek
sumienia i się pomodlić. Życzę raz jeszcze przyjemnej podróży.
Jarosław Klonowski
Absolwent Wydziału Historii bydgoskiego UKW, niedoszły
artysta plastyk, ekonomista i niedorobiony
filozof. Od niedawna
w nowej pracy, w nowym mieście i stanie
cywilnym. Od lat stara
się przebić głową mur.
Amator ciemnych pokoi, kolorów, zimnej fali oraz głosu swojej
młodej żony. Od niedawna szczęśliwy tatuś.
Uważa, że życie to samopisząca się powieść.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jarosław Klonowski
POLECANKI
opowiadanie
Jarosław Klonowski
80
Piasecznicy
D
hi Rao obchodziło właśnie Święto Pustyni, gdy wydarzyło się coś, co na zawsze
zmieniło historię miasta. Był to szczególny dzień w roku. Jedyny, w którym Piasecznicy
mieli wolny wstęp w bramy. Tym razem stało się
jednak inaczej. Miasto obiegła szokująca wiadomość. Piasecznicy nie powrócili z pustyni. Czy
mogło to być możliwe? Piasecznicy byli dumą
Dhi Rao. Dzielni ludzie, kobiety i mężczyźni, patrolujący piaski białej pustyni, nie obawiali się
żadnego zaczajonego na pustkowiu zła. Stanowili
elitę armii. Jeszcze dziś pamiętam dzień, w którym zobaczyłem ich po raz pierwszy. Byłem
wówczas jeszcze dzieckiem. Z głowami ukrytymi
w kapturach przemierzali ulice miasta na grzbietach ośmionogich słoni, Rawingbanów. Wyglądali niczym widma. Owiani legendą, tajemniczy
Piasecznicy, których prawdziwą tożsamość znali
jedynie oni sami i kalif.
Dzięki nim kalif i małżonka mogli spać spokojnie. Piasecznicy bronili Dhi Rao, miasta leżącego w oceanie zdradliwych wydm. Ludzie pustyni nie kochali, nie zaznawali spokoju, a wielu
z nich przez długie dnie i noce nie zamieniało
z nikim choćby słowa. Dopiero w Święto Pustyni
te potargane, zakurzone widma stawały u spiżowych bram miasta. Wtedy to, przez jeden dzień
i jedną noc, odwiedzali swoje żony, mężów, dzieci oraz rodziców. W tę jedną noc, gdy księżyc
płonął prawie tak jasno jak słońce, Piasecznicy
pozwalali sobie na bycie ludźmi. A potem, gdy
z rozchełstaną koszulą mgły księżyc doczekiwał
rana, wszyscy powracali na pustynię.
Tego roku jednak się spóźnili i powrócili
dopiero następnego dnia. Jakież było niezadowolenie Piaseczników, gdy nie wpuszczono ich
do miasta. Jakiż był zawód, gdy zmuszeni byli
rozbić pod bramami kolorowe namioty. Kalif nie
mógł jednak postąpić inaczej. Takie było prawo.
Jeden dzień w roku. I ani dnia więcej.
Po zmroku do obozu wmaszerował Sahib,
gwardzista kalifa i jego stryjeczny syn. Człowiek
pochodzący z książęcego rodu, kuzyn małżonki kalifa i dumny wojownik. Piękny mężczyzna,
w złotogłowiu, na który narzucił szorstki, wełniany płaszcz, wszedł, pobrzękując noszonym w dło-
ni toporem. Przy każdym jego kroku dzwoniły
kutasy, zwisające ze skrajów luźnej, sięgającej
kolan tuniki. Po chwili wszedł tam jeszcze jeden mężczyzna, który niezauważony śledził Sahiba. Niczym cień sunął bezszelestnie za dowódcą
gwardii. Nieznajomy spoglądał na Sahiba krótką,
oświetloną nikłym blaskiem świec, chwilę. Oblicze obcego było podłużne i kościste. Zdobiła je
ciemna, przystrzyżona broda, iskrząca się w świetle płomieni trującą zielenią. Fala emocji zalała
jego twarz, skrzywiając ją grymasem złości.
­– Zakradasz się za mną jak złodziej – burknął
Sahib, gotów użyć swojej broni.
– To mój namiot, Sahibie – odrzekł cień. –
Mam prawo zachowywać się w nim, jak tylko
zapragnę.
– To namiot Haku, przywódcy Piasecz... – głos
ugrzązł w gardle Sahiba.
W ciemności rozbłysły bystre oczy nieznajomego mężczyzny.
– Odpowiedz mi, Sahibie, na jedno pytanie,
bo przyznaję przed tobą, że już nic nie rozumiem
– mruknął. Dopiero w tym momencie Sahib rozpoznał kapitana Haku, jednego z przywódców
Piaseczników. Mężczyzna zerwał z nóg skórzane
ochraniacze. Haku kochał pełnokrwiste Araby
i często zsiadał ze swojego słonia, by rozkoszować
się dzikością zwyczajnego, końskiego grzbietu.
– Chcesz pewnie zapytać, dlaczego kalif tak
postąpił – odparł niechętnie Sahib. – Choć obaj
wiemy, że nie mógł nic innego uczynić. Dlatego
nie pytaj mnie. Sam znasz odpowiedź.
– Czyżby? Nie rozumiesz, Sahibie. Moi ludzie
mają prawo do swego święta. Chcą zaznać tego
wszystkiego, o czym przez trzysta dwadzieścia
dziewięć dni nie pozwalałem im myśleć! Myślisz,
że powstrzyma ich zakaz? W takim razie posłuchaj mnie lepiej: na pustyni wydarzyły się ponure rzeczy. Straciłem trzydziestu ludzi i ponad dwa
razy tyle słoni. Nie mogliśmy wrócić wcześniej.
A na miejscu odmawia się nam tego, co od zawsze stanowiło nasz przywilej. Jeden z niewielu,
jakie mamy.
Zrzucił przez głowę bluzę z haftowanym
karczkiem i wbił niesamowite, czarne źrenice
w biednego Sahiba.
– Powiedz mi, jaką inną decyzję mógł podjąć? – rzekł Sahib, wzdychając. Głos mężczyzny
pulsował.
Krewny kalifa wbił spojrzenie w Haku i zadrżał. Zobaczył człowieka, który widział najwięk-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Piasecznicy
sze okropieństwa pustyni, najczarniejsze noce
i największe zło.
– Mógł nas wpuścić – odparł bez cienia wahania kapitan.
– Nie rozumiem, czemu ci tak na tym zależy,
Haku – ciągnął Sahib. – Przecież nie masz żony
ani dzieci. Ani nawet przyjaciela.
– Ale mam żołnierzy i oni mają żony. I chcą
być dzisiaj z nimi, pić absynt, wino i tańczyć
w wielkich, przewietrzonych, oczyszczonych
z piasku pustyni pokojach. Chcą chociaż raz nie
musieć być czujnymi i by ktoś inny, gdy zasną,
nad nimi czuwał. Ktoś, kto ich kocha. Powiedz,
Sahibie, czy to aż tak dużo? Powiedz, co takiego
się zdarzyło, że nie mogą tego mieć?
– Dobrze, powiem ci. Któryś z Piaseczników
najwyraźniej nie ma zamiaru dziś odwiedzać
żony – odparł ponuro Sahib. – Znacznie bardziej
woli towarzystwo córki kalifa. To nie obyczaj jest
wszystkiemu winny tylko jeden z twoich ludzi.
Haku obrzucił ciemnoszare oblicze mężczyzny
swoim odpychającym wzrokiem, po czym porwał
ubranie wiszące na jednej z belek. Był to płaszcz
z barwnych piór i wyszywana, kobaltowa bluza.
W drugą rękę wziął sandały obszyte paciorkami
malachitu. Cisnął to wszystko pod stopy Sahiba.
– Masz, zabierz to do kalifa i powiedz, żeby
poszukał kogoś na moje miejsce. Albo wypuścił
żony poza bramy miasta.
– Ale to są twoje...
– Moje oficerskie szlify... tak! Są nic niewarte,
gdy armię mam w takim stanie. Weź je, wiem,
że do niedawna miałeś na nie chrapkę. Ja nie
mam zamiaru służyć w podobnym cyrku. A kiedy przyjdzie czarna chwila dla kalifatu, nie próbuj mnie szukać. Będę daleko.
– Dobrze już – Sahib uniósł w ręce jeden
z kapitańskich pasów. Po chwili oglądania rzucił wszystko na podłogę. – Opowiem wszystko
do końca. Może wtedy zrozumiesz kalifa.
– Czyżby? – Haku uniósł brwi.
– Sprawa jest poważniejsza, niż mówiłem…
W chwili, gdy to powiedział, uszu obu mężczyzn
doszło wrzaskliwe, gardłowe ujadanie. Sahib
drgnął. Choć przypuszczał, że rozlegało się z dali,
to jednak na sam dźwięk przeszły go ciarki…
– To piaskowe smoki, Sahibie. To one zatrzymały nas na pustyni – powiedział Haku.
– One wróciły – odparł na niepostawione pytanie. Głos miał znudzony, a w jego oczach czaiła
się pogarda.
– Smoki?! – parsknął Sahib. – Przecież smoki
są tylko legendą!
– Beduini twierdzą co innego. A i ja sam widziałem dwa, choć z oddali. Wkrótce niewątpliwie
poznasz ich bliżej, niż zamierzałeś. Smoki powróciły do naszego świata. Ich przyjście do Dhi Rao
to teraz tylko kwestia czasu.
Haku podszedł z właściwym sobie spokojem
do miednicy. Zmył z gęstej brody zielony sok.
– Czym są te… smoki? – głos Sahiba drżał.
Nie bał się mężczyzn, choćby najsilniejszych. Ale
to, co żyje w ciemności i wstaje z grobu, choć
uznano je za martwe? To inna sprawa.
Kapitan Haku parsknął.
– Tak jak powiedziałeś – to legenda. Ale smoki kiedyś panowały na tym świecie. I jak mówią
Święte Księgi, będą panować znowu – rzekł monotonnie. – A wtedy nawet twój czarujący oddech
cię nie uchroni, Sahibie.
– I w żaden sposób nie da się przed nimi
ochronić? – Sahib zbladł, a jego tłuste choć przystojne policzki przybrały barwę grafitu.
– No nie – wyszczerzył ostre zęby Haku – sposób jest, przecież na wszystko musi być sposób.
To porządek ustalony przez bóstwo, Wielkiego
Zaara. Posłuchaj mnie zatem: piaskowe smoki są
bardzo szlachetnymi i wrażliwymi stworzeniami.
Dlatego powiada się, że wszystkie lubią historie.
Uspokajają ich dobre opowieści, które trzeba im
opowiedzieć. Należy jednak wiedzieć coś jeszcze.
Te historie muszą im się podobać. Trzeba przebierać ustami lepiej niż rawingbam swoimi nogami i mówić tylko prawdę. One potrafią wyczuć,
że kłamiesz.
Wyraz twarzy Haku zmienił się.
– Lecz chciałeś mi coś powiedzieć, Sahibie.
Słucham cię zatem.
– A... t... tak... – Sahib drżał. Trząsł się i mówił
jednocześnie. – Córka kalifa jest zakochana.
– Zakochana, tak? – z aroganckim uśmiechem
rzekł kapitan. – W jednym z Piaseczników?
Uszu Sahiba dobiegł ponury jazgot.
– Co to?! – warknął.
– Smoki. Mówiłem już. One śpiewają – odparł
Haku.
– Czy coś takiego można nazwać śpiewem?! –
oburzył się krewny kalifa.
– Można – odparł Haku. – Śpiew je uspokaja.
Też mógłbyś spróbować, wiesz? Mógłbym poprosić jednego z nich, żeby cię nauczył.
– Co? Ty z tymi kreaturami?!
QFANT.PL - numer 8/11
81
POLECANKI
opowiadanie
Jarosław Klonowski
– Zaraz kreaturami… Widziałeś którąś? Pewnie nie. A przecież tak niewiele się od nich różnimy, zakładając, że jesteśmy odrębnymi gatunkami.
– Jak to „zakładając”?!
– Niektórzy mędrcy sądzą, że pochodzimy
od smoków. Że wszystko od nich pochodzi. Że
także Zaar był smokiem, który upadając do wielkiego morza, dał początek światu. Ale wracając
do tematu. Zaiste. Rozmawiałem z nimi, ba, nawet opowiedziałem im coś i w końcu mnie puściły. W zamian za niewielką przysługę.
– Jaką… przysługę?
– O, nic takiego. Pragnęły jedynie pożreć
moją ukochaną. Nic takiego, gdyby nie to, że tą
ukochaną jest córka kalifa.
– Co takiego?! – Zerwał się Sahib, na co Haku
błysnął białkami oczu i zębów, porwał włócznię
i podkładając książęcemu krewniakowi pod nogi,
obrócił ją półkolem i zatknął drzewca na szyi
mężczyzny.
– Przykro mi, ale tak już jest na pustyni, że
czasami trzeba zapomnieć, kogo się pilnuje i dla
jakich zasad. I popilnować trochę siebie. Teraz
udasz się ze mną do komnat córki kalifa, a w razie czego powiesz, że osobiście popilnujemy go,
ja i ty, dwaj zaufani, bo z jakiegoś powodu obaj
nie zawierzamy naszym podopiecznym.
– Jesteś potworem! Zwierzę! – wrzasnął Sahib,
na co w oddali odpowiedział mu chór upiornych
odgłosów.
W tym momencie dwaj mężczyźni w jedwabnych turbanach rozgarnęli płachtę namiotu, ale
zamiast przyjść Sahibowi z pomocą, chwycili
mocno więźnia. Na szyi dowódcy gwardii zacisnął się nóż.
– Puszczaj topór – wychrypiał jeden z mężczyzn. Sahib spełnił rozkaz, po czym pozwolił się
prowadzić, a raczej wlec, ciągnąc butami po piasku.
– Wynieście mi go przed namiot i zawołajcie
tu Sahrę, muszę jej coś powiedzieć – rozkazał suchym głosem Haku. – Przedtem sprawdźcie, czy
aby nie schował czegoś i pozbądźcie się wszystkich pierścieni i bransolet, może ukrywać w nich
geniusza. No, wołać Sahrę.
Chwilę potem brązowoskóra kobieta stanęła
u wejścia do namiotu. Oparła rękę na kształtnym
biodrze. Jej płaszcz falował od podmuchów wiatru. Ozdobione motywami jak z koszmarnego snu
ramiona Sahry przykuły jak zawsze uwagę kapitana, a jej szmaragdowe, tajemnicze oczy zalśniły
w skośnych powiekach. Rozcięta głęboko tunika
odsłaniała lśniące potem, muskularne uda. Stopy Piasecznicy rozsypywały chłodny, wieczorny
piach i zanurzały się w nim aż po złotą bransole-
Krzysztof Trzaska
82
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Piasecznicy
tę osadzoną na kształtnej kostce. Był to podarek
od Haku, którego powszechnie uważano za jej
ukochanego. Nigdy nie mówiono tego wprost,
a w rozmowach zawsze wspominano o Sahrze
z lękiem, jak o kimś, kto jest darem pustyni, kto
istniał w przeszłości i będzie istniał zawsze, mimo
że wygląda zupełnie jak dziecko przemieniające
się dopiero w kobietę.
– Sahra, musisz zebrać wszystkich i uchodzić
do miasta. Tak żeby was tu nie było rankiem.
A jeśli ktoś spyta o mnie, to powiesz, że wyjechałem przed wami nocą prosić kalifa o łaskę.
Jasne?
– Niejasne – obrzuciła go dzikiem spojrzeniem. Jej oczy mogły mieć tak naprawdę każdy
kolor, ale nikt, łącznie z Haku, nie miał odwagi
długo w nie patrzeć. W mroku, kiedy nikt ich nie
widział, lśniły zielenią. Tylko Haku wiedział, że
Sahra widzi wtedy lepiej niż za dnia. Że Sahra tak
naprawdę nie jest człowiekiem.
– Co niejasne? Co jest niejasne?!
– Chcę wiedzieć. Czy to prawda? – podsunęła
swój podbródek w kierunku twarzy mężczyzny.
Nawet nie dostrzegł, kiedy podeszła tak blisko.
Musnął ją po ojcowsku w czoło, a potem przy
uchu. I zaczął szeptać.
– Moje sprawy tym właśnie są – moimi sprawami. I niech nimi zostaną.
– Ty ją kochasz – dziewczyna zesztywniała.
Czuła się, jakby ktoś inny wypowiedział te słowa,
a ona ich tylko słuchała.
– Kogo, kogo kocham?! – Haku złapał się
na tym, że zaciska rękę na jej szyi. Poluzował.
– Pustynię – przełknęła kłamstwo, zamierzała bowiem powiedzieć coś innego. Zawahała się
jednak. – Kochasz pustynię bardziej ode mnie,
od wszystkiego… razem. Cierpisz tak, jak ja bym
cierpiała, choćby przez chwilę nie mając pod
stopami piasku. Nawet jeden dzień w miesiącu
nie potrafisz zapomnieć, że ona tam jest. I woła
do ciebie po imieniu.
– Jest dobrą żoną. I najlepszą matką – odparł
kapitan, stając u wyjścia z namiotu. Wyszedł. Nie
zobaczył, jak Sahra się rozpłakała. Długa, haftowana płachta stłumiła kroki mężczyzny.
***
Następnego dnia w Dhi Rao podniesiono
wielki rwetes. Wszystkie modlitewne, mosiężne
dzwony, wszystkie kołatki rozdzwoniły się, a ka-
lif zaczął wrzeszczeć gorzej niż pustynny smok.
Młody książę przepadł bez śladu i tylko Sahib
wiedział coś o jego smutnym losie.
Wkrótce po tym zdarzeniu dowódca gwardii
stanął na czele straży. Nie uważał już tego jednak
za tak wielki zaszczyt. Nigdy też, choć postawił
to sobie za punkt honoru, nie odnalazł córki kalifa.
Wszyscy Piasecznicy odeszli na pustynię i nigdy nie wrócili. Z jednym wyjątkiem.
Sahib przeżył dwa następne lata. Jako generał
wciąż pełnił obowiązki na pustyni. Pewnego dnia
zaginął gdzieś na wydmach.
W obozie beduinów, który odwiedził przed
swoim zniknięciem, opowiadano osobliwą historię. Pewien mężczyzna, imieniem Sahib, przyjechał z pustyni. Nosił na sobie pierzasty płaszcz
i kaptur Piasecznika. Był niespełna rozumu. Zabrany do namiotu bełkotał coś o smokach, które
widział na pustyni. Przerażone oczy Piasecznika
wciąż wędrowały po widnokręgu. Zapytany, czemu opuścił posterunek, wyznał prawdę. Otóż poprzedniej nocy pod jego posterunek podjechał
osobliwy jeździec. Dosiadająca czarną klacz kobieta wyglądała, jakby wyszła spod piasku. Kurz
pokrywał długie szaty i brudną od krwi twarz
nieznajomej. Jej oczy błyszczały w ciemności niczym oczy węża. Nagle dziewczyna zawyła donośnie i runęła w stronę Sahiba. Jej głos brzmiał
niczym trąba powietrzna. Piasecznik rzucił się
do ucieczki. I od tej pory biegał po wydmach,
uciekając przed swym prześladowcą.
Beduini wybuchli śmiechem i nazwali generała tchórzem. Słysząc ich drwiny, Sahib złapał
jednego z nich, przystawiając mu nóż do szyi.
– Nic nie wiecie, durnie – obejrzał się na pozostałych z pogardą w oczach. – Nie widzieliście
jej oczu. Nie widzieliście oczu Sahry.
– Sahry?! – wykrzyknęli, patrząc po sobie.
– Takie nosiła imię. Sahra. Ale myliłem się,
myśląc, że to dziewczyna. To nie był nawet człowiek. Powinienem wiedzieć. Powinienem być
mądrzejszy. Haku powiedział, że smoki wróciły.
To prawda. Ale nie powiedział, w jakiej postaci.
Że wyglądają teraz jak ludzie.
Wykrzykując te słowa, wypadł z namiotu i popędził na pustynię. Nikt go nie zatrzymywał.
Sahib nie powrócił więcej do miasta. Jego ciało odnaleziono na pustyni kilka tygodni później.
Mężczyźnie poderżnięto gardło.
QFANT.PL - numer 8/11
83
Grzegorz Wieteska
POLECANKI
opowiadanie
Grzegorz Wieteska
84
J
CUD
estem zmęczony. Nie spałem prawie całą noc
i akurat teraz, gdy powieki stają się niemiłosiernie ciężkie, słyszę znajome wołanie. Liczę
do dziesięciu, w nadziei, że zaraz umilknie i będę
mógł wreszcie po raz pierwszy od dwóch dni odpocząć. Niestety, przenikliwy dźwięk, który tak
dotkliwie rani moje uszy, tylko przybiera na sile.
Wstaję więc z łóżka i kieruję się w stronę źródła moich cierpień. Automatycznie zauważam,
że dzisiejszy kac jest potężniejszy niż zazwyczaj.
Wnioskuję to po nieznośnym dudnieniu w głębi
czaszki, które wywołują kolejne fale dźwiękowe.
Dziwię się, bo budzik ustawiam zawsze na najniższy poziom głośności, by uniknąć właśnie takich
sytuacji. Widocznie wypiłem więcej, niż zamierzałem, co tłumaczyłaby obecność trzech pustych
flaszek leżących niedbale tuż obok łóżka.
Chwiejnym krokiem, potwierdzającym przypuszczenia, że dziś nie wsiądę za kierownicę,
dochodzę do biurka. Spoglądam na męczącego
mnie sadystę najprawdopodobniej z największym
grymasem, na jaki może zdobyć się człowiek
po nieprzespanej nocy. Budzik jest nietypowy,
gdyż z wyglądu przypomina uśmiechnięty kwiat
słonecznika. Jego nieustanne „Wstawiaj, śpiochu”
zawsze mnie irytowało, jednak nigdy nie miałem
dość siły, by go wyrzucić. W końcu był prezentem od niej.
Naciskam przycisk na budzikowej doniczce
i momentalnie zapada kojąca cisza. Czuję się niepewnie. Ilość promili we krwi jest jeszcze na tyle
duża, że siadam na krześle, by nie stracić równowagi. Głowa zdaje się być za ciężka, by móc
pozostać w pionie. Podpieram ją więc rękami,
jednocześnie patrząc na tego, który wyrwał mnie
z o wiele za krótkiej drzemki.
– I co, Miki? Jesteś z siebie zadowolony? –
warczę, spoglądając wprost na słonecznikowy
budzik, który jak na złość jeszcze się uśmiecha.
Właściwie to nie wiem, czemu go tak nazwała. Nadawała imiona wszystkim rzeczom, które
miały dla niej wartość sentymentalną. Mówiła, że
tak jest ciekawiej, że życie jest czarno-białe i jedynym ratunkiem dla niego są farby zamknięte
w pudełku naszej wyobraźni. Kiedyś uważałem
to za objaw infantylności, jednak teraz widzę
wyłącznie nieodpartą chęć radowania się tym,
co daje nam każdy dzień.
Nie marnowała żadnego. Każdą chwilę poświęcała na realizowanie się w tym, co kochała najbardziej. Chyba dlatego wybrała właśnie
mnie. Rozumiemy się bez słów i szanujemy swoją autonomię, a to chyba dobra podstawa udanego związku. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego tak wiele par tworzy zasady, które nakazują
drugiej połówce jakieś konkretne postępowanie.
Czy ramy wzmacniają związek? Przyznam, że nie
znam nikogo, kto by nie naruszył w jakiś sposób
reguł, które wcześniej ustalał z ukochaną osobą.
Dlatego też my nie tworzyliśmy żadnych i chyba właśnie to jeszcze do niedawna sprawiało, że
świata poza sobą nie widzieliśmy.
Im dłużej patrzę na Mikiego, tym bardziej
moja złość przechodzi. Jest w końcu jedną z niewielu rzeczy, które po sobie pozostawiała. Oprócz
niego mam jeszcze jej stare zdjęcie w portfelu
i szczotkę do włosów, którą zapomniała ze sobą
zabrać. To niewiarygodne, że tylko ją przeoczyła
podczas pakowania, zważywszy na to, iż wyprowadzka zajęła jej zaledwie pięć minut. Myślę, że
jest to prawidłowa reakcja w chwili, gdy ukochana osoba z nami zrywa, a jej tłumaczenie ogranicza się jedynie do „tak będzie najlepiej”. Ja na jej
miejscu też bym tak postąpił.
Wstaję od biurka, bacząc, by nie stracić i tak
już nazbyt zachwianej równowagi. Jestem głodny,
jednak poczuwszy zapach przepoconego ciała,
kieruję się wpierw do łazienki. Zwiotczałe mięśnie, spuścizna nocnych konwersacji z żubrówką, domagają się ciepła. Napuszczam więc gorącej wody do wanny i myję przy okazji zęby
w nadziei, że to mnie obudzi do końca. Staram
się nie patrzeć w lustro na ścianie, by nie ujrzeć
powodu, dla którego zerwałem z dziewczyną.
Oczywiście znów moja wola okazuje się słabsza,
niż bym sobie tego życzył i po chwili widzę niechciane odbicie.
Zawsze mówiła, że jestem bardzo przystojnym
facetem, a ja dla zasady się z nią nie spierałem.
Przyznam, że nie uważam się za brzydkiego, ale
też nie widzę w sobie nic godnego większej uwagi. Moja przeciętność zbytnio mi nie przeszkadza,
gdyż nie lubię być w centrum zainteresowania innych (no chyba, że jej). Jednak teraz patrząc w lustro utwierdzam się w przekonaniu, że zerwanie
było najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Pozostało mi już bowiem tylko pięć dni życia…
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
CUD
Gorąca para osadza się na lustrze, przysłaniając moje odbicie. Odbieram to jako zaproszenie
do kąpieli. Zdejmuję przepocone ciuchy, których
nie zmieniałem od dwóch dni, po czym bez zastanowienia rzucam je na podłogę. Zanurzam się
we wrzątku, ale nie schładzam wody. Czuję, jak
mięśnie rytmicznie pulsują, przeganiając dreszcze pozostałe po nieprzespanej nocy. Rozkładam
się wygodnie, sięgając jednocześnie do krawędzi
wanny, gdzie zawsze leży świeża paczka fajek
i pudełko z zapałkami. Właściwie dopiero od niedawna zacząłem palić, jednak uzależniłem się tak
bardzo, że nie wyobrażam sobie rozpoczęcia dnia
bez puszczenia dymka. Pewnie dlatego zwykłem
zostawiać kilka paczek w różnych miejscach
tak, bym nie musiał ciągle ganiać do kieszeni
spodni.
Odpalam pierwszego papierosa, nie myśląc o tym, że dopiero co umyłem zęby. Mam
to gdzieś. Moje dni są policzone, a jak już mam
umrzeć, to czemu by nie od przedawkowania tytoniu? Oczywiście są to pobożne życzenia, gdyż
palę zaledwie od dwóch tygodni i nieważne, jak
bym się starał, tytoń nie zdąży mnie wykończyć
przed wyznaczonym terminem. Jak to brzmi, „terminem”! Sama myśl o tym, że znam datę swojej
śmierci, utwierdza mnie w przekonaniu, iż Bóg
ma spaczone poczucie humoru.
– Chrzanić to – mruczę pod nosem, strzepując
popiół peta za krawędź wanny.
Wciągam dym do płuc, zatracając swe myśli
w dalekiej przeszłości. Zbyt dalekiej…
***
Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło, ale
o swej inności przekonałem się już w wieku siedmiu lat. Była to Wigilia. Wszyscy szykowali dom
na przyjście Mikołaja, a przynajmniej tak mi
wówczas tłumaczono świąteczne porządki. Tuż
przed kolacją rodzina była w komplecie. Zjechali
się krewni z całego miasta i nie tylko, gdyż wszędzie aż roiło się od kuzynostwa, którego chyba
nikt nie znał. Zastanawiałem się przez chwilę,
czy to nie są przypadkiem obcy ludzie, którzy
na doczepkę chcą się nażreć za darmo.
Siedziałem wtedy na dywanie, patrząc na prezenty, które mogliśmy otworzyć dopiero po podzieleniu się opłatkiem. Byłem nimi tak oczarowany,
że nawet nie zauważyłem, jak podszedł do mnie
niewiele starszy chłopiec. Nie znałem go.
– Co chciałbyś dostać? – padło pytanie, nad
którym musiałem pogłówkować chwilę, gdyż nie
wiedziałem, czy lepszy będzie zamek z klocków
lego, czy też nowe wrotki.
– Chyba wrotki – podjąłem decyzję. – A ty?
Spytałem bardziej z grzeczności, a nie chęci
poznania jego najskrytszych marzeń, na których
spełnienie czeka się calutki rok.
– Chciałbym mieć nowe włosy.
Odpowiedź była na tyle dziwna, że postanowiłem zaszczycić go swoim spojrzeniem. Dopiero
teraz zrozumiałem, dlaczego wybrał sobie taki
nietypowy prezent. Dzieciak siedzący obok mnie
był całkowicie łysy, lecz nie to było w nim najdziwniejsze. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób od chłopca emanowało dziwne, czerwone
światło. Do tego w przeciwieństwie do wszystkich
ludzi, których dotąd spotkałem w swoim życiu,
numer na jego czole był zaledwie trzycyfrowy.
– Ty się świecisz – stwierdziłem, nie udając
zdziwienia.
– Gdzie?
– Tu, tu i tu. Wszędzie!
– Bujasz, nic nie widzę.
– Jak to?
– Kłamca! – pokazał mi język, po czym odwrócił się na pięcie, ruszając w stronę gromadki
innych „obcych” krewnych.
Obserwowałem, jak odchodzi obrażony, lecz
nie przejmowałem się tym zbytnio. Już kilkakrotnie zarzucano mi mówienie nieprawdy, więc liczyłem się z tym, że jestem dla innych kimś niewiarygodnym. Weźmy chociażby te cyferki na czole.
Mają je absolutnie wszyscy ludzie, lecz prawdopodobnie nikt (poza mną oczywiście) nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Kiedy po raz pierwszy wspomniałem o nich mamie, przytakiwała
mi z udawaną aprobatą, jednak z czasem zaczęła
mówić, że powinienem już wyrosnąć z dziecięcych fantazji. Nie winiłem jej za to. Utwierdziłem
się w przekonaniu, iż nikt nie będzie się ze mną
liczył, skoro nawet rodzona matka mi nie wierzy.
Zaprzestałem więc obwieszczania ludziom, kto
ma jaki numerek na czole.
Chłopiec podszedł do siedzącej na kanapie
kobiety, która niewątpliwie była jego matką i założę się, że kolejną moją „ciocią”. Wnioskowałem to po minie taty, któremu najwidoczniej nie
uśmiechała się kolejna rozmowa o wujku Eustachym (tym ze strony siostry ciotecznej koleżanki brata szwagra babci Klementynki). Pod tym
QFANT.PL - numer 8/11
85
POLECANKI
opowiadanie
Grzegorz Wieteska
86
względem absolutnie niczym się nie różniliśmy,
gdyż z wielką awersją podchodziliśmy do wszelakich spędów rodzinnych i uważaliśmy je jedynie
za zło konieczne. Tato się godził na nie, by nie
sprawić mamie przykrości, a ja dlatego, że nie
miałem innego wyjścia.
– Tu jesteś – zawołała kobieta, biorąc chłopca
na kolana.
– To ten szkrab? – zapytał tata, częstując chłopca kawałkiem sernika, upieczonego dzisiejszego
popołudnia przez moją mamę i siostrę.
– Przywitaj się z wujkiem – ponagliła syna kobieta.
– Dzień dobry, wujku.
– No, dobrze, a teraz leć pobawić się z innymi
dziećmi.
Całą sytuację obserwowałem dość uważnie.
Czerwonoświetlny chłopiec zeskoczył z kolan
swojej mamy i popędził w stronę grupki dzieciaków bawiących się plastikowymi figurkami dinozaurów. Gdy przebiegał obok mnie, musiałem
zasłonić oczy, gdyż światło, które od niego biło,
było nie do zniesienia.
Wiedząc, że w każdej chwili będę mógł znaleźć
owego świecącego człowieczka, skupiłem uwagę
na jego mamie, która od pierwszej chwili, gdy
ją ujrzałem, zdawała się nie pasować do całego
towarzystwa. Nie tak jak jej syn, gdyż nie świeciła
żadnym kolorem, zaś ilość cyferek na czole pozostawała w normie. Jej odmienność objawiała się
w smutku, nie pasującym do wigilijnego nastroju.
Chcąc się czegoś o niej dowiedzieć, postanowiłem podsłuchać część jej rozmowy z moim tatą.
– Jest aż tak źle? – tata zadał to pytanie w sposób wielce daleki od obojętności, którą zwykł
okazywać przy codziennych ploteczkach. Był zatroskany.
– Gorzej, niż przewidywaliśmy. Lekarze dają
mu pół roku. Przy odrobinie szczęścia rok.
– Jak Albert to znosi?
– Wie, że kiedyś się po prostu nie obudzi.
Na nieszczęście jest w takim wieku, że nie jestem
w stanie mu tego wytłumaczyć…
Więcej nie usłyszałem, gdyż babcia zawołała
mnie, bym pomógł jej przy nalewaniu barszczu
do talerzy.
Zaledwie pięć miesięcy później dowiedziałem
się, dlaczego chłopiec imieniem Albert nie miał
włosów na głowie. Z białaczką walczył ponad
trzy lata, a zmarł w wieku dziewięciu. Nieodparte
przeczucie mówiło mi, że mogłem temu jakoś za-
pobiec. Jak się później okazało… miałem rację.
***
Woda już wystygła. Ta myśl kradnie moje
wspomnienia, nawołując do ponownego odwiedzenia rzeczywistości. Wyciągam więc kurek
z wanny, po czym wychodzę z niej, sięgając jednocześnie po wiszący na ścianie ręcznik. Wycieram się szybko, a następnie kieruję do pokoju
w poszukiwaniu suchych i w miarę czystych
ubrań.
Na każdym kroku odczuwam jej brak. Gdy
jestem w kuchni, widzę, jak siedzimy przy śniadaniu, rozmawiając w najlepsze. W salonie układamy puzzle z pięciu tysięcy elementów przedstawiających amazońską dżunglę. Wchodząc zaś
do sypialni, słyszę nasze jęki i czułe słowa zapewniające o bezgranicznej miłości oraz oddaniu.
– Gdzie to się wszystko podziało?
Przywykłem już do tego, że zadawane przeze
mnie pytania nie natrafiają na żadne odpowiedzi.
Lecz w naturze ludzkiej jest coś takiego, co dąży
do rozwiania wątpliwości nawet wtedy, gdy wiadomo, że upragniona wiedza nigdy nie będzie
nam dana. Religie przecież istnieją od tysiącleci,
a do dnia dzisiejszego masa ludzi nie ma pewności, czy Bóg istnieje. Lecz nie ja. Jakaś siła wyższa
musi istnieć, bo w przeciwnym razie to wszystko
nie miałoby sensu, a ja nie dam temu wiary. Nie
chcę.
Dzwoni telefon. Ze zrezygnowaniem ruszam
w jego stronę, ale nie po to, by dowiedzieć się,
kto jest po drugiej stronie słuchawki. Tak jak
w przypadku Mikiego, chcę zabić dźwięk drażniący me uszy o zbyt wczesnej porze. Sięgając
po telefon, spoglądam na jedno ze zdjęć przyczepionych do lustra. Zrobione zostało w piątej
klasie podstawówki. Wyszedłem na nim całkiem
sympatycznie, jednak nie na dziecięcej wersji
samego siebie skupiam uwagę, lecz na koleżance stojącej tuż obok. Miała zielone oczy i była
pierwszą osobą, którą…
***
Miała zielone oczy i była pierwszą osobą, którą wyleczyłem. Do naszej klasy chodziła zaledwie
od dwóch tygodni, jednak nie miała najmniejszego problemu z zaaklimatyzowaniem się w nowym otoczeniu. Prawdę mówiąc zazdrościłem jej
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
CUD
tego, z jaką łatwością przychodziło jej zawieranie znajomości. Sam byłem odludkiem, z którym
nikt nie chciał się bawić, lecz nie martwiło mnie
to zbytnio, gdyż towarzystwo kolegów z klasy
w ogóle mi nie odpowiadało. Co prawda miałem
dopiero jedenaście lat, jednak i tak uważałem, że
każdy z nich zachowuje się wyjątkowo niedojrzale. Nie wiem, z czego to wynikało, może z mojej odmienności? Tak czy inaczej, zamiast grać
w piłkę, skakać po trzepakach czy też bawić się
w berka, swój wolny od lekcji czas poświęcałem
na Hemingwaya, Dickensa i wielu innych panów,
którzy już oczywiście nie żyli, lecz w przeciwieństwie do moich rówieśników potrafili zapewnić
rozrywkę co najmniej konstruktywną.
O tym, że miała padaczkę, dowiedziałem się
w chwili, gdy po raz pierwszy weszła do klasy.
Naturalnie nauczyciel uprzedzał nas wcześniej, iż
nowa uczennica wymaga „specjalnego” traktowania i szczególnej uwagi. Lecz były to tylko słowa,
którymi karmiono bandę małych ignorantów
i tak lekceważących wszystko, co się do nich mówiło. Owszem, kiwali głowami, że rozumieją, że
będą się nią opiekować i że nie będzie traktowana inaczej niż pozostali. Jednak żaden z nich tak
naprawdę nie rozumiał powagi sytuacji – bo niby
jak? Mówienie o czymś a doświadczenie tego
to dwie zupełnie różne rzeczy. Pewnie dlatego
nie znalazłem dotąd z nikim wspólnego języka.
Ja nie tylko rozumiałem, ale też czułem.
Gdy wchodziła przez próg klasy, od razu zauważyłem bijącą od niej czerwoną poświatę.
Zupełnie jak mały Albert – pomyślałem. Teraz
zrozumiałem analogię pomiędzy blaskiem a chorobą, o której wspominał nauczyciel. Zrobiło mi
się jej żal, jednak nie zmieniło to mojego stosunku do nowej koleżanki. Z góry już wiedziałem, że
się nie zaprzyjaźnimy. Ona wręcz lgnęła do ludzi,
szukając kontaktu, poparcia. Rozmowa z innymi
uszczęśliwiała ją, czuła się akceptowana. Ja tego
nie potrzebowałem, a przynajmniej tak mi się
wówczas wydawało.
Ataku dostała w dniu zdjęć klasowych. Stało
się to nagle, w chwili gdy nauczycielka wyprowadziła nas z klasy na podwórko, gdzie już czekał fotograf. Nie wiedziałem, co się dzieje, słyszałem tylko głos belferki, nakazujący wezwać
pielęgniarkę. Oczywiście od razu kilku pupilków
poleciało spełnić polecenie wychowawczyni, ja
jednak zostałem, nie mogąc oderwać oczu od rzucającej się na podłodze dziewczyny. Nauczycielka
próbowała ją unieruchomić, jednak widząc, że
nie daje sobie rady, krzyknęła na nas, byśmy jej
pomogli. Trzymając za ręce i nogi udało nam się
obezwładnić koleżankę, dzięki czemu nie zrobiła sobie krzywdy. Z przerażeniem patrzyłem, jak
jej zęby zaciskają się na linijce włożonej do ust.
Przez moment myślałem, że przełamie ją na pół,
jednak na szczęście tak się nie stało.
Widok dziewczyny niepanującej nad własnym
ciałem uzmysłowił mi, jak bardzo jest w tej chwili bezradna. Chciałem jej pomóc ze wszystkich
sił, modląc się w duchu, by przestała dygotać,
by była zdrowa i już więcej nie cierpiała. Poczułem łzy na policzku. Zdziwiło mnie to, bo nawet
jej nie lubiłem, jednak świadomość krzywdy, jakiej doznawała w tej chwili sprawiła, że pragnąłem jej natychmiastowego wyzdrowienia.
I nagle stało się coś niewytłumaczalnego przez
jakiekolwiek znane mi prawa logiki. Czerwone
światło, które dotąd jej nieustannie towarzyszyło,
zaczęło blednąć. Z każdą sekundą stawało się coraz słabsze, zaś drgawki ustawały. Po chwili znikły całkowicie, tak jak i czerwona poświata. Wiedziałem, że nauczycielka przyjęła to jako koniec
ataku, a nie jako cudowne uzdrowienie, które,
jak się później okazało, pozostało na stałe…
***
– Halo?
– Co tak długo? Już myślałem, że nie odbierzesz i znów będę musiał wygłaszać monolog
do automatycznej sekretarki. Swoją drogą, ma
bardziej seksowny głos od ciebie.
Z Evertem przyjaźnię się od czasów liceum.
Zawsze trzymamy się razem, jednak dziś nie
mam ochoty na spotkanie, którego tradycyjnie
będzie się domagał. Prawdę mówiąc nie mam
ochoty na nic, ale to i tak bez znaczenia.
– No cześć, co słychać? – pytam, chcąc stworzyć pozory, że wszystko u mnie w porządku.
– Musimy pogadać.
– No to gadaj.
– To nie rozmowa na telefon.
Zaczyna się.
– Słuchaj, mam kaca i ledwo trzymam się
na nogach. Czy nie moglibyśmy…
– Była u mnie. Musisz wiedzieć, że…
Nawet się nie pofatygowałem, by odłożyć słuchawkę na bazę. Jeśli istnieje rekord Guinessa
w prędkości, z jaką opuszcza się mieszkanie,
QFANT.PL - numer 8/11
87
Grzegorz Wieteska
POLECANKI
opowiadanie
to właśnie go pobiłem.
88
***
Nie mam pewności, czy dobrze usłyszałem,
a wolę jednak ją mieć, zanim wybiję mu kilka
zębów. Proszę więc, by powtórzył to, co powiedział.
– Przespaliśmy się.
Pewność jest. Moja pięść startuje, a on nawet
się nie zasłania. Wie, że zasłużył. Właściwie nie
mam do niego żalu. Przecież wcześniej się z nią
rozstałem, więc nie łączą nas już jakiekolwiek
zobowiązania. Ale Evert na figę w nos zasłużył
nie dlatego, że się przespał z moją byłą, lecz dla
tak zwanej „zasady”.
Nawet nie jęczy, chociaż widzę, że oczy mimowolnie zaczynają mu łzawić. To był silny cios, lecz
nie na tyle, by musiał później dłutować szczękę.
Cóż, w końcu jest moim przyjacielem.
– Opowiadaj od początku – proszę już całkiem
spokojny.
Evert się jąka, wiec podchodzę do lodówki
i wyjmuję flaszkę, którą schładza na wieczorną imprezę. Bez pytania otwieram ją i nalewam
do jedynej szklanki, którą w moim mniemaniu
można by uznać za czystą. Podaję mu ją i czekam, aż się napije. Robi to łapczywie, tak jakby
wódka miała dodać mu odwagi.
– Przyszła do mnie wczoraj. Odkąd zerwaliście, siedziała u swojej matki, ale dłużej już nie
mogła, zresztą sam wiesz, jak jej stara potrafi dać
popalić.
Przytakuję głową. Jej matka to stereotyp teściowej, która za sam sposób bycia powinna mieć
tylko dwa przysłowiowe zęby. Jeden do otwierania piwa, a drugi po to, żeby ją bolał.
– Powiedziała, że nie rozumie twojego zachowania.
Nic dziwnego, ja też go nie rozumiem.
– Wypytywała, czy masz kogoś na boku,
na co ja się tylko zaśmiałem. Tłumaczyłem, że
nie wiem, czemu tak się stało, ale na pewno miałeś jakiś konkretny powód.
Nie da się ukryć.
– Zaczęła mi płakać na ramieniu. Mówiła, że
cię kocha i że jesteś największym skurwysynem
pod słońcem. Chciała, bym z tobą porozmawiał,
co, jak widzisz, właśnie czynię.
Puszczam mimo uszu ten denny dowcip. Jednak z satysfakcją patrzę, jak Evert pociera obo-
lałą szczękę.
– Jak zacinająca się płyta powtarzała, że nigdy
nikogo nie pokochała, a teraz, gdy jej świat został
wreszcie komuś podarowany…
– Tak? – pytam, spokojnie lecz stanowczo.
Evert patrzy mi w oczy. Nie wiem, co w nich
dostrzega, lecz w jego źrenicach odbija się cierpienie całej naszej trójki.
– Stary, dlaczego to zrobiłeś? – pyta tak, jakby
nie wierzył, że jakakolwiek odpowiedź może być
sensowna. Ma rację.
– Znudziła mi się.
– Nie wierzę.
– I słusznie – śmieję się. – Ale lepszej odpowiedzi nie usłyszysz.
– Boisz się zaangażowania z jej strony? – pada
kolejne, jakże głupie pytanie. Bać się? Chyba
pęknę ze śmiechu. Przez chwilę zastanawiam się,
czy nie pokazać mu pierścionka, który kupiłem
tuż przed tym, jak zdecydowałem, że to koniec.
Odganiam tę myśl, gdyż wówczas tłumaczeniom
nie będzie końca, a to nie ja mam się teraz spowiadać.
– Nie.
Chwila milczenia. Znowu podchodzę do lodówki, lecz tym razem nalewam sobie. Z gwintu.
– Słuchaj, ona nie zrobiła tego, by się zemścić.
Ona…
Już go nie słuchałem, bo wiem, jak było. Przyszła do niego, chcąc uzyskać wyjaśnienia, gdyż
ode mnie ich nie dostała. On też nie mógł ich
dać, więc w akcie desperacji zaczęła szukać zrozumienia, schronienia, ciepła. Nie mogę jej winić.
To nie była zdrada, ale rozpaczliwe wołanie o pomoc, która i tak nie nadeszła.
Wiem, co muszę zrobić, by sprawę zakończyć ostatecznie. Wyzbywam się resztek godności i szacunku do samego siebie, grając tego,
za kogo mnie wzięła – największego skurwysyna
pod słońcem.
– Zaopiekuj się nią – proszę cicho i bez słowa
kieruję się w stronę drzwi.
Nie słyszę już tego, co do mnie mówi. Nie docierają pytania postawione niepotrzebnie, gdyż
i tak nie mam zamiaru na nie odpowiadać. Nie
umiem. Staram się udawać twardziela bez serca,
bo to jedyne wyjście, by oboje mnie znienawidzili. Tylko tak mogą mnie zapomnieć z czystym
sumieniem.
Zatrzymuje mnie przy drzwiach i bełkocze coś
o prawdziwej miłości i jedynej szansie. Uśmie-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
CUD
cham się głupio i poklepuję go po ramieniu,
chcąc potwierdzić, że jestem świadom swojego
wyboru. Patrzy na mnie niepewnym wzrokiem,
jednak po chwili osiągam zamierzony efekt, bowiem jego oczy zaczynają napełniać się pogardą.
Teraz mam pewność, że nie będzie mnie bronił
i zaopiekuje się nią jak należy.
Uspokojony, wychodzę z domu przyjaciela, zazdroszcząc mu, że na czole ma liczbę gwarantującą jeszcze trzydzieści pięć lat życia…
***
Idąc ulicą, nie zwracam uwagi na mijających
mnie ludzi. Biję się z myślami nieustannie, w nadziei, że zdołam odzyskać wewnętrzny spokój.
Każde wspomnienie rozmowy z Evertem daje się
we znaki tak bardzo, że zaczynam nucić pod nosem piosenkę, której tytułu nie pamiętam. Niestety, nie pomaga to ani trochę, a poczucie winy
rośnie z każdą próbą oszukania samego siebie.
Wchodzę więc w pierwszą lepszą bramę i kryję
się przed ludzkim wzrokiem.
Siadam na ławce obskurnego podwórka,
kryjąc twarz w dłoniach. Zawsze uważałem, że
płacz jest oznaką bezradności, jednak jakby nie
patrzeć ja nie mam już pola do popisu. Przegrałem. Na własne życzenie straciłem dziewczynę
i najlepszego przyjaciela, a zrobiłem to dla ich
dobra, nie chcąc przyjmować roli męczennika.
Jakże szlachetnie…
Płaczę krótko, prawdopodobnie dlatego, że
nigdy nie nabrałem w tym wprawy. Zawsze wiedziałem, że nadejdzie moment, kiedy będę musiał
odejść i nie lamentowałem z tego powodu. Swoją
śmierć celebrowałem bardzo dokładnie od chwili, gdy zrozumiałem znaczenie cyferek na moim
czole. Stworzyłem nawet kilka zasad, które miały
pomóc mi zrozumieć to, czego nauka nie była
w stanie wytłumaczyć. Wszystkie sprowadzały
się do jednego kluczowego słowa. Stoik.
Wiele lat temu, gdy już mogłem odliczać
dni do końca, stwierdziłem, że mam tylko dwa
wyjścia. Pierwsze, zakładające, iż odpowiem
na to najważniejsze pytanie odnośnie do przyczyny mej niezwykłości, okazało się oczywiście
nieosiągalne. Skupiłem więc uwagę nie na próbie zrozumienia mojej egzystencji, ale na pogodzeniu się z nią. Sukces osiągnąłem stosunkowo
łatwo, gdyż od dzieciństwa moje życie było całkowicie beznamiętne. Nie przywiązywałem wagi
do cennych przedmiotów, znajomych czy nawet
rodziny. Owszem, szanowałem otaczający mnie
świat, jednak wiedziałem, że wszystko kiedyś się
kończy, bowiem jest to naturalna kolej rzeczy.
Oczyściwszy umysł, wstaję z ławki, nie chcąc
bezsensownie trwonić pozostałego mi czasu. Sięgam do kieszeni spodni po paczkę fajek, jednak
głód nikotynowy jest tak duży, że od razu odpalam sobie dwa papierosy. Po paru dymkach jestem już całkowicie spokojny i zdolny do owocnych przemyśleń.
To był tylko chwilowy kryzys, który mógł dopaść każdego. Wystarczy być wiernym swoim
przekonaniom, a wszystko zaczyna być prostsze.
Nie myślę już o utraconych bliskich mi osobach,
ale skupiam się na jedynej rzeczy, którą muszę
zrobić, nim ostatecznie wywinę kopyta.
***
Stoję na najwyższym poziomie centrum handlowego i oparty o metalową barierkę poszukuję pierwszego celu. Musi być starannie wybrany,
gdyż czasu mam mało, a o pomyłce nie może
być mowy. Większość ludzi w średnim wieku zaczyna mieć w sobie słabe czerwone światło, które
kiedyś może przyczynić się do ich zgonu. Nie ich
szukam. Co prawda kiełkuje w nich śmierć, jednak nie nadejdzie ona zbyt szybko. Jakby tak trochę pomyśleć, bardzo niewielu jest farciarzy odchodzących z tak zwanych przyczyn naturalnych.
Zazwyczaj ludzie żegnają się z życiem na skutek
jakiegoś czynnika zewnętrznego, chociażby choroby, wypadku, zabójstwa lub też samobójstwa.
Są to przypadki tak powszechne, że przestałem
je uznawać za niezwykłe.
Wyznacznikiem tego, czy ktoś może stać się
moim celem, jest liczba cyferek na czole, intensywność, z jaką bije od niego czerwone światło
oraz wiek danego osobnika. Jeśli jest to na przykład czterdziestolatek, a jego „wizytówka” na czole
nie zapewnia mu przynajmniej dziesięciu lat życia,
wówczas zwracam uwagę, czy emanuje od niego
czerwone światło. W przypadku braku jakiegokolwiek blasku mam pewność, że nie wykończy
go choroba, lecz jakiś inny czynnik zewnętrzny.
Wówczas mam związane ręce, bowiem nie jestem w stanie przewiedzieć, co doprowadzi gościa
do zgonu. Jednak gdy jakakolwiek część ciała ma
czerwoną poświatę, mogę zacząć działać.
Żeby uleczyć chorego, muszę wejść z nim
QFANT.PL - numer 8/11
89
POLECANKI
opowiadanie
Grzegorz Wieteska
w kontakt fizyczny poprzez dotknięcie skażonego miejsca, co często nie jest łatwe. Poprawka,
to nigdy nie jest łatwe…
Widzę ją. Ma około trzydziestu lat i nadaje się
doskonale. Czerwień bijąca od niej jest bardzo
silna, wręcz prorokując rychłe odejście. Skupiona jest w jednym miejscu, na moje nieszczęście
tym najdelikatniejszym, co oznacza, że znowu
będę musiał odegrać rolę zboczeńca…
Zjeżdżam szklaną windą, nie spuszczając oczu
z mego celu, który akurat stoi w kolejce do stoiska z lodami. Gdy jestem na dole, wyjmuję z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę i pociągam
długi łyk. Chwiejnym krokiem podchodzę do kolejki w nadziei, że nie złapie mnie ochrona ani
jakiś pseudobohater ratujący damę z opresji.
Udaję, że się potykam i wpadam prosto na nią.
Nie myliłem się, na czole widnieje numer dziewięćdziesiąt sześć, co zapewnia jej troszkę ponad
trzy miesiące życia. Podtrzymuje mnie chwilę,
lecz zauważam, że z wielką chęcią uwolniłaby się
od tej pomocy. Bełkoczę coś bez sensu i osuwam
się na ziemię, dotykając przy tym jej kobiecości.
Zazwyczaj w tej chwili dostaję w twarz, ale czuć
ode mnie alkohol, który pełni rolę osobistego
obrońcy. Z doświadczenia wiem, że pijaczków obdarowuje się litością, a czasem i pogardą, jednak
nigdy chęcią dotykania ich. Zawsze jest bowiem
ryzyko, że ów chlor będzie agresywny i zrobi komuś krzywdę. Dodatkowo istnieje powszechne
przekonanie, że pijak może być także i ćpunem,
a od takich lepiej trzymać ręce z daleka.
Wstaję powoli, słysząc kroki nadchodzącego
ochroniarza, który najwidoczniej obserwował
całe zajście. Nie mam już powodu, by udawać
kogoś pod wpływem alkoholu, gdyż zadanie
wypełniłem. Kobieta przestała świecić i tak, jak
przewidywałem, numer na jej czole zmienił się.
Spokojny, że dożyje sześćdziesiątki, zrywam się
na równe nogi i biegnę w stronę wyjścia z centrum handlowego. Ochroniarz nawet nie reaguje. Zapewne przeszkadza mu w tym tusza, której
nie powstydziłby się nawet japoński sumita. Interwencja z jego strony ogranicza się do groźby, żeby moja noga „w jego centrum” więcej nie
postała.
***
Kieruję swe kroki ku staremu rynkowi w nadziei, że dzisiejszy dzień nie skończy się na jed-
90
nym sukcesie. Zazwyczaj „dni polowań” kończę
dwoma lub trzema uzdrowieniami, jednak dziś
taki wynik mnie nie zadowoli. Teraz, gdy mam
odejść, muszę podwoić, a nawet potroić swoje
wysiłki.
Siadam na ławce umieszczonej na samym
środku placu, rozglądając się dookoła. Prawdopodobnie jest tu kilka setek ludzi, jednak na razie
nie dostrzegam żadnych anomalii wymagających
natychmiastowej interwencji . W oddali widzę
ulicznych kuglarzy, którzy zabawiają przechodniów sztuczkami z ogniem. Pokaz najwyraźniej
ma wzięcie, gdyż tłum otaczający akrobatów rośnie z każda chwilą.
Wreszcie mój wzrok wyławia kolejny cel, który dołącza do grona zafascynowanych gapiów.
Facet jest na pewno poniżej pięćdziesiątki, a jego
czerwieniejąca głowa niewątpliwie zapowiada nadejście wylewu. Ruszam bez zastanowienia w jego
stronę, przyspieszając kroku, gdy widzę, że gość
zaczyna się oddalać. Jest wysoki, więc przynajmniej nie boję się, że zgubię go w tłumie.
Gdy widzę, gdzie zmierza, zaczynam biec, nie
chcąc, by zwiał mi pierwszym lepszym autobusem. Dzieli nas z pięćdziesiąt metrów, więc jest
szansa, że jeszcze zdążę go dogonić. Niestety, jak
na złość, los wprowadza pewne urozmaicenie
do mojego polowania.
Na przystanku stoi jeszcze jeden człowiek
spełniający wszystkie kryteria do tego, by zostać
przeze mnie zauważonym. Czerwone światło bijące z wnętrza jego klatki piersiowej uzmysławia
mi, że zawał nadejdzie w przeciągu kilku najbliższych dni. Na domiar złego właśnie podjechały
dwa autobusy i najwyraźniej żaden nie zatrzymuje się na przystanku, gdzie obaj panowie zamierzają wysiąść.
Klnę pod nosem, rozpoczynając zimną kalkulację. Światło zawału jest nieco mocniejsze.
Różnica w przewidywanym czasie odejścia obu
panów jest znikoma, jednak wciąż zauważalna.
Wsiadam więc do autobusu za tym, któremu pozostało mniej czasu, w nadziei, że w ciągu czterech dni zdołam odnaleźć tego drugiego.
***
Wróciwszy do domu, od razu biegnę do łazienki, by zatamować krwotok z rozwalonego
nosa. Obmywam twarz zimną wodą i spoglądam
w lustro tylko po to, by wybuchnąć gromkim
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
CUD
śmiechem. Moja twarz wygląda tak, jakbym zderzył się z pędzącym pociągiem, co nie jest aż tak
dalekie od prawdy. Osiłek nie szczędził starań,
by wymodelować mi gębę, lecz trudno mu się
dziwić. Gdyby ktoś zahaczył łokciem moją kobietę, też bym ruszył za nim w pogoń po to, by dać
lekcję savoir vivre’u. Niestety, tylko w taki sposób
mogłem dotknąć jej piersi zżeranej przez raka,
który jak na złość jest najczęstszą dolegliwością,
jaką zdarza mi się leczyć u kobiet. Gdybym był
mądrzejszy, mógłbym się domyśleć, że taka żyleta
nie chodzi po mieście bez odpowiedniej obstawy.
Tylko dlaczego zawsze musi być to strongman?
Mimo bólu całej twarzy oraz braku dwóch
górnych jedynek jestem z siebie zadowolony.
Zdołałem bowiem tego dnia odmienić los siedmiorga nieznanych mi ludzi i Bóg mi świadkiem,
że jest to zmiana na lepsze.
***
Przez następne trzy dni latałem jak głupi
po mieście potrącając, macając i wpadając na osoby, których stan niezwłocznie tego wymagał. Kiedyś miałem więcej czasu na pomaganie innym
i nie było mowy o tym, abym uciekał się do tak
desperackich posunięć. Bywało, że pół dnia chodziłem za kimś, zanim zyskałem jego zaufanie.
Najcięższe wyzwanie stanowiły oczywiście kobiety. Zdarzało się, że musiałem flirtować z paniami starszymi od siebie nawet o dwadzieścia lat,
jednak zawsze robiłem to z klasą i prędzej czy
później udawało mi się osiągnąć upragniony cel.
Teraz nie miałem na to czasu, działałem masowo i całkiem nieźle mi szło, gdyż przez ostatnie
cztery dni odwróciłem losy trzydziestu siedmiu
osób.
Wieczorem wracam do domu z postanowieniem, że ostatni dzień spędzę na błogim lenistwie. Stojąc przed wrotami do swego domostwa,
strudzony wyciągam klucz z kieszeni i chwytam
za klamkę. Kątem oka dostrzegam białą kopertę niezwykle równiutko leżącą na wycieraczce tuż u progu drzwi. W pierwszej chwili myślę, że to kolejna ulotka, których pełno się wala
na całej klatce schodowej, jednak gdy biorę ją
do ręki wiem, że mam do czynienia z anonimowym listem. Otwieram go dopiero po wejściu
do domu.
Jutro o siedemnastej w „Ciepłej nucie”
A.
Treść wiadomości jest jak najbardziej nietypowa, jednak jakoś mnie to nie dziwi. Już sam
fakt, że list został dostarczony pod same drzwi,
a nie wysłany pocztą, wskazuje na to, iż jego adresat wielce urozmaici ostatnią noc mojego życia.
Co prawda i tak nie zamierzałem spać dłużej niż
jest to konieczne, lecz teraz zmrużenie oczu będzie po prostu niemożliwe.
Z jednej strony mam ochotę zlekceważyć wiadomość, która niewątpliwie przyczyni się do mojego odejścia. Nie wierzę bowiem, by list znalazł
się pod moimi drzwiami przypadkiem, akurat
dzień przed wyznaczonym „terminem”. Jednak
z drugiej strony nie wiem dokładnie, jak zginę,
więc równie dobrze może to się stać podczas
oglądania telewizji. Jak to zwykł mówić Evert:
„Bomba jak chce, to zawsze pierdolnie”.
Ta ostatnia myśl przekonuje mnie do podjęcia chyba jedynej słusznej decyzji. Zwłaszcza, że
wyjście na zewnątrz wydaje się o wiele lepsze niż
siedzenie w domu przed telewizorem. Kładę się
więc do łóżka w oczekiwaniu na ostatnią przygodę mego życia, próbując odgadnąć, kim jest
adresat tajemniczego listu.
***
Godziny ciągną się niemiłosiernie, a ja coraz
bardziej jestem zestresowany. Chodzę bez sensu
po domu, nie mogąc znaleźć sobie konkretnego
zajęcia, gdyż wiem, że żadne z nich mnie nie pochłonie na tyle, by móc zapomnieć o znaczeniu
dzisiejszego dnia. Męczę się tak od samego rana,
lecz nie mogę nic na to poradzić. Moje myśli krążą wokół tajemniczego adresata listu, próbując
rozszyfrować jego tożsamość. Niestety, bezskutecznie, bowiem nie mam zielonego pojęcia, kim
może być A.
Męki kończą się na godzinę przed wyznaczonym spotkaniem, w chwili wyjścia z domu. Spacerkiem kieruję się w stronę „Ciepłej nuty”, herbaciarni, w której mam się zjawić o siedemnastej.
Przyznam, że nazwa jest całkiem dobra, puszczana tam muzyka trafia chyba do każdego gościa.
Samo miejsce położone jest niedaleko centrum,
więc do herbaciarni mam niecałe dziesięć minut piechotką. Nie przeszkadza mi, że będę dużo
przed czasem, wszystko jest lepsze od bezczynnego siedzenia w domu.
QFANT.PL - numer 8/11
91
POLECANKI
opowiadanie
Grzegorz Wieteska
92
W środku jest masa ludzi, więc siadam przy
pustym stoliku ustawionym na zewnątrz herbaciarni. Od razu podchodzi do mnie kelnerka
z zapytaniem, czy się czegoś napiję. Nie znam
się na herbatach, więc proszę o jakąś owocową i czekoladowe ciastko. Niby czemu miałbym
nie osłodzić sobie tych ostatnich chwil, które mi
pozostały? Tak więc ostatnie minuty poświęcam
na delektowanie się murzynkiem i herbatą, której nazwę już zdążyłem zapomnieć.
Ze zniecierpliwieniem czekam, choć zupełnie
nie wiem, na co. Treść wiadomości mówiła, żeby
stawić się w herbaciarni, ale nie wspominała,
w jakim celu. Obserwuję więc wszystko dookoła
w nadziei, że odpowiedź jest już niedaleko. Jak
się okazuje, nie muszę długo czekać, gdyż punktualnie o wyznaczonej godzinie do mojego stolika podchodzi adresat tajemniczego listu.
Dziewczyna jest najprawdopodobniej w moim
wieku, jednak nie jestem tego całkowicie pewien.
Makijaż stosowany przez płeć piękną potrafi
zdziałać cuda, więc nie wiem tak naprawdę, kto
się kryje po drugiej stronie tapety. Przyznam, jej
wygląd robi wrażenie, długie blond włosy, nogi
po szyję, no i jeszcze te wielkie zielone oczy skryte za czarnymi oprawkami okularów…
Nic nie mówi, tylko zaczyna chichotać, dzięki
czemu uzmysławiam sobie, że cały czas wpatruję
się w nią z otwartymi ustami. Zamykam je pospiesznie, jednak także nic nie mówię, czekając
na jej ruch. W końcu to z jej powodu się tu znaleźliśmy. Po dłuższej chwili milczenia przerywa
je, sadzając swe krągłości naprzeciwko mnie.
– Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałam
–zaczyna rozmowę dość nietypowo. – Myślałam,
że będziesz wyższy, ale to nic.
– Dzięki za słowa szczerości. Ja nie mogę powiedzieć tego samego o tobie, w ogóle nie wiedziałem, kogo lub też czego się spodziewać.
Pochyla się nad stołem, przysuwając swe
piękne oblicze tak, że nie mogę się powstrzymać
od zerknięcia za dekolt jej luźnej bluzki. Widzi
to, ale nie reaguje, uśmiecha się tylko przyjaźnie,
poprawiając oprawki okularów.
– Nic dziwnego, zważywszy, w jakiej sytuacji
się znalazłeś, ale do rzeczy. Masz pojęcie, dlaczego się tu znalazłeś?
– Prawdę powiedziawszy, to nie – odpowiadam szczerze – ale może żeby rozmowa stała się
prostsza, powiesz mi, z kim mam do czynienia?
Uśmiech na jej twarzy rośnie, a oczy błyszczą
tak, że krew uderza mi do głowy. Wyciąga dłoń,
bym mógł ją uścisnąć i poczuć, jak delikatna jest
jej skóra.
– Ambrozja.
– Ksywa dość dziwna jak na nasze czasy, ale
niewątpliwie pasująca do jej nosicielki.
Myślę, że się zarumieniła, jednak ciężko mi
to stwierdzić z powodu jej mocnego makijażu.
– Dobra, czarusiu, skoro mamy za sobą formalności, możemy przejść do rzeczy?
Przytakuję głową uprzejmie, nie ukrywając,
że właśnie na ten moment czekałem.
– Jestem tu po to, by odpowiedzieć na pytanie,
kim tak naprawdę jesteś i dlaczego akurat taki
los był ci pisany. Możesz to uznać za rekompensatę za wszystkie krzywdy, jakich musiałeś doznać w swym krótkim życiu…
– Mówisz, jakbyś była boskim posłańcem –
przerywam jej bez zastanowienia – ale jakoś nie
widzę żadnych skrzydeł ani aureoli. Kim jesteś,
by móc odpowiedzieć na to, co w naturze ludzkiej musi pozostać niejasne?
Moje pytanie chyba ją zmieszało, przez chwilę
milczy, kiwając głową tak, jakby szukała odpowiednich słów.
– Masz rację, kimże jest człowiek, by móc
odpowiedzieć na pytanie, które sam zadaje? Potrzebny mu autorytet, potrafiący rozwiać wszelkie niejasności, jednak nie może to być inna osoba, gdyż jest tylko człowiekiem, nieprawdaż? Ja
niestety nie jestem, jak to ująłeś, żadnym boskim
posłańcem, ale tylko człowiekiem. Takim jak ty.
– Nikt nie jest taki jak ja – znowu przerywam,
nie siląc się na zachowanie dobrych manier. –
Już sam fakt, że tu jestem, potwierdza to.
– Nie zrozumiałeś mnie najwyraźniej. Miałam
na myśli tylko tyle, że oboje jesteśmy jedynie
ludźmi, którym nie jest dana wiedza absolutna,
a tym samym na wiele pytań nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć, pomimo iż ciągle je zadajemy.
To filozofowanie zaczyna mnie bawić, więc
ciągnę wątek w nadziei, że pozostało mi jeszcze
tyle czasu, by dotrwać do puenty.
– W porządku, jesteś człowiekiem, który tak
jak ja ma pytania, lecz nie zna odpowiedzi. Mimo
tego posiadasz rzekomo wiedzę o tym, kim jestem i dlaczego takim właśnie jestem. Dobrze
zrozumiałem?
– Mniej więcej.
– Moje pytanie więc brzmi: skąd?
Ambrozja momentalnie przestaje się uśmie-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
CUD
chać, a jej twarz przybiera poważny wyraz. Trudno w to uwierzyć, ale teraz wydaje się być jeszcze
bardziej intrygująca niż przedtem. Zdejmuje okulary, przenikając mnie badawczym wzrokiem tak,
jakby obserwowała obiekt naukowych badań.
– Widzę, że mnie nie pamiętasz – w jej głosie
wyczuwam rozczarowanie – ale nic nie szkodzi,
zaraz temu jakoś zaradzimy. – Mówiąc to, grzebie chwilę w swej czarnej torebce, która na moje
oko musi być markowa. Cierpliwie ją obserwuję,
szukając w pamięci chwili, gdzie los złączył nasze
drogi, niestety, bezskutecznie. Ambrozja w końcu wyjmuje stare wyblakłe zdjęcie, po czym podsuwa mi je.
Zdjęcie jest znajome, gdyż takie samo mam
powieszone na lustrze obok telefonu stacjonarnego. Od razu rozpoznaję dziewczynę o szmaragdowych oczach i przyznam, nie mogę się nadziwić metamorfozie, jaką przeszła. Na fotografii
jest tylko małą brzydulką, w ogóle nie przypominającą piękności siedzącej na przeciwko. Z drugiej strony, ja też się zmieniłem. Co prawda nie
zrobił się ze mnie żaden kolos, ale zmężniałem,
nabrałem masy, a przede wszystkim bystrości
umysłu.
– Często myślałem o tym, co się z tobą stało
po tym, jak skończyliśmy szkołę – pierwszy przerywam zbyt długie już milczenie.
– Prawdopodobnie moje losy potoczyłyby się
inaczej, gdyby nie... twoja interwencja. Ale jeśli
pozwolisz, zacznę od początku – chowa zdjęcie
do torebki, po czym kieruje swe szmaragdy
w moją stronę.
Kiwam głową, dając przyzwolenie i zachęcając, by kontynuowała.
– W chwili, w której mnie uzdrowiłeś, nie tylko
zmieniłam się fizycznie, ale także doznałam przemiany… duchowej – ostatnią cześć zdania powiedziała tak, jakby ważyła każde słowo z osobna.
– Zostałam oświecona, iluminowana czy jakkolwiek byś tego nie nazwał, w jakiś dziwny sposób uświadomiona. Poczułam, że to od ciebie
bije energia, która anihiluje moją dolegliwość.
Pojęłam też twą rolę w tym świecie, która często
przypisywana jest boskiej interwencji.
– Jaka to rola? – przerywam jej, nie mogąc
wytrzymać potęgowanej niecierpliwości i zażenowania.
– Jesteś cudem.
Patrzę na nią tępym wzrokiem, zastanawiając
się, czy aby na pewno chcę ryzykować wysłucha-
nia dalszych tłumaczeń.
– Możesz powtórzyć? – proszę uprzejmie, aczkolwiek tonem zdradzającym moje niedowierzanie w prawdziwość wypowiedzianych przez nią
słów.
– Twoje życie jest inne niż wszystkich. Poświęcasz je na ratowanie ludzi całkowicie ci obcych,
nie oczekując w zamian niczego. Jednak widzisz
życie tylko ze swojej perspektywy, nie zastanawiając się, jakie są reakcje tych, którzy mieli
szczęście na ciebie trafić.
Ma rację, nigdy nie patrzyłem na to w ten
sposób. Dla mnie było tylko ważne, by komuś
pomóc, a to, co się później z nim działo, tak naprawdę w ogóle mnie nie interesowało.
– Jak myślisz, co czują ludzie, gdy dowiadują
się, że nagle wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby,
której lekarze nie potrafili w żaden sposób powstrzymać?
Teraz rozumiem, do czego zmierza. W głowie
mam jeszcze setki pytań, lecz po tym, co usłyszałem do tej pory, boję się jej przerwać.
– Lekarze tłumaczą cudowne wyzdrowienia
ludzkimi brakami w nauce. Czasem w związku przyczynowo-skutkowym takim, jakim jest
na przykład choroba prowadząca do śmierci,
zdarzają się anomalie. Taką anomalią jest niewyjaśniona i nieprzewidziana interwencja zewnętrzna, która powoduje, że skutek jest inny niż miał
być. Często uznawana jest za bożą łaskę, która
pozostanie niewyjaśniona, ale zawsze ma to samo
imię…
– Cud – dokańczam, uznając tok rozumowania, jakim kieruje się Ambrozja.
– Ty nim jesteś – mówi całkiem poważnie. –
Otrzymałeś dar, który wykorzystujesz najlepiej,
jak tylko potrafisz. Wypełniasz rolę, która została ci przypisana z góry przez… Powiedzmy, że
to jest twoje przeznaczenie.
Nie wiem, skąd ona to wszystko wie, lecz
sprawia wrażenie, jakby wierzyła w to, co mówi.
Co dziwniejsze, intuicyjnie przyznaję jej słuszność.
– Skąd wiesz, czym się kieruję i co jest mi
przeznaczone?
– Trudno wytłumaczyć to w sposób racjonalny, ale w chwili, w której uwolniłeś mnie od padaczki, przejęłam jakąś twoją cząstkę. Co więcej,
od tego czasu zaczęłam rozumieć, czym jest przeznaczenie i dostrzegam je w każdym z nas…
– Jakie jest więc moje przeznaczenie? – pytam
QFANT.PL - numer 8/11
93
POLECANKI
opowiadanie
Grzegorz Wieteska
94
zaciekawiony, bowiem wychodzi na to, że nie tylko ja jestem dziwadłem obdarowanym mistycznymi mocami.
– Nie możesz go poznać, dopóki nie podejmiesz wyboru, przed którym staniesz. Oboje wiemy, że dziś jest dzień szczególny i z niecierpliwością czekasz na jego finał. Masz świadomość, że
każde przeznaczenie można odmienić, sam tego
doświadczyłeś wiele razy…
– Trzysta siedemdziesiąt dwa – nie mogę się
powstrzymać od komentarza, ale od razu ucisza
mnie jej przenikliwe spojrzenie.
– Tak samo i twój los może zostać odmieniony, a dzisiejszy dzień nie musi być tym ostatnim.
Gdy dociera do mnie znaczenie tych słów,
proszę, by powtórzyła. Po raz pierwszy w życiu coś wywarło na mnie prawdziwe wrażenie.
Jestem wstrząśnięty na tyle, że wyjmuję paczkę
fajek, która na moje nieszczęście jest już pusta.
Rozdrażniony niemożliwością nakarmienia raka,
sięgam do wewnętrznej kieszeni kurtki po manierkę i opróżniam ją do końca. Widzę, jak Ambrozja wpatruje się we mnie z zaciekawieniem,
jednak nie mówi ani słowa.
– To znaczy, że mogę żyć dalej tak jak inni?
– pytam, wycierając usta, które cholernie pieką
od gorzały. – Nie muszę dziś umierać?
– Wszystko zależy od podjętego przez ciebie
wyboru. Tu zaczyna się właśnie moja rola, mam
ci uświadomić, że masz wybór. Jest to nagroda
za twoje poświęcenie dla innych ludzi, jednak
uprzedzam, że wszystko ma swoją cenę.
– Teraz naprawdę mówisz jak ktoś nie z tego
świata – wtrącam rozbawiony, nie ukrywając, że
to, co mówi, robi na mnie spore wrażenie.
– Ty widzisz dzień odejścia wszystkich ludzi,
mało tego, potrafisz uleczyć ich z każdej istniejącej choroby. Jednak w przeciwieństwie do mnie
nie jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego taki los
był ci pisany.
– W takim razie, powiedz mi – proszę.
Ambrozja kiwa przecząco głową.
– Nawet gdybym chciała, to nie mogę, ponieważ w ludzkim języku nie ma słów potrafiących
dogłębnie oddać znaczenie metafizyki tego świata. Nie da się wyjaśnić, czym jest przeznaczenie,
śmierć czy też rola cudu. Ta wiedza jest dostępna
dopiero po odejściu z świata żywych, a ty jeszcze
wliczasz się w ich szeregi.
– I wiesz to wszystko od chwili, gdy zostałaś
uzdrowiona? – pytam z lekkim niedowierza-
niem.
– To może wydawać się nieprawdopodobne,
ale właśnie tak. Przypuszczam, że każda z osób,
którą ocaliłeś od zguby, przeszła jakąś wewnętrzną przemianę. Kto wie, co przekazałeś lub wyzwoliłeś w swoich pacjentach? Może zrodziłeś
kolejne „cudy” mające kontynuować twą szlachetną misję? – uśmiech na jej twarzy od razu mnie
uświadamia, że te pytania nie są tylko sugestią.
Do stolika podchodzi kelnerka z zapytaniem,
czy czegoś nam nie trzeba. Ja odmawiam, lecz
Ambrozja prosi o zieloną herbatę z ciastkiem
śmietankowym. Gdy znowu pozostajemy sami,
rozmowa przechodzi na inne tory.
– Skoro znasz moje przeznaczenie, dlaczego
wcześniej nie zaaranżowałaś spotkania? Co się
z tobą działo przez te wszystkie lata, po tym, jak
skończyliśmy szkołę? – pytam z przejęciem, gdy
dociera do mnie, że nie jest mi już tak obojętna,
jak kiedyś.
– Tak jak i ty, ja też mam swoją rolę w tym
świecie i staram się ją wypełniać najlepiej jak
potrafię. Pojawiam się w stosownej chwili, pokazując wybór, przed którym człowiek stoi, chociaż
nie zawsze jest tego świadomy – mówi, popijając
herbatę, której aromat delikatnie mnie drażni,
jednak nie mówię jej tego.
– A jeśli chodzi o to, co robiłam po odejściu
ze szkoły – kontynuuje robiąc drobne przystanki
na mały widelczyk ciastka – to wybacz, ale nie
jest to historia, którą chciałabym się z kimkolwiek dzielić.
Szanuję jej prywatność, więc od razu zmieniam temat, jednak Ambrozja daje znak ręką,
bym zamilkł.
– Niestety trzeba przełożyć tę rozmowę
na inny raz, bo czas już nagli – mówi, pospiesznie
patrząc na zegarek, co sprawia wrażenie, jakby
zapomniała, że to nasza ostatnia konwersacja. –
Dokładnie za dwie minuty będziesz musiał dokonać wyboru, od którego zależeć będą twe dalsze
losy. Spójrz tam – mówiąc to wskazuje na drugą
stronę ulicy, gdzie tuż obok prac remontowych
bloku dwóch chłopców z wielkim zapałem gra
w piłkę nożną.
– Zaraz na ulicę wyleci piłka, a za nią jeden
z tych malców, prosto pod pędzące auto. To jest
właśnie mój prezent dla ciebie. Możesz zdecydować, czy uratujesz chłopca, czy też siebie. Nikt
nie będzie cię winił, jeśli nie ruszysz mu z pomocą, bowiem swój dług wobec świata spełniłeś le-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
CUD
Ernest Dziedzic
QFANT.PL - numer 8/11
95
POLECANKI
opowiadanie
Grzegorz Wieteska
96
piej niż ktokolwiek z obecnie żyjących. Dokończ
rozmowę ze mną, a cyfra na twym czole zmieni
się i być może dożyjesz spokojnej starości. Odzyskasz swą ukochaną i przyjaciela, będziesz mógł
zacząć wszystko od nowa. Jednak jeśli uważasz,
że chłopcu należy się pomoc, to musisz się śpieszyć, ponieważ została ci zaledwie minuta…
Zawsze myślałem, że jestem przygotowany
na wszystko i nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłem się. Teraz, gdy już jestem pogodzony z odejściem, dowiaduję się, że mam szansę
odzyskać to, co straciłem. Mało tego, będę mógł
leczyć innych do końca swych dni, wystarczy, że
poświęcę życie tego chłopca.
Widzę, jak piłka wylatuje na ulicę, dzieciak już
biegnie za nią, a ja wciąż nie wiem, co zrobić.
Patrzę na Ambrozję, chcąc uzyskać przyzwolenie
na to, by ten jeden raz zrobić coś tylko i wyłącznie dla siebie. Jednak szmaragdooka nie reaguje,
za co nienawidzę jej z całego serca. Teraz rozumiem, że ów prezent jest kolejna pułapką, z której nie ma wyjścia. Uratuję chłopca, sam zginę.
Uratuję siebie, zginie on. Rachunek wydaje się
prosty, ale nie dla tego, kto ma się pod nim podpisać.
Wstaję od stolika, patrząc na Ambrozję w nadziei, że to ona pierwsza przemówi, jednak jak
widzę, nie kwapi się do tego zupełnie. Tylko
uśmiecha się promiennie, zupełnie jak Miki.
– Zrobisz coś dla mnie? – przerywam wreszcie milczenie.
– Nie ma sprawy, zapłacę za herbatę i murzynka – słysząc to, uśmiecham się i po raz ostatni
patrzę w źrenice tych królewskich szmaragdów.
– Trudny jest tylko pierwszy krok – dodaje mi
otuchy, gdyż wie, że już dokonałem wyboru. –
A ty i tak masz go już za sobą.
Po tych słowach rzucam się na ulicę i biegnę
w stronę dzieciaka, wyzywając go od najgorszych.
Cały swój gniew przelewam na niewinnego małego człowieczka w nadziei, że dzięki temu zyskam ukojenie. Próżne moje wysiłki, gdyż przelana nań nienawiść boli bardziej niż świadomość
nadchodzącej śmierci. Widzę kątem oka, jak metalowy potwór z każdą sekundą zbliża się w stronę chłopca, który właśnie podniósł piłkę z ziemi.
Łapię go w biegu, odciągając w stronę chodnika.
Słyszę, jak samochód hamuje z piskiem opon,
więc napinam mięśnie oczekując bolesnego uderzenia… które nie następuje.
Razem z chłopakiem przewracam się na chodnik, jednak nie czuję żadnego uszczerbku na zdrowiu. Żyję! Spoglądam w stronę dzieciaka, który
zdążył już zerwać się na równe nogi i pobiec
na spotkanie nowej przygody. Nie przeszkadza
mi nawet, że nie usłyszałem ani słowa podziękowania. Prawdę mówiąc, nic mi nie przeszkadza,
zważywszy na to, iż właśnie ocaliłem życie, które
rzekomo miało się dokonać. Spoglądam na drugą stronę ulicy, skąd Ambrozja obserwowała całe
zdarzenie. Śmiejąc się donośnie układam ręce
w „Kozakiewiczowski” gest, by pokazać, gdzie
mam jej przepowiednie.
Coś do mnie krzyczy, jednak jadące samochody zagłuszają treść lecących słów. Przykładam
ręce do uszu na znak, że nie jestem w stanie
ich dosłyszeć, na co ona reaguje błyskawicznie.
Wskazujący palec trzyma w górze tak, jakby
chciała mi coś pokazać. Nie rozumiejąc o co jej
chodzi, wznoszę oczy do góry tylko po to, by zobaczyć jak z trzeciego piętra spada źle zabezpieczone metalowe rusztowanie. Prosto na moją
głowę…
Grzegorz Wieteska
Od urodzenia
mieszkam w Szczecinie i z niecierpliwością oczekuję swojej
dwudziestej
drugiej
wiosny. Jestem studentem filozofii oraz
psychologii na US.
Uwielbiam długie spacery i górskie wspinaczki, ale lubię także
inne formy relaksu – między innymi aikido
oraz grę w Go. Piszę wyłącznie do szuflady,
jednak mam cichą nadzieję, że kiedyś stanę
się godny miana dobrego pisarza. „Cud” jest
pierwszym opowiadaniem, które napisałem,
odkąd skończyłem trzynaście lat.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
POLECANKI
David Weber - „Rafa Armagedonu”
David Weber - „Rafa Armagedonu”
Autor recenzji: Olga Michalik
„Rafa Armagedonu” rozpoczyna nowy cykl
utworów Davida Webera – „Schronienie”. Autor
ten znany jest na całym świecie, między innymi jako twórca kultowego uniwersum, zwanego
przez fanów „Honorverse” – świata, w którym
rozgrywa się akcja kilkunastu książek o Honor
Harrington.
W swojej najnowszej powieści Weber przenosi
nas do dalekiej przyszłości. Ludzkość wspięła się
na wyżyny techniki, więc podróże po galaktyce
są na porządku dziennym. Wędrując po wszechświecie, ludzie nieraz natrafiali na planety, na których znajdowali ślady świadczące o istnieniu obcych cywilizacji. Niestety, wszystko wskazywało
na to, że zostały zniszczone z zewnętrz, przez jakąś okrutną, krwiożerczą rasę.
Gdy w roku 2378 Federacja Ziemska została
bez ostrzeżenia zaatakowana przez agresywnych
Gbaba, nikt nie spodziewał się, że ludzkość może
podzielić los tych zrujnowanych cywilizacji. Niestety, zaledwie czterdzieści lat później Federacja
98
już nie istniała, a niedobitki ludzkości schroniły
się na dalekiej planecie nazwanej, zgodnie z jej
rolą, właśnie Schronieniem. Pozostali przy życiu ziemscy stratedzy opracowali operację Arka.
Zgodnie z jej założeniami, w celu skutecznego
ukrycia się przed najeźdźcami, koloniści musieli
odrzucić cały swój dobytek techniczny i kulturowy. Dlatego przed wylądowaniem na Schronieniu kilka milionów osadników przechodzi swoiste pranie mózgu: ich pamięć zostaje wymazana,
a zamiast niej zaszczepia się im przekonanie, że
znaleźli się tam zgodnie z wolą Boga, by zacząć
nowe, pełne wiary życie. Warunki, w których
przyjdzie im żyć, przypominają ziemską epokę
średniowiecza.
Pierwsze, co od razu rzuca się w oczy, gdy
bierzemy do rąk „Rafę Armagedonu” to jej objętość – liczy aż dziewięćset stron! I, co istotne,
książka nie stanowi odrębnej całości, tylko jest
zaledwie pierwszym tomem dłuższego cyklu.
Można to wywnioskować choćby na podstawie
prologu, który sam w sobie liczy około stu stron.
Powoduje to, że akcja powieści rozkręca się bardzo powoli, a jej rzadkie zwroty są opisywane
tak wnikliwie, że stają się trudno zauważalne dla
czytelnika. Takie niespieszne prowadzenie narracji może się jednak podobać tym, którzy lubują
się w drobiazgowych opisach zarówno warunków życia na obcej planecie, scen wielkich bitew w kosmosie i na morzu, jak i wewnętrznych
przeżyć oraz przemyśleń bohaterów. Dzięki temu
autor daje nam szansę, byśmy wytworzyli sobie
dokładny obraz Nowego Świata.
Książka jest więc prawdziwym rarytasem dla
miłośników zarówno galaktycznych podbojów,
jak i podróży po ludzkiej psychice.
Konsekwencją tak rozbudowanej powieści
jest bardzo duża liczba występujących w niej bohaterów. Jest to naturalne, tylko dlaczego autor
ponadawał im takie dziwaczne i trudne do wymówienia nazwiska, jak Trynair Zahmsyn, Gardynyr Lywrys czy Urvyn Myllyr? To irytujące, gdyż
utrudnia rozpoznawanie osób i pełnionych przez
nie funkcji. W zasadzie, gdyby nie znajdujący się
na końcu książki spis postaci oraz glosariusz,
lektura byłaby nie do przebrnięcia. Przynajmniej
dla mnie. David Weber stworzył bardzo bogate
uniwersum, ale niestety, nie do końca poradził
sobie z przybliżeniem go czytelnikowi.
Ponadto, nazewnictwo na umieszczonych
na początku tomu mapach świata nie pokrywa
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
David Weber - „Rafa Armagedonu”
się z nazwami miejsc występującymi w tekście.
Utrudnia to znacznie identyfikację miejsca, w którym toczy się akcja powieści.
Fabuła jest prosta i bardzo często wykorzystywana w utworach science-fiction: flota obcych
najeźdźców niszczy ludzkość, która musi szukać
ratunku na odległej planecie. Klasyka, czyż nie?
Ponad sto początkowych stron powieści to weberowska wizja przyszłości naszpikowana supernowoczesną technologią. Mamy tu sztuczną
inteligencję, awatary, motyw hibernacji, cyfrowy
transfer osobowości, formatowanie matryc psychologicznych, czyli wszystko to, co fani fantastyki lubą najbardziej. ?
W dalszej części książki zapoznajemy się z sytuacją polityczną i społeczną panującą na Schronieniu. Planeta jest podzielona na rywalizujące
ze sobą królestwa, jednak władzę nadrzędną nad
wszystkimi sprawuje Kościół Boga Oczekującego.
Powstał on na podwalinie zestawu prawd „objawionych” oraz zakazów, spisanych przez kapitana
statku kolonistów – Langhorne’a, który obwołał
się Archaniołem. Zasady te zostały wymyślone
głównie po to, by kontrolować wiernych – bronić
im wszelkiego postępu i rozwoju, a także dławić
w zalążku każde pytanie, które mogłoby zagrozić kłamliwym tezom nowej wiary. Zajmuje się
tym sprawnie działająca na Schronieniu Inkwizycja. Religia jest tu bowiem swoistym zaworem
bezpieczeństwa wykorzystywanym ze względu
na zawarty w niej konserwatyzm.
Kościół zaś, zamiast trzymać pieczę nad rozwojem duchowym społeczności, jest tak samo
skorumpowany i zapatrzony w siebie jak wszyscy dyktatorzy Starej Ziemi.
Opisując sytuację panującą na Schronieniu,
autor zwraca szczególną uwagę na bierność i stagnację kolonistów, ograniczanych przez dogmaty
godzące w samą istotę natury ludzkiej. Bo przecież pragnienie dokonywania nowych odkryć
i rozwoju należy do najważniejszych ludzkich
potrzeb.
Konflikt między religią a technologią Weber
wykorzystuje w celu zbadania zdolności ludzi
do dokonywania określonych wyborów moralnych i ich reakcji w sytuacji pozbawienia tego
wyboru. Jest to więc książka o religii i herezji,
moralności i pseudomoralności, przyjaźni i wątpliwościach, a także o intrygach politycznych
i manipulacjach. Na kartach powieści możemy
także znaleźć wiele przykładów ludzkich słabo-
ści: chciwości, zawiści, megalomanii, żądzy władzy, skłonności do zdrady. Są to przywary, które
także, od zarania dziejów, stanowią część ludzkiej
natury.
Wbrew pozorom, „Rafa Armagedonu” nie jest
atakiem autora na całą zorganizowaną religię. Jak
wynika z udzielonego przez Webera wywiadu,
książka jest literackim protestem przeciwko stosowaniu jakiejkolwiek struktury do kontroli i manipulacji wolnego światopoglądu lub ideologii.
Główną bohaterką powieści jest komandor
Floty Federacji Ziemskiej – Niemu Alban, a właściwie jej cyfrowa osobowość – android. Zostaje
on przywrócony do życia 800 lat po stworzeniu
kolonii. Nimue jest jedyną, która pamięta jeszcze
Ziemię i powody kolonizacji Schronienia oraz
prawdziwy cel ekspedycji. By uświadomić mieszkańcom powagę zagrożenia i skłonić ich do podjęcia prac nad wynalezieniem nowoczesnej broni
przeciwko bezlitosnym Gbaba, musi ona przyjąć
na siebie brzemię Merlina – królewskiego obrońcy i doradcy. Jej zadaniem będzie stawienie czoła
intrygom pozostałych władców i dogmatyzmowi
Kościoła.
Od tego miejsca „Rafa Armagedonu” zaczyna
przypominać powieść szpiegowsko-przygodową
osadzoną w średniowiecznych realiach – autor
opisuje działalność obcych wywiadów, zamachy,
intrygi, wielkie bitwy morskie oraz szybki rozwój
broni palnej.
Mamy więc dziewięćset stron powieści fantastyczno-przygodowej z elementami fantasy.
Polecam ją wszystkim, którzy mają plastyczną,
chłonną wyobraźnię, łasą na bogate opisy Nowego Świata. O ile, oczywiście, nie odstraszy Was
objętość „Rafy Armagedonu”.
Tytuł: Rafa Armagedonu (Off Armageddon Reef)
Cykl: Schronienie
Tom: 1
Autor: David Weber
Tłumaczenie: Robert J. Szmidt
Wydawca: Rebis
Miejsce wydania: Poznań
Data wydania: 17 sierpnia 2010
Stron: 904
ISBN-13: 978-83-7510-045-7
Oprawa: miękka
Format: 128 x 197 mm
Seria: SF
Cena: 43,90 zł
QFANT.PL - numer 8/11
99
POLECANKI
POLECANKI
Harlan Coben - „Najczarniejszy strach”
Harlan Coben
„Najczarniejszy strach”
Autor recenzji: Michał Stonawski
Czego boimy się najbardziej? Czy ciemności,
głębokiej jak bezdenna studnia, zdającej się dusić każdego, kto stanie jej na drodze? Czy pająków, machającymi pokrytymi włoskami, lepkimi
odnóżami? A może… innych ludzi?
Co by było, gdyby pewnego dnia zadzwonił
telefon, a po podniesieniu słuchawki usłyszelibyśmy krzyk najbliższej nam osoby, urwany nagle
jak gdyby był tylko złym snem? Czy nie ogarnąłby nas… najczarniejszy strach?
Harlan Coben jest na rynku literatury kryminalnej autorem dosyć znanym. Jego powieści
wielokrotnie lądowały na listach światowych bestsellerów, a niewątpliwy talent został uhonorowany przyznaniem mu, jako jedynemu współczesnemu autorowi, trzech najbardziej prestiżowych
100
nagród w dziedzinie literatury kryminalnej –
Shamus Award, Anthony Award i najważniejszą
– Edgar Poe Award.
Nie jest więc wielkim zaskoczeniem że, kiedy
dostałem w swoje ręce „Najczarniejszy strach”,
wydaną w 2007 roku przez wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz powieść z cyklu opowiadającym o Myronie Bolitarze, nie mogłem opanować
ciekawości. Jednak coś powstrzymywało mnie
przed natychmiastowym otwarciem książki. Była
to obawa, że mogę się zawieść, że moje oczekiwania okażą się zbyt duże, a sama książka – jak
to się często zdarza – przereklamowana. Zabrałem się więc do czytania ostrożnie, jak gdybym
przechadzał się niepewną ścieżką po bagnach.
Myron Bolitar jest agentem sportowym pracującym w agencji RepSport MB. Myliłby się
jednak ten, kto wziąłby go za przeciętnego amerykańskiego pracownika, wracającego po pracy
do domu, jedzącego obiad i zasiadającego przed
telewizorem, by pooglądać Jerry’ego Springera.
Myron jest inny – ma skłonność do przyciągania kłopotów i nie dałby sobie rady, gdyby nie
świetna kondycja wypracowana poprzez trening
koszykówki, oraz nieprzeciętna inteligencja połączona z doświadczeniem w rozwiązywaniu zagadek. Jednak, jako że w kosmosie musi panować
równowaga, im większe kłopoty, tym bardziej zapalczywy jest Myron.
I pewnego dnia, kiedy odwiedza rodziców,
dopadają go właśnie owe kłopoty. Ich ucieleśnieniem okazuje się być pewna kobieta – Emily Downing, znajoma Bolitara jeszcze z czasów
studiów. Bardzo bliska znajoma i jednocześnie
ostatnia osoba, którą główny bohater chciałby
widzieć stojącą u drzwi domu jego rodziców.
Harlan Coben zaciekawił mnie już od pierwszych kart powieści. Biorąc przykład z Alfreda
Hitchcocka, zaczął od trzęsienia ziemi, pobudzając moją wyobraźnię już na wiele przed tym, nim
została ukazana główna intryga. Byłby to dość
ryzykowny zabieg, gdyby autor po tym pierwszym wstrząsie fabularnym obniżył znacząco
tempo akcji. Przyznam się szczerze, że przez
pewien czas myślałem, że to zrobił, bowiem zaraz po hitchcockowskim trzęsieniu ziemi Coben
zwania na chwilę, starając się zapoznać czytelnika z otoczeniem. I tu właśnie wychodzi na jaw
jego doświadczenie – zdobywca nagrody im.
Edgara Allana Poe zgrabnie balansuje na cienkiej granicy, jaka oddziela ślimacze tempo akcji
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Harlan Coben - „Najczarniejszy strach”
od zwykłej ciszy przed burzą. W czasie tych paru
rozdziałów moje uczucia ocierały się zarówno
o irytację, jak i skrajną ciekawość powodowaną
tym, co jest na następnej stronie.
Coben bawi się emocjami czytelnika. I to nie
tylko tymi, wywołanymi samą fabułą, ale też tymi,
które rodzą się trakcie samego procesu czytania, jako takiego. Ma to swoje uzasadnienie. Tak
jak najwyższej klasy iluzjonista pisarz odwraca
tym samym uwagę od tego, co się dzieje w książce po czym, wykonuje swój numer, zadziwiając
wszystkich dookoła. Pozorna powolność akcji
to tylko zasłona, pod którą fabuła niezmordowanie posuwa się do przodu. I kiedy wreszcie nadchodzi moment zerwania się do biegu – czytelnik
jest rozkojarzony i daje się zaskoczyć.
Tak stało się i ze mną. W pewnym momencie,
akcja książki ruszyła nagle wartko przed siebie,
porywając mnie ze sobą niczym rzeka. Tyle, że
– w przeciwieństwie do wielu innych powieści –
tutaj straciłem kontrolę nad tym, co się dzieje
i dałem się porwać wirowi zdarzeń.
Tutaj daje o sobie znać następna zaleta „Najczarniejszego strachu”. Powieść dosłownie
wciągnęła mnie w siebie tak, że przez długie
godziny nie mogłem się od niej oderwać. Miał
na to wpływ zarówno opisany wyżej fakt, że autor wziął mnie z zaskoczenia, jak i to, że wielką
rolę w tej powieści odgrywa ciekawość.
Jest wiele kryminałów, które mogłyby być
naprawdę dobrymi książkami, gdyby nie to, że
większość czytelników domyśla się puenty już
na początku, lub w środku książki. Jest też wielu
takich czytelników – w tym i ja – którzy prawie
że na siłę starają się ją odgadnąć.. i często się im
to udaje. Tymczasem, u Cobena, rzecz ma się
zupełnie inaczej. Trudno nawet wytypować, spośród przedstawionych bohaterów, kogoś, kto teoretycznie mógłby być mordercą. Autor, w przeciwieństwie do wielu innych, nie próbował obejść
w jakiś sposób problemu z przewidywaniami czytelników. On go po prostu wyeliminował. W ten
właśnie sposób pobudził moją ciekawość, praktycznie przykuwając mnie do książki.
Kolejną interesującą cechą powieści są bohaterowie – czytając, miałem wrażenie, że pisarz
nie tyle ich wymyślił, co opisał osoby, które zna
naprawdę. Wyjątkiem jest tutaj główny bohater
książki – Myron Bolitar, który wydaje się nawet
zbyt prawdziwy; w sytuacjach kryzysowych daje
o sobie znać jego nieprzeciętny humor (którym
podbił serca wielu czytelników na całym świecie), a umysł pracuje precyzyjnie, jak komputer.
Paradoksalnie, to właśnie sprawia, że Bolitar jest
najlepiej nakreśloną postacią w książce. Coben
znów pokazał swój kunszt, splątując razem potężną dawkę humoru i napięcia, wrzucając ten
węzeł w ramiona mrocznej, pełnej tajemnic fabuły. Dzięki temu „Najczarniejszy strach” staje
się łatwy i przyjemny w odbiorze, mimo skomplikowanej intrygi.
Uroku powieści dodaje sztandarowa cecha
twórczości Cobena, a mianowicie troska o szczegóły. Autor nie zapomina o tym, że ludzie, choćby byli w najpoważniejszych nawet opałach, nie
zapominają o tym, a by coś zjeść, czy puścić
muzykę, kiedy jadą samochodem. Dzięki temu,
powieść wydaje się bardziej realistyczna i tym
mocniej dociera do czytelnika. W połączeniu
z świetną kreacją bohaterów oraz wartkością
akcji sprawia, że od „Najczarniejszego strachu”
naprawdę trudno się oderwać.
Czytając miałem jednak wrażenie, że w tej
plątaninie wątków, postaci i gonitwie akcji autor lekko się pogubił. Tytułowy najczarniejszy
strach został zepchnięty na boczny tor i potraktowany trochę po macoszemu. Tak, że musiałem
naprawdę mocno się zastanowić, by połączyć tytuł z fabułą. O dziwo, w kontekście powieści, nie
wydaje się to wcale taką dużą wadą, praktycznie
nie ma znaczenia.
Kiedy odkładałem książkę na półkę, czułem
satysfakcję. Harlan Coben dał mi dokładnie to,
czego oczekiwałem po dobrym kryminale, a nawet jeszcze więcej – zaskoczył, rozbawił i opowiedział ciekawą historię.
W moim „Rankingu Półek” „Najczarniejszy
strach” ląduje na tej z napisem „bardzo dobre”.
Niech leży tam i kurzy się z godnością.
Do następnego razu.
Autor: Harlan Coben
Tytuł: Najczarniejszy strach
Data wydania: 2007
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Pozostałe dane: ISBN: 978-83-88722-40-0
Stron: 320
Format: 112 x 175 mm
QFANT.PL - numer 8/11
101
POLECANKI
POLECANKI
Ted Chiang - „Siedemdziesiąt dwie litery”
Ted Chiang
„Siedemdziesiąt dwie litery”
Autor recenzji: Łukasz Szatkowski
Spora część pisarzy traktuje opowiadania jako
wprawkę, zajawkę tudzież dodatek do swoich powieści. Jednak jest też grupa, która zajmuje się
tylko i wyłącznie krótkimi formami, nie aspirując do tytułu powieściopisarza. Do takich osób
należy niewątpliwie Ted Chiang, którego opowiadania, choć stosunkowo nieliczne, cieszą się
dużym uznaniem czytelników i zdobywają prestiżowe nagrody czy choćby nominację do nich.
„Siedemdziesiąt dwie litery” to już drugi, po „Historii twojego życia” zbiór opowiadań Chianga
wydany przez Solaris. Poza ośmioma utworami,
które pojawiły się we wspomnianym, pierwszym
zbiorze, tu włączone zostały jeszcze trzy inne.
Przystępując do czytania pierwszego opowiadania, nastawiałem się na duże „łał”. W końcu,
skoro ktoś pisze tylko opowiadania i to w małej
102
ilości, a przy tym jest tak hojnie obdarowywany
nagrodami, to należy oczekiwać tekstów bardzo
dobrych i perfekcyjnie dopracowanych. Jednak
pierwszy z nich, „Wieża Babilonu”, ostudził nieco mój zapał. Owszem, wizja wieży sięgającej aż
do sklepienia niebieskiego i niespodziewanych
konsekwencji wynikających z przebicia się przezeń, wydała mi się całkiem interesująca, ale opowiadanie nie powaliło mnie na kolana.
„Zrozum” to już jednak zupełnie inna para kaloszy. Lek regenerujący mózg po śpiączce czyni
z pacjenta osobę wymykającą się wszystkim testom na inteligencję. Po kolejnych dawkach inteligencja rośnie wykładniczo, a skutki, początkowo
dosyć trywialne, zaczynają przekraczać skalę pojmowania normalnego człowieka. Chiang ujawnia
w „Zrozum” swoje fascynacje estetyką, harmonią
i wzorem świata widocznym tylko w stanie podwyższonej percepcji, oraz językiem. Doskonały
język, według autora, powinien składać się z połączonych ze sobą logogramów. Podobne podejście pisarz prezentuje w opowiadaniu „Historia
twojego życia” – tutaj mamy do czynienia z obcymi, a kontakt obserwujemy z punktu widzenia językoznawcy. Język pisany przybyszów z kosmosu
diametralnie różni się od tego mówionego. Bez
ujawniania szczegółów, zapis sugeruje, że rzeczeni obcy muszą znać przyszłość, inaczej nie byliby w stanie używać takiego języka. Brzmi nieco
dziwnie, ale Chiang, wykorzystując specyficzną
perspektywę narratora i wiedzę lingwistyczną,
wytłumaczył to wyczerpująco.
Idąc dalej tropem motywów i skojarzeń, podejmujemy temat podróży w czasie, wpływu
na przeszłość i przyszłość oraz wynikających
z tego rozterek natury filozoficznej. Po tym,
jak ten problem został zasygnalizowany w „Historii twojego życia”, następują kolejne utwory
poruszające to samo zagadnienie. „Co z nami
będzie”, jedno z dwóch najkrótszych opowiadań
w zbiorze, przyjmuje formę listu. Wiadomość
została przysłana z przyszłości i omawia proste
urządzenie, nazwane przewidywarką. Składa się
ono z guzika i diody, która zapala się przed naciśnięciem przycisku. W ujęciu Chianga taka maszyna stanowi asumpt do zastanowienia się nad
wolną wolą (czy raczej jej brakiem) i wpędza
ludzi w apatię wywołaną skrajnym fatalizmem.
„Kupiec i wrota alchemika” przenosi nas do dawnego Bagdadu, a potem, za pomocą wrót czasu,
do jeszcze dawniejszego. I znów bohater kłopo-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ted Chiang - „Siedemdziesiąt dwie litery”
cze się o swój wpływ, tym razem – na przeszłość.
By ratować żonę, rusza w podróż przez meandry
czasu, lecz oczywiście nie udaje mu się odmienić
losu. Albo raczej udaje mu się, ale na tyle, by doprowadzić do tego samego. Bowiem skoro teraz
wpłynął na przeszłość, to wcześniej jego przyszła
forma musiała również wpłynąć na jego ówczesną teraźniejszość. To tak, jak z tym pradawnym
wężem Uroborosem. „W każdym momencie,
w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdej
chwili kryje się wieczność” – jak mówi Sapkowski. O to właśnie chodzi, to teoria o jednym ciągu
czasu, bez żadnych równoległych odchyłów, bez
fizyki kwantowej i alternatywnych światów. Wąż
Uroboros połyka własny ogon, a wszystko, co się
dzieje, już się wydarzyło… i jeszcze się wydarzy.
Warto poświęcić kilka słów opowiadaniu, które nie jest tak do końca opowiadaniem, a swoistym fantastycznym reportażem, jak zresztą niedwuznacznie sugeruje tytuł. „Co ma cieszyć oczy.
Reportaż” rzeczywiście do złudzenia przypomina
zapis dziennikarskich rozmów z ludźmi na określony temat. A tematem tym staje się wprowadzenie obowiązkowej kaliognozji na jednym
z uniwersytetów. Dzięki kaliognozji człowiek nie
rozpoznaje piękna – widzi twarz, rozpoznaje ją
i w ogóle wszystko postrzega właściwie, ale nie
potrafi stwierdzić, czy jest ładna, czy brzydka. Pojawiają się różne głosy, zaczynając od studentów
będących za czy przeciw, wykładowców, przez
przedstawicieli firm i stronnictw zaangażowanych w kampanii po jednej lub po drugiej stronie, na naukowcach kończąc. Chiang doskonale
pokazał problem z każdej możliwej perspektywy
– mamy więc i totalnie głupie, i emocjonalne, i naukowe, i rzeczowe wypowiedzi, argumenty zwolenników obu opcji. Byłem właściwie od początku po jednej ze stron i zdziwiłem się, że niektóre
argumenty strony przeciwnej, mimo wszystko,
zdołały mnie przekonać, że czasem podobne rozwiązanie jest wskazane, jeśli nie konieczne. Nie
zawsze oznacza to jedynie fanatyczne dążenie
do absurdalnie skrajnej politycznej poprawności
oraz zrównania wszystkich do jednego poziomu,
choćby to było równanie w dół.
Pozostałe opowiadania to „Dzielenie przez
zero” ukazujące obraz załamanej matematyczki,
która odkrywa dowód na wewnętrzną sprzeczność całej matematyki, tytułowe „Siedemdziesiąt
dwie litery” opowiadające o kabalistach i po raz
kolejny poruszające kwestie języka performatywnego. Dalej mamy „Ewolucję ludzkiej nauki”
i problem z metaludźmi, którzy, choć nie przejawiają wrogich zamiarów, to jednak swoim rozwojem, postępującym w zastraszającym tempie,
niepokoją zwykłych ludzi. „Piekło to nieobecność Boga”, choć brzmi jak tegoż Boga pochwała, to nie do końca nią jest, można zauważyć nawet pewne elementy filozofii malteizmu. Ostatnie
opowiadanie, „Wydech”, powinno się spodobać fanom Stanisława Lema, gdyż ten testament umierającej z wolna cywilizacji ma wiele wspólnego
z jego twórczością.
„Siedemdziesiąt dwie litery” Teda Chianga naprawdę warto przeczytać. Oczywiście, niektóre
opowiadania podobały mi się bardziej („Zrozum”,
„Co ma cieszyć oczy. Reportaż”, „Kupiec i wrota
alchemika”) inne mniej ( „Wieża Babilonu”, „Siedemdziesiąt dwie litery”, „Piekło to nieobecność
Boga”), ale w tym zbiorze chyba każdy znajdzie
coś dla siebie. Sporo science fiction, odrobina
fantasy, steampunk, historia alternatywna, opowiadanie o formie zbliżonej do szkatułkowej, list,
reportaż czy testament... Cała gama zarówno
tematów, jak i form. Mimo że bardziej od krótkich form cenię sobie opasłe tomiszcza powieści,
to Chiang zdecydowanie mnie do siebie przekonał i absolutnie nie żałuję czasu poświęconego
na lekturę jego opowiadań. Czytać, bo warto!
Tytuł: Siedemdziesiąt dwie litery
Autor: Ted Chiang
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: sierpień 2010
ISBN: 978-83-7590-063-7
Stron: 384
QFANT.PL - numer 8/11
103
POLECANKI
POLECANKI
Wojciech Albiński - „Achtung! Banditen!”
Wojciech Albiński
„Achtung! Banditen!”
Autor recenzji: Natalia Bilska
Otwieram książkę i nagle, niewiadomym sposobem, czas cofa się o kilkadziesiąt lat, a pożółkłe fotografie znowu nabierają kolorów. Jest rok
trzydziesty dziewiąty, lipiec, wielopokoleniowa
rodzina zasiada w ogrodzie do podwieczorku.
Tort truskawkowy, upieczony przez babkę, jak
zwykle smakuje znakomicie. W przeciwieństwie
do herbaty. Rozmowa dotyczy planów wakacyjnych oraz „Herr Hitlera”, który ma nieprzyjemny
„timbre głosu” i zdecydowanie „za śmiało sobie
poczyna”.
Potem czas biegnie coraz szybciej i szybciej,
podobnie jak pociąg, który jedzie hen, za Bug,
byle jak najdalej od Niemców. A potem wstydliwie powraca, bo po siedemnastym września nie
ma już dokąd uciekać. Słyszę echo jego stukotu,
powitalnych i pożegnalnych gwizdów i świstów,
104
gdy przechadzam się po podwarszawskich Włochach, zaglądając ludziom do mieszkań. Każde
opowiadanie – to jeden obrazek, ożywione zdjęcie, kilka chwil ujętych w przejmująco proste
słowa. Nie trzeba kilometrowych wyjaśnień,
odautorskich refleksji, wystarczy, że popatrzymy na czternastoletnią, utykającą nieco Krysię
(„Krysia S.), która w drodze ze szkoły natyka się
na łapankę. Klamerki tornistra zawodzą, a jabłko
toczy się wprost pod nogi żandarma… Wystarczy,
że zastanowimy się, dlaczego znikają koledzy małego Wojtka („Tajemnicze zniknięcia kolegów”),
posłuchamy opowieści Rottenführera Schultza
(„Achtung! Banditen!”) lub odwiedzimy piekarnię
państwa B. („Niewłaściwy narzeczony”). Zrozumiemy wszystko.
I wtedy wybuchnie powstanie, które zobaczymy jedynie z daleka, o ile zdołamy wspiąć się
na jeden z dachów. Będzie dla nas pożarem, odległymi wybuchami, barakami, w których sortuje się łupy, aż w końcu – tłumem uchodźców
i wannami, surrealistycznie przytwierdzonymi
do szkieletów kamienic. Będzie, podobnie jak
cały okres wojny, stertą różnokolorowych klocków, wspomnień, wrażeń, skrawków i koralików.
Głosów, twarzy i przedmiotów. Kilkuletni chłopiec biegający po Włochach z drewnianym karabinem, uczestnik tamtych zdarzeń, nie dopatrzy
się w tej „graciarni wspomnień” żadnej linii przewodniej, natomiast czytelnik powieści Wojciecha
Albińskiego z powodzeniem uzupełni luki i ułoży z puzzli obraz przeszłości. Zwyczajnego życia
w bardzo niezwyczajnych czasach.
Opowiadania Albińskiego ujęły mnie właśnie
brakiem komentarza. Literackie obrazki mówią
same za siebie, nie potrzebują suflera, dlatego
autor ogranicza się do pokazania pewnych sytuacji, refleksje pozostawiając czytelnikowi. Refleksje – nie ocenę, bo nie chodzi o to, by po raz
kolejny bawić się w malowanie świata na czarno
i biało, robiono to przecież wielokrotnie, tylko
o to, żeby w pomnikach zobaczyć ludzi z krwi
i kości. Z tej perspektywy wojna nie jest abstrakcją, jakąś bliżej nieokreśloną, niszczycielską siłą,
tylko prozaicznym brakiem kawy i cukru, obławami w kolejkach EKD, czy płonącym biurkiem,
które żołnierze wyrzucają przez okno. Albiński,
w moim odczuciu, opisuje tamte lata tak, jakby
magicznym sposobem cofnął się w czasie i, niewidzialny zarówno dla mieszkańców Włoch, jak
i dla okupantów, przemierzał ulice miasteczka,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ken Kesey - „Lot nad kukułczym gniazdem”
obserwując jego mieszkańców. Raz zatrzymuje
się przy sklepie pana „Agricoli” Boruckiego, innym razem zagląda do sklepu Pawlickiej; niezauważony siedzi w pokoju „ambasadora” (nie
ukrywam, że opowiadanie „Szwajcarski paszport” należy do moich ulubionych) albo spogląda na panią M., gdy ta przygotowuje sobie płatki
owsiane na śniadanie. Ujmująca jest pieczołowitość w traktowaniu szczegółów, drobiazgów, które same w sobie nie mają, być może, większego
znaczenia, ale w połączeniu z innymi nagle stają
się bardzo istotne. To właśnie z nich składa się
nasze życie – składało się zawsze i będzie składać, niezależenie od tego, co na ten temat napiszą
później historycy.
Zbiór „Achtung! Banditen!” przypomina mi
przedwojenny fotoplastykon. Zasiadamy w fotelu
i przez specjalny, powiększający okular, możemy
śledzić fotografie, które wydają się niemal żywe
– nie tracą nic ze swojej rozczulającej archaiczności. Fotoplastykon nie podszywa się pod film,
straciłby wtedy autentyczność, ale obrazki przesuwające się przed naszymi oczami nie są też zwyczajnymi zdjęciami z albumu. Każde z opowiadań
Albińskiego to utrwalony w słowach fragment
czyjegoś życia, z pozoru wybrany ot tak, na chybił-trafił – bo przecież trudno przewidzieć, jaka
chwila okaże się ważna, a jaka odejdzie w zapomnienie – a tak naprawdę, pieczołowicie dopasowany do pozostałych. Wspólnie układają się w historię pewnych ludzi, pewnego miejsca i czasów.
Są bardzo różne, mniej lub bardziej nostalgiczne,
tragiczne lub przyprawione humorem, łączy je
jednak (z pewnymi wyjątkami), postać małego
chłopca i jego sposób widzenia rzeczywistości.
Trudno mówić o książkach naprawdę dobrych,
tych docenionych nie tylko przez odbiorców, ale
i przez krytyków. Zawsze powie się na ich temat za mało. Albo, co równie niebezpieczne, zbyt
wiele. Podczas lektury „Achtung! Banditen!” bardzo szybko doszłam do wniosku, że tym razem
w moje ręce trafiła powieść wyjątkowo cenna,
taka, która nie jest efektem chwilowego kaprysu,
nie hołduje poślednim gustom, ani nie mami czytelnika kuglarskimi sztuczkami, tylko bez ogródek mówi o sprawach ważnych i wartych przemyślenia. Albiński pisze jasno i klarownie, jak
przystało na artystę parającego się sztuką tworzenia obrazków literackich – jego styl jest „przezroczysty”, nie skupia na sobie uwagi, pozwalając
w pełni wybrzmieć treści opowiadań. Ważne są
przede wszystkim zdjęcia, a dopiero w drugiej
kolejności - urządzenie służące do ich wyświetlania. Co nie zmienia faktu, że bez niego fotograficzny „spektakl” w ogóle nie byłby możliwy.
Więc…
Gaśnie światło, cicho gra muzyka, fotoplastykon zaczyna działać. Wyobraźnia także zostaje
uruchomiona i aż do końca pracuje na pełnych
obrotach, przenosząc nas do całkiem innego
świata.
„Ten Herr Hitler za śmiało sobie poczyna… –
powiedziała babka. Pokrywała tort truskawkowy
grubą warstwą świeżo ubitej śmietany. – Znam
takie charaktery… W porę nie utrzeć im rogów,
a wejdą sąsiadom na głowę.”
Ken Kesey
„Lot nad kukułczym gniazdem”
wszyscy mamy półkę (choćby mentalną, a co!)
z powieściami doskonałymi, do których można
zawsze powrócić, by jeszcze raz, z tymi samymi,
intensywnymi emocjami przeżyć całą historię.
W mojej opinii, dobra książka powinna wycisnąć
czytelnika, porwać go w inny świat lub wzruszyć
i wykrzesać z martwego, czytelniczego tworzywa
odrobinkę refleksji i ognia. „Lot nad kukułczym
gniazdem” podołał zadaniu doskonale.
Chyba wszyscy znamy tę historię, choćby z filmu Miloša Formana: do szpitala psychiatrycz-
Autor recenzji: Jacek Orlicz
W życiu każdego recenzenta zdarzają się
chwile, gdy przychodzi mu ocenić i opisać książkę na tyle wyjątkową i dobrą, że… po prostu
nie wypada mu tego zrobić. Książki wybitne,
genialne, najlepsze – niewielki zbiorek. Chyba
Premiera: październik 2009
Wydanie: I gatunek: powieść
Oprawa: twarda, oklejka
Format: 12,3 x 19,5
Stron: 232
Ilustracje: zdjęcia czarno–białe
ISBN 978–83–7414–715–6
QFANT.PL - numer 8/11
105
POLECANKI
POLECANKI
Ken Kesey - „Lot nad kukułczym gniazdem”
nego trafia McMurphy – drobny złodziejaszek,
szuler, karciarz i hazardzista. A wszystko przez
kilka bójek i agresywne usposobienie (według
sądu), które sprawiły, że stanął przed wyborem:
mógł pójść albo do pracy fizycznej w ramach
zadośćuczynienia albo do szpitala na terapię.
Wybrawszy drugie, ma nadzieję na spokojne
przeczekanie okresu „leczenia” i rychłe wyjście
na wolność. Udawanie wariata ma być łatwe, zabawne i przyjemne. Już po przekroczeniu progu
placówki, McMurphy zaczyna wprowadzać swoje zasady, a to wszystko przy akompaniamencie
śmiechu, dobrego humoru i szczerej chęci rozruszania drętwego towarzystwa pacjentów. Niestety – siostra Mildred Ratched, zwana przez podopiecznych Wielką Oddziałową, skutecznie gnębi
„nowego”. Jej metody są wyrafinowane, okrutne,
a wszystko dzieje się pod przykrywką sztucznego uśmiechu i wszechobecnej obłudy. Pomiędzy
McMurphym, pacjentami, a siostrą Ratched zaczyna się długa i mozolna rozgrywka, w której
chorzy nie mają szans.
Narracja prowadzona jest z punktu widzenia
106
jednego z „permanentnie chorych” – Indianina
Bowdena. Pacjent ten, skutecznie udający głuchoniemego, już od wielu lat wyprowadza w pole
zarówno groźnych, brutalnych, czarnych sanitariuszy, jak i samą Oddziałową. Mimo że zna
niechlubne sekrety szpitala, jest człowiekiem
nieśmiałym, bojaźliwym i zamkniętym w sobie.
Jednakże, dzięki swojemu talentowi do udawania, stanowi doskonały materiał na obserwatora – jego relacje są przekonujące, trzymają
w napięciu i pozwalają na idealne zatopienie się
w historii. Opowieść snuta przez jednego z pacjentów to ciekawy zabieg, który dodaje wydarzeniom wiarygodności i sprawia, że między nami
a McMurphym i Indianinem pojawia się szczególna więź. Przez cały czas czułem, że każde słowo, każdy gest, wszelkie zdarzenia i posunięcia
bohaterów są niezmiernie istotne – miałem wrażenie, że wszystko buduje tutaj klimat, a każdy
element jest niezbędną częścią całości. „Lot nad
kukułczym gniazdem” to dzieło wielowarstwowe
– pokazuje nam nie tylko walkę herosa wśród
pacjentów, czyli McMurphy’ego z siostrą Ratched, ale też wewnętrzne przemiany niektórych
z chorych. Widzimy, że nie ma takiego Zła, którego nie można zniszczyć, choć nie zawsze nasze
zwycięstwo doprowadzi do szczęśliwego zakończenia.
Cóż. Dzieło Kena Keseya stanowi majstersztyk, również od strony tła i technicznych szczegółów świata – obskurna (choć czysta – jak
to w szpitalu) atmosfera sal psychiatryka występuje na każdej stronie. Brutalne terapie dla
„opornych” i zabieranie z życia pacjentów każdej,
najdrobniejszej nawet przyjemności to podstawowe narzędzia personelu, którymi ten doprowadza podopiecznych do szaleństwa. Paradoksalnie – dopiero będąc w szpitalu psychiatrycznym
stajesz się prawdziwym wariatem.
Autor:Ken Kesey
Tytuł:Lot nad kukułczym gniazdem
Data wydania:10.06.2009
Wydawnictwo:Albatros A. Kuryłowicz
Pozostałe dane:ISBN: 978-83-7359-820-1
Stron: 368
Wymiary: 120 x 190
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jacek Skowroński - „Mucha”
Jacek Skowroński - „Mucha”
Autor recenzji: Piotr Dresler
Benedykt Chmielowski nie miał problemu,
gdy opisywał w swej encyklopedii konia. Napisał
po prostu: „Koń, jaki jest, każdy widzi”. Mnie aż
korci żeby sparafrazować jego słowa: jaka jest
mucha, każdy widzi. Wszędzie jej pełno, każdy o niej wie, jest kosmopolityczna. Nieważne,
co zrobisz – przejdziesz do innego pokoju czy
kupisz lep na muchy – ona i tak usiądzie na tobie. A jak nie ona, to jej rodzeństwo. Od „Muchy”
Jacka Skowrońskiego nie ma ucieczki.
Jacka znam od jakiegoś czasu – jako pisarza
i redakcyjnego kolegę. Można powiedzieć, że jestem na bieżąco z jego dokonaniami pisarskimi.
Nie miałem jedynie, jak dotąd, okazji przeczytać opowiadania napisanego w tandemie z Kasią
Szewczyk, które ukazało się w trzecim numerze
„Lśnienia”. Jednak nie zmienia to faktu, że obserwuję Jacka i jego artystyczny rozwój. Dlatego nie
mogłem sobie odmówić przeczytania „Muchy”
jeszcze przed jej oficjalną premierą.
Gdy zasiadałem do lektury, nie byłem do końca pewien, czego można się spodziewać po tej
książce. W końcu to dopiero druga pozycja w dorobku Jacka Skowrońskiego, a po lekturze raptem jednej książki i opowiadań nie można zbyt
wiele powiedzieć o stylu. Dłuższa forma – to dopiero jest wyzwanie! Gdy ostatnia strona powieści była już wspomnieniem, wiedziałem, że takie
wyzwanie to dla Jacka bułka z masłem.
Po otworzeniu książki poczułem lekkie przerażenie. Trzysta trzydzieści stron prezentowało
się bardzo dobrze, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią książką Jacka. „Był sobie złodziej” miał
ich raptem dwieście trzydzieści. W moim sercu
wykiełkowało ziarenko strachu, że zamiast wypełniać swoje obowiązki w Qfancie czy w domu,
wsiąknę w lekturę i nic mnie z niej nie wyciągnie.
Na nic zdadzą się telefony, wołania. Nawet pożar
może okazać się mało skutecznym sposobem.
Sięgnąłbym po maskę gazową i czytał dalej.
Jacek ma bardzo lekkie poczucie humoru i każdy temat, który na to pozwala, traktuje
z przymrużeniem oka, co wychodzi mu bardzo
dobrze. Udowadnia, że każdy facet solidaryzuje
się z drugim, gdy tamten ma kłopoty, a zwłaszcza
– problemy z kobietami. „Coś z kobitą?” – takie
pytanie pada z ust różnych postaci kilkakrotnie
– zawsze wtedy, gdy Apoloniusz (główny bohater)
szuka pomocy. Nieważne, czy to kolega, taksówkarz, czy przypadkowo spotkany na ulicy żul. Dedukcja zawsze jest taka sama – kobieta równa się
problemy. Zaznaczam jednak z góry, że ja nie podzielam tego przekonania, aczkolwiek coś w tym
stwierdzeniu jest.
Widać pewien progres w stylu prowadzenia
fabuły, jest spokojniejsza niż w „Był sobie złodziej” przez co, według mnie, utwór Jacka wiele
zyskał. Nie ma ciągłych zwrotów akcji, przez które bałem się przewracać kartki. „Muchę” czytałem z zapartym tchem, czekając na dalszy obrót
spraw. Byłem ciekaw, w jaki sposób Apoloniusz
wydostanie się z kłopotów, w które wpadł przecież przypadkowo.
No właśnie, przypadkowo. Kolejny dowód, że
wypadki chodzą po ludziach i nawet nudna z pozoru praca agenta ubezpieczeniowego może być
pełna sensacji. Chociaż podobno nie ma nudnych
prac, a jedynie nudni ludzie je wykonujący. U Jacka nie ma takich osób, każdy bohater wydaje się
QFANT.PL - numer 8/11
107
POLECANKI
POLECANKI
M. Mizuro, R. Ostaszewski - „Kogo kocham, kogo lubię”
jakby szyty na miarę – jeśli mogę użyć takiego
krawieckiego porównania.
Korci mnie nieco, żeby napisać coś na temat
każdej z postaci, ale nie chcę zanudzić czytających tę recenzję. Powiem tylko, że jednego bohatera polubiłem na tyle, że chętnie bym przeczytał
powieść o jego przygodach. I nie mam na myśli Apoloniusza, chociaż niewiele mu brakuje
do mojej ulubionej postaci.
Książka ma jeden minus – kończy się. Dobrze, dwa minusy. Drugim jest efekt déja vu, który może towarzyszyć osobom zaznajomionym
z twórczością Jacka Skowrońskiego. Niektóre
fragmenty powieści przypominają nieco opowiadania, zwłaszcza ten z armią żulów wykrzykujących jeden po drugim: „Tu jestem!”. Jednak
to bardzo mały mankament, który nie psuje
przyjemności czytania.
Podoba mi się język, jakim posługują się poszczególni bohaterowie – jest swobodny i dobrze
osadzony w realiach powieści. Nie ma w nim
egzaltacji, patosu ani nadmiernego upiększania.
Nawet pojawiające się od czasu do czasu wiązanki wulgaryzmów wydają się jak najbardziej
na miejscu. Gdybym miał porównać językowo
obie książki Jacka Skowrońskiego to „Był sobie
złodziej” byłby dżentelmenem znającym savoir-vivre od podszewki, a „Mucha” – mężczyzną z krwi
i kości, takim, który wie, kiedy należy przepuścić
kobietę przodem, ale i ma świadomość, kiedy należy zdzielić oponenta w łeb.
Po przeczytaniu powieści zrodziło się w mojej
głowie kilka pytań. A czymże mogą być pytania
w głowie dziennikarza, jeśli nie pretekstem do pociągnięcia autora za język? Jacek już wie, co go
czeka, więc lepiej ogłoszę to szerszemu gronu,
by nie mógł się wyprzeć. Niedługo na portalu
Qfantu powinien pojawić się wywiad ze wschodzącą gwiazdą polskiego kryminału, a jeśli ten
autor się nie zgodzi, to w zastępstwie damy wywiad z Jackiem Skowrońskim... Oczywiście żartuję, to właśnie Jacek jest tym pisarzem, z którym
bardzo chcę porozmawiać. Nasza rodzima wersja
Raymonda Chandlera. I wcale nie przesadzam.
Naprawdę.
„Mucha” jest jedną z lepszych książek, które
było mi dane czytać w tym roku. Nie powiem,
że najlepsza, gdyż do końca roku zostały jeszcze dwa miesiące, jednak mam już pretendenta
do tego tytułu.
Polecam tę powieść każdemu czytelnikowi lubiącemu lekką fabułę, która wciąga i nie pozwala
oderwać się od lektury. Ta książka rzeczywiście
jest jak mucha – lata nad uchem i bzyczy, przez
co nie można skupić na niczym innym. Oby więcej takich powieści pojawiało się w księgarniach.
Czego Jackowi Skowrońskiemu i nam, wszystkim czytelnikom, życzę.
Z pewnością nie zawiedzie się nikt, kto sięgnie
po tę pozycję.
Marta Mizuro, Robert Ostaszewski
„Kogo kocham, kogo lubię”
nej wody unikają wykorzystywania owej wiedzy
do płodzenia dzieł własnych, obojętni na uroki
sławy i pieniędzy, będących przecież w zasięgu ręki. Może to mieć coś wspólnego ze znaną
skądinąd niechęcią wszelkiej maści wróżbitów
i jasnowidzów do podawania wygrywających numerów totka…
Marta Mizuro i Robert Ostaszewski postanowili wyłamać się z szablonu, z jednej strony,
stawiając się w roli, w jakiej dotychczas stawiali
innych, a z drugiej, proponując czytelnikowi kryminał z wdziękiem wychylający się poza ramy
gatunku. Jak można tego dokonać w opowieści
Autor recenzji: Jacek Skowroński
Pisanie książek wymaga odwagi, zwłaszcza
gdy bierze się za to para krytyków literackich.
Bo, jak powszechnie wiadomo, krytycy (nie tylko literaccy) pozjadali wszystkie rozumy, bez porównania lepiej niż twórcy wiedzą, jak powinno
wyglądać dzieło doskonałe lub choćby aspirujące do tego miana. Niestety, jak diabeł święco-
108
Autor: Jacek Skowroński
Tytuł: Mucha
Data wydania: 22 października 2010 r.
Wydawnictwo: Oficynka
Pozostałe dane: seria: ABC
Format: 124x194, oprawa miękka,
ISBN: 978-83-62465-10-1
Cena det. 29,90 zł
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
M. Mizuro, R. Ostaszewski - „Kogo kocham, kogo lubię”
kryminalnej o seryjnych morderstwach i gliniarzach usiłujących dopaść sprawcę, gdy całość
osadzona jest w, zdawałoby się, doskonale wszystkim znanych, polskich realiach? Odpowiedź tkwi,
być może, w dość prostym stwierdzeniu – pisanie książek wymaga nie tylko wspomnianej już
odwagi, ale jest też sztuką sprawiania przyjemności – najpierw sobie, na etapie tworzenia powieści, a w konsekwencji – czytelnikowi, który
zawsze potrafi rozpoznać nastroje autora i docenić jego wiarę w intelekt odbiorcy. Macie dość
wizerunku policjanta topiącego depresję w alkoholu, samotnego łapsa, którego życie rodzinne przypomina niekończącą się stypę a relacje
z kobietami sprowadzają się do wymiany płynów
ustrojowych? Mdli Was od dialogów przeładowanych wulgaryzmami, czyli nieodłącznym atrybutem sfrustrowanego stróża prawa? Pragniecie,
by fabułę niosło coś więcej, niż rozsmarowane
równo po całości flaki ofiar? Jeśli tak, to powieść
„Kogo kocham, kogo lubię” została napisana
dla Was. Współczesny Kraków, szereg różnorodnych typów ludzkich, i prawdziwa zbrodnia.
Oraz – jak przystało na rzetelnie poprowadzoną
intrygę kryminalną – zagadka, do rozwiązania
której mamy tyle samo danych, co bohaterowie
powieści. A nawet i ciut więcej, bo możemy śledzić akcję z różnych miejsc, oczyma wielu postaci, z perspektywy znacznie szerszej, niż dana
jest prowadzącym śledztwo. Mimo lekkiego tonu
narracji (i również dzięki niemu), napięcie rośnie
niepostrzeżenie, lecz zdecydowanie, by w punkcie kulminacyjnym wystawić nasze zdolności dedukcyjne na nie lada próbę. Trzeba przyznać, że
autorzy postarali się, by rozwiązania zagadki nie
uczynić zbyt oczywistym.
Jeszcze słów kilka o sposobie opowiadania
tej historii. Od pierwszych stron skrzy się niewymuszonym humorem, jest antytezą ponurego tonu i mrocznych klimatów z upodobaniem
stosowanych w prozie gatunkowej. Bohaterowie,
prezentujący najróżnorodniejsze typy ludzkie,
zachowują się i mówią stosownie do okoliczności, nie unikając bynajmniej języka potocznego.
I potrafią wywoływać nieoczekiwane zgoła emocje, jak choćby nadkomisarz Gajewski, tkwiący
podejrzanie potulnie pod pantoflem żony, która
jako środka wychowawczego używa krawata
w bałwanki, zmuszając męża do noszenia owego
kuriozum. Męska duma niejednemu każe zawołać wielkim głosem: To jakiś absurd, niech on jej
pokaże, kto tu rządzi! Przynajmniej, póki własna
małżonka nie powita go w progu z zagadkowym
wyrazem twarzy sugerującym, że, planując kolejną „delegację” powinniśmy mieć więcej szacunku
dla kobiecej intuicji. Na okrasę czytelnik znajdzie
w powieści parę nazwisk z pierwszych stron gazet, ponadto miłośnik współczesnego polskiego
kryminału spotka kilka znajomych postaci potraktowanych z niejaką ironią. A nawet… autoironią.
Marta Mizuro (ur. 1970) - z wykształcenia polonistka, krytyk literacki, dziennikarka, laureatka Nagrody im. Ludwika Frydego, przyznawanej
przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyki
Literackiej (2002), nominowana do „Pikowego
Lauru” – nagrody Polskiej Izby Książki. W latach
90. współredagowała „Telewizyjne Wiadomości
Literackie”. Regularnie publikuje recenzje, między innymi w „FA-arcie”, „Nowych Książkach”,
„Onecie”, na empik.com oraz w „Literze”, gdzie
opiekuje się prozą. Od 2004 roku pracuje w mie-
QFANT.PL - numer 8/11
109
S. King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca
POLECANKI
POLECANKI
sięczniku „Odra” i prowadzi rubrykę książkową
w „Zwierciadle”. Mieszka we Wrocławiu.
Robert Ostaszewski (ur. 1972) - krytyk i prozaik, redaktor „FA-artu”, „Dekady Literackiej” i były
redaktor Portalu Kryminalnego; laureat Nagrody
im. Ludwika Frydego (2001). Mieszka w Krakowie. Wydał zbiór felietonów „Odwieczna, acz nieoficjalna” (2002), prozę „Troję pomścimy” (2002)
oraz zbiór opowiadań „Dola idola i inne bajki
z raju konsumenta” (2005). W 2008 roku olsztyński „Portret” opublikował jego „Etapy. Rozmowy
z pisarzami (i nie tylko)”.
Stephen King - „Mroczna Wieża”:
Narodziny Rewolwerowca
Autor recenzji: Anna Thol
Więc zamknąłem oczy, by odczuć własne serce.
Jak człowiek, co żąda szklanki wina przed walką,
Tak ja zapragnąłem haustu szczęśliwych wspomnień,
By nabrać otuchy, że i tu nie ulegnę.
Wprzód pomyśl, walcz potem - to jest żołnierska
sztuka;
Smak czasów minionych - i wszystko będzie dobrze!
(„Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął” w tłum.
Juliusza Żuławskiego)
Tytuł: Kogo kocham, kogo lubię
Autorzy: Marta Mizuro, Robert Ostaszewski
Wydawca: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-821-4
Format: 340s. 125×195mm
Data wydania: 22 września 2010
sarz grozy przeniósł na karty powieści. W 7-tomowym, onirycznym cyklu, Stephenowi Kingowi
udało się dokonać syntezy ulubionych gatunków.
„Mroczna Wieża” łączy charakterystyczną dla
jego prozy atmosferę terroru z heroic fantasy,
SF, a nawet westernowym melodramatem. Nie
dziwi więc, że King uważa ją za zwieńczenie swoich literackich eksperymentów.
Takie właśnie słowa wypowiada, w poemacie
Roberta Browninga rycerz, poszukujący na niepewnych ścieżkach Mrocznej Wieży, kiedy spogląda na konającą wokół niego równinę. Widzi
oślepłego konia, utykającego przez pustkowie.
Wszechobecny pył ze spopielonej roślinności
prawie odbiera mu wzrok. Urażona odrazą, z jaką
na nią spogląda, Przyroda mówi: „Patrz. Lub nie
patrz. To nie ma znaczenia, nic na to nie poradzę”.
By nie zawrócić z drogi, niechybnie prowadzącej
ku zgubie, rycerz patrzy w głąb siebie, wspomina
minione czasy. Ale wtedy ukazują mu się tylko
twarze zdrajców. Nic poza istnieniem Wieży nie
jest pewne i jednoznaczne, dlatego kroczy dalej.
Liryk ten, napisany przez angielskiego poetę
w 1855 roku, stał się punktem odniesienia dla
historii, którą najpopularniejszy współczesny pi-
110
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
S. King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca
Podobnie uznali twórcy ze stajni Marvela
i w roku 2007 wydali pierwszy zeszyt legendy
o rewolwerowcu, będący zilustrowaniem książki
„Czarnoksiężnik i Kryształ”. Autorem scenariusza
był, pracujący przy większości znanych serii Marvela (m.in. Legions of Fire Babylon 5, Batman,
Fantastyczna czwórka, Hulk, Star Trek, Wolverine, Spiderman), Peter David. Artwork należał
do znanego z nagrodzonej Eisnerem Inhumans,
Jae Lee, oraz Richarda Isanove.
Podróż po uniwersum, stworzonym na potrzeby historii, rozpoczynamy w Gilead. Na polu
usianym ostrokrzewami, młodzi chłopcy ćwiczą
pod dyktando szpetnego olbrzyma. Ich skupione i zacięte twarze przypominają samurajów,
a sztuce, którą przyswajają, w dużej mierze odpowiada także japoński rytuał walki. Powodzenie
zależy tutaj nie od siły, czy nienawiści uderzenia, lecz od zwinnego poruszania się i przytomności. Macie celować okiem, strzelać umysłem,
zabijać sercem - przypomina im nauczyciel. Gdy
daje znak, wypuszczając z klatki agresywne ptaki, chłopcy uwalniają bojownicze sokoły. Związek adepta i drapieżnika powinien przerodzić
się w rodzaj braterstwa, mężczyzna ma uczyć się
takiej zawziętości, z jaką jego skrzydlaty przyjaciel pikuje i rozrywa ofiarę. Nie jest to łatwe
i wymaga dojrzałości, a jednak Roland Deschain,
główny bohater cyklu, opanowuje tajniki pojedynkowania nadzwyczaj szybko. Jest potomkiem
Elda, dawnego władcy świata, synem przywódcy
rewolwerowców. Odziedziczywszy po ojcu charyzmę, i poczucie sprawiedliwości, gardzi romansującą z czarownikiem matką, a rozwścieczony jej
upadkiem, podejmuje próbę pokonania swojego
mistrza Corta. Kiedy mu się to udaje, ojciec wyznacza go na dowódcę misji zwiadowczej. W górach Shaved czarownicy, oficer i Karmazynowy
Król knują spisek przeciwko Afiliacji. Akcja nabiera tempa, a przestrzeń fabularna rozszerza się
na światy równoległe. W „Narodzinach rewolwerowca” to właśnie one są kroniką, odsłaniającą
samą genezę powstania świata i późniejszą jego
ewolucję . Wrogowie zrzeszonych baronii (Afiliacji) rekonstruują szkielet rafinerii ropy naftowej. Potrzebują jej, by użyć maszyn wojennych
pozostałych po Dawnych Ludziach - zmartwychwstała cywilizacja ma być narzędziem mordu. Jeśli Mroczna Wieża, powstająca w miejscu
skrzyżowania się płomieni energetycznych, jest
alegorią istnienia, to odnaleźć ją, oznacza zdusić
zło. Roland wie, że niektóre z reliktów służyły
podtrzymaniu jej struktury, że ludzka kreatywność była jej dźwigarem, dopóki nie oddała się
na usługi śmierci. Ta podstawa fabularna została
wtłoczona przez rysownika w warstwę graficzną.
Dobro sprzeciwia się złu, tak jak kolory wyraźnie ze sobą kontrastują. Barwy dominujące są
intensywnie jasne, tony pośrednie, ciemniejsze
mają ten efekt jedynie pogłębiać. Poszczególne plansze bywają utrzymane w symbolice snu,
pastelowe opary przecinają wtedy wyodrębnione tło, dając bardzo ciekawy rezultat estetyczny.
Rysownik spotęgował również klimat grozy, poprzez odpowiednie kadrowanie i cienie. W tym
sensie płaszczyzna narracji i płaszczyzna obrazu
przenikają się wzajemnie.
W tym roku o polskie wydanie adaptacji postarało się dla nas wydawnictwo Albatros, które tym samym debiutuje na rodzimym rynku
komiksowym. Miłośnicy powieści graficznych
drżeli z obaw, jak wydawca książkowy poradzi
sobie z takim wyzwaniem. O ile, bowiem dzieło
literackie wydać można w paperbacku czy wersji
kieszonkowej, bez najmniejszej szkody dla treści, o tyle w przypadku komiksu zasadniczą rolę
gra oprawa. Skład, jakość papieru, klejenie, nasycenie kolorów, krój liter - od tej sztuki zależy
nie tylko, czy nakład się rozejdzie, lecz przede
wszystkim, czy dopełnią się zamiary artystów.
Czołowi wydawcy komiksów zarzucili kampanie promujące czytanie historyjek obrazkowych,
przyjmując że zawsze będą mieli do czynienia
z ograniczoną liczbą odbiorców. W efekcie, dziś
kolekcjonować komiksy to tak, jak zbierać limitowane, zagraniczne znaczki. Entuzjasta ma świadomość, że Will Eisner, Frank Miller, Alexandro
Jodorowsky, czy Philip Craig Russell w zbiorach
będą osiągnięciem, ale równocześnie wie, jak
bardzo uszczupli ono kieszeń. A ponieważ, zapowiadany przez Albatrosa od dawna, hardcover
pierwszego tomu „Mrocznej Wieży” wyglądał
zachęcająco, zarówno pod względem estetycznym, jak i cenowym, niepokoje ustępowały euforii. „Niektórzy już zdążyli ogłosić wydawnictwo
Kuryłowicza zbawicielem masowego rynku komiksowego w Polsce.” - Padło na łamach Kolorowych Zeszytów. Trudno przewidzieć, czy się
pomylili, czy nie. Można rozważać, jaką presję
wywrze obecność nowego konkurenta, i czy spowoduje to zmiany polityki wydawniczej. Pewne
jest natomiast, że rozpoczynając tak dobrą kartą,
QFANT.PL - numer 8/11
111
POLECANKI
POLECANKI
S. King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca
112
Albatros wkracza do gry zwycięsko. Nie bez powodu podkreśliłam we wstępie rozmach gatunkowy „Mrocznej Wieży”. Komiksy na podstawie
Kinga nie są przyprawiającym o zawrót głowy
koktajlem, a przemyślaną, wielowątkową baśnią,
na którą nie pozostaną obojętni ani koneserzy,
ani ci dla których komiks jest po prostu relaksującą rozrywką.
Bogactwo konwencji i nawiązań, które King
zawarł w „Mrocznej Wieży”, nie są dla artysty łatwym budulcem. A jednak Lee się udało. Mnogość motywów mogłaby być dla czytelnika dezorientująca, ich odpowiednie zestawienie okazuje
się magicznym zaklęciem dla wyobraźni. Felietonista New York Timesa, Michael Agger, recenzję któregoś tomu „Mrocznej Wieży”, zatytułował
kiedyś „Pulp Metafiction”. Metafikcją określa się
opowieść, dla której bodźcem i celem powstania
jest analiza jej samej. Jej pojemności, konceptów, symboliki, możliwości dialogu z odbiorcą,
czy w końcu samostanowienia poza rzeczywi-
stością twórcy. Zwizualizowany świat Kinga żyje
własnym życiem. Jest plastyczny i wyczuwalny
niemalże w tym stopniu, co zbudzone i wyłażące
z książek Lovecrafta zmory. Ale znacznie bardziej kuszący.
Autor: Jae Lee, Richard Isanove, Robin Furth,
Peter David
Tytuł: „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca
Data wydania: wrzesień 2010
Wydawnictwo: Albatros A.Kuryłowicz
Pozostałe dane: Oprawa: Twarda
Stron: 240
Papier: kredowy
Druk: kolor
Wydanie: 1
Przekład: Zbigniew A.Królicki
Tytuł oryginalny: The Dark Tower Graphic Novel 1: The Gunslinger Born
Wydawca oryginalny: Marvel Comics
Cena: 69.69 PLN
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Piotr Michalik ([email protected])
Z-ca redaktora naczelnego: Piotr Dresler ([email protected]),
Jacek Skowroński ([email protected]),
Jarosław Makowiecki ([email protected]),
Michał Stonawski ([email protected])
Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki ([email protected])
Mail: [email protected]
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Kierownik działu: Anna Perzyńska ([email protected])
DZIAŁ GRAFICZNY
Kierownik działu: Barbara Wyrowińska ([email protected])
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Kierownik działu: Lucyna Markowska ([email protected])
Kierownik działu recenzji: Jacek Orlicz ([email protected])
DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI
Kierownik działu: Marta Konopko ([email protected])
DZIAŁ MARKETINGOWY
Kierownik działu: Michał Stonawski ([email protected])
Skład wersji PDF: Andrzej Kidaj
Projekt okładki: Piotr Szot & Andrzej Kidaj
Ilustracja na okładce: Piotr Szot
Ilustracje: Konstanty Wolny, Krzysztof Trzaska, Kamil Dolik,
Ernest Dziedzic, Magdalena Mińko, Barbara Wyrowińska
Korekta: Katarzyna Tatomir, Bożena Pierga, Aleksandra Żurek,
Agnieszka Łobik-Przejsz, Ewa Wojdyńska
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo
do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam.
QFANT.PL - numer 8/11
113
Partnerzy medialni
weryfikatorium.pl
arenahorror.pl
fantasta.pl
civilization.org.pl
stefandarda.pl
blog.adesign.8p.pl
swiat-fantastyki.pl
piszmy.pl
portal-pisarski.pl
bractwocienia.com
trojcarpg.pl
zaginiona-biblioteka.pl
www.jacekskowronski.com.pl
cartoonwarsblog.blogspot.com

Podobne dokumenty