słowo od redakcji

Transkrypt

słowo od redakcji
Numer 4 (31)
Kraków
Grudzień 2003 (R.VI)
piękna przyroda, bukowo-jodłowe lasy przypominające
najdziksze ostępy Beskidu Niskiego.
Na Bardzie utworzono dwa węzły szlaków, wschodni i
zachodni, odległe od siebie o 5 minut marszu
grzbietem. Pomiędzy nimi wyraźnie zaznaczony szczyt
tej góry.
SŁOWO OD REDAKCJI
szlak zielony:
Z Frysztaku drogą wśród domów w kierunku
zalesionego pasma Koziej Góry. Po jego osiągnięciu
grzbietem, zanikającą drogą aż do drogi Stępina - Huta
Gogołowska i kilku domów. Następnie drogą obok
starego kamieniołomu, potem bez ścieżki na szczyt
Kamiannej. Z niego nadal bez ścieżki na przełęcz
między Kamianną a Bardem i leśną drogą na grzbiet
Barda, do wschodniego węzła szlaków. Wspólnie ze
szlakami niebieskim i żółtym ścieżką przez szczyt
Barda do zachodniego węzła szlaków, gdzie się
kończy. Dawniej szlak prowadził dalej, do Brzezin,
obecnie odcinek ten jest skasowany, pozostała tylko
zarastająca ścieżka.
Redakcja
WIZJA LOKALNA WYKAZAŁA
Węzeł szlaków na Pogórzu Strzyżowskim
Jak wykazała wizja lokalna, nie istnieje mapa dobrze
oddająca przebieg szlaków w rejonie Chełmu i Barda,
na wszystkich są liczne nieścisłości. Poniżej mapka i
krótki opis każdego z aż trzech szlaków biegnących
przez ten mało znany, choć dość uroczy fragment
Pogórza.
Uwaga praktyczna: ponieważ szlaki te są mało znane
także znakarzom, jakość oznakowań jest fatalna,
zazwyczaj brak oznaczeń na skrętach, rozwidleniach
itp., na prostych odcinkach znacznie lepiej, co marną
jest pociechą. Szlaki co kilka lat zmieniały swój
przebieg, więc obecnie różne mapy różnie je pokazują,
zawsze z błędami (autorom map ten teren także jest
mało znany). Szlaki biegną nie tylko leśnymi drogami,
ale też dosyć często wąskimi ścieżkami - dobre buty i
długie spodnie są raczej wymagane. Za to atutem jest
szlak niebieski:
Z Wiśniowej polami do Chytrówki, następnie obok
szkoły w stronę wschodniego szczytu Chełmu.
Prowadząc leśną drogą osiąga kapliczkę na szczycie
Chełmu, potem kamieniołom w obniżeniu pomiędzy
szczytami. Od kamieniołomu na przełęcz między
Chełmem a Bardem i do wschodniego węzła szlaków
na grzbiecie Barda. Wspólnie ze szlakami żółtym i
zielonym ścieżką przez szczyt Barda, do zachodniego
węzła szlaków. Od niego nadal grzbietową ścieżką na
Klonową Górę, z której leśnymi drogami do
Berdechowa.
szlak żółty:
z Czudca prowadzi rozległymi grzbietami, osiągając
Wielką Górę, pod krzyżem. Schodzi na przełęcz
między Wielką Górą a Chełmem, przez którą biegnie
droga Stępina-Jaszczurowa. Następnie stromą leśną
drogą na ramię Chełmu, opodal jego zachodniego
wierzchołka. Drogami przez obszary źródliskowe do
wschodniego węzła szlaków na grzbiecie Barda.
Wspólnie ze szlakami zielonym i niebieskim ścieżką
przez szczyt Barda do zachodniego węzła szlaków.
strumieniami, a chłopom przybywało raptownie
odwagi, siły i animuszu. Razu pewnego dwóch
podchmielonych osobników wdało się w
Berdechów
spór tak zaciekły, że racje swe musieli
przedstawiać sposobem siłowym. Bójka
Jaszczurowa
stała się zaciekła, chłopom miejsca w
Skalbina
karczmie
nie starczyło i wyszli bić się
ż
Klonka
Wielka
dalej
na
zewnątrz. Siła jakaś dziwna
Trzonka
zaciągnęła
ich potem do kościoła i tam
n
ż
Klonowa
tłukli się już bez opamiętania... W ten oto
n+z+ż
Chytrówka
Kamienica
Chełm
sposób świątynia została zbezczeszczona,
Bardo
a całe wzgórze przeklęte. Przez długi czas
n
ż
n
nikt tu nie przychodził i obydwie
z
budowle, kościół i karczma, obróciły się
Rybia
w ruinę.
Kamienna
Tuż przy kościele rosła drzewiej potężna
Huta
lipa, której pozostałości przetrwały do
Gogołowska
dzisiejszego dnia. Wielkie drzewo miało 4
Stępina
m średnicy i byłoby pięknym pomnikiem
przyrody, ale częściowo spróchniało.
z
Usunięto zniszczoną część, a resztę
Kozia
ż
postanowiono ściąć. Silni drwale zakasali
Kamieniec
rękawy i zabrali się do dobrze sobie
znanej czynności, ale ledwie tylko
siekierą w pień uderzyli, z drzewa polała się krew.
Inne:
Mężczyźni przetarli ze zdumienia oczy, ale krew lała
Wzdłuż grzbietu Chełmu biegnie wygodna leśna droga,
się nadal. Na ten widok mężne ich serca skurczyły się
można nią przejść między szlakami żółtym a
do bardzo niewielkich rozmiarów, tak ze porzucili swe
niebieskim.
cenne narzędzia pracy i co sił w nogach uciekli.
Z przełęczy między Wielką Górą a Chełmem biegnie
Powiadają również, że drzewo to stało się siedliskiem
leśna droga do starego kamieniołomu w obniżeniu
węży. Zamieszkać tu miał sam wężowy król, noszący
między szczytami Chełmu.
na głowie koronę, który z zupełnie niezrozumiałych
Chełm, Bardo, Klonowa, Kamienna nie są punktami
powodów gwizdał często a doniośle. Węży bali się
widokowymi, wierzchołki i kamieniołom na Chełmie
niemal wszyscy mieszkańcy okolicznych wsi,
zarośnięte szczelnie drzewami.
zwłaszcza że niektóre osobniki, znudzone życiem w
Dobrym punktem widokowym jest szczyt Wielkiej
lesie, osiedlały się w wybranych przez siebie
Góry (z krzyżem), panorama dookolna.
domostwach.
W pewnym oddaleniu od lipy i dawnego kościoła
Magda i Artur Michniewscy
znajdować się miał również cmentarz. Nie wiadomo
dziś, kogo na nim chowano (i czy rzeczywiście miało
to miejsce) – to również ginie w mrokach dziejów.
Legendarny Chełm
Prawdopodobnie w XIX w. na miejscu cmentarza
Drugi co do wysokości i najbardziej charakterystyczny
wybudowano niewielką drewnianą kapliczkę. Po II
szczyt Pogórza Strzyżowskiego, miejsce mało znane,
wojnie światowej była ona już w złym stanie i
choć niezwykle interesujące. Góra ta przez wieki
niszczała coraz bardziej, ale udało się ją odratować
obrosła w liczne legendy, niekiedy zupełnie fantazyjne,
dzięki staraniom mieszkańców pobliskiej Stępiny. W
a niekiedy mogące zawierać choć odrobinę prawdy.
latach 70-tych, gdy w obniżeniu pomiędzy
Na wschodnim szczycie Chełmu stać miał dawnymi
wierzchołkami Chełmu zaczęto tworzyć kamieniołom,
czasy drewniany kościół. Ani czas jego budowy, ani
kapliczkę przesunięto w spokojniejsze i bardziej dla
okres zniszczenia nie są znane i toną w mrokach
niej odpowiednie miejsce – w pobliże sędziwej lipy.
dziejów. Niektóre podania starają się te ciemności
Do dziś mieszkańcy okolic przychodzą się tu modlić,
rozświetlać i jako przyczynę zagłady świątyni podają
szczególnie tłumnie w Wielką Niedzielę.
najazd Szwedów. Podczas znanego dobrze z historii
Jak przystało na każde szanujące się i znane
„potopu” Szwedzi zapędzić się mieli aż na szczyt tejże
pielgrzymom miejsce, góra Chełm pochwalić się może
góry, by unicestwić kościół i chroniącą się w nim
także cudownym źródełkiem z leczniczą wodą. Leczyć
okoliczną ludność. Wedle innej legendy koniec
ma ono ponoć rozmaite choroby, w szczególności
budowli nie był aż tak dramatyczny, choć również do
reumatyzm. Jeszcze w latach powojennych w moc
banalnych nie należał. Otóż obok kościoła stać miała
źródlanej wody wierzono niemal ślepo, jednak potem
dawniej karczma (śladem po niej ma być
wiara ta zaczęła słabnąć.
wypłaszczenie terenu na wschodnim wierzchołku
Do tej pory wszystkie opisywane ciekawostki i podania
góry). Tradycyjnie po nabożeństwach pokrzepiona
związane były ze wschodnim szczytem Chełmu. Nie
modlitwą ludność pragnęła wzmocnić się także
znaczy to jednak, że wierzchołek zachodni jest „od
wysokoprocentowymi trunkami. Napoje lały się
macochy” – on również owiany jest licznymi
Stąd lasem do Huty Gogołowskiej, a następnie
odkrytym grzbietem Kamieńca do Gogołowa.
legendami. Okoliczna ludność zwie go zresztą
Zamczyskiem i utrzymuje, że stać tu miał w dawnych
wiekach najprawdziwszy zamek. A w tym
prawdziwym zamku przez pewien okres czasu miał być
więziony również prawdziwy, ale BARDZO STARY
diabeł. Przykuty do zamkowego muru zupełnie już
opadał z sił i niemalże utracił swą czarcią moc. Diabeł
został uwolniony przez łatwowiernego syna leśniczego,
w okolicznościach o których najlepiej samemu
przeczytać w książce „Po Rzeszowskim Podgórzu
błądząc” Franciszka Kotuli.
Magda i Artur Michniewscy
PO CO IM PARK?
Konflikty pomiędzy ochroną przyrody a interesami
gmin, lokalnych społeczności i turystów pojawiają się
na obszarze niemalże wszystkich terenów chronionych,
ale szczególnie jaskrawe formy przyjmują w regionach
gdzie intensywnie rozwijający się ruch turystyczny
stanowi pokaźne źródło dochodów dla mieszkańców.
Jedną z najbardziej dochodowych, a jednocześnie
najbardziej uciążliwych dla środowiska form turystyki
jest narciarstwo zjazdowe. Jego rozwój stał się
przyczyną ostrego konfliktu pomiędzy gminą Szklarska
Poręba a Karkonoskim Parkiem Narodowym. Na
początku lat 90-tych opracowany został projekt
znacznej rozbudowy bazy narciarskiej w rejonie
Łabskiego Szczytu i Szrenicy. W 1992 r. plany te, na
wniosek Burmistrza Szklarskiej Poręby, zostały
zaakceptowane przez Ministra Ochrony Środowiska.
Projekt obejmuje modernizację i rozbudowę
istniejącego zagospodarowania na stokach Szrenicy
oraz zagospodarowanie stoków Łabskiego Szczytu
(budowa podwójnego wyciągu orczykowego o
wysokiej przepustowości oraz dwóch wyciągów i tras
zjazdowych łączących stoki Łabskiego Szczytu i
Szrenicy).
Autorzy projektu niestety nie wzięli pod
uwagę faktu, że rejon Kotła Szrenickiego oraz
Łabskiego Szczytu to jedne z najcenniejszych
przyrodniczo części Karkonoszy, z niezwykle
bogatymi
florystycznie
zbiorowiskami,
gdzie
występują rzadkie i zagrożone gatunki roślin. Trasy
zjazdowe oraz planowany tor slalomowy z pewnością
nie sprzyjałyby ich zachowaniu. Rozbudowa stacji
narciarskiej wiązałaby się ponadto z wycięciem kilku
przecinek w obrębie zarośli kosodrzewiny i
górnoreglowych
borów
świerkowych.
To
spowodowałoby fragmentację zwartych kompleksów
roślinnych oraz dalszą degradację krajobrazu.
Przeciwko rozbudowie stacji narciarskiej przemawiają
również czynniki klimatyczne: od listopada do marca
występuje tu 70-80% dni z mgłą, od listopada do
lutego notuje się 50-60% dni z silnym wiatrem (ponad
15 m/s), zdarzają się częste załamania pogody,
zamiecie, pokrywa śnieżna jest mało stabilna, co
związane jest z wywiewaniem śniegu przez silne
wiatry oraz oddziaływaniem wiatrów fenowych. Niską
przydatność szczytowych partii Karkonoszy dla
narciarstwa potwierdzają wyniki badań zarówno po
polskiej jak i czeskiej stronie, a także problemy z
eksploatacją stacji narciarskiej na Szrenicy (z powodu
silnych wiatrów tutejsza kolejka linowa jest wyłączana
na średnio 100 dni w roku). Na domiar złego trasy
wyciągów i nartostrad przecinałyby się ze szlakami
pieszymi, które przecież w zimie są również
użytkowane.
Po sprzeciwie Dyrekcji KPN oraz ekologów
zgłoszony został alternatywny pomysł - rozbudowy
bazy poza terenem parku, w rejonie Przedziału i
Babińca. Obszar ten ma lepsze warunki klimatyczne
dla rozwoju narciarstwa (śnieg dłużej tu zalega, nie
występują tak silne wiatry) i nie jest szczególnie cenny
pod względem florystycznym (występują tu sztuczne
plantacje świerka). Rozbudowa wyciągów w tym
regionie poprawiłaby ponadto funkcjonalność stacji
narciarskiej, do której dostęp zapewnia obecnie
wyłącznie przeciążona kolejka linowa, która jest
wyłączana w czasie silnych wiatrów. Dyrekcja Parku
skłonna była pójść na kompromis i zezwolić na
budowę drugiej kolejki linowej na Halę Szrenicką w
zamian za przeniesienie pozostałych inwestycji poza
teren Parku. Przychylnie do projektu ustosunkował się
również gospodarz tych terenów - Nadleśnictwo
Szklarska Poręba. Niestety rozbudowie wyciągów poza
parkiem narodowym sprzeciwiła się austriacka firma
Arlberger Bergbahnen – główny udziałowiec spółki
Sudety Lift, która miała finansować inwestycję.
Przyczynę stanowią oczywiście koszty, wylesienie
Przedziału i Babińca wiązałoby się z wysokim
odszkodowaniem. Rozbudowa wyciągów opłaca się
więc wyłącznie na terenie parku narodowego, gdyż tam
jest najtaniej.
Gdy nowe plany inwestycji legły w gruzach,
Zarząd Szklarskiej Poręby znalazł proste i „genialne”
rozwiązanie. Złożył w 2002 roku wniosek do Rady
Ministrów o wyłączenie z KPN terenów planowanych
pod rozbudowę stacji narciarskiej i przekazanie ich
miastu. Odpowiedź była odmowna. Obszar, który
chciano wyłączyć spod ochrony obejmuje 553,05 ha,
niezwykle cennych przyrodniczo terenów, stanowi
ponad 12% powierzchni Karkonoskiego Parku
Narodowego – jednego z ośmiu obszarów w Polsce
którym nadano status rezerwatu biosfery UNESCO.
Odmowa ta nie rozwiązuje jednak problemu. Władze
Szklarskiej Poręby nie zamierzają odstąpić od pomysłu
rozbudowy bazy, a inwestor nie zamierza realizować
jej poza parkiem narodowym.
Więcej informacji możecie znaleźć na stronach:
www.zielona.uni.wroc.pl/odra/potocki.html
www.lkp.org.pl/sprawy/memorial_karkonosze.html
www.lkp.org.pl/sprawy/szrenica.html
Problem zaprezentowany został na Warsztatach
Badawczych z Geografii Turyzmu przez dr Jacka
Potockiego – członka Rady KPN
Bernadetta Z.
KRÓTKO SZYBKO
Beskidzcy speleozłomiarze?!
Jaskinia Malinowska znajdująca się na
zboczach Malinowa w Beskidzie Śląskim należy do
najdłuższych (~230 m) i najgłębszych (~23 m) jaskiń
beskidzkich. W obu rankingach plasuje się w okolicy 5
miejsca. Została również uznana za pomnik przyrody
nieożywionej. Jaskinia Malinowska jest czasem
określana jako „jaskinia turystyczna”. Faktycznie jest
bardzo dogodna do zwiedzania, przestronna, a do
otworu wyznakowano szlak dojściowy. Do niedawna
wejście do jaskini umożliwiały stalowe drabinki
pokonujące kilkunastometrową, pionową szczelinę. Jak
podała Kronika Beskidzka ktoś drabinki te wyniósł.
Przypuszcza się, że trafiły na złom. Obecnie nie ma
mowy o bezpiecznym zwiedzaniu tej jaskini bez
poręczowania. A szkoda, bo miejsce jest warte
zobaczenia. Na szczęście władze Wisły [jaskinia leży
w jej granicach administracyjnych] są zainteresowane
zainstalowanie nowych, solidnych drabinek. (wb)
„Polkap” w Ameryce Południowej
Skoczowska Fabryka Kapeluszy „Polkap” będzie
wysyłała swoje produkty do Ameryki Południowej.
Kolorowe, małe kapelusiki w rozmiarze 53, wykonane
z króliczej sierści, powędrują do Peru, Chile i Brazylii.
Transportowane jako kapliny (kapelusze jeszcze
nieuformowane) na miejscu uzyskają swój odpowiedni
kształt.
„Polkap” w przyszłym roku będzie obchodziła
jubileusz 80-lecia istnienia. Słynie m.in. z tego, że robi
kapelusze także dla polskich olimpijczyków. (CeH)
Nowa linia brzegowa
Powstaje nowa linia po zachodniej stronie Jeziora
Rożnowskiego. Prace w terenie ruszyły dwa lata temu.
Projekt powstrzymania degradacji ekologicznej jeziora
zakłada budowę brakujących oczyszczalni wokół
zbiornika i regulację brzegów. Realizację rozpisano na
10 lat.. Zebrane do tej pory fundusze pozwoliły na
budowę ośmiu oczyszczalni (potrzeba drugie tyle) i
postawienia kilkuset metrów kamiennego muru
oporowego wzdłuż brzegów. Pierwsze efekty można
oglądać w Tęgoborzy i Wytrzyszczce. Plany dla
Wytrzyszczki to między innymi parking, tereny
spacerowe i nadbrzeża cumownicze.
Kościół z Łososiny Dolnej w Sądeckim Parku
Etnograficznym
Jeszcze na początku października świątynia stała w
Łososinie Dolnej. Służyła tam wiernym od 1739 do lat
80tych ubiegłego wieku. Po wybudowaniu nowego
murowanego kościoła, stary popadł w niełaskę parafian
i proboszcza, jako zbyt kosztowny w utrzymaniu.
Starania o przeniesienie budynku do skansenu trwały 8
lat (w tym, czasie pojawił się też pomysł by kościół z
Łososiny stanął na miejscu spalonego kościoła na Woli
Justowskiej). W zeszłym roku plany muzealników
zyskały poparcie biskupa Wiktora Skworca
(doktoryzował się z architektury sakralnej), sugerujące
też, by kościół po odnowieniu służył celom
dydaktycznym.
Rekonstrukcję
i
konserwację
zaplanowano na trzy lata. Po zakończeniu prac kościół
zostanie ponownie konsekrowany. Nabożeństwa będą
odprawiane po łacinie.. (CeH)
Nawet Tischner nie obronił się przed izbą.
W Łopusznej powstanie izba regionalna poświęcona
księdzu Józefowi Tischnerowi. Jak na tak niebanalną
postać, zapowiedzi są aż nazbyt banalne: pamiątki,
dzieła, sesje, spotkania, góralskie posiady. Otwarcie
izby planowane jest na przyszły rok. (CeH)
Z OSTATNIEJ CHWILI!!!
W środę 10 XII odbyło się kolejne Walne Zebranie
SKPG
A oto nowe, wyłonione w drodze demokratycznych
wyborów, Władze SKPG na rok 2004
Prezes:
- Bernadetta Zawilińska
Zarząd:
- Andrzej Danel
- Małgorzata Fedas
- Natalia Figiel
- Wojtek Góralczyk
- Paweł Miśkowiec
- Roman Mączek
- Marta Wantuch
- Jakub Wczelik
- Jagoda Zawilińska
Komisja Rewizyjna:
- Aleksander Dymek
- Tomasz Olejarczuk
- Jan Czerwiński
- Sebastian Wypych
Życzymy owocnych rządów!!!
***
Wmódl się
w ikony
wysmukłych modrzewi
złotokoronne...
Wmódl się
w omszone kopuły
cerkiewne
w ciszy uśpione...
I zatopiony
w szepcie modlitwy
do swego Boga
pomyśl o mojej duszy
niech będzie
niepotępiona...
Wetlina 10.XI.2003
Świstak
NOWY KURS
Ruszyło......
Po raz kolejny, jak co roku, w piękny (nie
mówię tu o pogodzie) listopadowy wieczór,
wystartował nowy kurs. Zwarte i gotowe, świeżo
upieczone kierownictwo - w składzie: Kuba Wczelik,
Wojtek Bieniek i kreśląca te słowa Nataszka Figiel z nadzieją patrzyło jak powoli wypełnia się sala
wykładowa AGH-owskiej fizyki. I wypełniła się!
Zwyciężyliśmy pojedynek z jakże groźną konkurencją,
którą był właśnie trwający mecz Wisły. Według
szacunkowych obliczeń na salę wcisnęło się około 150170 osób. Oczywiście jak tradycja nakazuje pierwszy
rząd zajęli starsi już kursanci, tłumnie przybyli również
bordowi w różnych odcieniach.
Na salę wpadł nasz wielce szanowny vice z mową
inauguracyjną, tak więc mogliśmy oficjalnie otworzyć
nowy kurs. Zaczęliśmy roztaczać cudowne wizje
kursanckiego żywota. Zobaczymy jak skutecznie?
Potem były pytania, pytania, pytania...
Ciekawe ilu osobom tym razem kurs wywróci życie do
góry nogami, zupełnie zmieni sposób patrzenia na
góry, ile osób zdecyduje się na ten ryzykowny krok
zostania kursantem, a w efekcie przewodnikiem
beskidzkim....?
A jak na razie mamy już jedną ostatecznie
zdeklarowaną kursantkę!!! ☺
Nataszka Figiel
Redakcję też niezmiernie cieszy fakt otwarcia nowego
kursu – nakład poprzedniego numeru wyprzedany! Co
więcej, wśród kursantów znalazła się osoba chętna do
współpracy. Poniżej prezentujemy nadesłany tekst –
bardzo obszerny, ale ciekawy; żal byłoby skracać,
dlatego zdecydowaliśmy się na edycję w odcinkach.
Oczywiście liczymy na dalsze teksty i nowych autorów.
Wywiad z Andrzejem Skowrońskim – część I.
Katarzyna Mlekodaj: Proszę nakreślić historię
organistówki w Rabce.
Andrzej Skowroński: Ten dom na początku stał w
Olszówce – przynajmniej tak twierdził mój ojciec –
zwracam na to szczególna uwagę, ponieważ spotkałem
się, w jakimś, już teraz nie pamiętam jakim,
przewodniku z jednoznacznym stwierdzeniem jakoby
dom stał na początku w Niedźwiedziu. Nie wiem czy
autor się pomylił, czy został wprowadzony w błąd, czy
to ja mam nie prawdziwe wiadomości. W każdym bądź
razie ojciec mój zawsze i z całą pewnością twierdził, że
dom stał w Olszówce. Z tego, co ojciec mi
relacjonował pamiętam, że dom ten był kością
niezgody między tamtejszym proboszczem a
mieszkańcami wioski. Budynek ten stał niedaleko
kościoła i była w nim wtedy karczma. I tak się złożyło.
że część chłopów, górali, zamiast iść na sumę, szło
sobie na piwko. Tamtejszemu księdzu to się bardzo,
bardzo nie podobało i doszło do tego, że proboszcz
wykupił cały dom. Wypowiedział karczmarzom
mieszkanie i zamknął wszystko na klucz. To z kolei
nie spodobało się mieszkańcom Olszówki - uważali, że
skoro ksiądz wydał parafialne pieniądze na budynek,
który teraz stoi pusty, nic się w nim nie dzieje i nikt w
nim nie mieszka, to jest to nie w porządku. Proboszcz z
Olszówki utrzymywał bardzo bliskie stosunki z
proboszczem Surowiakiem w Rabce i któregoś dnia,
podczas rozmowy, zwierzył mu się ze swoich
problemów odnośnie byłej karczmy. Tak się złożyło,
że ksiądz Surowiak potrzebował mieszkania dla
swojego organisty. Zaproponował więc, że ten domek
odkupi, przy pomocy chłopów rozbierze na części,
(dom zbudowany jest z drewnianych płazów przyp.
K.M.), przewiezie do Rabki i na powrót złoży
niedaleko kościoła, jako dom dla organisty. Tak też
zrobiono. Było to idealne rozwiązanie dla obu stron.
Pierwszym organistą, który użytkował ten dom był, z
tego co wiem, pan Kołaczek, który mieszkał tu z całą
swoja rodziną.
Rodzina Skowrońskich przeprowadziła się do Rabki w
1924 roku. Jak jednak do tego doszło i co wpłynęło na
decyzje o zamieszkaniu właśnie w tym mieście?
Dalsza historia tego domku jest bardzo mocno, wręcz
nierozerwalnie, związana z naszą rodziną, a w
szczególności z ojcem. Prawdę mówiąc trafił on tu
zupełnie przez przypadek. Mój ojciec, Władysław,
urodził się w 1897 roku, w Kolbuszowej. Jako mały
,dwu czy trzy letni, chłopiec został osierocony przez
ojca. Od tej pory znalazł się wraz z matką, Agnieszką,
w niezwykle trudnej sytuacji finansowej, która zmusiła
ich do przeprowadzki z Kolbuszowej do Krakowa.
Tam matka, a moja babka, szczęśliwie znalazła prace w
fabryce mydła, gdzie pracowała jako zwykły
pracownik fizyczny. Nadal jednak miała problemy z
dzieckiem, małym wtedy chłopcem, który wymagał
opieki. Postanowiła oddać go do całodobowego żłobka
na sześć dni w tygodniu. Żłobek prowadzony był chyba
przez karmelitów – dokładnie nie pamiętam. Ojciec
przebywał tam wiele lat, nawet wtedy gdy był już na
tyle duży, żeby wrócić do domu. Został tam, bo
wszystkim było z tym wygodnie - jemu, babci i
zakonnikom, którzy wręcz namawiali go, aby z nimi
został. Ojciec nigdy nie sprawiał braciszkom żadnych
problemów wychowawczych. Wręcz przeciwnie, od
najmłodszych lat bardzo się angażował we wszystkie
uroczystości, jak jasełka, teatrzyki. Często grał i
deklamował wiersze. Właśnie tam zaczął się sam uczyć
grać na różnych instrumentach. Nie uszło to uwagi
zakonnikom, którzy szybko zorientowali się, że ojciec
jest muzycznie uzdolnionym człowiekiem. Jak tylko
ukończył szkołę podstawową, karmelici sami zwrócili
się do pewnej hrabiny - nazwiska niestety nie
pamiętam – mieszkającej w Krakowie, o sfinansowanie
dla niego szkoły średniej. Po latach, gdy ojciec
skończył liceum, hrabina, z którą wciąż utrzymywano
kontakt, sama zaproponowała, że sfinansuje mu naukę
w konserwatorium muzycznym w Krakowie. Ojciec
rozpoczął naukę, jednak po dwóch latach wybuchła I
wojna światowa. Powołano go do wojska
austriackiego, gdzie służył od 1915 do 1918 roku.
Walcząc w szeregach wojska austriackiego dostał się
do niewoli rosyjskiej. Wywieźli go aż na Mołdawie, do
obozu jenieckiego. Po kilku miesiącach niewoli
przyszedł czas świąt Bożego Narodzenia. Okazało się,
że w owej miejscowości (nazwy nie znam), do której
był zesłany ojciec, jest bardzo duża społeczność polska
i polski ksiądz - proboszcz w tamtejszym kościele.
Polacy postanowili zorganizować dla jeńców opłatek,
na który zaproszony był również mój tata. Okazało się,
że w rogu świetlicy, czy szkoły, gdzie trwała
uroczystość, stoi fortepian. Ojciec powiedział, że umie
grać i chciałby zaintonować kolędę. Tak też się stało.
Ludzie zaczęli śpiewać i płakać na zmianę –
relacjonował ojciec. Wzruszenie podobno było
niesamowite. Równocześnie wyłoniło się ogromne
zainteresowanie ojcem i jego wspaniałym talentem
muzycznym. Na początku grał i śpiewał kolędy, które
zna gro ludzi, ale potem również te mniej znane,
zazwyczaj śpiewane przez organistów, czy chór. Na tej
uroczystości był również obecny tamtejszy proboszcz.
Siedział spokojnie, nic nie mówiąc, tylko słuchał.
Następnego dnia przyszedł do obozu. Żołnierze
rosyjscy, którzy pilnowali jeńców, natychmiast
wywołali ojca i kazali mu iść z proboszczem, aby grał
w kościele. Ojciec oczywiści się na to bardzo chętnie
zgodził. Przez jakiś okres czasu wyglądało to
następująco: dwóch wartowników z karabinami
prowadziło ojca z obozu do kościoła, tam ojciec grał,
po mszy wszyscy szli do proboszcza na śniadanie.
Ojciec wspominał, że było tam ogromne ubóstwo.
Śniadania nie były wykwintne, podawano tylko proste
potrawy, jak chleb ze smalcem, czy słoniną.
Wspominał jednak, że te posiłki były i tak o dużo
lepsze niż wikt w obozie jenieckim. Ponadto ojciec
dostawał, za zgodą władz obozowych, dodatkową
porcję chleba ze skwarkami. Pozwoliło mu to przeżyć i
pomóc kolegom w niewoli. Po jakimś czasie
proboszczowi udało się uprosić, aby mój ojciec, za
jego poręczeniem, mógł chodzić do kościoła bez straży
i zostawać tam aż do obiadu, pracując w kancelarii
parafialnej. Przez te kilka godzin dziennie ojciec
urzędował jak wolny człowiek, prowadził księgi
urodzin, zgonów itp. Ojciec wyczuwał. że ksiądz
bardzo go ceni i ma do niego duże zaufanie - dzięki
czemu mniej łatwiej było znieść ciężar niewoli.
Jak potoczyły się dalsze losy Pana Władysława?
Ojciec nie mówił jak. W każdym bądź razie wreszcie
zwolniono ich z obozu. Tata natychmiast wrócił do
Polski. Nawet nie odwiedził swojej matki w Krakowie
(za co miała do niego ogromny żal), tylko już na
granicy wstąpił do wojska polskiego (I Pułku Artylerii
Polowej). Była to dywizja Litewsko - Białoruska.
Ojciec uczestniczył w wojnie o Wilno. Kiedy działania
wojenne się zakończyły wrócił do Krakowa. Niestety
hrabina, która go wcześniej dofinansowywała już nie
żyła. Tata skończył konserwatorium o własnych siłach.
Uczył się i równocześnie był organista w dwóch
kościołach - na ulicy Karmelickiej oraz w nowo
wybudowanym (był to rok 1920/1) kościele św.
Szczepana.
Nadal jednak nie odpowiedział Pan na moje pytanie
dotyczące przeprowadzki do Rabki. Jak zaczęła się
przygoda pana organisty z Rabki?
Wszędzie tam był jednak problem z mieszkaniem.
Ojciec dowiedział się, że jest wolna posada organisty w
Mszanie Dolnej. Postanowił tam pojechać i
zorientować się jak to wygląda. Gdy zobaczył, że jest
to duża i dobra parafia natychmiast zmienił miejsce
pracy. Niestety i tutaj miał tylko mały pokoik. Tata już
w Krakowie poznał moja mamę Helenę (nawiasem
mówiąc chórzystkę) i bardzo chciał by została jego
żoną. Przypadek pokierował jego dalszymi losami.
Pewnego dnia do Mszany przyjechał ksiądz Surowiak z
Rabki, został tam na noc, bo rano miał odprawić mszę.
Proboszcz w Mszanie polecił, aby i na tej mszy ojciec
zagrał. Gra i śpiew taty bardzo spodobał się księdzu z
Rabki. Poprosił go na rozmowę do swojej parafii. Ks.
Surowiak od razu zaproponował mu posadę u siebie.
Tłumaczył, iż jest to parafia większa i liczebniejsza niż
w Mszanie. Obiecał, że dochody będą lepsze i otrzyma
większe mieszkanie
Co w tej sytuacji postanowił zrobić Pana Ojciec?
Ojciec postanowił się po raz kolejny przeprowadzić.
Zaczął trudne negocjacje ze swoim dotychczasowym
pracodawcą - proboszczem w Mszanie Dolnej. Ksiądz
był oburzony, podobno nawet pogniewał się na
proboszcza z Rabki, że mu zabiera dobrego organistę.
Żeby jakoś załagodzić sytuację ojciec obiecał, że
sprowadzi do Mszany równie dobrego lub nawet
lepszego organistę, niż on. I rzeczywiście dotrzymał
słowa - ściągnął do Mszany pana Mokwę (nie
pamiętam imienia, chyba też Władysław), swojego
najlepszego
przyjaciela
z
konserwatorium
muzycznego. Przyjaźnili się bardzo długo, do końca
życia, świetnie się rozumieli. Doskonale pamiętam, jak
potrafili godzinami siedzieć i rozmawiać tylko i
wyłącznie o muzyce. Był to dla nich temat rzeka. To
byli naprawdę fanatycy muzyki kościelnej. Coś
nieprawdopodobnego, jak oni potrafili o tym mówić i
mówić. Nawiasem mówiąc, kiedy ojciec w 1984 roku
zmarł, pan Mokwa z całym chórem, utworzonym w
Mszanie przez ojca, a doprowadzonym przez niego do
perfekcji, przyjechał na pogrzeb i uroczyście śpiewał w
kościele.
Dom, do którego się wprowadzili zapewne wyglądał
inaczej niż obecnie, proszę opowiedzieć jak wyglądały
początki gospodarowania w nowym miejscu?
Ojciec przeprowadził się do Rabki w 1924 roku. Dom
wyglądał zupełnie inaczej. niż teraz. Przez środek
prowadziła sień, dzieląc go na dwie części. Nie było
podłóg, tylko klepisko, a na ścianach bele - jak to w
góralskiej chacie. Warunki były zupełnie inne. Z tego
co mi mówił tata, szczególnie nie podobało się tu mojej
mamie, Helenie. Była wszakże kobietą z miasta, z
dobrze sytuowanej rodziny. Jej rodzina była bardzo
liczna, w domu było ich aż pięcioro. Mój dziadek, Jan,
był krawcem, podobnie zresztą jak babcia, Józefa.
Dawało im to niezłe dochody, nawet jeśli trzeba było
utrzymać tak liczna rodzinę. Babcia Józefa nie
pracowała, ponieważ w stosunkowo młodym wieku
miała wylew krwi do mózgu i od tego czasu był
kompletnie niesprawna fizycznie. Nawet mówić nie
dała rady, wydawała tylko jakieś dziwne dźwięki. Była
za to „pożeraczem książek” - siedząc na fotelu czytała
na okrągło wszystko, co leżało na specjalnie
przystosowanym pulpicie. Co jakiś czas tylko dawała
znać, aby jej ktoś przewrócił stronę. Na prawdę nie
mogłem się nadziwić jak moje ciotki, które z nią
mieszkały przynosiły jej ogromne ilości książek.
Katarzyna Mlekodaj
c.d.n.
Szanowny Panie Redaktorze Naczelny
znanego aperiodyku!
W związku z zamieszczonym w ostatnim
numerze Beskidnika gorącym apelem o
nadsyłanie swojej twórczości pozwalamy sobie na
przesłanie Szanownemu Panu Redaktorowi trzech
naszych limeryków. Powstały one w dniu 9 listopada,
w Kalwarii Pacławskiej, w czasie padającego śniegu,
przed klasztorem oraz w czasie niespodziewanego
zejścia na dół do doliny Wiaru. Są one niewątpliwie
sukcesem literackim, a jak wiadomo sukces ma wielu
ojców. Są to: Łukasz Kania, Agnieszka Czerwieńska,
Jan Czerwieński, Urszula Dyner - i parę jeszcze innych
osób, których nazwiska pominiemy milczeniem.
Niewątpliwie muzą całego przedsięwzięcia był zepsuty
autobus ☺
Limeryk I.
Pewien Jondrasz ze Stryszawy
Co wzrok ma całkiem kaprawy
Śledzie likierem popijał
I krzywił wciąż przy tym ryja
Śledziowej nie lubił wszak strawy.
Limeryk II.
Jeden tasiemiec z Kalwarii
Dostał żołądka awarii
Napchawszy się na całego
Pasztetu sojowego
I zmarł jak przodkowie zmarli.
Limeryk III.
Pewien Świstak z Libiąża
Co na Cubrynę podążał
Podczas krótkiego lotu
Narobił sobie kłopotu
I nie była to ciąża.
BYLI KURSANCI, NOWI
PRZEWODNICY
Oto subiektywne opisy i opisiki wszystkich śmiałków,
którzy w 2003 pozdawali egzaminy przewodnickie.
Kolejność alfabetyczna.
Wojtek Bieniek „Maksiu” – miłośnik jaskiń, skałek,
muzyki niezależnej, fajeczki i napojów w kartonikach.
Bielszczanin. Zrobi fantastycznego grzańca, o ile tylko
dostarczysz mu odpowiednie półprodukty (mniej
odpowiednie też ujdą). Mimo, że Red-Bull nie
sponsoruje jego lotów jest lepszy od Małysza.
Niekiedy kończy imprezy nieco wcześniej od innych,
jednak zawsze gotów jest wstać wcześnie by podziwiać
efektowne wschody słońca.
Jola Bobrowska – spokojna, uśmiechnięta, konkretna.
Jedyna osoba z licznej niegdyś frakcji sądeckiej, która
ostała się do końca kursu. Na jej cześć powstał nowy
styl w architekturze zwany matematyzmem sądeckim
(np. nowy kościół w Łososinie Dolnej). Przeliczenie
skali na mapie to dla niej pestka…
Hasło: „Czy jest zasięg?”
Jasiek Ceklarz – późno ujawnił się na kursie, ale
szybko nadrobił zaległości (towarzyskie i nie tylko).
Rabczanin. Zawsze spokojny i opanowany niczym
indiański wódz, a może po prostu lekarz i filozof…
Potrafi z kamienną twarzą opowiadać rzeczy, które
innych przyprawiają o apopleksję śmiechu.
Hasło: „Śleboda”
Marek Cienkiewicz „Cienki” – weteran poprzednich
kursów, wniósł do naszej ekipy wdzięk, dobre maniery,
dyplomację, elokwencję, a przede wszystkim
umiłowanie higieny. Posiada specyficzne poczucie
humoru („Dobra to jest zupa z bobra!”) i imponujący
uśmiech – idealną reklamę pasty do zębów. W
najbardziej ekstremalnych warunkach potrafi znaleźć
miejsce do kąpieli, a w najbiedniejszych wiejskich
sklepikach – lody borówkowe w białej czekoladzie.
Hasło: „Czas na mycie zębów”
Natalia Figiel „Nataszka” – zawód: fotoreporter
kursowy, który tak kocha swoje zdjęcia, że dzieli się
nimi opornie. Odziana w skafanderek, z plecakiem
większym od niej samej (a nie jest kruszynką) i
obowiązkową
gitarą.
Natalia
bardzo
lubi
niekonwencjonalne kąpiele; szczególną radość sprawia
jej możliwość wskoczenia do lodowatego potoku,
koniecznie gorczańskiego, prosto z mostu, w dzień
deszczowy i ponury, z możliwie ciężkim plecakiem.
Dla niepoznaki utrzymuje, że był to wypadek, ale
każdy i tak wie, jak było naprawdę.
Nasza bohaterka jest jedną z najmłodszych
absolwentek kursowych zmagań. Zaczęła jeszcze w
wieku przedstudenckim, będąc na kursie wkroczyła w
dorosłe życie, które jak wiadomo zaczyna się po
maturze. Ma genetycznie zakodowaną figlarną wiedzę,
którą dzieli się chętnie i radośnie. Żelazna Dama,
najaktywniejsza
organizacyjnie
kursantka,
przepełniona entuzjazmem do gór, szczególnie tych
rumuńskich. A wracając do Spisza...
Hasło: „Ruszamy za 47 sekund...”
mocne), Kosmos (wino owocowe), Bara bara, Gólczas
(wakacyjny easy drinker), Menello (Bianco), Cavalier
(różne smaki), itp., itd.
Zosia Jarczewska – ma swój niepowtarzalny styl,
równie barwny, jak ona sama. Jej kolorowy strój
informuje nas, że Zosia już pływa i pozwala ją od razu
wyłowić nawet z tak pstrokatej grupy, jak kursanci.
Potrafi wpaść w oko egzaminatorom, co czasem
owocuje u niej samej niebotycznym wprost
zaskoczeniem, jak np. wtedy przed Myślenicami.
Kocha Wschód, lodowce, angażuje się w tysiąc rzeczy
na raz. Nie boi się dyskusji na trudne tematy, o czym
wie najlepiej Daniel (Easy Rider).
Krzysiek Florys „Ćwirek” – „Kontynuując temat
przerwany na czerwcowym egzaminie, chciałem
powiedzieć, że…”. Przywędrował z okolic Gór
Świętokrzyskich w nieco wyższe Beskidy. Dzięki
niemu, nawet podczas srogiej zimy, ni stąd, ni zowąd
można usłyszeć śpiew ptaków. Najlepiej z nas
wszystkich potrafi mówić długo i zajmująco o…
niczym. Doskonale zna kolory szlaków. Połączenie
stoickiego spokoju i zaskakującego poczucia humoru.
Sfrustrowanych kursantów wita biuro podróży ‘Byle do
przodu’
Hasło: „Panie dzieju…”
Gosia Glaba – rodowita Spytkowiczanka (wg.
niektórych – Orawianka z orawskiej enklawy w
Spytkowicach). Ilość wypowiadanych przez nią słów
jest wprost proporcjonalna do zawartej w nich wiedzy
– a mówi dużo! Miłośniczka muzyki heavymetalowej i
długich, czerwonych paznokci. Co poniektórzy
egzaminatorzy byli Gosią wprost zachwyceni. A gdyby
ją jeszcze zobaczyli w tym stroju podhalańskim…
Hasło: „To jest moja prawa ręka, to jest moja lewa
ręka”
Wojtek Góralczyk „Gooral” – podobnie jak Gosia,
Jasiek, Piotrek i Paweł najprawdziwszy góral, tyle, że z
krakowskiej Olszy II. Skarbnica nieznanych nikomu
innemu
beskidzkich
legend.
Wzruszał
nas
opowieściami o starej staruszce i wdowie bez męża,
mieszkających w chatkach za lasem. Szczególnie
popularny i lubiany w Żywcu. Etatowy podczaszy i
spiritus movens każdej imprezy (z wyraźnym
naciskiem na spiritus). Chrapanie Górala stawia na
nogi wszystkich, z wyjątkiem jego samego.
Hasło: „No, można się dobrze bawić bez alkoholu…
Ale po co się męczyć?”
Marcin Janik „Yeti” – Nie tylko z racji swych
studiów geograficznych doskonały znawca topografii.
Gdy nie włóczy się po górach Europy, zwłaszcza tych
dzikszych, zamieszkuje w Gorlicach i tamtejszy teren
zna jak przysłowiową własną kieszeń. Przez swój
wygląd bywa zaczepiany przez księży szukających
aktora do roli Jezusa w Misterium Męki Pańskiej.
Spadkowicz Starszego Kursu. Sommelier win,
zwłaszcza tych z niższej półki cenowej, polecanych
przez koneserów z Olszówki, np. Czar teściowej (wino
Paweł Jezutek – autentyczny native–góral (czyli tzw.
„prowdziwek”) z Zawoi. To głównie jego zasługą jest
wzbogacenie kursowego repertuaru o ogromną ilość
piosenek i przyśpiewek rodem spod Babiej Góry:
„Kieby nos tu była
Śwarnych chopców siła,
Zadna by dziewcyna
Wianka nie nosiła”
Wrodzona skromność Pawła uniemożliwiła większości
z nas poznanie jego rozlicznych talentów, np. tego
tanecznego. Zawsze pogodny i uśmiechnięty.
Hasło: „To nie ma przyszłości”
Piotrek Kłapyta – kolejny babiogórski autochton, tyle,
że z sąsiedniej doliny (Stryszawa). Nasza
encyklopedia, guru i ratunek w ciężkich chwilach. Jest
lepszy niż mapa i stos przewodników, a góry dla niego
to rodzina (bliższe informacje – P.K.). Jego największą
miłością jest geologia. Dziewczyny – przykro nam, ale
w życiu Piotrka jest już Maryśka – wyjątkowo piękny
okaz wapienia gudenszańskiego. W chwilach słabości
lubi gubić zegarki.
Hasło: „Figiel, Krzywda, Winter pyta - podpowiada
Piotr Kłapyta!”
Dominik Pałka – pojawia się, choć częściej znika.
Tajemniczy, sztukę kamuflażu opanował do perfekcji.
Zrobił kurs od początku do końca nie angażując się
towarzysko, co samo w sobie jest sporą sztuką.
Ulubiony kursant Jadzi (taką informację mamy od
Jadzi).
Paweł Paszkowski „Paszczak” – kolejny weteran
poprzedniego kursu. Ambitny gitarzysta i wielbiciel
dobrej muzyki. Cichy (ale jak gitarę weźmie to
zaiwania ostro), spokojny, nie wadzi nikomu, chodzi
raczej własnymi drogami. Jego pseudonim wziął się od
nazwiska, nie od wyglądu – na szczęście.
c.d. na kurs trafił będąc jeszcze studentem i aby
skończyć to co zaczął odłożył egzamin przewodnicki
na za rok. Dziś jest już dyplomowanym psychologiem,
przewodnikiem rzecz jasna i dodatkowo jeszcze
tłumaczem. Chyba lubi języki obce, bo zna ich kilka,
dodatkowo uczy się teraz jeszcze słowackiego.
Porządny człowiek, ale jak się zdenerwuje potrafi
zwymyślać na czym świat stoi (czyt. schodzenie ze
Szczebla, Rumunia i inne). Ma bardzo jasno określone
cele i do nich zmierza. Bardzo chętny do pomocy, lubi
słuchać. Można do niego gadać i gadać... Ostatnio
nauczył się gotować pulpę i wyznał, że, wzruszają go
gotujące dziewczyny.
Asia Siniewicz – wesoła, energiczna, towarzyska.
Uwielbia się śmiać, a przynajmniej szeroko uśmiechać.
Jak trzeba, potrafi silną ręką utrzymać w garści całą
ekipę (szczególnie w kuchni). Gdyby nie ona,
niejednokrotnie zabrakłoby chleba na śniadanie. Kiedy
ma już coś do powiedzenia, mówi wszystko od A do Z,
bez względu na panujące warunki atmosferyczne. Nie
rozstaje się z czerwoną pluszową wiewióreczką.
Robert Staszkiewicz „Wujek Robert” – reprezentant
nieco starszego pokolenia, jednak równie młody
duchem jak reszta towarzystwa (a czasem nawet
młodszy). Jedyny doktor w całej ekipie. Człowiek
absolutnie nie do zdarcia – gdyby nadeszła chwila, w
której Robert straciłby siły i ochotę do dalszej
wędrówki, byłby to znak, że pora umierać. Genialny
autor e-maili – złota klawiatura przyznana
bezdyskusyjnie.
Hasło: „Częste zmiany decyzji świadczą o
operatywności dowództwa.”
Jadzia Szcząchor – jedna z kursowych „dobrych
dusz” – zawsze życzliwa, pogodna, uśmiechnięta.
Bochnianka. W odpowiednim czasie zjawia się zawsze
tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Motywacja Jadzi
do ukończenia kursu znana jest tylko najbardziej
wtajemniczonym… Po prostu Jadzia – i wszystko
jasne!
Hasło: „Nic się nie stało, Jadwiga, nic się nie stało...”
– śpiewane na melodię "Guantanamera"
Ania Warzecha – pojawiła się nieoczekiwanie na
przedegzaminacyjnej tzw. busówce i to jej wystarczyło,
żeby oczarować komisję na egzaminie.
Kuba Wczelik – Skąd przychodził, kto go znał, gdy
cztery piwka w barze w Beskidzie wykładał na stół a
zmęczonym beskidnikom pozwalał odpocząć muzyką Majster Kuba. Gdy dasz mu gitarę, będzie na niej
pięknie grał, jeśli nie lubisz tej piosenki, inną
ładniejszą zagra ci. A gdy tylko go spotkasz, zostanie
ci bratem. Po prostu chłopak z gitarą, który śpiewa
nawet wtedy, gdy śpi. Bywał już piratem i partyzantem
a reszta jego wcieleń czeka wciąż na odkrycie. Kiedyś
nazwano by go specem od KO. Był najaktywniejszym
organizacyjnie męskim przedstawicielem kursu.
Sympatyczny blondyn, od czasu do czasu poruszający
swą bródką niczym Wołodyjowski wąsem, ze swym
instrumentem (oczywiście gitarą) podbijał (i zapewne
jeszcze długo będzie) serce niejednej dziewczyny.
Zawsze z lekkością rozprawia o tym i o owym podczas
podejścia pod dowolną górę, wtedy, gdy inni dyszą i
przydeptują sobie języki, nie mogąc wyksztusić ani
słowa. Inżynier-romantyk, wrażliwy na piękno, potrafi
wzruszać swymi piosenkami, szczególnie tymi
śpiewanymi w Gajówce.
Co by to było, gdyby go nie było? Kolejnego Kursu by
nie było... Dla wtajemniczonych: ulubiony kursant
Wojtka Niemca (patrz: Wojtek Niemiec – w kolejnej
edycji kursowych biografii).
Hasło: „Jeśli tego nie przeżyjemy to znaczy że nie
nadajemy się do Specnazu”
C.D.N. (tzn. że w
następnej części
postaramy się dodać
opisy pozostałych
osób, których
obecność w
szczególny, a nawet
bardzo szczególny
sposób zaznaczyła się
na naszym kursie)
Opracował „Komitet
Redakcyjny”
w
składzie (kolejność
alfabetyczna): Marek
Cienkiewicz, Kasia
Dyrda, Natalia Figiel, Krzysztof Florys, Małgorzata
Glaba, Wojtek Góralczyk, Staszkiewicz, Jadwiga
Szcząchor, Magda Wasilewska „Księżniczka”, Kuba
Wczelik.
Podziękowania
To może i ja coś dodam… Półtora roku temu Jasiek
mówił mnie i innym swoim kursantom, którzy
zamierzali nie przystępować wtedy do końcowych
egzaminów: „Jak teraz nie skończycie, to już w ogóle
nie skończycie”. Cieszę się, że mu wtedy nie
uwierzyłem ;-)
A poważnie – chciałbym podziękować Brzozie,
Bartkowi i pozostałej kadrze za pomyślne
doprowadzenie nas wszystkich do końca, wszystkim
wyżej scharakteryzowanym za bezbolesne wciągnięcie
mnie do swojej grupy, oraz wielu innym osobom za
pomoc przy egzaminach. A szczególnie dziękuję
ludziom, którzy nauczyli mnie najwięcej, czyli kadrze
mojego macierzystego kursu, którą tworzyli Jasiek
Czerwiński, Paweł Klimek i Ula Dyner, a także Rafał
Ekielski. Mam nadzieję, że ja i Marcin nie jesteśmy
Waszymi ostatnimi wychowankami, którzy dostaną
blachy.
Paweł Paszkowski („Paszczak”, jeśli kto woli)
BYLI KURSANTAMI I.. CIĄGLE SĄ
Impresje popołówkowe
I nastał ten 338 dzień (w przybliżeniu) – dzień
połówki. Po nieprzespanej nocy, bladzi niczym
otaczający ich świt, wyłonili się z miejskich
zabudowań kursanci, by zmierzyć się z czekającym ich
egzaminem. A było ich 25-ciu…
Autobus ruszył, kursanci wykorzystywali każdą
minutę na dokształcanie, dzielnie pomagał im Kuba
W., który dwoił się i troił, walcząc z czasem. Droga
minęła zatrważająco szybko i niedługo już wszyscy
stali na początku trasy, na przeł. Przysłop. A po chwili
zaczęło się…Komisja pytała w tempie szybkim i
naprzemiennym, kursanci w takim samym tempie
zaczynali się pocić. Jondrasz ze Świstakiem
denerwowali się z powodu niewiedzy swoich
kursantów, kursanci też denerwowali się z powodu
swojej niewiedzy, a komisja denerwowała się
odkrywając w/w niewiedzę.
O dziwo dzień jednak minął, mimo że kursanci
niczym austriaccy kartografowie mylili wysokości,
odległości i nazwy gór. Tak oto na przykład powstał
nowy szczyt – Cyl Hali Śmietankowej. Niektórym też z
nadmiaru wrażeń myliły się pojęcia - jeden z
kursantów poprosił drugiego, żeby został zwieraczem
grupy, czyli zamkiem.
Po dotarciu na Markowe Szczawiany kursanci w
celu udobruchania komisji przygotowali obfitą kolację.
Po czym część osób idąc w ślady W. Szkolnika, który
był odpowiedzialny, dobrze się prowadził i nie pił*,
poszła spać, część natomiast poszła śpiewać i
zacieśniać bliższe stosunki z komisją przy piosence i
nie tylko. A co poniektórzy, walcząc ze snem, aż do
późnych godzin rannych z czołówkami na głowie
zgłębiali wiedzę.
Nowy dzień był równie obfity w wydarzenia i
odkrywcze spostrzeżenia m.in. dotyczące głowonogów
w potokach Babiej Góry. A pewnie byłoby ich więcej
podczas panoramy ze szczytu, ale Królowa Niepogód,
w obawie przed dalszą profanacją górskich nazw,
zasłoniła się szczelnie mgłą - kursanci odetchnęli zaś z
ulgą. Zanim wszyscy zeszli na przeł. Krowiarki, gdzie
czekał autobus, komisja zadawała wiele pytań: m.in.
Czy główny szlak beskidzki jest szerszy od
pozostałych? Kto ma pierwszeństwo podczas
wymijania, jeśli jedna osoba znajduje się na głównym
szlaku beskidzkim a druga na łączącym się z nim
niebieskim? Kto płaci odszkodowanie, jeżeli doszło do
zderzenia na skrzyżowaniu szlaków, gdy jedna z osób
szła głównym czerwonym a druga zielonym?
Kulminacyjnym punktem połówki stała się stara
karczma w Suchej Beskidzkiej, do której udali się
Trzej Wspaniali ze swą świtą, by naradzić się nad
losem kursantów. Obrady trwały długo i były bardzo
burzliwe, acz ofiar nie było. Jondrasz ze Świstakiem,
wg nieoficjalnych doniesień, zacięcie walczyli o
każdego kursanta, jednak nie dało się uniknąć strat…
Komisja po przemówieniach wstępnych i przyznaniu
się do stępionego ostrza sprawiedliwości, ogłosiła
werdykt. Pobladli kursanci czekali w napięciu, ale
obyło się bez omdleń i zbiorowej histerii. Po chwili
młodszy kurs stał się starszym kursem i rozpoczął
świętowanie. W końcu być półprzewodnikiem – to
brzmi dumnie!
*Informacja zaczerpnięta z tablicy pamiątkowej W.
Szkolnika w Muzeum Kultury i Turystyki Górskiej na
Markowych Szczawinach..
Wyjaśnienie pojęć:
Komisja –zazwyczaj trzech „gniewnych” ludzi z dużą
inwencją twórczą w formułowaniu pytań.
Jondrasz – potomek Jondrasza I Groźnego, władca
kursantów.
Świstak – jak to z kobietą, brak prostej definicji.
Młodszy kursant – osobnik przed połówką, bardzo
wystraszony.
Starszy kursant – osobnik po połówce, bardzo z siebie
zadowolony.
Półprzewodnik – osobnik, któremu marzy się
oblachowany, bordowy sweterek.
Gabrysia Gacek
– Biuletyn Informacyjny Krakowskiego Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Nie wiem, czy
może być jeszcze bardziej aperiodycznym pisemkiem, niż obecnie, ale... rzeczywistość potrafi nas bardzo zaskakiwać –
na tym polega ponoć jej urok. Poglądy i opinie prezentowane na jego łamach nadal nie zawsze i nie do końca są zgodne
z oficjalnym stanowiskiem SKPG. Zespół Beskidnika: CeHanka Dobranowska, Paweł „Misiek” Miśkowiec i wszyscy
ludzie dobrej woli, którzy im pomogli, wliczając autorów oraz dobrego (bo mobilizującego) Ducha Bazylego, który
chcąc nie chcąc nadal unosi się nad Beskidnikiem. Projekt winiety: Karolina Jabłońska. Ilustracje: Ojciec CeHanki;
Jacek Beni. Redakcja nadal zastrzega sobie prawo skracania tekstów oraz zmiany ich tytułów. Wszelkie uwagi,
propozycje oraz teksty (zwłaszcza teksty) proszę kierować na adres: [email protected], [email protected].

Podobne dokumenty