słowo od redakcji
Transkrypt
słowo od redakcji
Numer 4 (31) Kraków Grudzień 2003 (R.VI) piękna przyroda, bukowo-jodłowe lasy przypominające najdziksze ostępy Beskidu Niskiego. Na Bardzie utworzono dwa węzły szlaków, wschodni i zachodni, odległe od siebie o 5 minut marszu grzbietem. Pomiędzy nimi wyraźnie zaznaczony szczyt tej góry. SŁOWO OD REDAKCJI szlak zielony: Z Frysztaku drogą wśród domów w kierunku zalesionego pasma Koziej Góry. Po jego osiągnięciu grzbietem, zanikającą drogą aż do drogi Stępina - Huta Gogołowska i kilku domów. Następnie drogą obok starego kamieniołomu, potem bez ścieżki na szczyt Kamiannej. Z niego nadal bez ścieżki na przełęcz między Kamianną a Bardem i leśną drogą na grzbiet Barda, do wschodniego węzła szlaków. Wspólnie ze szlakami niebieskim i żółtym ścieżką przez szczyt Barda do zachodniego węzła szlaków, gdzie się kończy. Dawniej szlak prowadził dalej, do Brzezin, obecnie odcinek ten jest skasowany, pozostała tylko zarastająca ścieżka. Redakcja WIZJA LOKALNA WYKAZAŁA Węzeł szlaków na Pogórzu Strzyżowskim Jak wykazała wizja lokalna, nie istnieje mapa dobrze oddająca przebieg szlaków w rejonie Chełmu i Barda, na wszystkich są liczne nieścisłości. Poniżej mapka i krótki opis każdego z aż trzech szlaków biegnących przez ten mało znany, choć dość uroczy fragment Pogórza. Uwaga praktyczna: ponieważ szlaki te są mało znane także znakarzom, jakość oznakowań jest fatalna, zazwyczaj brak oznaczeń na skrętach, rozwidleniach itp., na prostych odcinkach znacznie lepiej, co marną jest pociechą. Szlaki co kilka lat zmieniały swój przebieg, więc obecnie różne mapy różnie je pokazują, zawsze z błędami (autorom map ten teren także jest mało znany). Szlaki biegną nie tylko leśnymi drogami, ale też dosyć często wąskimi ścieżkami - dobre buty i długie spodnie są raczej wymagane. Za to atutem jest szlak niebieski: Z Wiśniowej polami do Chytrówki, następnie obok szkoły w stronę wschodniego szczytu Chełmu. Prowadząc leśną drogą osiąga kapliczkę na szczycie Chełmu, potem kamieniołom w obniżeniu pomiędzy szczytami. Od kamieniołomu na przełęcz między Chełmem a Bardem i do wschodniego węzła szlaków na grzbiecie Barda. Wspólnie ze szlakami żółtym i zielonym ścieżką przez szczyt Barda, do zachodniego węzła szlaków. Od niego nadal grzbietową ścieżką na Klonową Górę, z której leśnymi drogami do Berdechowa. szlak żółty: z Czudca prowadzi rozległymi grzbietami, osiągając Wielką Górę, pod krzyżem. Schodzi na przełęcz między Wielką Górą a Chełmem, przez którą biegnie droga Stępina-Jaszczurowa. Następnie stromą leśną drogą na ramię Chełmu, opodal jego zachodniego wierzchołka. Drogami przez obszary źródliskowe do wschodniego węzła szlaków na grzbiecie Barda. Wspólnie ze szlakami zielonym i niebieskim ścieżką przez szczyt Barda do zachodniego węzła szlaków. strumieniami, a chłopom przybywało raptownie odwagi, siły i animuszu. Razu pewnego dwóch podchmielonych osobników wdało się w Berdechów spór tak zaciekły, że racje swe musieli przedstawiać sposobem siłowym. Bójka Jaszczurowa stała się zaciekła, chłopom miejsca w Skalbina karczmie nie starczyło i wyszli bić się ż Klonka Wielka dalej na zewnątrz. Siła jakaś dziwna Trzonka zaciągnęła ich potem do kościoła i tam n ż Klonowa tłukli się już bez opamiętania... W ten oto n+z+ż Chytrówka Kamienica Chełm sposób świątynia została zbezczeszczona, Bardo a całe wzgórze przeklęte. Przez długi czas n ż n nikt tu nie przychodził i obydwie z budowle, kościół i karczma, obróciły się Rybia w ruinę. Kamienna Tuż przy kościele rosła drzewiej potężna Huta lipa, której pozostałości przetrwały do Gogołowska dzisiejszego dnia. Wielkie drzewo miało 4 Stępina m średnicy i byłoby pięknym pomnikiem przyrody, ale częściowo spróchniało. z Usunięto zniszczoną część, a resztę Kozia ż postanowiono ściąć. Silni drwale zakasali Kamieniec rękawy i zabrali się do dobrze sobie znanej czynności, ale ledwie tylko siekierą w pień uderzyli, z drzewa polała się krew. Inne: Mężczyźni przetarli ze zdumienia oczy, ale krew lała Wzdłuż grzbietu Chełmu biegnie wygodna leśna droga, się nadal. Na ten widok mężne ich serca skurczyły się można nią przejść między szlakami żółtym a do bardzo niewielkich rozmiarów, tak ze porzucili swe niebieskim. cenne narzędzia pracy i co sił w nogach uciekli. Z przełęczy między Wielką Górą a Chełmem biegnie Powiadają również, że drzewo to stało się siedliskiem leśna droga do starego kamieniołomu w obniżeniu węży. Zamieszkać tu miał sam wężowy król, noszący między szczytami Chełmu. na głowie koronę, który z zupełnie niezrozumiałych Chełm, Bardo, Klonowa, Kamienna nie są punktami powodów gwizdał często a doniośle. Węży bali się widokowymi, wierzchołki i kamieniołom na Chełmie niemal wszyscy mieszkańcy okolicznych wsi, zarośnięte szczelnie drzewami. zwłaszcza że niektóre osobniki, znudzone życiem w Dobrym punktem widokowym jest szczyt Wielkiej lesie, osiedlały się w wybranych przez siebie Góry (z krzyżem), panorama dookolna. domostwach. W pewnym oddaleniu od lipy i dawnego kościoła Magda i Artur Michniewscy znajdować się miał również cmentarz. Nie wiadomo dziś, kogo na nim chowano (i czy rzeczywiście miało to miejsce) – to również ginie w mrokach dziejów. Legendarny Chełm Prawdopodobnie w XIX w. na miejscu cmentarza Drugi co do wysokości i najbardziej charakterystyczny wybudowano niewielką drewnianą kapliczkę. Po II szczyt Pogórza Strzyżowskiego, miejsce mało znane, wojnie światowej była ona już w złym stanie i choć niezwykle interesujące. Góra ta przez wieki niszczała coraz bardziej, ale udało się ją odratować obrosła w liczne legendy, niekiedy zupełnie fantazyjne, dzięki staraniom mieszkańców pobliskiej Stępiny. W a niekiedy mogące zawierać choć odrobinę prawdy. latach 70-tych, gdy w obniżeniu pomiędzy Na wschodnim szczycie Chełmu stać miał dawnymi wierzchołkami Chełmu zaczęto tworzyć kamieniołom, czasy drewniany kościół. Ani czas jego budowy, ani kapliczkę przesunięto w spokojniejsze i bardziej dla okres zniszczenia nie są znane i toną w mrokach niej odpowiednie miejsce – w pobliże sędziwej lipy. dziejów. Niektóre podania starają się te ciemności Do dziś mieszkańcy okolic przychodzą się tu modlić, rozświetlać i jako przyczynę zagłady świątyni podają szczególnie tłumnie w Wielką Niedzielę. najazd Szwedów. Podczas znanego dobrze z historii Jak przystało na każde szanujące się i znane „potopu” Szwedzi zapędzić się mieli aż na szczyt tejże pielgrzymom miejsce, góra Chełm pochwalić się może góry, by unicestwić kościół i chroniącą się w nim także cudownym źródełkiem z leczniczą wodą. Leczyć okoliczną ludność. Wedle innej legendy koniec ma ono ponoć rozmaite choroby, w szczególności budowli nie był aż tak dramatyczny, choć również do reumatyzm. Jeszcze w latach powojennych w moc banalnych nie należał. Otóż obok kościoła stać miała źródlanej wody wierzono niemal ślepo, jednak potem dawniej karczma (śladem po niej ma być wiara ta zaczęła słabnąć. wypłaszczenie terenu na wschodnim wierzchołku Do tej pory wszystkie opisywane ciekawostki i podania góry). Tradycyjnie po nabożeństwach pokrzepiona związane były ze wschodnim szczytem Chełmu. Nie modlitwą ludność pragnęła wzmocnić się także znaczy to jednak, że wierzchołek zachodni jest „od wysokoprocentowymi trunkami. Napoje lały się macochy” – on również owiany jest licznymi Stąd lasem do Huty Gogołowskiej, a następnie odkrytym grzbietem Kamieńca do Gogołowa. legendami. Okoliczna ludność zwie go zresztą Zamczyskiem i utrzymuje, że stać tu miał w dawnych wiekach najprawdziwszy zamek. A w tym prawdziwym zamku przez pewien okres czasu miał być więziony również prawdziwy, ale BARDZO STARY diabeł. Przykuty do zamkowego muru zupełnie już opadał z sił i niemalże utracił swą czarcią moc. Diabeł został uwolniony przez łatwowiernego syna leśniczego, w okolicznościach o których najlepiej samemu przeczytać w książce „Po Rzeszowskim Podgórzu błądząc” Franciszka Kotuli. Magda i Artur Michniewscy PO CO IM PARK? Konflikty pomiędzy ochroną przyrody a interesami gmin, lokalnych społeczności i turystów pojawiają się na obszarze niemalże wszystkich terenów chronionych, ale szczególnie jaskrawe formy przyjmują w regionach gdzie intensywnie rozwijający się ruch turystyczny stanowi pokaźne źródło dochodów dla mieszkańców. Jedną z najbardziej dochodowych, a jednocześnie najbardziej uciążliwych dla środowiska form turystyki jest narciarstwo zjazdowe. Jego rozwój stał się przyczyną ostrego konfliktu pomiędzy gminą Szklarska Poręba a Karkonoskim Parkiem Narodowym. Na początku lat 90-tych opracowany został projekt znacznej rozbudowy bazy narciarskiej w rejonie Łabskiego Szczytu i Szrenicy. W 1992 r. plany te, na wniosek Burmistrza Szklarskiej Poręby, zostały zaakceptowane przez Ministra Ochrony Środowiska. Projekt obejmuje modernizację i rozbudowę istniejącego zagospodarowania na stokach Szrenicy oraz zagospodarowanie stoków Łabskiego Szczytu (budowa podwójnego wyciągu orczykowego o wysokiej przepustowości oraz dwóch wyciągów i tras zjazdowych łączących stoki Łabskiego Szczytu i Szrenicy). Autorzy projektu niestety nie wzięli pod uwagę faktu, że rejon Kotła Szrenickiego oraz Łabskiego Szczytu to jedne z najcenniejszych przyrodniczo części Karkonoszy, z niezwykle bogatymi florystycznie zbiorowiskami, gdzie występują rzadkie i zagrożone gatunki roślin. Trasy zjazdowe oraz planowany tor slalomowy z pewnością nie sprzyjałyby ich zachowaniu. Rozbudowa stacji narciarskiej wiązałaby się ponadto z wycięciem kilku przecinek w obrębie zarośli kosodrzewiny i górnoreglowych borów świerkowych. To spowodowałoby fragmentację zwartych kompleksów roślinnych oraz dalszą degradację krajobrazu. Przeciwko rozbudowie stacji narciarskiej przemawiają również czynniki klimatyczne: od listopada do marca występuje tu 70-80% dni z mgłą, od listopada do lutego notuje się 50-60% dni z silnym wiatrem (ponad 15 m/s), zdarzają się częste załamania pogody, zamiecie, pokrywa śnieżna jest mało stabilna, co związane jest z wywiewaniem śniegu przez silne wiatry oraz oddziaływaniem wiatrów fenowych. Niską przydatność szczytowych partii Karkonoszy dla narciarstwa potwierdzają wyniki badań zarówno po polskiej jak i czeskiej stronie, a także problemy z eksploatacją stacji narciarskiej na Szrenicy (z powodu silnych wiatrów tutejsza kolejka linowa jest wyłączana na średnio 100 dni w roku). Na domiar złego trasy wyciągów i nartostrad przecinałyby się ze szlakami pieszymi, które przecież w zimie są również użytkowane. Po sprzeciwie Dyrekcji KPN oraz ekologów zgłoszony został alternatywny pomysł - rozbudowy bazy poza terenem parku, w rejonie Przedziału i Babińca. Obszar ten ma lepsze warunki klimatyczne dla rozwoju narciarstwa (śnieg dłużej tu zalega, nie występują tak silne wiatry) i nie jest szczególnie cenny pod względem florystycznym (występują tu sztuczne plantacje świerka). Rozbudowa wyciągów w tym regionie poprawiłaby ponadto funkcjonalność stacji narciarskiej, do której dostęp zapewnia obecnie wyłącznie przeciążona kolejka linowa, która jest wyłączana w czasie silnych wiatrów. Dyrekcja Parku skłonna była pójść na kompromis i zezwolić na budowę drugiej kolejki linowej na Halę Szrenicką w zamian za przeniesienie pozostałych inwestycji poza teren Parku. Przychylnie do projektu ustosunkował się również gospodarz tych terenów - Nadleśnictwo Szklarska Poręba. Niestety rozbudowie wyciągów poza parkiem narodowym sprzeciwiła się austriacka firma Arlberger Bergbahnen – główny udziałowiec spółki Sudety Lift, która miała finansować inwestycję. Przyczynę stanowią oczywiście koszty, wylesienie Przedziału i Babińca wiązałoby się z wysokim odszkodowaniem. Rozbudowa wyciągów opłaca się więc wyłącznie na terenie parku narodowego, gdyż tam jest najtaniej. Gdy nowe plany inwestycji legły w gruzach, Zarząd Szklarskiej Poręby znalazł proste i „genialne” rozwiązanie. Złożył w 2002 roku wniosek do Rady Ministrów o wyłączenie z KPN terenów planowanych pod rozbudowę stacji narciarskiej i przekazanie ich miastu. Odpowiedź była odmowna. Obszar, który chciano wyłączyć spod ochrony obejmuje 553,05 ha, niezwykle cennych przyrodniczo terenów, stanowi ponad 12% powierzchni Karkonoskiego Parku Narodowego – jednego z ośmiu obszarów w Polsce którym nadano status rezerwatu biosfery UNESCO. Odmowa ta nie rozwiązuje jednak problemu. Władze Szklarskiej Poręby nie zamierzają odstąpić od pomysłu rozbudowy bazy, a inwestor nie zamierza realizować jej poza parkiem narodowym. Więcej informacji możecie znaleźć na stronach: www.zielona.uni.wroc.pl/odra/potocki.html www.lkp.org.pl/sprawy/memorial_karkonosze.html www.lkp.org.pl/sprawy/szrenica.html Problem zaprezentowany został na Warsztatach Badawczych z Geografii Turyzmu przez dr Jacka Potockiego – członka Rady KPN Bernadetta Z. KRÓTKO SZYBKO Beskidzcy speleozłomiarze?! Jaskinia Malinowska znajdująca się na zboczach Malinowa w Beskidzie Śląskim należy do najdłuższych (~230 m) i najgłębszych (~23 m) jaskiń beskidzkich. W obu rankingach plasuje się w okolicy 5 miejsca. Została również uznana za pomnik przyrody nieożywionej. Jaskinia Malinowska jest czasem określana jako „jaskinia turystyczna”. Faktycznie jest bardzo dogodna do zwiedzania, przestronna, a do otworu wyznakowano szlak dojściowy. Do niedawna wejście do jaskini umożliwiały stalowe drabinki pokonujące kilkunastometrową, pionową szczelinę. Jak podała Kronika Beskidzka ktoś drabinki te wyniósł. Przypuszcza się, że trafiły na złom. Obecnie nie ma mowy o bezpiecznym zwiedzaniu tej jaskini bez poręczowania. A szkoda, bo miejsce jest warte zobaczenia. Na szczęście władze Wisły [jaskinia leży w jej granicach administracyjnych] są zainteresowane zainstalowanie nowych, solidnych drabinek. (wb) „Polkap” w Ameryce Południowej Skoczowska Fabryka Kapeluszy „Polkap” będzie wysyłała swoje produkty do Ameryki Południowej. Kolorowe, małe kapelusiki w rozmiarze 53, wykonane z króliczej sierści, powędrują do Peru, Chile i Brazylii. Transportowane jako kapliny (kapelusze jeszcze nieuformowane) na miejscu uzyskają swój odpowiedni kształt. „Polkap” w przyszłym roku będzie obchodziła jubileusz 80-lecia istnienia. Słynie m.in. z tego, że robi kapelusze także dla polskich olimpijczyków. (CeH) Nowa linia brzegowa Powstaje nowa linia po zachodniej stronie Jeziora Rożnowskiego. Prace w terenie ruszyły dwa lata temu. Projekt powstrzymania degradacji ekologicznej jeziora zakłada budowę brakujących oczyszczalni wokół zbiornika i regulację brzegów. Realizację rozpisano na 10 lat.. Zebrane do tej pory fundusze pozwoliły na budowę ośmiu oczyszczalni (potrzeba drugie tyle) i postawienia kilkuset metrów kamiennego muru oporowego wzdłuż brzegów. Pierwsze efekty można oglądać w Tęgoborzy i Wytrzyszczce. Plany dla Wytrzyszczki to między innymi parking, tereny spacerowe i nadbrzeża cumownicze. Kościół z Łososiny Dolnej w Sądeckim Parku Etnograficznym Jeszcze na początku października świątynia stała w Łososinie Dolnej. Służyła tam wiernym od 1739 do lat 80tych ubiegłego wieku. Po wybudowaniu nowego murowanego kościoła, stary popadł w niełaskę parafian i proboszcza, jako zbyt kosztowny w utrzymaniu. Starania o przeniesienie budynku do skansenu trwały 8 lat (w tym, czasie pojawił się też pomysł by kościół z Łososiny stanął na miejscu spalonego kościoła na Woli Justowskiej). W zeszłym roku plany muzealników zyskały poparcie biskupa Wiktora Skworca (doktoryzował się z architektury sakralnej), sugerujące też, by kościół po odnowieniu służył celom dydaktycznym. Rekonstrukcję i konserwację zaplanowano na trzy lata. Po zakończeniu prac kościół zostanie ponownie konsekrowany. Nabożeństwa będą odprawiane po łacinie.. (CeH) Nawet Tischner nie obronił się przed izbą. W Łopusznej powstanie izba regionalna poświęcona księdzu Józefowi Tischnerowi. Jak na tak niebanalną postać, zapowiedzi są aż nazbyt banalne: pamiątki, dzieła, sesje, spotkania, góralskie posiady. Otwarcie izby planowane jest na przyszły rok. (CeH) Z OSTATNIEJ CHWILI!!! W środę 10 XII odbyło się kolejne Walne Zebranie SKPG A oto nowe, wyłonione w drodze demokratycznych wyborów, Władze SKPG na rok 2004 Prezes: - Bernadetta Zawilińska Zarząd: - Andrzej Danel - Małgorzata Fedas - Natalia Figiel - Wojtek Góralczyk - Paweł Miśkowiec - Roman Mączek - Marta Wantuch - Jakub Wczelik - Jagoda Zawilińska Komisja Rewizyjna: - Aleksander Dymek - Tomasz Olejarczuk - Jan Czerwiński - Sebastian Wypych Życzymy owocnych rządów!!! *** Wmódl się w ikony wysmukłych modrzewi złotokoronne... Wmódl się w omszone kopuły cerkiewne w ciszy uśpione... I zatopiony w szepcie modlitwy do swego Boga pomyśl o mojej duszy niech będzie niepotępiona... Wetlina 10.XI.2003 Świstak NOWY KURS Ruszyło...... Po raz kolejny, jak co roku, w piękny (nie mówię tu o pogodzie) listopadowy wieczór, wystartował nowy kurs. Zwarte i gotowe, świeżo upieczone kierownictwo - w składzie: Kuba Wczelik, Wojtek Bieniek i kreśląca te słowa Nataszka Figiel z nadzieją patrzyło jak powoli wypełnia się sala wykładowa AGH-owskiej fizyki. I wypełniła się! Zwyciężyliśmy pojedynek z jakże groźną konkurencją, którą był właśnie trwający mecz Wisły. Według szacunkowych obliczeń na salę wcisnęło się około 150170 osób. Oczywiście jak tradycja nakazuje pierwszy rząd zajęli starsi już kursanci, tłumnie przybyli również bordowi w różnych odcieniach. Na salę wpadł nasz wielce szanowny vice z mową inauguracyjną, tak więc mogliśmy oficjalnie otworzyć nowy kurs. Zaczęliśmy roztaczać cudowne wizje kursanckiego żywota. Zobaczymy jak skutecznie? Potem były pytania, pytania, pytania... Ciekawe ilu osobom tym razem kurs wywróci życie do góry nogami, zupełnie zmieni sposób patrzenia na góry, ile osób zdecyduje się na ten ryzykowny krok zostania kursantem, a w efekcie przewodnikiem beskidzkim....? A jak na razie mamy już jedną ostatecznie zdeklarowaną kursantkę!!! ☺ Nataszka Figiel Redakcję też niezmiernie cieszy fakt otwarcia nowego kursu – nakład poprzedniego numeru wyprzedany! Co więcej, wśród kursantów znalazła się osoba chętna do współpracy. Poniżej prezentujemy nadesłany tekst – bardzo obszerny, ale ciekawy; żal byłoby skracać, dlatego zdecydowaliśmy się na edycję w odcinkach. Oczywiście liczymy na dalsze teksty i nowych autorów. Wywiad z Andrzejem Skowrońskim – część I. Katarzyna Mlekodaj: Proszę nakreślić historię organistówki w Rabce. Andrzej Skowroński: Ten dom na początku stał w Olszówce – przynajmniej tak twierdził mój ojciec – zwracam na to szczególna uwagę, ponieważ spotkałem się, w jakimś, już teraz nie pamiętam jakim, przewodniku z jednoznacznym stwierdzeniem jakoby dom stał na początku w Niedźwiedziu. Nie wiem czy autor się pomylił, czy został wprowadzony w błąd, czy to ja mam nie prawdziwe wiadomości. W każdym bądź razie ojciec mój zawsze i z całą pewnością twierdził, że dom stał w Olszówce. Z tego, co ojciec mi relacjonował pamiętam, że dom ten był kością niezgody między tamtejszym proboszczem a mieszkańcami wioski. Budynek ten stał niedaleko kościoła i była w nim wtedy karczma. I tak się złożyło. że część chłopów, górali, zamiast iść na sumę, szło sobie na piwko. Tamtejszemu księdzu to się bardzo, bardzo nie podobało i doszło do tego, że proboszcz wykupił cały dom. Wypowiedział karczmarzom mieszkanie i zamknął wszystko na klucz. To z kolei nie spodobało się mieszkańcom Olszówki - uważali, że skoro ksiądz wydał parafialne pieniądze na budynek, który teraz stoi pusty, nic się w nim nie dzieje i nikt w nim nie mieszka, to jest to nie w porządku. Proboszcz z Olszówki utrzymywał bardzo bliskie stosunki z proboszczem Surowiakiem w Rabce i któregoś dnia, podczas rozmowy, zwierzył mu się ze swoich problemów odnośnie byłej karczmy. Tak się złożyło, że ksiądz Surowiak potrzebował mieszkania dla swojego organisty. Zaproponował więc, że ten domek odkupi, przy pomocy chłopów rozbierze na części, (dom zbudowany jest z drewnianych płazów przyp. K.M.), przewiezie do Rabki i na powrót złoży niedaleko kościoła, jako dom dla organisty. Tak też zrobiono. Było to idealne rozwiązanie dla obu stron. Pierwszym organistą, który użytkował ten dom był, z tego co wiem, pan Kołaczek, który mieszkał tu z całą swoja rodziną. Rodzina Skowrońskich przeprowadziła się do Rabki w 1924 roku. Jak jednak do tego doszło i co wpłynęło na decyzje o zamieszkaniu właśnie w tym mieście? Dalsza historia tego domku jest bardzo mocno, wręcz nierozerwalnie, związana z naszą rodziną, a w szczególności z ojcem. Prawdę mówiąc trafił on tu zupełnie przez przypadek. Mój ojciec, Władysław, urodził się w 1897 roku, w Kolbuszowej. Jako mały ,dwu czy trzy letni, chłopiec został osierocony przez ojca. Od tej pory znalazł się wraz z matką, Agnieszką, w niezwykle trudnej sytuacji finansowej, która zmusiła ich do przeprowadzki z Kolbuszowej do Krakowa. Tam matka, a moja babka, szczęśliwie znalazła prace w fabryce mydła, gdzie pracowała jako zwykły pracownik fizyczny. Nadal jednak miała problemy z dzieckiem, małym wtedy chłopcem, który wymagał opieki. Postanowiła oddać go do całodobowego żłobka na sześć dni w tygodniu. Żłobek prowadzony był chyba przez karmelitów – dokładnie nie pamiętam. Ojciec przebywał tam wiele lat, nawet wtedy gdy był już na tyle duży, żeby wrócić do domu. Został tam, bo wszystkim było z tym wygodnie - jemu, babci i zakonnikom, którzy wręcz namawiali go, aby z nimi został. Ojciec nigdy nie sprawiał braciszkom żadnych problemów wychowawczych. Wręcz przeciwnie, od najmłodszych lat bardzo się angażował we wszystkie uroczystości, jak jasełka, teatrzyki. Często grał i deklamował wiersze. Właśnie tam zaczął się sam uczyć grać na różnych instrumentach. Nie uszło to uwagi zakonnikom, którzy szybko zorientowali się, że ojciec jest muzycznie uzdolnionym człowiekiem. Jak tylko ukończył szkołę podstawową, karmelici sami zwrócili się do pewnej hrabiny - nazwiska niestety nie pamiętam – mieszkającej w Krakowie, o sfinansowanie dla niego szkoły średniej. Po latach, gdy ojciec skończył liceum, hrabina, z którą wciąż utrzymywano kontakt, sama zaproponowała, że sfinansuje mu naukę w konserwatorium muzycznym w Krakowie. Ojciec rozpoczął naukę, jednak po dwóch latach wybuchła I wojna światowa. Powołano go do wojska austriackiego, gdzie służył od 1915 do 1918 roku. Walcząc w szeregach wojska austriackiego dostał się do niewoli rosyjskiej. Wywieźli go aż na Mołdawie, do obozu jenieckiego. Po kilku miesiącach niewoli przyszedł czas świąt Bożego Narodzenia. Okazało się, że w owej miejscowości (nazwy nie znam), do której był zesłany ojciec, jest bardzo duża społeczność polska i polski ksiądz - proboszcz w tamtejszym kościele. Polacy postanowili zorganizować dla jeńców opłatek, na który zaproszony był również mój tata. Okazało się, że w rogu świetlicy, czy szkoły, gdzie trwała uroczystość, stoi fortepian. Ojciec powiedział, że umie grać i chciałby zaintonować kolędę. Tak też się stało. Ludzie zaczęli śpiewać i płakać na zmianę – relacjonował ojciec. Wzruszenie podobno było niesamowite. Równocześnie wyłoniło się ogromne zainteresowanie ojcem i jego wspaniałym talentem muzycznym. Na początku grał i śpiewał kolędy, które zna gro ludzi, ale potem również te mniej znane, zazwyczaj śpiewane przez organistów, czy chór. Na tej uroczystości był również obecny tamtejszy proboszcz. Siedział spokojnie, nic nie mówiąc, tylko słuchał. Następnego dnia przyszedł do obozu. Żołnierze rosyjscy, którzy pilnowali jeńców, natychmiast wywołali ojca i kazali mu iść z proboszczem, aby grał w kościele. Ojciec oczywiści się na to bardzo chętnie zgodził. Przez jakiś okres czasu wyglądało to następująco: dwóch wartowników z karabinami prowadziło ojca z obozu do kościoła, tam ojciec grał, po mszy wszyscy szli do proboszcza na śniadanie. Ojciec wspominał, że było tam ogromne ubóstwo. Śniadania nie były wykwintne, podawano tylko proste potrawy, jak chleb ze smalcem, czy słoniną. Wspominał jednak, że te posiłki były i tak o dużo lepsze niż wikt w obozie jenieckim. Ponadto ojciec dostawał, za zgodą władz obozowych, dodatkową porcję chleba ze skwarkami. Pozwoliło mu to przeżyć i pomóc kolegom w niewoli. Po jakimś czasie proboszczowi udało się uprosić, aby mój ojciec, za jego poręczeniem, mógł chodzić do kościoła bez straży i zostawać tam aż do obiadu, pracując w kancelarii parafialnej. Przez te kilka godzin dziennie ojciec urzędował jak wolny człowiek, prowadził księgi urodzin, zgonów itp. Ojciec wyczuwał. że ksiądz bardzo go ceni i ma do niego duże zaufanie - dzięki czemu mniej łatwiej było znieść ciężar niewoli. Jak potoczyły się dalsze losy Pana Władysława? Ojciec nie mówił jak. W każdym bądź razie wreszcie zwolniono ich z obozu. Tata natychmiast wrócił do Polski. Nawet nie odwiedził swojej matki w Krakowie (za co miała do niego ogromny żal), tylko już na granicy wstąpił do wojska polskiego (I Pułku Artylerii Polowej). Była to dywizja Litewsko - Białoruska. Ojciec uczestniczył w wojnie o Wilno. Kiedy działania wojenne się zakończyły wrócił do Krakowa. Niestety hrabina, która go wcześniej dofinansowywała już nie żyła. Tata skończył konserwatorium o własnych siłach. Uczył się i równocześnie był organista w dwóch kościołach - na ulicy Karmelickiej oraz w nowo wybudowanym (był to rok 1920/1) kościele św. Szczepana. Nadal jednak nie odpowiedział Pan na moje pytanie dotyczące przeprowadzki do Rabki. Jak zaczęła się przygoda pana organisty z Rabki? Wszędzie tam był jednak problem z mieszkaniem. Ojciec dowiedział się, że jest wolna posada organisty w Mszanie Dolnej. Postanowił tam pojechać i zorientować się jak to wygląda. Gdy zobaczył, że jest to duża i dobra parafia natychmiast zmienił miejsce pracy. Niestety i tutaj miał tylko mały pokoik. Tata już w Krakowie poznał moja mamę Helenę (nawiasem mówiąc chórzystkę) i bardzo chciał by została jego żoną. Przypadek pokierował jego dalszymi losami. Pewnego dnia do Mszany przyjechał ksiądz Surowiak z Rabki, został tam na noc, bo rano miał odprawić mszę. Proboszcz w Mszanie polecił, aby i na tej mszy ojciec zagrał. Gra i śpiew taty bardzo spodobał się księdzu z Rabki. Poprosił go na rozmowę do swojej parafii. Ks. Surowiak od razu zaproponował mu posadę u siebie. Tłumaczył, iż jest to parafia większa i liczebniejsza niż w Mszanie. Obiecał, że dochody będą lepsze i otrzyma większe mieszkanie Co w tej sytuacji postanowił zrobić Pana Ojciec? Ojciec postanowił się po raz kolejny przeprowadzić. Zaczął trudne negocjacje ze swoim dotychczasowym pracodawcą - proboszczem w Mszanie Dolnej. Ksiądz był oburzony, podobno nawet pogniewał się na proboszcza z Rabki, że mu zabiera dobrego organistę. Żeby jakoś załagodzić sytuację ojciec obiecał, że sprowadzi do Mszany równie dobrego lub nawet lepszego organistę, niż on. I rzeczywiście dotrzymał słowa - ściągnął do Mszany pana Mokwę (nie pamiętam imienia, chyba też Władysław), swojego najlepszego przyjaciela z konserwatorium muzycznego. Przyjaźnili się bardzo długo, do końca życia, świetnie się rozumieli. Doskonale pamiętam, jak potrafili godzinami siedzieć i rozmawiać tylko i wyłącznie o muzyce. Był to dla nich temat rzeka. To byli naprawdę fanatycy muzyki kościelnej. Coś nieprawdopodobnego, jak oni potrafili o tym mówić i mówić. Nawiasem mówiąc, kiedy ojciec w 1984 roku zmarł, pan Mokwa z całym chórem, utworzonym w Mszanie przez ojca, a doprowadzonym przez niego do perfekcji, przyjechał na pogrzeb i uroczyście śpiewał w kościele. Dom, do którego się wprowadzili zapewne wyglądał inaczej niż obecnie, proszę opowiedzieć jak wyglądały początki gospodarowania w nowym miejscu? Ojciec przeprowadził się do Rabki w 1924 roku. Dom wyglądał zupełnie inaczej. niż teraz. Przez środek prowadziła sień, dzieląc go na dwie części. Nie było podłóg, tylko klepisko, a na ścianach bele - jak to w góralskiej chacie. Warunki były zupełnie inne. Z tego co mi mówił tata, szczególnie nie podobało się tu mojej mamie, Helenie. Była wszakże kobietą z miasta, z dobrze sytuowanej rodziny. Jej rodzina była bardzo liczna, w domu było ich aż pięcioro. Mój dziadek, Jan, był krawcem, podobnie zresztą jak babcia, Józefa. Dawało im to niezłe dochody, nawet jeśli trzeba było utrzymać tak liczna rodzinę. Babcia Józefa nie pracowała, ponieważ w stosunkowo młodym wieku miała wylew krwi do mózgu i od tego czasu był kompletnie niesprawna fizycznie. Nawet mówić nie dała rady, wydawała tylko jakieś dziwne dźwięki. Była za to „pożeraczem książek” - siedząc na fotelu czytała na okrągło wszystko, co leżało na specjalnie przystosowanym pulpicie. Co jakiś czas tylko dawała znać, aby jej ktoś przewrócił stronę. Na prawdę nie mogłem się nadziwić jak moje ciotki, które z nią mieszkały przynosiły jej ogromne ilości książek. Katarzyna Mlekodaj c.d.n. Szanowny Panie Redaktorze Naczelny znanego aperiodyku! W związku z zamieszczonym w ostatnim numerze Beskidnika gorącym apelem o nadsyłanie swojej twórczości pozwalamy sobie na przesłanie Szanownemu Panu Redaktorowi trzech naszych limeryków. Powstały one w dniu 9 listopada, w Kalwarii Pacławskiej, w czasie padającego śniegu, przed klasztorem oraz w czasie niespodziewanego zejścia na dół do doliny Wiaru. Są one niewątpliwie sukcesem literackim, a jak wiadomo sukces ma wielu ojców. Są to: Łukasz Kania, Agnieszka Czerwieńska, Jan Czerwieński, Urszula Dyner - i parę jeszcze innych osób, których nazwiska pominiemy milczeniem. Niewątpliwie muzą całego przedsięwzięcia był zepsuty autobus ☺ Limeryk I. Pewien Jondrasz ze Stryszawy Co wzrok ma całkiem kaprawy Śledzie likierem popijał I krzywił wciąż przy tym ryja Śledziowej nie lubił wszak strawy. Limeryk II. Jeden tasiemiec z Kalwarii Dostał żołądka awarii Napchawszy się na całego Pasztetu sojowego I zmarł jak przodkowie zmarli. Limeryk III. Pewien Świstak z Libiąża Co na Cubrynę podążał Podczas krótkiego lotu Narobił sobie kłopotu I nie była to ciąża. BYLI KURSANCI, NOWI PRZEWODNICY Oto subiektywne opisy i opisiki wszystkich śmiałków, którzy w 2003 pozdawali egzaminy przewodnickie. Kolejność alfabetyczna. Wojtek Bieniek „Maksiu” – miłośnik jaskiń, skałek, muzyki niezależnej, fajeczki i napojów w kartonikach. Bielszczanin. Zrobi fantastycznego grzańca, o ile tylko dostarczysz mu odpowiednie półprodukty (mniej odpowiednie też ujdą). Mimo, że Red-Bull nie sponsoruje jego lotów jest lepszy od Małysza. Niekiedy kończy imprezy nieco wcześniej od innych, jednak zawsze gotów jest wstać wcześnie by podziwiać efektowne wschody słońca. Jola Bobrowska – spokojna, uśmiechnięta, konkretna. Jedyna osoba z licznej niegdyś frakcji sądeckiej, która ostała się do końca kursu. Na jej cześć powstał nowy styl w architekturze zwany matematyzmem sądeckim (np. nowy kościół w Łososinie Dolnej). Przeliczenie skali na mapie to dla niej pestka… Hasło: „Czy jest zasięg?” Jasiek Ceklarz – późno ujawnił się na kursie, ale szybko nadrobił zaległości (towarzyskie i nie tylko). Rabczanin. Zawsze spokojny i opanowany niczym indiański wódz, a może po prostu lekarz i filozof… Potrafi z kamienną twarzą opowiadać rzeczy, które innych przyprawiają o apopleksję śmiechu. Hasło: „Śleboda” Marek Cienkiewicz „Cienki” – weteran poprzednich kursów, wniósł do naszej ekipy wdzięk, dobre maniery, dyplomację, elokwencję, a przede wszystkim umiłowanie higieny. Posiada specyficzne poczucie humoru („Dobra to jest zupa z bobra!”) i imponujący uśmiech – idealną reklamę pasty do zębów. W najbardziej ekstremalnych warunkach potrafi znaleźć miejsce do kąpieli, a w najbiedniejszych wiejskich sklepikach – lody borówkowe w białej czekoladzie. Hasło: „Czas na mycie zębów” Natalia Figiel „Nataszka” – zawód: fotoreporter kursowy, który tak kocha swoje zdjęcia, że dzieli się nimi opornie. Odziana w skafanderek, z plecakiem większym od niej samej (a nie jest kruszynką) i obowiązkową gitarą. Natalia bardzo lubi niekonwencjonalne kąpiele; szczególną radość sprawia jej możliwość wskoczenia do lodowatego potoku, koniecznie gorczańskiego, prosto z mostu, w dzień deszczowy i ponury, z możliwie ciężkim plecakiem. Dla niepoznaki utrzymuje, że był to wypadek, ale każdy i tak wie, jak było naprawdę. Nasza bohaterka jest jedną z najmłodszych absolwentek kursowych zmagań. Zaczęła jeszcze w wieku przedstudenckim, będąc na kursie wkroczyła w dorosłe życie, które jak wiadomo zaczyna się po maturze. Ma genetycznie zakodowaną figlarną wiedzę, którą dzieli się chętnie i radośnie. Żelazna Dama, najaktywniejsza organizacyjnie kursantka, przepełniona entuzjazmem do gór, szczególnie tych rumuńskich. A wracając do Spisza... Hasło: „Ruszamy za 47 sekund...” mocne), Kosmos (wino owocowe), Bara bara, Gólczas (wakacyjny easy drinker), Menello (Bianco), Cavalier (różne smaki), itp., itd. Zosia Jarczewska – ma swój niepowtarzalny styl, równie barwny, jak ona sama. Jej kolorowy strój informuje nas, że Zosia już pływa i pozwala ją od razu wyłowić nawet z tak pstrokatej grupy, jak kursanci. Potrafi wpaść w oko egzaminatorom, co czasem owocuje u niej samej niebotycznym wprost zaskoczeniem, jak np. wtedy przed Myślenicami. Kocha Wschód, lodowce, angażuje się w tysiąc rzeczy na raz. Nie boi się dyskusji na trudne tematy, o czym wie najlepiej Daniel (Easy Rider). Krzysiek Florys „Ćwirek” – „Kontynuując temat przerwany na czerwcowym egzaminie, chciałem powiedzieć, że…”. Przywędrował z okolic Gór Świętokrzyskich w nieco wyższe Beskidy. Dzięki niemu, nawet podczas srogiej zimy, ni stąd, ni zowąd można usłyszeć śpiew ptaków. Najlepiej z nas wszystkich potrafi mówić długo i zajmująco o… niczym. Doskonale zna kolory szlaków. Połączenie stoickiego spokoju i zaskakującego poczucia humoru. Sfrustrowanych kursantów wita biuro podróży ‘Byle do przodu’ Hasło: „Panie dzieju…” Gosia Glaba – rodowita Spytkowiczanka (wg. niektórych – Orawianka z orawskiej enklawy w Spytkowicach). Ilość wypowiadanych przez nią słów jest wprost proporcjonalna do zawartej w nich wiedzy – a mówi dużo! Miłośniczka muzyki heavymetalowej i długich, czerwonych paznokci. Co poniektórzy egzaminatorzy byli Gosią wprost zachwyceni. A gdyby ją jeszcze zobaczyli w tym stroju podhalańskim… Hasło: „To jest moja prawa ręka, to jest moja lewa ręka” Wojtek Góralczyk „Gooral” – podobnie jak Gosia, Jasiek, Piotrek i Paweł najprawdziwszy góral, tyle, że z krakowskiej Olszy II. Skarbnica nieznanych nikomu innemu beskidzkich legend. Wzruszał nas opowieściami o starej staruszce i wdowie bez męża, mieszkających w chatkach za lasem. Szczególnie popularny i lubiany w Żywcu. Etatowy podczaszy i spiritus movens każdej imprezy (z wyraźnym naciskiem na spiritus). Chrapanie Górala stawia na nogi wszystkich, z wyjątkiem jego samego. Hasło: „No, można się dobrze bawić bez alkoholu… Ale po co się męczyć?” Marcin Janik „Yeti” – Nie tylko z racji swych studiów geograficznych doskonały znawca topografii. Gdy nie włóczy się po górach Europy, zwłaszcza tych dzikszych, zamieszkuje w Gorlicach i tamtejszy teren zna jak przysłowiową własną kieszeń. Przez swój wygląd bywa zaczepiany przez księży szukających aktora do roli Jezusa w Misterium Męki Pańskiej. Spadkowicz Starszego Kursu. Sommelier win, zwłaszcza tych z niższej półki cenowej, polecanych przez koneserów z Olszówki, np. Czar teściowej (wino Paweł Jezutek – autentyczny native–góral (czyli tzw. „prowdziwek”) z Zawoi. To głównie jego zasługą jest wzbogacenie kursowego repertuaru o ogromną ilość piosenek i przyśpiewek rodem spod Babiej Góry: „Kieby nos tu była Śwarnych chopców siła, Zadna by dziewcyna Wianka nie nosiła” Wrodzona skromność Pawła uniemożliwiła większości z nas poznanie jego rozlicznych talentów, np. tego tanecznego. Zawsze pogodny i uśmiechnięty. Hasło: „To nie ma przyszłości” Piotrek Kłapyta – kolejny babiogórski autochton, tyle, że z sąsiedniej doliny (Stryszawa). Nasza encyklopedia, guru i ratunek w ciężkich chwilach. Jest lepszy niż mapa i stos przewodników, a góry dla niego to rodzina (bliższe informacje – P.K.). Jego największą miłością jest geologia. Dziewczyny – przykro nam, ale w życiu Piotrka jest już Maryśka – wyjątkowo piękny okaz wapienia gudenszańskiego. W chwilach słabości lubi gubić zegarki. Hasło: „Figiel, Krzywda, Winter pyta - podpowiada Piotr Kłapyta!” Dominik Pałka – pojawia się, choć częściej znika. Tajemniczy, sztukę kamuflażu opanował do perfekcji. Zrobił kurs od początku do końca nie angażując się towarzysko, co samo w sobie jest sporą sztuką. Ulubiony kursant Jadzi (taką informację mamy od Jadzi). Paweł Paszkowski „Paszczak” – kolejny weteran poprzedniego kursu. Ambitny gitarzysta i wielbiciel dobrej muzyki. Cichy (ale jak gitarę weźmie to zaiwania ostro), spokojny, nie wadzi nikomu, chodzi raczej własnymi drogami. Jego pseudonim wziął się od nazwiska, nie od wyglądu – na szczęście. c.d. na kurs trafił będąc jeszcze studentem i aby skończyć to co zaczął odłożył egzamin przewodnicki na za rok. Dziś jest już dyplomowanym psychologiem, przewodnikiem rzecz jasna i dodatkowo jeszcze tłumaczem. Chyba lubi języki obce, bo zna ich kilka, dodatkowo uczy się teraz jeszcze słowackiego. Porządny człowiek, ale jak się zdenerwuje potrafi zwymyślać na czym świat stoi (czyt. schodzenie ze Szczebla, Rumunia i inne). Ma bardzo jasno określone cele i do nich zmierza. Bardzo chętny do pomocy, lubi słuchać. Można do niego gadać i gadać... Ostatnio nauczył się gotować pulpę i wyznał, że, wzruszają go gotujące dziewczyny. Asia Siniewicz – wesoła, energiczna, towarzyska. Uwielbia się śmiać, a przynajmniej szeroko uśmiechać. Jak trzeba, potrafi silną ręką utrzymać w garści całą ekipę (szczególnie w kuchni). Gdyby nie ona, niejednokrotnie zabrakłoby chleba na śniadanie. Kiedy ma już coś do powiedzenia, mówi wszystko od A do Z, bez względu na panujące warunki atmosferyczne. Nie rozstaje się z czerwoną pluszową wiewióreczką. Robert Staszkiewicz „Wujek Robert” – reprezentant nieco starszego pokolenia, jednak równie młody duchem jak reszta towarzystwa (a czasem nawet młodszy). Jedyny doktor w całej ekipie. Człowiek absolutnie nie do zdarcia – gdyby nadeszła chwila, w której Robert straciłby siły i ochotę do dalszej wędrówki, byłby to znak, że pora umierać. Genialny autor e-maili – złota klawiatura przyznana bezdyskusyjnie. Hasło: „Częste zmiany decyzji świadczą o operatywności dowództwa.” Jadzia Szcząchor – jedna z kursowych „dobrych dusz” – zawsze życzliwa, pogodna, uśmiechnięta. Bochnianka. W odpowiednim czasie zjawia się zawsze tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Motywacja Jadzi do ukończenia kursu znana jest tylko najbardziej wtajemniczonym… Po prostu Jadzia – i wszystko jasne! Hasło: „Nic się nie stało, Jadwiga, nic się nie stało...” – śpiewane na melodię "Guantanamera" Ania Warzecha – pojawiła się nieoczekiwanie na przedegzaminacyjnej tzw. busówce i to jej wystarczyło, żeby oczarować komisję na egzaminie. Kuba Wczelik – Skąd przychodził, kto go znał, gdy cztery piwka w barze w Beskidzie wykładał na stół a zmęczonym beskidnikom pozwalał odpocząć muzyką Majster Kuba. Gdy dasz mu gitarę, będzie na niej pięknie grał, jeśli nie lubisz tej piosenki, inną ładniejszą zagra ci. A gdy tylko go spotkasz, zostanie ci bratem. Po prostu chłopak z gitarą, który śpiewa nawet wtedy, gdy śpi. Bywał już piratem i partyzantem a reszta jego wcieleń czeka wciąż na odkrycie. Kiedyś nazwano by go specem od KO. Był najaktywniejszym organizacyjnie męskim przedstawicielem kursu. Sympatyczny blondyn, od czasu do czasu poruszający swą bródką niczym Wołodyjowski wąsem, ze swym instrumentem (oczywiście gitarą) podbijał (i zapewne jeszcze długo będzie) serce niejednej dziewczyny. Zawsze z lekkością rozprawia o tym i o owym podczas podejścia pod dowolną górę, wtedy, gdy inni dyszą i przydeptują sobie języki, nie mogąc wyksztusić ani słowa. Inżynier-romantyk, wrażliwy na piękno, potrafi wzruszać swymi piosenkami, szczególnie tymi śpiewanymi w Gajówce. Co by to było, gdyby go nie było? Kolejnego Kursu by nie było... Dla wtajemniczonych: ulubiony kursant Wojtka Niemca (patrz: Wojtek Niemiec – w kolejnej edycji kursowych biografii). Hasło: „Jeśli tego nie przeżyjemy to znaczy że nie nadajemy się do Specnazu” C.D.N. (tzn. że w następnej części postaramy się dodać opisy pozostałych osób, których obecność w szczególny, a nawet bardzo szczególny sposób zaznaczyła się na naszym kursie) Opracował „Komitet Redakcyjny” w składzie (kolejność alfabetyczna): Marek Cienkiewicz, Kasia Dyrda, Natalia Figiel, Krzysztof Florys, Małgorzata Glaba, Wojtek Góralczyk, Staszkiewicz, Jadwiga Szcząchor, Magda Wasilewska „Księżniczka”, Kuba Wczelik. Podziękowania To może i ja coś dodam… Półtora roku temu Jasiek mówił mnie i innym swoim kursantom, którzy zamierzali nie przystępować wtedy do końcowych egzaminów: „Jak teraz nie skończycie, to już w ogóle nie skończycie”. Cieszę się, że mu wtedy nie uwierzyłem ;-) A poważnie – chciałbym podziękować Brzozie, Bartkowi i pozostałej kadrze za pomyślne doprowadzenie nas wszystkich do końca, wszystkim wyżej scharakteryzowanym za bezbolesne wciągnięcie mnie do swojej grupy, oraz wielu innym osobom za pomoc przy egzaminach. A szczególnie dziękuję ludziom, którzy nauczyli mnie najwięcej, czyli kadrze mojego macierzystego kursu, którą tworzyli Jasiek Czerwiński, Paweł Klimek i Ula Dyner, a także Rafał Ekielski. Mam nadzieję, że ja i Marcin nie jesteśmy Waszymi ostatnimi wychowankami, którzy dostaną blachy. Paweł Paszkowski („Paszczak”, jeśli kto woli) BYLI KURSANTAMI I.. CIĄGLE SĄ Impresje popołówkowe I nastał ten 338 dzień (w przybliżeniu) – dzień połówki. Po nieprzespanej nocy, bladzi niczym otaczający ich świt, wyłonili się z miejskich zabudowań kursanci, by zmierzyć się z czekającym ich egzaminem. A było ich 25-ciu… Autobus ruszył, kursanci wykorzystywali każdą minutę na dokształcanie, dzielnie pomagał im Kuba W., który dwoił się i troił, walcząc z czasem. Droga minęła zatrważająco szybko i niedługo już wszyscy stali na początku trasy, na przeł. Przysłop. A po chwili zaczęło się…Komisja pytała w tempie szybkim i naprzemiennym, kursanci w takim samym tempie zaczynali się pocić. Jondrasz ze Świstakiem denerwowali się z powodu niewiedzy swoich kursantów, kursanci też denerwowali się z powodu swojej niewiedzy, a komisja denerwowała się odkrywając w/w niewiedzę. O dziwo dzień jednak minął, mimo że kursanci niczym austriaccy kartografowie mylili wysokości, odległości i nazwy gór. Tak oto na przykład powstał nowy szczyt – Cyl Hali Śmietankowej. Niektórym też z nadmiaru wrażeń myliły się pojęcia - jeden z kursantów poprosił drugiego, żeby został zwieraczem grupy, czyli zamkiem. Po dotarciu na Markowe Szczawiany kursanci w celu udobruchania komisji przygotowali obfitą kolację. Po czym część osób idąc w ślady W. Szkolnika, który był odpowiedzialny, dobrze się prowadził i nie pił*, poszła spać, część natomiast poszła śpiewać i zacieśniać bliższe stosunki z komisją przy piosence i nie tylko. A co poniektórzy, walcząc ze snem, aż do późnych godzin rannych z czołówkami na głowie zgłębiali wiedzę. Nowy dzień był równie obfity w wydarzenia i odkrywcze spostrzeżenia m.in. dotyczące głowonogów w potokach Babiej Góry. A pewnie byłoby ich więcej podczas panoramy ze szczytu, ale Królowa Niepogód, w obawie przed dalszą profanacją górskich nazw, zasłoniła się szczelnie mgłą - kursanci odetchnęli zaś z ulgą. Zanim wszyscy zeszli na przeł. Krowiarki, gdzie czekał autobus, komisja zadawała wiele pytań: m.in. Czy główny szlak beskidzki jest szerszy od pozostałych? Kto ma pierwszeństwo podczas wymijania, jeśli jedna osoba znajduje się na głównym szlaku beskidzkim a druga na łączącym się z nim niebieskim? Kto płaci odszkodowanie, jeżeli doszło do zderzenia na skrzyżowaniu szlaków, gdy jedna z osób szła głównym czerwonym a druga zielonym? Kulminacyjnym punktem połówki stała się stara karczma w Suchej Beskidzkiej, do której udali się Trzej Wspaniali ze swą świtą, by naradzić się nad losem kursantów. Obrady trwały długo i były bardzo burzliwe, acz ofiar nie było. Jondrasz ze Świstakiem, wg nieoficjalnych doniesień, zacięcie walczyli o każdego kursanta, jednak nie dało się uniknąć strat… Komisja po przemówieniach wstępnych i przyznaniu się do stępionego ostrza sprawiedliwości, ogłosiła werdykt. Pobladli kursanci czekali w napięciu, ale obyło się bez omdleń i zbiorowej histerii. Po chwili młodszy kurs stał się starszym kursem i rozpoczął świętowanie. W końcu być półprzewodnikiem – to brzmi dumnie! *Informacja zaczerpnięta z tablicy pamiątkowej W. Szkolnika w Muzeum Kultury i Turystyki Górskiej na Markowych Szczawinach.. Wyjaśnienie pojęć: Komisja –zazwyczaj trzech „gniewnych” ludzi z dużą inwencją twórczą w formułowaniu pytań. Jondrasz – potomek Jondrasza I Groźnego, władca kursantów. Świstak – jak to z kobietą, brak prostej definicji. Młodszy kursant – osobnik przed połówką, bardzo wystraszony. Starszy kursant – osobnik po połówce, bardzo z siebie zadowolony. Półprzewodnik – osobnik, któremu marzy się oblachowany, bordowy sweterek. Gabrysia Gacek – Biuletyn Informacyjny Krakowskiego Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Nie wiem, czy może być jeszcze bardziej aperiodycznym pisemkiem, niż obecnie, ale... rzeczywistość potrafi nas bardzo zaskakiwać – na tym polega ponoć jej urok. Poglądy i opinie prezentowane na jego łamach nadal nie zawsze i nie do końca są zgodne z oficjalnym stanowiskiem SKPG. Zespół Beskidnika: CeHanka Dobranowska, Paweł „Misiek” Miśkowiec i wszyscy ludzie dobrej woli, którzy im pomogli, wliczając autorów oraz dobrego (bo mobilizującego) Ducha Bazylego, który chcąc nie chcąc nadal unosi się nad Beskidnikiem. Projekt winiety: Karolina Jabłońska. Ilustracje: Ojciec CeHanki; Jacek Beni. Redakcja nadal zastrzega sobie prawo skracania tekstów oraz zmiany ich tytułów. Wszelkie uwagi, propozycje oraz teksty (zwłaszcza teksty) proszę kierować na adres: [email protected], [email protected].