Co się patrzysz

Transkrypt

Co się patrzysz
Co się patrzysz!
Ojciec idzie ulicą, a ja mu towarzyszę. Na rowerze. Nie idę obok niego, lecz jadę. Ojciec
spotyka znajomą panią. Zatrzymują się na ulicznym chodniku, by pogawędzić. Zatrzymuję się i
ja. Z jedną nogą na pedale, z drugą opartą o płytę chodnika tkwię obok ojca. Pani, matka mojej
koleżanki z podstawówki, rada by porozmawiać z ojcem o sprawach szkolnych, o nauczycielach,
czyli o tym wszystkim, co nie jest dla uszu dziesięciolatka, którym byłem. Cóż, kiedy ten
dziesięciolatek niedomyślny, nie wyrobiony. Nie zaświta mu, że należałoby się oddalić i
pozwolić dorosłym na swobodną, w cztery oczy, wymianę poglądów.
Nie mogąc ścierpieć obecności natrętnego szczyla kobieta przerywa swoją kwestię
skierowaną do ojca i zwraca się do mnie:
– Chłopcze, może byś sobie pojeździł na rowerze? Jedź sobie, jedź.
Była to niby propozycja kogoś życzliwego. Znajdowaliśmy się właśnie na Klonowej, jedynej
pruszkowskiej ulicy z wyasfaltowaną jezdnią. Rzekoma życzliwość polegała na tym, by
nierozgarniętemu chłopakowi, ku jego własnej uciesze, podsunąć pomysł przejażdżki. Masz tu
asfalt, korzystaj ze sposobności, żeby sobie pojeździć.
Ja jakoś nie doceniłem tej życzliwości. Spławiają mnie, chcą się mnie pozbyć; przykro to
odczułem.
Powiada się: „Cała przyjemność po mojej stronie.” Ot, takie porzekadło. Wtedy skłonny
byłbym rzec: cała przykrość po mojej stronie. I nigdy bym się nie domyślił, że przykrość była
również po stronie tej kobiety. Prawdopodobnie drażniło ją nie tylko to, że nastawiam ucha, ale i
to, że zaglądam jej w twarz, i to z taką bezceremonialnością, jakby była wypchaną lalką.
*
Wuj Arkadiusz, ojciec nowo narodzonej Helenki, poznał uroki ojcostwa po pięćdziesiątce.
Nie był młodzieniaszkiem wniebowziętym i dumnym, skłonnym na cały świat wykrzykiwać:
„Córa mi się urodziła!” Był już starym wyjadaczem, a co za tym idzie, cynikiem.
Mimo to z okazji szczęśliwego wydarzenia opróżniono flaszeczkę. Wuj Arkadiusz z moim
ojcem siedzieli przy usytuowanym na środku pokoju biesiadnym stole, ja zaś, rozsiadłszy się jak
w loży, obserwowałem to picie z otomany pod ścianą. Bez żenady wywalałem gały, jakbym
dzięki czapce-niewidce był niewidoczny. Czyżbym wyobrażał sobie, że z racji drobnej,
dziesięcioletniej postury nie włażę nikomu w pole widzenia? Że zajmując niewiele więcej
miejsca na otomanie niż zająłby kot, jestem tak samo jak kot niepozorny, nie rzucający się w
oczy? Nie, ja sobie niczego nie wyobrażałem; było to tylko bezmyślne gapienie się i dziwię się
wujowej tolerancji, temu, że nie próbował mnie spławić, zrobić podobnie jak ta pani spotkana na
ulicy Klonowej.
Po wódce stał się wylewny. Gadał, co mu ślina na język przyniosła, między innymi intymne
szczegóły o żonie Melanii, karmiącej niemowlaka piersią. Zwierzył się, że zna smak tego mleka,
on też się raz przyssał do żoninej brodawki; słodkawe to mliko, tak słodkie, że aż mdli. O Meli
gadka i – o Helence. Takie toto jeszcze małe, taka kruszynka, takie delikatne chucherko,
wystarczyłoby ot, ukręcić łebek i po krzyku, kto by się dowiedział...
Mój ojciec, na wpół ubawiony, na wpół zgorszony, przywoływał Arkadiusza do porządku:
– Widzę, że tobie nie wolno wódki pić!
A ten dziesięcioletni, rozwalony na otomanie natręt gapi się jak cielę na malowane wrota, jak
sroka w kość. Przygląda się dorosłym bez żenady i z taką intensywnością, jakby nigdy nie
widział człowieka. Żeby chociaż udawał, że czyta powiastkę o Pawle i Gawle, żeby tylko zerkał
ku stołowi kątem oczu, nie; skierowawszy facjatę wprost na wujaszka, wlepił weń nieruchome,
ciężkie spojrzenie.
Wspominając siebie, wścibskiego smarkacza, podziwiam twoją cierpliwość, wuju. To jemu,
natrętowi obserwującemu cię tak pilnie ze swej otomany, należałoby łepetynę ukręcić.
Nieszkodliwie. Wykręcić w prawo lub w lewo, niechby tam, na boku, znalazł sobie jakiś inny
przedmiot obserwacji.