Untitled

Transkrypt

Untitled
Baśnie nagrodzone i wyróżnione
Karolina Hasiec
Praca zdobyła Grand Prix konkursu,
a jej autorka tytuł Odkrywcy Krainy Baśni.
Błękitny słowik
Dawno temu, w starym parku na przedmieściach Zamościa mieszkańcy i turyści spędzali czas wolny, spacerując żwirowymi alejkami, wsłuchując się w śpiew
ptaków i odgłosy przyrody. Podczas tych spacerów czerpali energię na kolejne
dni pracy. Wśród zielonych drzew i barwnych kwiatów zostawiali swoje smutki
i troski. Śpiew ptaków pomagał im po raz kolejny uwierzyć w swoje siły. Wśród
dźwięków płynących wzdłuż alejek parkowych wyróżniał się jeden słodką i delikatną barwą. Należał do słowika. Ptak ten miał upierzenie o błękitnej barwie.
Rzadko ukazywał się oczom przechodniów. Ale głos jego słychać było w każdym
zakątku parku. Słuchając arii w wykonaniu ptasiego artysty, zakochani wyznawali sobie miłość, skłóceni godzili się, starsi wspominali swoją młodość a dzieci radośnie bawiły się w berka. Park wraz z wyjątkowym śpiewakiem był jedną
z największych atrakcji naszego miasta.
Ale chciwość ludzka spowodowała, że pewnego dnia do parku wtargnęli ludzie z kamiennymi twarzami. Mieli za zadanie schwytać i uwięzić jak największą ilość ptaków, aby te dalej cieszyły mieszkańców Zamościa w Ogrodzie Zoologicznym. W klatkach ze stali umieszczono schwytane zwierzęta. Zapewniono
im opiekę, wodę do picia i pożywienie, ale nikt nie zauważył, że ich śpiew stał się
smutny i rozpaczliwy. Wśród umieszczonych w ogrodzie ptaków nie było jednak
błękitnego słowika. Wystraszony złymi dźwiękami wzbił się wysoko w powietrze i niezauważony przez nikogo uciekł jak najdalej od niebezpiecznego miejsca.
5
W miejscu parku powstał pawilon handlowy. Wielkie maszyny zmieniły park
w plac budowy, na którym szybko powstawała brzydka, blaszana budowla. Wokół
budynku zrównano plac pod wielki parking samochodowy. W czerwcowy, świąteczny poranek dokonano otwarcia Centrum Handlowego.
Wielu ludzi wraz z rodzinami udało się po zakupy. Byli podekscytowani możliwością nabycia produktów w promocyjnej cenie. Nikt nie pamiętał o parku
i błękitnym słowiku. Wszyscy marzyli o dużych zakupach w dobrej cenie. Ludzie
prześcigali się w pogoni za atrakcyjnymi artykułami. Dookoła słychać było tylko dźwięki brzęczących pieniędzy, dźwięczących kas, przesuwanych kart kredytowych. Z głośników płynęła muzyka o wyrazistym rytmie i melodii łatwo wpadającej w ucho. Zakochani sprawdzali listy zakupów, skłóceni kłócili się jeszcze
bardziej, nieposłuszne dzieci biegały między regałami sklepowymi, a starsi głośno wyrażali swoje niezadowolenie z zakupów. Ja również wybrałam się tam ze
swoją rodziną. Hałas i harmider był tak przytłaczający, ze chciałam jak najszybciej uciec. Nagle na rusztowaniu podtrzymującym reklamowy bilbord zobaczyłam błękitnego ptaka. Śpiewał, wyciągając do góry malutki dzióbek i potrząsał
mieniącymi się w czerwcowym słońcu piórkami. Widok był zachwycający. Jednak nikt oprócz mnie tego nie zauważył. Biedny śpiewak chciał odpędzić koszmar, zagłuszyć hałasy swoją muzyką, lecz nie było w pobliżu nikogo, kto by docenił jego wysiłek. Chciałam powiedzieć o tym dorosłym, ale oni wyśmialiby mnie
i zaprzeczyliby.
Nagle na parkingu samochodowym wśród ryczących silników i trąbiących
klaksonów pewna otyła zakupowiczka rozsypała mandarynki. Zabrała się za
zbieranie do podartej torby atrakcyjnego towaru w atrakcyjnej cenie. Dźwigając
z wysiłkiem zakupy, uniosła głowę i spojrzała w górę. Nagle krzyknęła: „Ludzie
na bilbordzie siedzi piękny, niebieski ptak.” Wszyscy odruchowo unieśli głowy
i spojrzeli w jednym kierunku. Wielu zdumionych wstrzymało oddech. Wielu nie
dowierzało słowom kobiety. Ale stało się coś niezwykłego. Wszyscy spojrzeli na
siebie z troską i serdecznie się uśmiechnęli. Kolejki przy kasach rozluźniły się,
klaksony i silniki samochodów ucichły, dzieci posłusznie podążały za swoimi rodzicami, młodsi ustąpili miejsca starszym, zakochani chwycili się za ręce. Widok
ten sprawił, że ludzie na nowo uwierzyli we własne siły. Zapomnieli na chwilę
o swoich kłopotach i troskach. Ich myśli stały się wolne i swobodne. Zaciśnięte
mięśnie na twarzy rozluźniły się w szerokim, szczerym uśmiechu.
„Zobaczcie – wrzeszczała roztargniona zakupowiczka – jaki piękny, błękitny ptak”.
Praca napisana pod kierunkiem Mirosława Trześniowskiego
6
Karolina Janiszewska
Praca otrzymała I nagrodę w konkursie
Moneta
Pewnego razu w wielkim mieście, zamieszkałym przez miliony ludzi, wybito w mennicy monetę. Nie była to jednak zwykła moneta. Od innych różniła się
tym, że miała serce. Nie było to jednak prawdziwe serce, takie jak u ludzi, lecz
mała skaza w kształcie serca na samym jej środku.
Moneta ta była bardzo ciekawska. Interesowało ją wszystko dookoła. Gdy
tylko zakończył się proces produkcji i wszystkie koleżanki czekały na pakowanie, magiczna moneta cichutko stoczyła się z taśmy i skierowała do wyjścia. Starała się brzęczeć jak najmniej, aby nikt jej nie usłyszał.
Pogoda tego dnia była wyjątkowo piękna. Jesienne słońce mocno grzało.
Trawniki dookoła mennicy zasłane były kolorowym dywanem z liści. Soczyste
zielenie, radosne żółcie, promienne czerwienie i majestatyczne brązy zachwyciły
monetę. Doturlała się do małej kałuży pozostałej po nocnym deszczu i przejrzała
się w niej jak w lustrze. Oglądała siebie z zaciekawieniem ze wszystkich stron.
Z jednej zobaczyła błyszczącą piątkę, z drugiej orła w koronie i napis: Rzeczpospolita Polska.
Obejrzawszy się dokładnie, moneta potoczyła się radośnie przed siebie. Z zainteresowaniem spoglądała na mijane po drodze miejsca. Dotarła nad brzeg rzeki. Spostrzegła tam dziwną, kamienną postać.
– Ojej, kim ty jesteś? – zapytała zdziwiona.
– Syrenką. Stoję tu i spoglądam na moje ukochane miasto. Serce mi się raduje, gdy widzę, jak się ono rozwija. Popatrz tylko, czy stąd nie jest piękny widok? Dumne mosty spinają brzegi leniwie płynącej rzeki. A spójrz na drugą stronę. Widzisz te dźwigi? Już nie mogę się doczekać, kiedy zostanie skończony stadion narodowy.
– Masz rację, jest tu przepięknie. Jak dostojnie wyglądają te wysokie budynki! A dlaczego trzymasz w ręce miecz?
– Ja i moja siostra mieszkałyśmy w oceanie. Dawno temu przypłynęłyśmy
do Bałtyku. Moja siostra upodobała sobie skały w cieśninach duńskich i do tej
pory tam mieszka. Można ją zobaczyć u wejścia do portu w Kopenhadze. A ja
znalazłam się tutaj. Urzekło mnie to miejsce. Wychodziłam na brzeg i śpiewałam. Usłyszał to pewien kupiec i uwięził mnie. Ale na szczęście, zostałam uwol-
7
niona przez dobrych ludzi. Byłam im bardzo wdzięczna, że stanęli w mojej obronie i obiecałam, iż w razie potrzeby mogą na mnie liczyć. Z tego właśnie powodu
jestem uzbrojona – mam miecz i tarczę dla obrony miasta.
– Muszę ci jeszcze powiedzieć, że moja siostra posłużyła znanemu autorowi
baśni – Andersenowi – do napisania przepięknej historii o małej syrence. Jest to
wzruszająca opowieść o miłości, poświęceniu, przezwyciężeniu egoizmu.
Małe, wrażliwe serduszko monety mocno zabiło. Tak, to, co powiedziała Syrenka jest bardzo ważne. Trzeba umieć kochać, poświęcać się i pokonywać egoizm.
– Cieszę się, że ciebie spotkałam, wiele mnie nauczyłaś. Ale muszę już wędrować dalej.
Moneta potoczyła się. Dotarła do wspaniałego parku. Były tu niezwykłe rzeźby, wysokie drzewa, piękne kwiaty. Dumne pawie prezentowały swoje bogato barwione ogony. W pewnym momencie moneta usłyszała niezwykłą muzykę. Zdumiała się. Postanowiła sprawdzić, skąd dochodzą te czarodziejskie dźwięki. Okazało się, że ktoś grał na fortepianie. Wokół siedzieli ludzie i w skupieniu słuchali. Obok znajdował się niezwykły pomnik. Przedstawiał odlaną w brązie postać
jakiegoś człowieka siedzącą pod stylizowaną mazowiecką wierzbą. Moneta przeczytała znajdujący się na cokole napis: Posąg Fryderyka Chopina zburzony
i zagrabiony przez Niemców w dniu 31V1940r. odbuduje Naród. 17X1946r.
Moneta została tu trochę dłużej. Z przyjemnością wsłuchiwała się w magiczną moc muzyki. Potem potoczyła się dalej. Tuż za rogiem ulicy, na podwórzu,
spostrzegła starą skorupę. Zaciekawiona doturlała się do niej.
– Kim jesteś i co ci się stało ? – spytała.
Skorupa opowiedziała monecie swoją historię. Kiedyś była dumnym i próżnym imbrykiem z porcelany, królem stołu. Dziś, po latach służby, rozbita i niepotrzebna, jest tylko starą skorupą. Ale ma mnóstwo wspomnień, dzięki którym jest szczęśliwa.
– Szanuj i pielęgnuj miłe wspomnienia – doradziła skorupa.
Wzruszyło się małe serduszko monety. Bogatsza o nowe doświadczenia poturlała się dalej. I nie wiadomo, czy z powodu zamyślenia, czy przez nieuwagę, nagle z dużą prędkością wtoczyła się przez studzienkę ściekową do kanału.
Mając jednak niezwykłe szczęście, spadła prosto do przepływającej małej papierowej łódeczki. Przestraszona spostrzegła, że nie jest sama. Obok niej coś się
poruszyło. Mimo ciemności ujrzała małego, ołowianego żołnierzyka bez jednej
nogi. Chciała odezwać się do niego, lecz nagle namoczona wodą łódka rozpadła
się, a ona wraz z żołnierzykiem została połknięta przez wielką rybę.
– Boję się. A ty ? – cichutko brzęknęła moneta.
8
Żołnierzyk leżał spokojnie, trzymając broń na ramieniu.
– Ja niczego się nie boję. Jestem żołnierzem. Byłem na wojnie, walczyłem
o wolność ojczyzny.
Spoglądając na monetę, żołnierzyk dostrzegł orła w koronie. Wzruszył się.
Przecież właśnie za jego honor z takim bohaterstwem walczył. Żołnierzyk opowiedział monecie o wojnie, o stawianiu dobra ojczyzny ponad własne. O bólu,
strachu i osamotnieniu. O miłości do swojego kraju. Mówił o godle – narodowym
symbolu. Symbolu największych i najświętszych wartości. Symbolu wolności. Za
to godło oddałby życie.
Duma rozpierała monetę. Przecież to właśnie ona nosiła na sobie godło państwowe. Zasłuchana w słowa żołnierzyka, starała się wszystko dobrze zapamiętać. Może kiedyś opowie to innym monetom.
W pewnej chwili niespokojna ryba znieruchomiała. Żołnierzyk i moneta zostali oślepieni światłem. Schwytana ryba trafiła do rąk pewnej kucharki, która
przygotowując z niej posiłek, zdziwiła się, że znalazła w jej brzuchu niecodzienne skarby.
– Żegnaj, dzielny żołnierzyku – zabrzęczała cichutko moneta.
Kucharka bardzo ucieszyła się z takiego niezwykłego znaleziska. Umyła pieniążek i dokładnie go obejrzała. Zauważyła skazę. To malutkie serduszko, które tchnęło w monetę ciekawość świata i chęć do nauki, sprawiło, że stała się bezwartościowa jako pieniądz. Niczego nie można było za nią kupić.
Kucharka przygotowała rybę na wyjątkowe przyjęcie. A ponieważ jej gośćmi
miały być dzieci, upiekła warszawskie ciastka, zwane zygmuntówkami. Z pewnością nie wszyscy jeszcze wiedzą, co to za ciastka. Otóż, składają się one z masy
migdałowej, konfitury żurawinowej, musu czekoladowego i bezy. Są duże, miękkie i puszyste. Oczywiście, nie mogło zabraknąć też słynnych pączków z konfiturą z róży od Bliklego.
A co kucharka zrobiła z monetą? Znalezienie monety w tak dziwnych okolicznościach uznała za wielkie szczęście i potraktowała jako najcenniejszy amulet. Odtąd nosiła ją zawsze przy sobie i wszystkim pokazywała. W dziwny, tajemniczy i magiczny sposób szczęście już nigdy jej nie opuściło.
A moneta oglądała jeszcze więcej i uczyła się świata. Zawsze jednak pielęgnowała wspomnienia i z dumą nosiła na sobie orzełka w koronie. A przede wszystkim umiała kochać i zawsze pomagała innym.
Praca napisana pod kierunkiem Barbary Bartosiewicz
9
Ada Badura
Praca otrzymała II nagrodę w konkursie.
Róża
A teraz słuchaj!
Daleko, w podciechanowskiej wsi nad rzeką Nurzec mieszkała staruteńka
żydówka Chaja. Gdybyś dziś zechciał ją odwiedzić, spotkałbyś babuleńkę siedzącą, jak dawniej, na drewnianej ławeczce pośród kolorowych malw i złocistych słoneczników, zamyśloną, skupioną i zawsze pełną miłości do otaczającego świata.
Mogłoby Ci się nawet zdawać, że rozmawia z kwiatami czy obłokami. Nie myśl
jednak, że jest jakąś wariatką! To zwyczajna, najzwyczajniejsza kobieta o dobrym, przepełnionym wielkim przywiązaniem do natury sercu.
No, może nie była tak zwyczajna jak wszystkie staruszki we wsi. Miała swoja małą tajemnicę – w wielkim, drewnianym, przykrytym własnoręcznie haftowaną serwetą kufrze Chaja przechowywała kryształową wagę. Niezwykła była
to rzecz! Każdego dnia wieczorem kobiecina wyjmowała z trudem ciężki przedmiot, starannie go wycierała, polerowała, by lśnił blaskiem białego kryształu.
Potem na jednej z szal układała powoli świeżutki pąk róży, drugą pozostawiając
pustą. Następnie wychodziła do ogrodu, aby stanąć pod krzakiem przy studni,
gdzie zawsze, niezmiennie wypowiadała te same słowa:
Czarna różyczko! zerwę cię,
na piersi przypnę sennej
serce się budzi – cóż to? ma dłoń
chwyta za kwiat kamienny!
Odchodzę smutna – w tej chwili znów
z kamienia kwiat wykwita;
wracam – i znowu moja dłoń
za zimny kamień chwyta.1
Schyliwszy siwą głowę, wracała powoli do izby, siadała przy stole, na ławie
i długo, uważnie przyglądała się swojej wadze. Na co czekała? Czego wypatrywała? Tego nikt nigdy się nie domyślał.
1
Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Czarna róża
10
฀ ฀
Z pierwszym brzaskiem ruch we wsi rozpoczynał się na dobre. Otwierały
się drzwi wszystkich chat, z których wychodzili boso gospodarze i gospodynie,
otwierano chlewiki, wybiegały z krzykiem radości stada bydła. Skrzypiały żurawie przy studniach. Mężczyźni wypędzali gęsi gęgające na pastwisko za wioskę. Widać było, że prawie w każdej chacie posiadano liczne stada gęsi, kaczek,
nierogacizny, owiec i pięknego bydełka. Pomiędzy chatami wyróżniał się jeden
dom nieco większy od innych, biały, jakby świetlisty, otoczony brzozami. Gdzieniegdzie widniały kolorowe grządki pełne różnorodnych kwiatów. Za domem zaś
rozciągał się sad. Co dzień też, o wschodzie słońca, na ganku tego domu pojawiał
się gospodarz. Poważny, wąsaty przysiadał na pierwszym schodku i zażywał tabaki ze srebrzystej tabakiery i kichał tak potężnie, że aż wróble z okolicznych
strzech pierzchały w konopie.
Pewnego dnia, rankiem, gdy Chaja radowała się ciepłem słońca, śpiewem ptaków i wonią kwiatów, nagle u jej stóp upadło maleńkie, zielone, okrągłe ziarenko. Podnosząc je, by je otulić ciepłem dłoni, usłyszała cichutki głosik:
– Jestem ziarenkiem grochu poszukującym swego miejsca w świecie. Czy
już je znalazłem?
– Kochane ziarenko, jeśli tylko zechcesz, możesz zostać ze mną! Zrobię ci
domek w pobliżu słoneczników. Lubisz słoneczniki?
– Ach, są przepiękne! Chętnie zamieszkam pośród nich!
Staruszka przygotowała więc glinianą donicę, starannie wybrała świeżą ziemię, umościła w niej ziarenko i ustawiła naczynie w cieniu słoneczników.
Tego wieczora zdarzyło się coś niesłychanego. Szale wagi zaczęły się niepokojąco obracać, sama zaś waga zmieniła kolor na purpurowo – czarny. Tylko Chaja wiedziała, co to może oznaczać... Jej twarz wypełniła się smutkiem... Wyszła
przed dom na swą ławeczkę (sprawdzając po drodze, jak się ma jej nowy gość),
usiadła, przymknęła oczy i głęboko się zamyśliła. Spędziła tak całą noc, pogrążona w melancholii.
Nazajutrz udała się do dworu. Już na schodach, przy wejściu, spotkała gospodarza.
– Aronie, jak miewa się dziś twoja małżonka? – spytała Chaja ze spokojem,
a brzozy zdawały się wraz z nią oczekiwać odpowiedzi.
– Płakała całą noc, babuleńko – powiedział smutno Aron. – Wczorajszego
wieczora na świat przyszedł nasz długo oczekiwany syn.
Z tonu gospodarza nietrudno było domyślić się reszty. Myśli staruszki niezmiennie były taki same. „Przeczuwałam, że tak się stało. Wiem jednak, że ich
los w niedługim czasie się odmieni.”
11
Drogi i dobry Aronie, przekaż Miriam, że wkrótce ją odwiedzę. Niech nie traci nadziei na spełnienie marzeń o ukochanym potomku.
To rzekłszy, odeszła w stronę wsi.
฀ ฀
Lato dobiegało końca... Słońce grzało nieco słabiej. Coraz częściej na niebie
pojawiały się szare chmury. Coraz częściej padały deszcze. Liście powoli opadały z drzew. Ziemia przygotowywała się do zimowego snu.
฀ ฀
Zasypaną śniegiem wiejską drogą wytrwale szła kobieta. Nie przeszkadzały jej śnieżyca ani zawierucha. Ubrana w zimowy kożuch, odcięty w talii, mocno
dopasowany górą, rozszerzany dołem, z wykładanym na ramiona kołnierzem, lamowanymi paskami czarnej skóry kieszeniami i naszytymi w pasie czerwonymi
muchami2, Chaja była nie do poznania. Tylko jej dobrotliwy wzrok i delikatny
uśmiech na twarzy zdradzały misję, z jaką zmierzała ku dworowi.
Radośniejszego przyjęcia nikt by się nie spodziewał. Ugoszczono ją jak wielką panią! Ciastem i herbatą, nawet lampką czerwonego, francuskiego wina do
wystawnej kolacji.
Gdy czas wizyty mijał, Chaja udała się z Miriam do osobnej izby. Stanęła
w półmroku przy oknie i wyciągając do młodej kobiety rękę, rzekła:
– Oto twoje marzenie ziściło się.
Zaskoczona Miriam ujrzała pośrodku pomarszczonej dłoni staruszki maleńki, rozchylający się nieśmiało strączek. Z jego wnętrza wychylała się piegowata
buźka zielonookiej, złotowłosej dziewczynki.
– Nazywam się Calineczka. Przyszłam na świat jako mały, zielony groszek.
Moi pyszałkowaci bracia podążyli w nieznane, kłócąc się o to, który z nich zajdzie najdalej. Mnie lekki wiaterek przywiódł do ogrodu dobrej staruszki, która
zaopiekowała się mną, otoczyła ciepłem i miłością. Co dzień opowiadała mi o nieszczęśliwej kobiecie, której zmarło długo oczekiwane dzieciątko. Co dzień płakałam rozżalona jej losem. Łzy uczyniły mnie małą dziewczynką o oczach zielonych
jak groszek, włosach złocistych jak słoneczniki i sercu czystym jak łza. Pragnę,
byś pokochała mnie, jak ja kocham ciebie.
2
Opisany strój zimowy jest strojem charakterystycznym dla kobiet i mężczyzn na
Podlasiu.
12
Słowa dziewczynki wzruszyły Miriam. Jej serce natychmiast zapragnęło pokochać tę maleńką, cudowną istotkę. Przygarnęła ją mocno do siebie i roześmiała się ze szczęścia. Wtem, tuż obok, usłyszała cichy głos:
Czerwona różyczko! zerwę cię,
na piersi przypnę sennej –
serce się budzi – cóż to? ma dłoń
pełna jest miłości cennej!
Idę radosna – w tej chwili znów
w sercu mym kwiat wykwita;
patrzę – i znowu moja dłoń
czyjś smutek w radość zamyka!
Rozejrzała się wokoło, lecz nikogo już przy niej nie było. Na parapecie okiennym leżała jedynie świeża, rozwinięta, pachnąca róża...
Praca napisana pod kierunkiem Katarzyny Doroty Zawojskiej-Dominiak
13
Martyna Urbańska
Praca otrzymała III nagrodę w konkursie.
Jak w niebie
Mały Andersen dotyka świat bosymi nóżkami.
Oj, jak tu zimno i źle!
Płacze.
Gdzie jesteś babciu kochana? – woła.
Gdzie???
Pewnego dnia...
barwnymi ogrodami
zakwita inny świat.
Maciupeńkie istotki, delikatne jak puch księżniczki,
samotne zwierzątka
i ludzie –
różni jak wszędzie.
Karnawałowy korowód
dziwnych sworzeń
oderwał smutek
od posadzki rzeczywistości.
Kominem,
na łabędzich skrzydłach
poleciał mały chłopiec
przez jurajską krainę,
przez Wartę,
przez góry i morza, hen...
Po długiej wędrówce
osiadł na zawsze
w krainie szczęścia – w baśni.
Praca napisana pod kierunkiem Ewy Chyry
14
Wojciech Dańczak
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Szachrajstwo
Dawno, dawno temu, 200 lat a może i więcej, na mazowszańskiej wsi, w niewielkim domku u podnóża starej wierzby mieszkało małżeństwo z dwojgiem dzieci. Był tam i pies, i kot, i kury, i stodoła była, i byli też sąsiedzi. Gospodarzom dobrze się powodziło, wszyscy wokół zazdrościli im i domu, i stodoły, i psa, i krowy
dającej najlepsze mleko w okolicy. Pewnego dnia, gdy nastał świt, gospodarz jak
co dzień wstał, by oporządzić zagrodę: nakarmił kury, posprzątał w stodole, żona
gospodarza pieliła w ogródku, dzieci w domu zamiatały izbę. Nagle, jak nie zerwał się wicher, jak nie zerwało drewnianego dachu ze stodoły, jak nie wywróciło
psu budy i oskubało wszystkich kur z pierza! Takie dziwy zaczęły się dziać! Wszyscy zbiegli się do domu, który wyglądał teraz jakby przeszedł przez niego wicher.
Siedli przy połamanym stole, gospodyni jęła zawodzić i rwać włosy z głowy,
dzieci chwyciły mamine kolana i wyły wniebogłosy, pies schował się z koniem
pod zwaloną oborą. Nagle na stole jak nie zakręciło, jak nie zabulgotało i pojawiły się na nim dziwne stwory jakieś, chochliki były to! One na złość gospodarzowi wszystko obróciły w ruinę. Stwory te złośliwe żywiły się bowiem nieszczęściem i smutkiem ludzi. Gospodyni tylko zaszlochała:
!Nie da się tego szachrajstwa z domu wypędzić! Nikt sposobu nie zna!
Tylko sąsiedzi byli zadowoleni, stali w oknie i chichotali z zadowolenia!
A to dobrze im tak, nie ma już solidnej zagrody, a krowa już pewnie nigdy mleka im nie da!
I płakali tak gospodarz z rodziną aż do niedzieli, kiedy gospodyni pierogi ulepiła. Jak szachraje na nie się nie rzuciły! Wtedy gospodarz szybko cap! Przykrył
miskę pokrywką i wybiegł z domu, biegł przez lasy, pola, rzeki, aż dobiegł do wielkiej przepaści !Stąd nigdy drogi powrotnej nie znajdą! – i wrzucił misę w otchłań.
Nie minęły dwa dni, gospodarz z gospodynią, jak nie wzięli się do pracy,
wszystko tylko furczało, w okamgnieniu naprawili płot, pokryli dachy, posprzątali bałagan. Sąsiadom tylko miny zrzedły ze złości jak rankiem zobaczyli, że
u sąsiadów na powrót dobrobyt.
Ale chochliki nie chciały dać za wygraną, dobrze im było u gospodarza: gospodyni dobre pierogi lepiła, dzieci się fajnie straszyło, kury ganiało, a to i zachciało im się wracać. Wspinały się na wierzby, biegły przez łąki, aż znowu dotarły do
15
gospodarza! I w mig zniszczyły wszystko, co udało się odbudować. Nic, tylko gospodarz znów załamał ręce, gospodyni zaczęła zawodzić, a dzieci kryć się pod maminą spódnicą. A złośniki rozgościły się jak u siebie, wyjadły cały chleb i smalec
tak, że nikt zjeść nic nie zdążył przed złośnikami. A Boże Narodzenie się zbliżało, kapustę trzeba było gotować, mak mielić. Nic się przy chochlikach nie mogło uchować! Sąsiedzi znów nie posiadali się z radości! I tak mieszkał gospodarz
z gospodynią, dziećmi, kurami oskubanymi z piór przez złośniki, koniem, któremu wyrwały całą już piękną grzywę i krową, co ze strachu chowała się przed
wszystkimi u kur w kurniku! Takie to było nieszczęście! Gospodarz biadał:
!Już nic, niosłem je przez lasy, łąki, pola, w przepaść wrzuciłem, a i tak szachraje wróciły, nic, tylko płakać nam pozostało!
Kiwnął na gospodynię, by ta mu miodu przyniosła, aby tym mógł swoje smutki ukoić. Odpieczętował ostatnią butlę, której nie stłukły jeszcze złośniki, oparł
się o stół i smutno zaśpiewał. Zwabione dziwnymi dźwiękami chochliki wyłoniły się ze swojej kryjówki i ciekawe podeszły do gospodarza.
!A co tam takiego dobrego, że ci tak humor poprawiło? – zapytał jeden.
!A miód piję, jedyną moją pociechę! Kiedy tylko złośniki to usłyszały, ucieszyły się, że jeszcze raz gospodarzowi na złość mogą zrobić, bo w domu już nic do
popsucia nie zostało ani żadna kura do oskubania. Zakręciły się i wraz opróżniły
całą butlę. Leżały teraz na dnie i bulgotały z radości. Gospodarz w jednej sekundzie wykorzystał okazję, chwycił butlę, korek i biegł tak daleko, i tak szybko jak
tylko nogi go niosły, za pola, lasy, aż dobiegł do rzeki zwanej Bzurą, i tam wrzucił
butelkę z niemiłą zawartością. Uradowany wrócił do domu, pewien już, że nigdy
z nieczystymi stworzeniami kontaktu mieć nie będzie. Zaraz zaczęli odbudowywać i dom, i stodołę, i oborę. A szachrajstwo w butelce tak głowy bolały, że hej!
Tylko sąsiedzi byli niezadowoleni, że u sąsiadów znowu dostatek. Zaraz zaczęli myśleć, jakby tu znów sprowadzić chochliki do gospodarza. Sąsiadka zaraz wysłała męża, by ten odnalazł stwory i sprowadził je na powrót do sąsiadów.
I biegł sąsiad dniem i nocą, aż dobiegł do Bzury i znalazł zamkniętą butelkę, która utknęła między kamieniami. Uradowany porwał ją w ręce i wrócił z nią do
domu. Tam z żoną odpieczętowali ją i powiedzieli:
!Wolni jesteście, wracajcie do sąsiada, u niego znowu dobrobyt nastał!
Na to szachrajstwo pokręciło głowami:
!Nie, my tam nie wrócimy, u sąsiada taki napój straszny, my wolim u was zostać!
I zerwał się wicher, i wiatr straszny, i dach sąsiadów w stos desek się obrócił,
kurom wszystkie pióra wyrwało, a psu budę wywróciło. Takie to było szachrajstwo!
Praca napisana pod kierunkiem Marleny Lipińskiej
16
Marta Domańska
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Zupa z ziarenek konopi
!Jakiż wspaniały był wczoraj obiad! – mówiła pewna stara, domowa mysz
do drugiej myszy, która nie była na tę ucztę zaproszona. – Siedziałam na dwudziestym pierwszym miejscu od starego mysiego króla, a to chyba niemało! Podano doskonałe potrawy: spleśniały chleb, skórkę od słoniny i kiełbasę, a potem
na nowo wszystko od początku. Było to tak, jakbyśmy dostawali dwa obiady. Na
stole nie pozostało nic prócz ziarenek konopi, które zostały po uczcie zaprzyjaźnionych wróbli. Zaczęła się więc toczyć rozmowa o zupie, którą można z takich
ziarenek przyrządzić. Wszyscy słyszeli, że taka podobno istnieje, ale nikt jej nigdy nie kosztował, a tym bardziej nie wiedział, jak się ją przyrządza. Wzniesiono toast za wynalazcę takiej zupy i żartowano, że zasługuje on na godność prezesa ubogich. Mysi król zapowiedział, że ta spośród młodych myszy, która przyrządzi najsmaczniejszą zupę z ziarenek konopi, zostanie jego żoną. Wyznaczył
kandydatkom miesiąc do namysłu.
!Ale jak się przyrządza taką zupę? – zapytała druga mysz.
!No właśnie, jak się ją przyrządza? – powtórzyła stara, domowa mysz.
To pytanie zadawały sobie teraz wszystkie myszki. Każda chciała zostać królową, ale żadna nie miała ochoty pójść w daleki świat, by nauczyć się gotowania,
choć bez tego nie sposób się obejść! Znalazły się tylko dwie odważne, które zdobyły się na podróż. Każda zabrała ze sobą ziarenko konopi, żeby nie zapomnieć
o celu podróży. Powróciły dopiero po całym miesiącu.
Mysi król był bardzo ciekawy efektów wyprawy i zaprosił na dwór wszystkie myszy, by były świadkami rozstrzygnięcia pojedynku. Co widziała i czego się
nauczyła w podróży pierwsza myszka? Posłuchajmy:
!Podróż rozpoczęłam od rejsu morskiego – opowiadała. – Wsiadłam na statek i popłynęłam daleko. Kucharz okrętowy umiał dobrze gotować, lecz niestety nie znał przepisu na zupę z ziarenek konopi. Gdy statek dopłynął do brzegu, wyruszyłam do lasu sosnowego, aby zapytać miejscowych zwierząt o sposób
sporządzenia zupy z ziaren konopi. Nagle wpadłam na gromadkę elfów. Kilkoro
z nich podeszło do mnie i zaczęło wskazywać paluszkami na moje ziarenko. Jeden podszedł i zapytał:
!Czy nie mogłabyś dać nam tego ziarenka?
17
Odparłam, że nie.
!A pożyczyć? – pytał dalej elf.
!Pożyczyć tak, ale tylko pod warunkiem, że je dostanę jutro z powrotem – odpowiedziałam. Elf się zgodził. Rankiem ziarenko znowu było w moim posiadaniu.
!Pomogłaś nam bardzo, kochana myszko. Twoje twarde i małe ziarenko potrzebne nam było, aby sprawdzić prawdomówność kandydatki na przyszłą królową elfów. Co możemy dla ciebie w podziękowaniu zrobić? – zapytał elf.
Opowiedziałam mu o zupie z ziarenek konopi. Wtedy elfy wspólnymi siłami
zaczarowały moje ziarenko, aby gdy tylko dotknie ono ziemi, wyrastały z niego konopne pędy. Ponadto, jeżeli zacznie się nimi potrząsać, wydadzą dźwięki
słyszane zwykle podczas gotowania w kuchni – skończyła myszka. – A oto mała
prezentacja.
I położyła ziarnko na ziemi. Natychmiast wyrosły z niego pędy, a kiedy myszka zaczęła nimi potrząsać, wszystkim wydawało się, że są w kuchni. Słychać było
odgłosy garnków stawianych na piecyku i bulgotanie gotowanych potraw.
!Oto wiedza, którą zdobyłam. – myszka skłoniła się i odeszła na bok.
!To było coś, ale dalej nie mamy zupy z ziarenek konopi! – wykrzyknął król,
zachwycony i rozczarowany jednocześnie. – A co widziała i czego się nauczyła
w podróży druga kandydatka? Zapraszamy!
!Wyruszyłam starymi, mysimi tunelami – zaczęła swą opowieść szara bohaterka. Szłam bardzo długo, aż w końcu znalazłam się w zupełnie innym świecie. Wszystko pokrywał śnieg, a nad domami wznosiły się dziwne wieże z kręcącymi się kołami. Było też wiele kominów, z których unosił się szary dym. Weszłam do kuchni jednego z najbliższych domów i zobaczyłam na ziemi kilka ziarenek, takich samych jak moje.
Wspięłam się więc wyżej i zobaczyłam, że gospodyni miesza w garnku zupę
koloru kremowego, która wydzielała tak piękny zapach, że aż ślinka leciała mi
z pyszczka. Gospodyni wyszła z kuchni, a ja poszłam za nią.
Znalazłam się w obszernej izbie. W kącie stała choinka, na której było zawieszonych mnóstwo dziwnych, błyszczących, barwnych przedmiotów. Drzewko mieniło się kolorami wielu pięknych, świecących się lampek. Na środku pomieszczenia stał wielki, odświętnie przybrany stół.
Zanim ludzie zaczęli jeść, gospodarz odmówił modlitwę dziękczynną. Następnie każdy wziął do ręki jakiś dziwny, biały wafelek – jak się później dowiedziałam, był to opłatek – i zaczęto składać sobie życzenia, łamiąc się nim.
Poszłam do norki myszki domowniczki, która powiedziała mi, że ta zupa
w garnku to stara wigilijna potrawa zrobiona z ziarenek konopi. Ucieszyłam się
18
i poprosiłam ją, aby zdradziła mi przepis na to danie. Mysz domowa się zgodziła.
W końcu to była Wigilia – czas spełniania życzeń. Nazajutrz dostałam mój upragniony przepis. Myszka Ślązaczka powiedziała mi tak:
!Mocie tu recepta na sztyry wyinksze, wzglyndnie szejść myńszych talerzów
siymieniotki. Wyźcie: 30 deka kónopnygo symiynia, 1 1/2 litra mlyka, a jeszcze 1/2
do zaklypki, 3 łeżki mónki pszynnyj, 2-3 łeżki cukru, 1 połno łeżka masła, 1 płasko łeżka soli i trocha wody.
Siymie kónopne mocie łopukać na cedzitku, wciepnóńć do gorka, zaloć wranóm wodóm i warzyć na łogniu. Ziorka majóm wtynczos zaczónć pukać, a ze poj
środka wylezóm biołe kónski. Bydzie to znak, coby wyloć ta woda, a ziorka myńszymi kupkami wyciskać płaskóm drewniannóm pałkóm. Każdo czyńść łozgnieciónych kónopi zalywać łociupinom wranyj wody, a wypłukane we tyn sposób mlyko dować przcedzóne bez cedzitko ściyrkóm, do gorka. Mlyczko kónopne, kerego mocie mieć kole trzi ćwierci litra, wloć do mlyka, porzónd miyszać łode dna,
a chned zawarzyć. Wrawo zupa posolić a pocukrować do smaku. Zagynścić zaklypkóm ze pół litra mlyka a trzech łeżek mónki, kiero to zaklypka nojlepiyj loć
do wrawyj zupy bez cedzitko, coby nie boło kluzek.
Wszystkie myszy zaczęły wiwatować na cześć dzielnej zdobywczyni przepisu. Król ożenił się z nią, a zupa z ziarenek konopi była głównym daniem na ich
uczcie weselnej. Młoda para i cały mysi naród żyli długo i szczęśliwie.
Praca napisana pod kierunkiem Magdaleny Toczek
Oliwia Ferens
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Serce Kamienia
!Ojejku! Jak można tak żyć? To jest nie do zniesienia! – płaczliwym głosem
pytało „coś”, co wyglądało dosyć dziwacznie, ale jak się lepiej przyjrzeć, to podobne było do drzewa. Tak. To było Nibydrzewo rosnące na przepięknej Wyspie
Bolko w Opolu.
!Już dłużej nie zniosę tego cierpienia!
!Kamieniu, proszę przenieś się gdzieś indziej, bo mnie uwierasz! Cisza.
19
!Słyszysz, kamieniu? Gnieciesz mnie i moje korzenie! Nie potrafię odpoczywać! Słyszysz? Czy ty nie masz serca i sumienia, żeby tak dokuczać innym?
!No świetnie, do tego jesteś nietowarzyski, niekulturalny i głuchy. Głazie,
mówię do ciebie! Znowu odpowiedziała cisza.
Nibydrzewo zaczęło się wiercić w poszukiwaniu dogodnej pozycji, złe i wielce oburzone zachowaniem kolegi. Że też przyszło mi dzielić los z tak zimnym,
bezdusznym twardzielem – rozmyślało Nibydrzewo.
Nagle spadły wielkie krople deszczu, wyrywając drzewo z ponurych rozważań. Wiatr zaczął hulać w gałęziach, robiąc spustoszenie wśród liści, mieniących
się kolorami późnej jesieni. Padało i wiało przeraźliwie.
Niespodziewanie ścisnął silny mróz, a świat pokrył się białym puchem, ukazując postać Wielkiej Śnieżycy.
Zjawiskowa Piękność zatrzymała się koło Nibydrzewa, wpatrując się swoimi
śnieżynkowymi oczami w leżący u korzeni kamień.
Mijały godziny, dni, a Śnieżyca stała i stała, i tylko jej triumfujący uśmiech
zdawał się być z dnia na dzień radośniejszy.
Pewnego dnia jednak coś rozzłościło Ładną Panią. Uśmiech przerodził się
w okrutny grymas. Postać zdawała się kurczyć coraz bardziej i bardziej, aż zniknęła całkowicie, a wszystko za sprawą gorącego słońca, którego promyki zacałowały wszechobecną zimę.
Wszystko budziło się z zimowego letargu. Nawet kamień ruszył z posad, niesiony przez topniejący lód w okolice rzeki Odry, żeby spocząć na jej dnie, nie wadząc już nikomu.
Nibydrzewo uwolnione od kamiennego ucisku z radością trysnęło zielenią
i pozwoliło niebiesko-żółtym ptaszkom uwić gniazdka. Kiedy ptaszki ulokowały
się wygodnie w rozczochranej czuprynie swego gospodarza, drzewo zatopiło się
w rozmyślaniach o uciążliwym współtowarzyszu kamieniu.
!Gdzież to się podziewasz mój miły? Pewnie znowu komuś dokuczasz? Ale
ja cieszę się, że słońce stopiło i twoje serce, i że wreszcie uwolniłeś mnie od siebie. Mam nadzieję, iż znalazłeś swoje wygodne miejsce i już nikomu nie będziesz
zawadzał. I proszę – nie zamieniaj więcej serca w twardy głaz – inni też chcą żyć.
Praca napisana pod kierunkiem Jolanty Krupy
20
Magdalena Głogowska
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Kompas
Czy wiecie, jak wygląda życie małej księżniczki? Większość z was zapewne
uważa, że córka książęcej pary jest wesoła, beztroska i nie ma żadnych obowiązków. Myślicie, że ma ona wszystko, czego zapragnie i dzięki temu ma wielu przyjaciół? Może w niektórych przypadkach to prawda, ale tym razem było inaczej,
przynajmniej na początku mojej opowieści.
W pewnym zamku, w miejscowości Janowiec mieszkała księżniczka o imieniu Józefina. Miała 8 lat. Jej zamek otoczony był fosą, a bramy strzegli nadworni rycerze. Ze ścian spoglądały na nią portrety przodków książęcej rodziny.
Księżniczka całymi dniami siedziała w swojej komnacie. Bawiła się tam lalkami oraz misiami, grała w piłkę i skakała na skakance. Nie miała jednak przyjaciółki, a samotne zabawy szybko ją nudziły.
Pewnego razu księżniczka bawiła się w ogrodzie, gdy niespodziewanie usłyszała wołanie. Podbiegła do starej furtki porośniętej pnączem chińskiej róży rośliny o wielkich, ciemnoróżowych kwiatach. Jej liście były tak duże jak ludzka
dłoń, a łodygi kurczowo trzymały się zardzewiałej furtki. Królewna ujrzała dziewczynkę ubraną w prostą sukienkę w kwiatki. W ręce trzymała gałgankową lalkę. Dziewczynka w odróżnieniu od księżniczki była wesoła i szybko zaskarbiała
sobie przyjaźń. Podeszła do furtki i powiedziała:
!Słyszałam, że masz piękne lalki. Tata mi opowiadał. On jest służącym
w twoim zamku.
!Tak, ale już mi się znudziły. Jak masz na imię?
!Greta. A ty jesteś Józia, o ile dobrze pamiętam?
Księżniczka bardzo się zdziwiła. Miała smutne życie, które spędzała na uroczystościach. Była księżniczką Józefiną, która miała wkrótce zostać księżną.
Nikt nie widział w niej małej dziewczynki i nie zwracał się do niej w ten sposób.
Nowa znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń. Dziewczynki całymi dniami bawiły się w lesie i na łąkach. Czasami Greta zabierała księżniczkę w nieznane miejsca. Okazało się, że Józefina nigdy nie była na pobliskiej plaży przy Wiśle.
Był to bardzo urokliwy zakątek. Dziewczynki bawiły się lalkami, co sprawiało im
ogromną przyjemność. Przebywając w pobliżu rzeki, zaznajomiły się z rybakami. Gdy były w lesie, poznały babcię Grety – chorą, ale miłą staruszkę. Była ona
21
wróżbiarką i zielarką. Jej chatkę przepełniał zapach mięty i melisy. Miała również czarnego jak węgiel kruka – Eustachego, który wielokrotnie bywał nawet
u samego diabła i potrafił mówić. Księżniczka pod wpływem ciepłego serca Grety bardzo się zmieniła. Często zastępowała służbę w jej obowiązkach. Niejednokrotnie dawała biednym ludziom jedzenie, a dzieciom z ubogich rodzin swoje zabawki. Starała się być pomocna i wkrótce wszyscy opowiadali o jej wielkim sercu.
Pewnego dnia Józia i Greta poszły na plażę. Zachodzące słońce oświetlało
wdzierające się do wody piaszczyste łachy. Dziewczynki bawiły się nową skakanką Grety, gdy nieoczekiwanie niebo pociemniało i zaczął wiać silny wiatr. Józefina patrzyła w stronę rzeki i nagle stało się z nią coś dziwnego. Bez słowa pożegnania wróciła do zamku. Nie chciała z nikim rozmawiać, stała się zła i samolubna. Greta nie rozumiała zachowania swojej przyjaciółki, która od tej chwili nie chciała jej widzieć. Po kilku dniach księżniczka znikła i nikt nie wiedział,
co się z nią stało.
Rozpoczęły się poszukiwania. Greta płakała po utracie przyjaciółki. W końcu wszyscy stracili nadzieję. Wszyscy, ale nie jej jedyna przyjaciółka. Greta tęskniła za Józią i bardzo się o nią bała. Podejrzewała, że to, co się stało, było wynikiem działania jakiejś magicznej siły. Któregoś dnia wybrała się do babci – wróżbiarki. Staruszka z uwagą wysłuchała całej historii i poprosiła Eustachego, aby
dowiedział się, co mogło spowodować zmianę w zachowaniu Józefiny. Kruk wrócił dopiero następnego ranka i powiedział:
!Kra! Diabeł rozbił czarodziejskie lustro. Odłamek mógł wpaść Józefinie
w serce i zmienił je w kawałek lodu. To tłumaczyłoby jej zachowanie.
!No to wszystko jasne! – wykrzyknęła zielarka.
!Jak mam jej pomóc? – dziewczynka nagle przestała płakać i z ożywieniem
przyłączyła się do rozmowy.
!Kieruj się sercem – powiedziała ze spokojem wróżbiarka.
!Serce ma być moim kompasem? – zdziwiła się Greta.
!Masz wielu przyjaciół, oni ci pomogą – powiedziała staruszka.
Następnego ranka Greta opuściła domek babci. Skierowała się w stronę Wisły. „Wiem, że ta podróż będzie niebezpieczna, ale czuję, że mi się uda. Mam nadzieję, że babcia miała rację” – myślała dziewczynka, gdy nagle z zadumy wyrwał ją gwizd szarego ptaszka. Był to słowik, przyjaciel Józi. Zdziwił się, widząc
Gretę idącą samotnie leśną ścieżyną. Dziewczynka, która widywała zwierzę codziennie, znała jego mądrość. Opowiedziała mu historię tak dziwnie przerwanej znajomości.
!Czy widziałeś Józię ? – spytała Greta z nadzieją w głosie.
22
!Szła tędy rano, ale nawet się ze mną nie przywitała. Poszła w kierunku Wisły.
Pamiętam, jaka była dla mnie dobra, kiedy zimą karmiła mnie okruchami francuskich ciast. Teraz jest jesień, jestem już głodny. Myślałem, że mnie nakarmi, ale ona...
Greta poczęstowała ptaka chlebem i ruszyła w dalszą podróż. Gdy dotarła nad
rzekę, słońce było już wysoko na niebie, więc rybacy wracali z nocnych połowów.
!Poszukuję księżniczki Józefiny. Czy moglibyście mi pomóc i przeprawić
mnie na drugi brzeg? – spytała Greta.
!Oczywiście. Pamiętam, jak kiedyś księżniczka zajęła się moją córeczką, gdy
żona moja w gorączce leżała w łóżku, a ja musiałem wypłynąć na połów wspominał najstarszy rybak. Inaczej nie miałbym za co kupić lekarstw ani jedzenia.
Wsiadaj na mój kuter – zawołał i gdy Greta weszła na statek, odbił od brzegu.
Chwilę później dziewczynka była już po drugiej stronie rzeki. Podziękowała brodatemu rybakowi i wyruszyła w dalszą drogę. Szła przez lasy, łąki, sady
i pola. Była niedziela, więc po drodze spotykała wielu ludzi ubranych w tradycyjne, ludowe stroje. Nosili oni lniane, białe koszule, wąskie spodnie i słomiane
kapelusze. Na ich stopach widać było buty z cholewami. Koszule przepasali skórzanymi pasami bogato zdobionymi wielobarwnymi paciorkami. Idące do kościoła kobiety ubrane były w szerokie, drobno marszczone, długie spódnice u dołu
obszyte wstążkami. Ich głowy zdobiły wianki ze sztucznych kwiatów, a fartuszki i gorsety miały bardzo kontrastowe barwy. Greta opowiedziała im historię zaginięcia Józefiny, która bardzo je zasmuciła.
!Pamiętam, jak dwa lata temu, po pożarze naszej wsi, księżniczka dała nam
schronienie w zamkowych zabudowaniach – powiedziała jedna z nich.
!Była naprawdę dobrą dziewczynką. Chętnie ci pomożemy. Jutro mój mąż
będzie jechał wozem do miasta i może cię zabrać ze sobą.
Następnego ranka Greta wsiadła na wóz i wyruszyła w dalszą podróż. W mieście na rynku było wielu handlarzy, gdyż był wtedy dzień targowy. Wśród tłumu
Greta dostrzegła przyjaciółkę. Wyglądała ona tak, jakby nie wiedziała, gdzie się
znajduje. Greta bardzo się ucieszyła widokiem księżniczki, a gdy Józefina ją ujrzała, padły sobie w objęcia. Były bardzo daleko od domu. W drodze powrotnej
opowiadały sobie o tym, co się ostatnio wydarzyło. Po drodze wstąpiły do domku wróżbiarki, która powitała ich bardzo serdecznie.
!Babciu, jak to się stało, że Józefina znowu jest taka jak dawniej? – spytała Greta.
!To bardzo proste. Magiczna siła diabelskiego lustra ustała, gdy ludzie
i zwierzęta powiedzieli tyle dobrego o Józefinie. Nie może mieć serca z lodu ktoś,
kto jest kochany przez innych i ma tak wiernego przyjaciela jak ty.
23
Dziewczynki uśmiechnęły się do siebie i pożegnały staruszkę. Rodzice księżniczki byli bardzo wdzięczni Grecie za uratowanie córki i pozwolili zamieszkać
jej wraz z rodzicami w zamku. Dziewczynki bardzo się ucieszyły i zostały nierozłącznymi przyjaciółkami do końca życia.
Praca napisana pod kierunkiem Anny Wieruszewskiej
Wojciech Król
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Wiatr
Była to zima – czas siarczystych mrozów i chłodu, kiedy cały świat pokryty jest bielutkim śniegiem. Wszędzie zupełna cisza. Tylko jeden zimowy wiatr
hulał sobie beztrosko po polach, łąkach i lasach. Ach, jakiż szczęśliwy był ten
wiatr. Wesołe swawole sprawiały mu ogromną radość. Podczas, gdy wszystko, co
żyło, szukało sobie kryjówki przed mrozem i z niecierpliwością czekało na nadejście wiosny, on wesoło harcował świetnie się bawiąc. Nagle, gdy przelatywał
nad rzeką Pilicą, usłyszał czyjś płacz. Rozejrzał się i ujrzał małe kaczątko tułające się po tafli wody. Było bardzo smutne. Wiatr postanowił dowiedzieć się, co
tak bardzo je martwi.
!Dlaczego jesteś takie smutne? – spytał.
!Jestem nieszczęśliwe, ponieważ wszyscy śmieją się ze mnie, bo jestem takie brzydkie – powiedziało rozpaczliwie kaczątko, a po chwili dodało – Na tym
świecie nikt nikogo nie szanuje. Wszyscy odwracają się ode mnie. Jestem nikim.
Nastała cisza. Po chwili wiatr rzekł:
!Rozumiem, jak bardzo jest ci przykro. Nikt nie może być szczęśliwy, gdy
jest wyśmiewany i poniżany. Jednak nie należy się przejmować tym, co mówią
inni. Zresztą, wygląd nie jest najważniejszy. Trzeba cieszyć się tym, co ma się
najcenniejszego – życiem.
Znów nastała chwila milczenia, po której kaczątko rzekło:
!Nigdy tak o tym nie myślałem. Dziękuję ci wietrze. Dzięki tobie nareszcie
rozumiem, co jest dla mnie najważniejsze. Nigdy ci tego nie zapomnę.
!Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekł wiatr i odleciał.
24
Leciał, leciał i leciał, aż w końcu dotarł do wielkiego lasu. Podziwiał wspaniałe
i wysokie drzewa, ale najbardziej zachwyciła go mała choinka. Wyglądała na bardzo zmartwioną, więc wiatr zechciał dowiedzieć się, co jest przyczyną jej smutku.
!Witaj, mała choinko. Wyglądasz na zmartwioną. Co się stało? – zapytał.
!Bardzo się boję. Ludzie chcą mnie ściąć i wywieźć z lasu. Już nigdy nie zobaczę swoich przyjaciół – żaliła się choinka.
!Ależ choinko! – zaczął wiatr – Życie jest piękne. Nie martw się tym, co będzie. Na to przyjdzie jeszcze czas. Ciesz się tym, co jest teraz.
Choinka zamyśliła się. Po dłuższej chwili rzekła:
!Masz rację, wietrze. Życie jest czymś naprawdę cudownym, dlatego trzeba
cieszyć się nim zawsze. Nareszcie to zrozumiałam. Dziękuję ci.
!Proszę bardzo – odparł wiatr i poleciał dalej.
Leciał przez długi czas. Postanowił rozejrzeć się w pobliskim miasteczku.
Przelatywał obok wielu domów, gdy nagle usłyszał nieszczęsne kwilenie. Wiatr
rozejrzał się uważnie dookoła i dostrzegł w oknie pewnego domu małego słowika
zamkniętego w klatce. Był to ten sam słowik, którego niegdyś wygnano z Chin.
Wiatrowi zrobiło się żal małego ptaszka, więc postanowił mu pomóc. Dmuchnął
najmocniej jak potrafił i w ten sposób otworzył drzwiczki klatki. Słowik był wolny. Przysiadł na gałęzi drzewa i rzekł:
!Dziękuję ci, wietrze. Uratowałeś mi życie. Ludzie, którzy mnie schwytali,
w ogóle o mnie nie dbali. Bardzo cierpiałem, ale dzięki tobie znów mogę cieszyć
się wolnością. Jestem ci wdzięczny.
Wiatr rzekł:
!Rozumiem, jak bardzo jest dla ciebie ważne życie na wolności. Nikt nie jest
szczęśliwy żyjąc w niewoli, jednak życiem należy cieszyć się zawsze i wszędzie,
choć nie jest to łatwe. Pamiętaj o tym, słowiku.
!Będę pamiętał – odrzekł słowik.
Wiatr pożegnał się ze słowikiem i odleciał. Pomyślał raz jeszcze o wszystkich,
którym pomógł zrozumieć, jak cennym skarbem jest życie. Myśl o tym przepełniła go ogromną radością i szczęściem.
Życiem trzeba cieszyć się póki to tylko możliwe. Cieszyć się każdą jego chwilą. Dobrą i złą. Bo życie to przecież najcenniejszy skarb
Praca napisana pod kierunkiem Małgorzaty Gil
25
Katarzyna Prokopczyk
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Bliźnięta o jednym imieniu
Dawno, dawno temu, zanim Romulus i Remus założyli Rzym i nim zbudowano piramidy w Egipcie, w małej wiosce nieopodal połączenia Radomki z Wisłą mieszkało zamożne małżeństwo. Byli to ludzie chytrzy i surowi, których nie
obchodziła niedola sąsiadów.
Pewnego ranka można pani urodziła bliźnięta, ale nie kochała ich jak każda
matka. Nawet nie miała ochoty wybrać im pięknych imion tylko obu chłopcom
nadała to samo imię – Ole. Od wyrzucenia dzieci powstrzymywała ją tylko myśl,
że w przyszłości chłopcy będą jej służyli, nie oczekując w zamian zapłaty. Kobieta zaniosła więc potomstwo do stajni i kazała stajennej się nim zająć. Dziewczyna, bojąc się kary, wypełniła polecenie.
Gdy chłopcy nieco podrośli, służebna nauczyła ich czytać i pisać. Okazało
się, że jeden z braci ma bardzo bujną wyobraźnię i lubi wymyślać niestworzone
historie. Drugi pragnął iść w jego ślady, ale kiedy wymyślił tylko dwie opowieści, piękną i straszną, zrezygnował. Kobieta dbała również o wygląd rodzeństwa
i na wszystkie święta kazała im ubierać się w ozdobny regionalny strój, do którego należały: pasiaste, kolorowe spodnie, białą koszulą, długie, czarny kaftan
z czerwonym haftem, czarne, wysokie buty, pasiasty, różnobarwny pas i kapelusz.
Beztroska dzieci nie trwała jednak długo, bo gdy okrutna matka dowiedziała się, że są już wystarczająco duże, zabrała je z powrotem i zmuszała do katorżniczej pracy. Bracia nie skarżyli się jednak, ponieważ ich dawna opiekunka nauczyła ich wytrwałości i posłuszeństwa.
Pewnego razu, jak co rano szli po wodę na kąpiel dla swojej bezlitosnej matki. Nagle obok studni zauważyli złotą obręcz wysadzaną drogimi kamieniami.
!Może to jedna z bransoletek naszej matki? – zastanowił się jeden z chłopców.
!Pewnie masz rację – powiedział drugi – zanieśmy ją lepiej do domu.
!Ale czy nie zostaniemy posądzeni o kradzież?
!Nie wiem, może, ale mimo wszystko wolę zanieść ją właścicielce.
!Masz rację! Nasza kochana Anna uczyła nas, żebyśmy bez względu na konsekwencje zawsze postępowali honorowo.
Wiedzieli już, co zrobić, lecz gdy jedno z bliźniąt chciało podnieść drogocenny przedmiot, okazało się, że nie jest on bransoletą, lecz uchwytem od klapy, któ-
26
ra była wejściem do jakiegoś mrocznego korytarza. Ku zaskoczeniu dzieci niespodziewanie coś wciągnęło je do środka, gdzie panowała nieprzenikniona ciemność. Nie mogli nawet zobaczyć własnych bosych stóp. Nagle wszystko zalała jasność i spostrzegli, że są w dębowym pokoju rzęsiście oświetlonym przez ogień
wydobywający się z ceglanego kominka. Oprócz niego na przeciwległych ścianach znajdowały się drzwi.
Jedne były przepiękne. Miały kwiatowe zdobienia, elementy wykonane ze
złota, srebra i drogocennych kamieni oraz wielką, rzeźbioną, hebanową klamkę.
Drugie były brzydkie, wykonane z sękatego drewna. Na niestarannych rzeźbieniach znajdowała się gruba warstwa kurzu. Pająki sporządziły na nich firany
z pajęczyn, a same chowały się w licznych pęknięciach.
Ku przerażeniu chłopców z drzwi wyłoniły się twarze i przemówiły.
Pierwsze drzwi rzekły:
Otwórzcie mnie,
a znajdziecie
największy skarb
na całym świecie.
Złoto, srebro i klejnoty,
droższe są od wszelkiej cnoty.
Brzydsze szepnęły:
Bardzo ważna jest odwaga,
prawość, mądrość, sprawiedliwość.
Najważniejsza jednak miłość.
Gdy więc to mnie otworzycie
na skarb żaden nie spojrzycie,
bo droższe wam będzie pobratymca życie.
Nagle rodzeństwo zauważyło, że ogień tańczący w kominku zmienił się w jaśniejący kwiat, w którym stanęła maleńka postać i przemówiła:
Drzwi już wam opowiedziały,
co za nimi się ukryło.
Wy wybierzcie,
co wam sercu zawsze drogie było.
27
Bracia nie zastanawiali się długo. Otworzyli zniszczone drzwi, za którymi znaleźli marmurową komnatę. Znajdowała się w niej klatka z zamkniętym
w niej słowikiem oraz trzy klucze. Ptak sprawiał wrażenie jakby płakał i mówił przez łzy:
Otwórzcie mą klatkę, proszę,
wielkim, mosiężnym kluczem,
bo siedzę tu sam od stu lat
i polatać muszę.
Dzieci oczywiście chciały pomóc biednemu stworzeniu, lecz kiedy tylko dotknęły klucza, ten rozsypał się. W tej samej chwili klatka pękła. W komnacie pojawiły się kolorowe parasole oraz czarny koń, a ptak zaczął fruwać i zaśpiewać:
Dziękuję wam drogie dzieci,
żeście mnie uwolniły,
a teraz bardzo was proszę,
byście co wam powiem uczyniły.
!Ty, który masz bujną wyobraźnię i wymyślasz opowieści, które niejeden
człowiek mógłby czytać, póki mu tchu w piersiach nie zabraknie, weź te kolorowe parasole i opowiadaj dzieciom ich senne marzenia.
!Ty, który wymyśliłeś dwie opowieści, weź tego konia, byś mógł podróżować
i poszukiwać ludzi dobrych i złych, tych, którzy odbywają swoją ostatnią drogę,
aby opowiadać im te historie podczas ich podróży ku wieczności.
I tak bracia Ole Zmruż – oczko zaczęli pojawiać się w ludzkich snach.
Praca napisana pod kierunkiem Renaty Janikowskiej
28
Łukasz Pszonak
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Tabakiera Jakuba
„Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami...” – tak
się właśnie zaczynają baśnie. Ta jest jednak inna. Czasy nie tak odległe, a i miejsca bliskie.
Pewnego razu na urokliwą, kaszubską krainę, pełną błękitnych jezior, zielonych lasów i pagórków porośniętych jałowcami, przeniosła swoją siedzibę Królowa Śniegu. Jej zamek stanął w przeciągu jednej nocy na najwyższym wzniesieniu. Cały był zbudowany z wielkich lodowych brył. Wznosił się bardzo wysoko. Zdawało się, że sięga chmur.
U podnóża tej góry połyskiwały wody pięknego jeziora. Bogactwo ryb, jakie
skrywało w swej toni, pozwalało wyżywić się nie tylko rodzinie rybaka, którego
kryta strzechą chata stała nad samym brzegiem, ale również mieszkańcom pobliskiej wsi. Ludzie wiedli tam spokojne życie w odwiecznie powtarzanym rytmie.
Świtem, kiedy wody jeziora otulała jeszcze kołderka porannej mgły, rybak ze
swym synem Jakubem wypływali czółnem, by wyciągnąć zastawione wieczorem
sieci. W tym czasie ze wsi dobiegały odgłosy i nawoływania pastuszków, którzy
wypędzali krowy na pastwisko.
Po powrocie z połowu na rybaków czekał „frysztik”. Jakub najbardziej lubił świeżo upieczony chleb z leberką, a jego ojciec golce zalane mlekiem. Jeśli
połów był udany, to po śniadaniu Jakub wynosił z izby bazunę, wchodził na pobliski pagórek i dął w nią ze wszystkich sił. Głos trąby rozchodził się po okolicy, niesiony wodami jeziora. Słyszano go również we wsi i był to znak, że można przyjść po ryby.
W specjalnej wędzarni rybak wędził węgorze, a pozostałe ryby zawoził do
miasta i sprzedawał. Czasami jechała z nim również jego żona. Kupowała tam
sobie nici do haftowania. Zazwyczaj używała tylko siedmiu kolorów, nazywając
je po swojemu. Na przykład o żółtym mówiła – ten od łanów zbóż i piasku plaż,
o niebieskim – ten od jezior i nieba, a o zielonym – ten od drzew i łąk. Czasami
kupowała też nici złote. Potrzebne jej były do wyszywania pięknych wzorów na
czepcach. Na te ze złotym haftem stać jednak było tylko najbogatsze gburki. Do
chaty rybaka przychodziły okoliczne dziewczęta, by od jego żony uczyć się haftu. Szczególnie jedna była bardzo zdolna. Na imię miała Mareszka. Była siero-
29
tą, którą przygarnęła rodzina we wsi. Pomagała im za to w pracach gospodarskich. Była nie tylko zdolna, ale również bardzo ładna. Zauważył to Jakub, który jakoś częściej zaglądał do izby, gdy tylko dziewczyna przychodziła wyszywać.
Kiedyś odprowadzał ją do wsi. Na brzegu jeziora zobaczyli małe, czarne pisklątko. Wyglądało, jakby niedawno wykluło się z jajka. Choć długo szukali, nigdzie nie znaleźli jego rodziców.
!Biedny mały – rozżaliła się Mareszka. – Całkiem już sił nie ma. Musimy
mu pomóc, bo sam nie przeżyje – nalegała.
Zabrała więc pisklę do swoich gospodarzy i ostrożnie położyła przy gęsi, której właśnie wykluły się małe. Dziewczyna miała nadzieję, że zaopiekuje się ona
nim, tak samo troskliwie jak własnymi.
!Kiedy ja straciłam swoich rodziców, to czułam się jak to biedne pisklątko
– powiedziała do Jakuba, a na jej twarzy pojawił się smutek. – Przygarnęli mnie
wtedy dobrzy ludzie i teraz jestem szczęśliwa.
!Dobra z ciebie dziewczyna – powiedział Jakub. – Nie martw się już – uspokajał – jemu też się uda.
Mijały kolejne tygodnie. Nastała jesień i kiedy wszystkie polowe prace zostały zakończone, wieczorami mieszkańcy zbierali się kolejno w jakiejś chałupie.
Kobiety darły pióra na pierzyny albo przędły wełnę na kołowrotkach. Mężczyźni
woleli swoje dyskusje, przerywane co chwilę głośnym „chcenie le so zażec”. Wyciągali tabakiery i wciągali do nosa proszek, który robili z rośliny, którą nazywali „diobelsczim zelskem”. Czasem, któryś mniej wprawiony kichał, ale rzadko, bo mówiło się, że prawdziwy Kaszub po tabace nie kicha. Od niedawna Jakub też miał swoją tabakierę. Dostał ją od ojca jako dowód dorosłości. Była piękna, z prawdziwego rogu.
Niestety, coraz częściej zdarzało się, że przed jakąś chałupę zajeżdżał powóz
zaprzężony w śnieżnobiałe rumaki o srebrnych grzywach. To słudzy Królowej
Śniegu zabierali ludziom ich zapasy jedzenia. Początkowo działo się to dość rzadko, ale teraz już prawie codziennie, więc ludzi ogarnął wielki strach. Bali się, że
nie przeżyją zimy. Nie mogli też liczyć na rybaka, bo wszystkie złowione przez
niego ryby zabierała Pani z Lodowego Pałacu. Pewnego dnia porwała również
Mareszkę, aby ta haftowała dla niej suknie.
We wsi panował coraz większy głód. Twardy kaszubski lud ze złością spoglądał w kierunku góry, na której choć od niedawna sprawowała swe rządy okrutna władczyni, to już tyle wyrządziła im krzywd. Mówiono, że jest taka zła, bo zamiast serca ma bryłę lodu.
Jakub bardzo tęsknił za Mareszką. Gdy było mu smutno, przychodził nad brzeg
jeziora i jego wodom opowiadał o swojej tęsknocie i wielkiej złości na Królową.
30
Pewnego razu stała się rzecz niesłychana. Do stojącego nad brzegiem młodzieńca podpłynął łabędź i przemówił:
Nie martw się. Kiedyś ty z Mareszką uratowałeś mi życie, gdy leżałem tu na
brzegu ledwie żywy, teraz ja pomogę tobie uwolnić dziewczynę.
Jakub aż przysiadł z wrażenia. Biały ptak jednak tłumaczył mu dalej:
!Jutro, bardzo wcześnie rano, przyjdź na polanę przy starym dębie. Zabierz
ze sobą sieć i tabakierkę – łabędź poprawił swoje białe skrzydła i odpłynął.
Wieczorem chłopak nie mógł zasnąć, więc ledwie minęła północ, ukradkiem
wymknął się z chaty i pognał w umówione miejsce. Tam czekała na niego kolejna
niespodzianka. Przy dębie siedziało jedenastu młodzieńców z koronami na głowach. Gdy ich zobaczył, przestraszył się, ale oni przywołali go przyjaźnie. Wyjaśnili, że są książętami z odległego kraju, których zła macocha zamieniła w łabędzie. Tylko nocą, od zachodu do wschodu słońca, przybierają swą prawdziwą postać. Niedługo znowu odlecą do swego kraju. Tam czeka na nich siostra. Szyje im
specjalne koszule, które zdejmą z nich zły czar. Kiedy zaczynało świtać i pierwsze promyki słońca rozświetliły polanę, królewicze zamienili się w łabędzie. Na
brzegu jeziora czekał na nich jeszcze jeden, ten prawdziwy. Wyszeptał Jakubowi jakieś wskazówki i kazał usiąść na sieci. Wtedy dwanaście łabędzi uniosło go
do góry. Leciały wysoko, aż na szczyt Lodowej Góry. Chłopiec wysiadł, a łabędzie
ukryły się, aby ich nikt nie zauważył.
Kiedy Królowa zobaczyła Jakuba, zapytała go ze złością:
!Jakim sposobem się tu dostałeś? Przecież nikt nie potrafi wejść na tak wysoką górę, całą pokrytą lodem! – krzyczała.
!O, to bardzo proste. Mam taki specjalny proszek – wyjaśniał – wystarczy
wciągnąć go do nosa, a już można latać wysoko, aż do nieba – kłamał dalej tak,
jak kazał mu łabędź.
Oburzona Królowa zaczęła wykrzykiwać, że ma jej oddać ten proszek.
!Musiałabyś Pani coś mi za niego dać – rzekł Jakub.
!Dobrze, dobrze, mów co chcesz – odpowiedziała niecierpliwie.
!Jeśli dasz mi Mareszkę, to jest twój – powiedział obojętnie.
!Zabieraj ją sobie, na nic mi się tu nie przydała, bo jej łzy rozpuszczały
wszystkie śnieżne hafty, jakie tylko zrobiła.
Kiedy słudzy przyprowadzili dziewczynę, chłopak oddał Królowej tabakierę i wyjaśnił, że proszek będzie działał tylko, jeśli powącha go w samo południe.
Uwierzyła mu i pozwoliła odejść razem z dziewczyną.
Gdy tylko opuścili pałacowe komnaty, szybko usiedli na sieci, a łabędzie poniosły ich w dół, nad jezioro. Podziękowali im pięknie i ruszyli do domu.
31
W samo południe Królowa niecierpliwie wysypała wszystek proszek z tabakiery i powąchała go. Kichnęła tak mocno, że rozpadła się na drobne kawałeczki, a wraz z nią cały jej Lodowy Pałac. Odłamki lodu leciały daleko, a tam gdzie
który spadł, powstawało jeziorko.
Wielka radość zapanowała wśród Kaszubów, którzy cieszyli się, że nie ma już
złej Królowej, a ich góra znowu wygląda jak przedtem.
Jakub z Mareszką wzięli ślub i urządzili piękne weselisko. Przez trzy dni słychać było kapelę przygrywającą do tańca.
I ja tam byłem, miód i wino piłem, wsłuchując się w odgłosy burczybasu
i diabelskich skrzypek, które niosły się daleko po okolicy.
Praca napisana pod kierunkiem Renaty Holender
Izabela Sarbian
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Świniopas
SCENA I
Mama, tata i ich córka siedzą w salonie, prowadząc rozmowę
Córka: Mamo, tato – co tu jest napisane?
Tata: Gdzie?
Córka: No tu, nad tym obrazkiem.
Tata: Świniopas.
Córka: Świniopas? Ha, ha, świniopas, świniop... A właściwie, co to takiego?
Mama: Nie: co, tylko: kto. To taki człowiek, który...
Córka: Pasie świnie?
Mama: Tak...
Córka: I o tym jest tu napisane?
Tata: No właściwie nie tylko o tym. To bardzo ładna bajka pana Andersena o księciu...
Córka: Z dalekiego i bogatego królestwa, który wyruszył w świat...
32
Mama: A, nie, który bardzo kochał przyrodę... Piękne przedmioty, kwiaty,
a najbardziej zachwycały go róże. Zwłaszcza jedna, całkowicie wyjątkowa, którą
postanowił podarować wybrance swego serca.
Córka: Yyyy... zakochał się?
Mama: Tak. I zapragnął się ożenić, ale nasz książę był bardzo wrażliwy
i nieśmiały. Dlatego, gdy poprosił o rękę księżniczki, postanowił oczarować ją
podarunkiem.
Córka: I wysłał jej różę? Aaa, no dobrze, ale gdzie jest ten świniopas?
Mama: Cierpliwości. Wyobraź sobie, że...
SCENA II
Na dworze królewskim oburzony władca każe swej córce rozpakować prezenty od książąt
Król: Cicho! Proszę o ciszę! Uciszcie się natychmiast! Córeczko podejdź do
mnie, ciekaw jestem, jak podobają ci się prezenty, które pod moją nieobecność
przysłali książęta z odległych krajów? Słyszałem, że są piękne i cenne...
Księżniczka: Phi, też mi coś. Piękne i cenne – zwyczajna sterta pudeł. Hm,
zresztą nawet nie rozpakowałam ich wszystkich.
Król: Nie? Nie jesteś ciekawa? Zresztą to bardzo niegrzecznie nie obejrzeć
prezentów. Powinnaś podziękować książętom, a nie jeszcze się obrazić.
Księżniczka: Ani myślę!
Król: Córeczko, muszę przywołać cię do porządku. Jesteś księżniczką, więc
zachowuj się jak należy!
Księżniczka: (płacze)
Król: No dobrze, już dobrze. Hmmm, może rozpakujemy to pudełko?
Księżniczka: Niech ci będzie, ojcze. A to co? Co to jest? To jest dla mnie?
I to wszystko?
Król: Róża i żywy słowik – oryginalne.
Księżniczka: Oryginalne? Zwyczajne prostactwo. Ale on ma tupet! Jakieś
wstrętne, szare ptaszysko. Uciszcie go, bo zwariuję! Ha, i jeszcze ta róża. Co on
myśli, że ja róż nie widziałam? Jedna, i w dodatku żywa. Też mi coś! Co to za
książę, że ośmiela się coś takiego przysyłać? Ojcze, miałeś rację, warto było rozpakować prezent. Przynajmniej wiem, że tego akurat księcia nie chcę widzieć na
oczy! Nigdy! Co za zuchwałość... Mam wiele pięknych, porcelanowych róż i drewnianych ptaków... z pozytywkami, a nie jakieś szare byle co!
33
Narrator: Książę oczywiście dowiedział się o odrzuceniu daru jego serca. Głośno zresztą było o tym we wszystkich sąsiednich królestwach. A przede
wszystkim było mu przykro, nie rozumiał tego, co się stało – podarował przecież
księżniczce to, co najbardziej kochał.
Córka: No i co się dalej stało?
฀ ฀
Narrator: Minęło wiele czasu, zanim się pozbierał, cierpiał w samotności,
aż pewnego dnia...
Córka: Spotkał świniopasa?
Narrator: Niezupełnie...
SCENA III
Zadowolony ze swego planu świniopas próbuje zagonić świnki do zagrody
Świniopas: To musiało się udać... Wszystko poszło gładko, wystarczyła tylko zgoda cesarza, a do tego spodnie, przybrudzona koszula i słomkowy kapelusz.
Nic dziwnego, że cesarz bez namysłu mianował mnie cesarskim świniopasem.
Świniopas – to zajęcie dobre, jak każde inne, żadna praca nie hańbi, tylko trzeba
się do niej przykładać. Chodźcie tu, moje świnki! A ty gdzie się wybierasz? Tak,
do ciebie mówię. Czy ty w ogóle coś rozumiesz? Nie no, tak nie można. Musimy
się do siebie przyzwyczaić i zaprzyjaźnić.
Świnia I: Pff, mądrala się znalazł. Zaprzyjaźnić? Na to trzeba sobie zasłużyć. Dziewczynki, pokażemy mu, na co nas stać. Przegonimy świniopasa! Bieg
to zdrowie, naprzód!
Świniopas: Co, do licha? Stać! Zaczekajcie, tak nie można! Pogubicie się...
Świnia II: Nudy jakieś, co?
Świnia III: Mam już chyba dosyć.
Świnia I: Ja też.
Świnia II: Droga koleżanko, najadłaś się jakiś świństw i brzuszek cię boli.
Świnia I: Ha, ha, gdzie u niej szukać brzuszka, to czysta słonina!
Świnia III: Hola, świń z tobą nie pasałam. Nie pozwalaj sobie, a w ogóle
– co się czepiasz moich kształtów. Popatrz lepiej na siebie, ha! Świńskie oczka,
hy i ten świński ryj!
Świnia I: Oooo, żesz ty! Ale z ciebie kawał świni!
Świnia II: Dziewczęta, spokojnie. Wytykacie sobie wady... po świńsku!
Świnia I: Ooo, właśnie, a jak inaczej?
34
Świnia III: My tak nie postępujemy, ludzie nazywali tak swoje własne postępowanie obrażając nas!
Świnia II: Czy wszyscy ludzie postępują po świńsku?
Świnia I: A świniopas też?
Świnia III: To się okaże. Ale gdzie się podział nasz świniopas? (zziajany
świniopas wchodzi)
Świniopas: Ach, jesteście... Żadna nie zginęła? Raz, dwa, trzy, cztery... – chyba wszystkie. Już mi nie uciekajcie... To mój pierwszy dzień w pracy, nie mam
doświadczenia w opiece nad zwierzętami.
Świnia II: Słyszałyście? Ze zwierzętami! Nie wyzywa nas od świń! Opieka... Dziewczęta, jest dobrze. Ten chyba jest w porządku. Koniec buntu! Pokażmy najwyższą klasę świń!
Świnia I: Wybaczcie... yyy gazy mnie sparły... Ojj. Mówiłam, że brzuszek
mnie boli...
Świnia III: Nie przejmuj się, to naturalne. No, zresztą wszystko pozostaje w rodzinie.
Świniopas: Jak im się przyjrzeć, to coś w nich jest, wszystkie jesteście zabawne. Muszę was jakoś nazwać: ty będziesz... Malwinka, masz taką zaróżowioną skórę. Ty moja śliczna masz ładną szczecinkę, będę wołał na ciebie Szczecinka. A ty, no chodź bliżej, ty tłuścioszku! Tak, to do ciebie, jeśli pozwolisz, będę
zwracał się do ciebie Słoninka. Jesteście wszystkie wyjątkowo urocze! Ale dość
już tych komplementów, wracajmy, czas do domu!
฀
Narrator: Tak jak ci już mówiłam, książę to miły i dobry człowiek, który kocha zwierzęta, toteż szybko poradził sobie ze świnkami, które przy nim nabierały nawet dobrych manier. A księżniczka? No właśnie... Nawet świnki w świniopasie dostrzegły kogoś szlachetnego i wyjątkowego. Księżniczka, cóż, jeśli nawet
raczyła na niego spojrzeć, to wyłącznie z obrzydzeniem i pogardą, ale to zresztą
zgodnie z planem księcia, już wkrótce miało się zmienić...
SCENA IV
Świniopas działa według swego planu, wyrabia czarodziejski garnek, który
miałby zwabić księżniczkę
Świniopas: No, chyba już gotowe... Piękny kształt i lśni w słońcu jak prawdziwe złoto. Zauważy go każda sroka, to i księżniczka też powinna. Czas poka-
35
zać twoje zalety na targowisku, będą o tobie głośno mówić. Muszą usłyszeć o tobie w pałacu!
SCENA V
Świniopas pokazuje swe dzieło na targu, zazdrosna księżniczka za wszelką
cenę chce zdobyć to cacko
Tłum ludzi: Świniopasie, pokaż jeszcze raz! Pokaż, pokaż!
Księżniczka: Cóż tam się dzieje? Ooo, to ten świniopas... Pokazuje biedakom jakieś... Co to tak lśni? Ooo, to złoty garnek... Piękny! To cuda, to czary!
Czarodziejski garnek! A to ciekawe! Muszę go mieć! Dlaczego ten prostak pokazuje takie cudeńka najpierw biedakom?! Co za kolejność! A może on tu w ogóle nie ma zamiaru pofatygować się?! Phi, dziewczęta, lećcie tam szybko i kupcie
dla mnie to coś! Chcę to mieć tylko dla siebie! Za każdą cenę.
SCENA VI
Damy dworu, wysłane przez księżniczkę, pragną dla niej zdobyć garnek, lecz
świniopas stanowczo nie zgadza się oddać go za pieniądze, lecz żąda innej zapłaty, zrozpaczona księżniczka zgadza się na jego warunki
Świniopas: Odpowiedzcie swojej pani, że garnek nie jest na sprzedaż. Dzięki niemu świetnie się bawię: wiem, kiedy łasuchy podjadają słodycze, o czym marzą łakomczuchy, co w sąsiednich księstwach jedzą na obiad... Nie oddam go – to
powtórzcie swojej pani!
Księżniczka: Nie odda garnka? Nie jest na sprzedaż? On tak pięknie błyszczy... Założę się, że żadna księżniczka nie ma takiego! Ha, a może nawet o nim
nie słyszały? Potrafi rozśmieszać... a ja się tak nudzę! Muszę go mieć, muszę! Wynosić się wszyscy i bez garnka nie pokazywać mi się na oczy!
Świniopas: Mogę spełnić pragnienie waszej pani... Hmm, pieniędzy nie chcę,
garnek oddam, ale za dziesięć całusów księżniczki. Wyłącznie księżniczki! Taki
jest mój warunek!
Księżniczka: Bezczelny! On stawia warunek? I to jaki... Zuchwalec! A fee,
całować świniopasa...?! Ha, to niedorzeczne! Ale ten garnek... Co zrobić, co zrobić... No.. niech będzie... Chodźcie, zasłonicie mnie! A ja zamknę oczy, żeby nie
oglądać tego... tego... świńskiego brudasa!
36
SCENA VII
Zbulwersowana księżniczka spełnia wymagania świniopasa i obdarowuje
go upragnionymi dziesięcioma całusami, krzywiąc się przy tym jak tylko można
Świniopas: Ha, ha, ha! A to mi księżniczko sprawiła radość! Proszę, oto
twój garnek, niech dołączy do tysięcy twoich bezdusznych zabawek. Do zobaczenia wkrótce...
Księżniczka: Żadnego: wkrótce! Co ty sobie myślisz?! Dziewczęta, zabierzcie garnek i idziemy!
Świniopas: Zobaczymy, zobaczymy... Widziałyście świneczki coś podobnego?! Ha, ha, ha, a to zabawne! Póki co wszystko idzie po mojej myśli... Cudownie! Bierzmy się, zatem do robienia kolejnej niespodzianki.
SCENA VIII
Księżniczka po raz kolejny oszołomiona dziełem świniopasa
Narrator: Książę tym razem przygotował coś, czego wcale nie musiał reklamować. Piszczałka, którą wyrzeźbił jak najlepszy artysta, była niezwykła. Piękna! Wydawała cudowne dźwięki, które docierały do najdalszych zakątków cesarstwa. A przede wszystkim wykonana była z zapachowego drewna, a niezwykła
woń piszczałki dotarła do pałacu i zaczęła łaskotać nos księżniczki...
Księżniczka: Ha, ha, ha, ha! Co to takiego? Jak to ładnie pachnie... Ha, ha,
ha! Skąd ten zapach?
Narrator: Zapach zaprowadził księżniczkę wraz z jej dwórkami do chatki
świniopasa. Jak się pewnie domyślacie, jego widok przyjęła z najwyższym obrzydzeniem. Ale piszczałka tak ją zachwyciła, że znów zapragnęła mieć ją za wszelką cenę! I jak myślicie? Czy świniopas ją sprzedał? W pewnym sensie tak..., ale
nie za pieniądze. Tym razem cena była jeszcze wyższa: książę zażyczył sobie sto
buziaków! I... z drobnymi oporami księżniczka zgodziła się, ale tym razem całe
zajście dostrzegł cesarz...
37
SCENA IX
Księżniczka po krótkim wahaniu zgadza się na warunki świniopasa w zamian za piszczałkę, lecz niefortunnie świadkiem tego zdarzenia staje się cesarz
Król: Co tu się dzieje?! Co ty wyprawiasz, świniopasie?! A ty? Nie godzi się
tak zachowywać księżniczce! Czas zmądrzeć moja panno! Powinnaś zasmakować
prostego, biednego życia, bogactwo i beztroska odbierają ci rozum! Jeszcze dziś
opuścisz pałac i zamieszkasz ze świniopasem, w końcu obdarzyłaś go uczuciem...
Księżniczka: Nieee, ja... go... nie... kocham... Ja w ogóle..., ja go nawet nie
lubię! Nie znam go... To tylko całusy w zamian... za piszczałkę...
Król: W zamian za piszczałkę?! Tak nisko cenisz sobie uczucia? Wstyd mi za
Ciebie... Moja decyzja jest nieodwołalna!
Księżniczka: Ależ ojcze... ta-tu-siu... ja... To przez ciebie! Odejdź ode mnie!
Idź, idź ty śmierdzący świniopasie!
Narrator: Świniopas posłuchał jej i odszedł... I to gdzieś bardzo daleko...
Księżniczka w samotności myślała nad tym, co się stało... A gdy osuszyła łzy, wyruszyła na poszukiwania świniopasa. I wzięła ze sobą świnki: wyobraźcie sobie,
jak to dziwacznie musiało wyglądać! Dziewczyna w królewskich szatach i utytłane w błocie świnki! Chociaż przy księciu świniopasie nabrały trochę ogłady, to
najbardziej lubiły zabawy w błocie, już taka ich natura. Książę powrócił do swego pałacu, zdjął strój świniopasa, zresztą schował go sobie na pamiątkę, a potem
cierpliwie czekał na księżniczkę. Pomyślicie sobie pewnie, że spotkali się, wzięli
ślub i żyli długo i szczęśliwie... Tym razem nie – księżniczka, rzeczywiście oszołomiona widokiem księcia, bogactwem, jakie go otaczało, z pewnością bez namysłu
zgodziłaby się zostać jego żoną. Ale jej nadzieje szybko rozwiał książę, mówiąc:
Książę: Straciłaś swoje piękno w moich oczach. Twój czar prysnął, uroda
to nie wszystko... Szukam żony, która będzie dobrym człowiekiem, która będzie
kochać innych ludzi bez względu na to, kim są i jak wyglądają, która zachwyci
się pięknem kwiatów, strumyka, a nie tylko porcelanowymi czy drewnianymi zabawkami. Miałaś moją miłość, którą wyraziłem śląc najszlachetniejszą różę, jaką
kiedykolwiek widziałem i słowika, którego śpiew był tak czysty jak moje uczucie
do ciebie... Odrzuciłaś go, a teraz jeśli łaska zostaw mi moje drogie przyjaciółki świnki. Przedstawię ci je: Malwinka, Słoninka, Szczecinka, ukłońcie się! Żegnaj piękna księżniczko!
Narrator: I tak kończy się ta bajka... Podoba wam się zakończenie?
Praca napisana pod kierunkiem Agnieszki Niebylickiej
38
Ada Siedlińska
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Słoneczna przyjaźń
Dawno, dawno temu, tam gdzie baśń miesza się z życiem, prawda z plotką,
a łzy szczęścia z kropelkami żalu, mieszkała w małej chatce Zosia. Kochała słońce, wiatr, ptaki i kwiaty, ale nie miała zbyt wiele czasu, żeby podziwiać ich piękno. Żyła bowiem w ubogiej rodzinie, której los pogorszył się znacząco, po tym jak
ojciec uległ wypadkowi w kopalni.
Pamiętała Zosia ten dzień ze szczegółami: rozmowy ludzi, którzy ze strachem patrzyli na nieruchome koło szybu kopalni, łzy matki i jej szloch, gdy wynosili ciężko rannego ojca. Wciąż miała przed oczami kolory latawca, którego
tego dnia puszczała, odgłosy radosnej zabawy z koleżankami, a w chwilę później
słowa, które burzyły jej cały, dziecinny świat. W tym dniu Zosia na zawsze rozstała się z beztroskimi myślami i próbując pomóc rodzicom, zaczęła ciężką pracę na hałdzie. Wstawała przed wschodem słońca, gdy tylko pierwsze ptaki zaczynały swój koncert, zabierała grabki, kopaczkę, worek i szła zbierać węgiel. Przed
jej oczami pojawiał się brudno-szary krajobraz, ciągnący się aż po horyzont i towarzyszył jej długie godziny. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżali kupcy, którzy
płacili za uzbierany węgiel i Zosia otrzymywała wtedy swoje ciężko zapracowane pieniądze. Niewielkie sumy były jeszcze nieuczciwie pomniejszane przez kupujących, którzy wciąż wyszukiwali nowe zarzuty. A to węgiel za mokry był, bo
właśnie przez tydzień padał deszcz, a to za dużo kamienia w nim, za małe lub
za duże kawałki. Zawsze był jakiś powód do tego, żeby oszukać biedne, pracujące ponad swe siły dziecko.
Pozostała jednak dziewczynka pogodną i radosną. Niewiele miała przyjemności i czasu na nie, a często i z nich rezygnowała, by komuś pomóc. Na wyschniętym skraju hałdy znalazła Zosia wzrastający słonecznik. Pamiętała, żeby
codziennie podlać go dzbankiem wody, który nabierała w stawie, położonym po
drugiej stronie wysypiska. Dziwiła się wtedy Kasia, która pracowała obok, że
zamiast odpocząć w cieniu, znajduje sobie takie dziwne zajęcie. Któregoś razu,
gdy Zosia próbowała zaczerpnąć do dzbanka wody, usłyszała żałosny płacz. Lament dochodził z szuwarów, w których łkał łabędź. Miał złamane skrzydło i nie
mógł nim poruszać. Nie czekając ani chwili zdjęła fartuszek, znalazła odpowiednie patyczki i założyła rannemu ptakowi opatrunek. Odwiedzała go często i dzie-
39
liła się z nim każdym kawałkiem strawy, jaki miała. Zdarzało się, że sama nie
zjadła ani okruszka, ratując tym samym życie łabędzia. Kasia tylko kiwała głową z niedowierzaniem:
!Mało to ptaszysk po świecie lata? Jeden łabędź nic tu nie zmieni przecie – mawiała. – Pojedz sobie, odpocznij, świata i tak nie zmienisz, więc pomyśl
wreszcie o sobie!
!Matula powiada, że ratując jedno życie, ratujesz świat cały – odpowiadała
tylko z uśmiechem Zosia i brała się raźno do pracy.
Łzy dziewczynki oglądał tylko słonecznik, który stał się jej najwierniejszym
powiernikiem. Szeptem opowiadała mu Zosia o cierpieniach ojca, o nędzy w domu,
o pracy ponad siły swej matki. Kwiat karmiony łzami rósł w oczach, podążał dostojnie za złocistą tarczą słońca, które czarne nasionka pieściło ciepłem, a jego
mięsiste płatki swą barwą hojnie malowało. I stawał się słonecznik na obraz słońca w starym złocie skąpany, z błyszczącym sercem, jakby ktoś w nim najczarniejszy węgiel schował. Był piękny i w swym dostojeństwie stawał się przeciwieństwem wszechobecnej biedy i ludzkiego nieszczęścia. Dzięki niemu chochliki radości zapalały się powoli w zmęczonych oczach Zosi.
Śmiech dziewczynki dźwięczną kaskadą rozległ się nad stawem, kiedy oswobodzony z opatrunku łabędź wzbił się powietrze. Był uratowany, a biel jego skrzydeł wyraźnie odcinała się od chabrowego nieba.
!Leć przyjacielu, ciesz się wolnością, niech ci zawsze dobre wiatry towarzyszą i spotyka tylko to, co dobre – zawołała uszczęśliwiona Zosia.
!Jednak udało ci się go uratować... – ze zdziwieniem stwierdziła Kasia i dodała zachęcająco – taki piękny dziś dzień, zróbmy sobie dłuższą przerwę i zażyjmy kąpieli w stawiku. Mam placki ziemniaczane w liściu chrzanu, migiem przyniosę, a ty wskakuj do wody.
Zosi nie trzeba było namawiać, z przyjemnością zanurzyła się w połyskującej turkusowo wodzie. Kasia długo nie wracała, więc Zosia wyszła na brzeg
i ze zdumieniem odkryła, że zniknął jej cały przyodziewek. Zawstydzona szybko dała susa w gęsty tatarak i zaczęła nawoływać koleżankę. Mijały godziny
i zrezygnowana Zosia zapłakała gorzko. Wtedy usłyszała szum skrzydeł i ujrzała lądującego łabędzia. Ptak podał jej najpiękniejszą sukienkę, jaką kiedykolwiek widziała. Była misternie upleciona z pajęczej nici, poprzetykanej brylantowymi kropelkami rosy. Zosia serdecznie podziękowała przyjacielowi i w pośpiechu pobiegła, żeby odsprzedać swój węgiel. Po trzech miesiącach przerwy miał
bowiem przyjechać po niego kupiec. Kiedy dotarła na miejsce, okazało się, że nie
ma po nim najmniejszego śladu. Zrozumiała, że została oszukana. Nie miała na-
40
wet siły, żeby się rozpłakać. W jej oczach malował się tylko wyraz zrezygnowania i cierpienia. Pomyślała o chorym ojcu, o suszy, która niszczyła plony na niewielkim poletku, którym zajmowała się matka, o nędzy, w jakiej żyli. Sama nie
wiedząc kiedy, znalazła się przy swoim słonecznym powierniku. Tym razem jednak to kwiat przemówił łagodnie:
!Wiem o wszystkim, co się wydarzyło i chcę ci pomóc. Moje ziarenka już dojrzały, wyłuskaj je więc dokładnie i podziel na dwie części. Jedną starannie rozgnieć w moździerzu, tak, aby wypłynął z nich złoty olej. Daj go do wypicia swojemu ojcu. Drugą część nasion zasadź w polu i pozwól im rosnąć.
!A co będzie z tobą, drogi słoneczniku?
!Jestem w każdym ziarenku, które dzięki tobie dojrzało, więc nasza przyjaźń będzie trwała – odpowiedział śpiewnie kwiat i delikatnie schylił złotą głowę
prosto w utrudzone dłonie dziewczynki.
Najdelikatniej jak mogła wyłuskała Zosia każde, najmniejsze nawet nasionko. Wkrótce kieszenie nowej sukienki pełne były aksamitnie czarnych ziarenek.
Wróciła do domu, podała ojcu olej do wypicia i od tej chwili zaczął on szybko odzyskiwać zdrowie. Wkrótce chodził o własnych siłach. Zasadzone nasiona zaś szybko wykiełkowały i jeszcze tego samego lata całe poletko wybarwiło się w czarno-złotą szachownicę. Olej nadal miał swoje cudowne właściwości i dziewczynka
pomogła wielu ludziom, którzy w zamian odwdzięczali się, czym kto mógł. Bywało, że tylko dobrym słowem, ale i to Zosia bardzo sobie ceniła. Któregoś ranka przyszła do niej Kasia, której siostra poważnie się pochorowała. Stojąc w progu, nieśmiało powiedziała:
!Zrozumiem, jak wyrzucisz mnie precz, to ja przecież okradłam cię z pieniędzy za węgiel. Zamarzyłam sobie kupić nowe czerwone trzewiczki, z najlepszej
jagnięcej skórki. Pomyślałam głupio, że w nich cały świat mogę zdobyć, że same
mi wychodzą drogę do szczęścia. Przyniosły tylko kłopoty, stratę przyjaciół i zawiść znajomych... Wybacz mi tę podłość, proszę, bo z nią mi tak ciężko na sercu,
że czasem i tchu złapać nie mogę...
Popatrzyła Zosia w wielkie, wypełnione łzami oczy koleżanki. Dostrzegła
w nich skruchę i łagodność, jaka wcześniej w nich nie gościła. Bez wahania sięgnęła na półkę, podała słoiczek z olejem i ciepło rzekła:
!Niech siostra wypije po łyżeczce rano, w południe i wieczorem – po czym
objęła Kasię serdecznym gestem i cicho dodała – dawno zapomniałam, o co się
poróżniłyśmy.
Od tego czasu dziewczynki były nierozłączne. Połączyła je prawdziwa przyjaźń, taka, co to nawet w najtrudniejszych momentach stanowi koło ratunkowe.
41
Przyjaźń, która jak światełko w tunelu nie pozwala zgasnąć nadziei i jak świeży powiew wiosennego wiatru przynosi obietnicę słońca, ciepła i piękna. Pozwala każdą
radość mnożyć, a każdy kłopot wspólnie podzielić, niesie się zaś w prostych słowach:
!Patrzcie na ludzi wokół jak na odrobinę lepszych niż są, a wkrótce tacy
się staną...
Praca napisana pod kierunkiem Renaty Marcinkowskiej
Aleksandra Urban
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Jak czarownica z Łysej Góry miotłę zgubiła
Posłuchajcie! Zaczynamy! Nie tak dawno temu, w nieodległej krainie, co
Świętokrzyskiem się zowie, wśród gór prastarych żyli brat i siostra. Kajetan był
mądry i uczciwy, a i Gertrudę natura obdarowała bystrością umysłu oraz wdziękiem, który rozsiewała wokół. Szczebiotała radośnie każdego ranka, wprawiając
brata i resztę rodziny w dobry nastrój. W ich domu nigdy się nie przelewało, ale
chleba zawsze było pod dostatkiem. Rodzice zapewnili dzieciom dach nad głową
i dbali o nie, jak potrafili najlepiej.
W rodzinie ciągle żywa była historia o babci Annie, która dzielnie przeciwstawiła się czarownicom z Łysej Góry i dzięki temu nigdy na ich stole chleba nie
zabrakło. To również babcia Anna przekazała swoim wnukom opowieść o wiedźmach szyjących niepokój i roztrząsających go przy pomocy mioteł, by ludzki ród
nie zaznał spokoju. Czarownice haftowały kłamstwa i szydełkowały złe słowa.
Z Łysej Góry padały one na ziemię, trapiąc bezustannie ludzi. Wstrętne jędze
wymiatały miłość i dobro ze świata. W końcu ludzie stali się nieczuli i samolubni. Towarzyszyły im ciągłe kłótnie. Przysłowiowe dzielenie włosa na czworo zdominowało życie mieszkańców krainy. Swarom nie było końca. Bieda zadomowiła
się bez przeszkód w okolicznych miastach i wioskach. Gdy zgoda oraz przyzwoitość odeszły w niepamięć, a niegodziwość zaczęła liczyć się ponad miarę, to na
dobre zapanowała zgryzota.
Zło dotknęło przede wszystkim ludzi dorosłych i tylko dzieci nie uległy jeszcze nikczemnym czarom wiedźm z Łysej Góry. Tylko mali mieszkańcy pozostali
42
nieskażeni zawiścią i kłamstwem. To jedynie dzieci potrafiły szczerze zawołać,
że król jest nagi. Takie dzieci jak Kajetan i Gertruda. Jednakże nie czuły się one
bezpieczne, bowiem wiedziały o tym, że czarownice podstępnie wabiły do czarciej szkoły na Łysej Górze dzieci, które w miarę upływu czasu dorastały i stawały
się takie jak dorośli – zapatrzone w siebie, bezwzględne, żądne sławy i pieniędzy.
Kajetan i Gertruda pielęgnowali w sobie pamięć o babci Annie, która potrafiła stawić czoła wiedźmom i wybrała chleb zamiast stosu błyszczących monet.
Odziedziczyli również po niej pamiątkę – lustro wyobraźni. Nim babcia pożegnała się ze światem, powiedziała, że to lustro może się przydać, gdyby czarownice znów się rozpanoszyły.
Pewnego dnia Gertruda została porwana przez wiedźmy do czarciej szkoły.
Kajetan wpadł w rozpacz. Jak miałby żyć bez ukochanej siostrzyczki? Bez namysłu zdecydował, że wyruszy na Łysą Górę w poszukiwaniu Gertrudy. Był gotów poświęcić dla niej swoje życie. Wziął dwa bochenki chleba, schował także lustro do torby i powędrował w stronę szczytów widniejących na horyzoncie. Chłopiec nie wiedział, gdzie dokładnie znajduje się Łysa Góra, jednak niezrażony maszerował przed siebie. Po trzech godzinach Kajetan odpoczął pod smukłą jodłą
i zjadł ćwiartkę chleba. Resztę jedzenia schował do torby. Wyjął lustro i zastanawiał się, co babcia Ania miała na myśli, mówiąc, że przyda się ono, gdy czarownice znowu zaczną siać niepokój. Czyżby to lustro miało jakąś niezwykłą moc?
Jak może ono powstrzymać wiedźmy?
Westchnął ciężko z żalu za siostrzyczką i zebrał się do drogi. Wkrótce spotkał dwóch drwali. Zapytał:
!Którędy na Łysą Górę?
Ale chłopiec nie doczekał się wskazówki, gdyż dorośli zajęci byli własnymi
sprawami.
!Moim zdaniem słońce powinno zachodzić! – dowodził jeden z drwali.
!A ja myślę, że jednak powinno wschodzić! – upierał się drugi. Ciągnęli tak
kłótnię, nie zważając zupełnie na małego wędrowca.
!Nic tu po mnie – rzekł Kajetan. – Muszę liczyć wyłącznie na siebie. Ogarnął go smutek, bo wyobraził sobie własne życie bez Gertrudy.
Byłoby puste bez jej radości i uśmiechu. Gorzko zapłakał. Tak bardzo tęsknił za siostrą i za wspólną zabawą.
Zewsząd otaczała go Puszcza Jodłowa. Chłopiec miał wrażenie, że najwyższe gałęzie drzew sięgają prawie do nieba.
Wkrótce natknął się na dwóch mędrców, którzy zaszyli się w leśnej głuszy.
!Którędy na Łysą Górę? – zapytał Kajetan z nadzieją w głosie.
43
Jego głos okazał się wszelako zbyt słaby, gdyż mędrcy oddawali się właśnie
filozoficznej dyspucie.
!Czarne nie jest czarne... – snuł rozważania jeden z mędrców.
!Ale białe jest białe! – twierdził drugi.
!Och, nie! Wy też się kłócicie?! Czy jest ktoś, kto potrafi dostrzec człowieka
w potrzebie? – pytał zrezygnowany chłopiec.
Mały podróżnik jednak nie poddawał się, nie tracił nadziei. Postanowił, że odnajdzie Gertrudę za wszelką cenę. W czasie odpoczynku zjadł pół chleba, wzmocnił się i nabrał chęci do dalszej wędrówki.
Po trzech godzinach drogi spotkał dwóch mężczyzn.
!Jak dojść na Łysą Górę? – zapytał chłopiec.
Niestety, znowu mur obojętności. Znowu dorośli zajęci byli wyłącznie sobą.
!Kłamiesz! – wołał wzburzony jeden z mężczyzn. – To naciski powodują
przecieki!
!Nieprawda! – denerwował się drugi. – To przecieki powodują naciski! „Znikąd
pomocy! – pomyślał rozgoryczony Kajetan. – Jak można żyć w tak szalonym świecie?! Chcę znaleźć Gertrudę i wrócić z nią do domu. Tylko to się dla mnie liczy!”
Ruszył dalej. Przedzierał się przez gęstwinę drzew. Ranił nogi ostrymi gałęziami, mimo to nie czuł bólu. Nie był pewny, czy zmierza właściwą drogą, ale
głos serca jak busola podpowiadał mu, że wreszcie dotrze do celu.
Nagle Kajetan usłyszał rwetes. Zgiełk dochodził z pobliskiej polany. Chłopiec nabrał pewności, że to Łysa Góra. Ukrył się w krzakach. Zobaczył gromadkę dzieci. Przerażone ściskały się za ręce i wzbraniały przed napastliwością krzykliwych, chudych jak patyki kobiet. „To one! Czarownice!”
!Kajetan ledwo stłumił okrzyk. Twarze wiedźm wykrzywiał złowrogi
uśmiech. Nie zapowiadało to niczego dobrego. Wiedźmy zmuszały dzieci, by siadały na miotłach. Wśród wystraszonej dziatwy Kajetan zauważył małą, drobną
postać. Była to Gertruda. Dziewczynka trzymała kurczowo ręce innych towarzyszy niedoli. Za nic w świecie nie chciała przerwać kręgu wspólnoty.
Chłopiec postanowił powstrzymać czarownice, jednak nie wiedział, jak tego
dokonać. Myśli kłębiły się w jego głowie. Nagle przypomniał sobie, że ma w torbie lustro wyobraźni. Nie zastanawiał się dłużej, ponieważ jedna z czarownic niebezpiecznie zbliżyła się do Gertrudy.
Kajetan wyskoczył zza krzaków i zasłonił dziewczynkę.
!Nie! Nie zrobisz jej krzywdy! To moja siostra i nie pozwolę jej porwać!
– krzyknął stanowczo chłopiec.
!Braciszku! Jakie to szczęście, że mnie odnalazłeś! – zawołała uradowana Gertruda.
44
!Nikt mi niczego nie zabroni! Będę robić, co chcę i kiedy chcę! – wrzasnęła
czarownica, a jej twarz jeszcze bardziej wykrzywił szpetny grymas.
Chłopiec czym prędzej podszedł do Baby Jagi. Podsunął jej lustro wyobraźni. Na widok odrażającego oblicza zwierciadło dostało niestrawności i wszystko
mu się odbijało. Wiedźma z wściekłości już chciała rzucić lustro, by rozbić je na
tysiąc drobnych kawałeczków, ale zapragnęła zobaczyć odrobinę tego, co jest po
drugiej stronie. Odwróciła lustro i stanęła jak wryta. Jakież było jej zdziwienie,
gdy po drugiej stronie, zamiast wstrętnego odbicia, ujrzała piękną twarz. Zobaczyła to, o czym marzyła. Krygowała się, robiła miny, patrzyła z boku i en face.
Najwyraźniej wpadła sobie w oko! Nie mogła oderwać się od lustra. Chwyciła je
oburącz i... wypuściła miotłę z dłoni. A miotła spadała i spadała, aż się zagrzebała
głęboko w skałach gołoborza. I tak o jedną miotłę było mniej. Pozostałe czarownice wystraszyły się, że ich kuzynka postradała rozum, więc czmychnęły czym
prędzej, gdzie je oczy poniosły.
Dzieci tymczasem szczęśliwie wróciły do domu. Okazało się, że wraz z upadkiem miotły zły czar prysnął. Ludzie mądrzej spojrzeli na siebie.
I chociaż pracy wokół było jeszcze sporo, bo przecież nie wszystkie miotły
zastygły w bezruchu, to pojawiła się nadzieja, że dobro się odrodzi. Lustro i jego
siła wyobraźni dodały wszystkim odwagi i pozwoliły zrozumieć prawdę, że im
więcej jedności, tym więcej dobra.
A dzieci do tej pory trzymają się razem i z ufnością patrzą w przyszłość.
Praca napisana pod kierunkiem Barbary Kiljańskiej
Karolina Wioska
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
Królewskie potrawy Karoliny
Dawno, dawno temu w małej wiosce mieszkała pewna kobieta. Na pozór zwyczajna, taka jak inne, ale jednak było w niej coś niezwykłego. Była niesamowitą
kucharką. Cała wieś w porze obiadowej rozkładała wielki stół. Wszyscy do niego zasiadali i czekali, aż Karolina ugotuje i poda do stołu obiad. A musicie wiedzieć, że Karolina gotowała tylko śląskie potrawy.
45
Karolina była dorosłą kobietą o zielonych oczach i jasnych włosach. Nosiła obszerną, zieloną spódnicę i żółty fartuch w kwiatki. Miała białą bluzkę, na
którą ubierała czarny gorset w kolorowe kwiaty. Mieszkańcy wsi Sanczów byli
szczęśliwymi ludźmi. Ludzie z innych wsi przyjeżdżali do Sanczowa, by spróbować pysznych dań Karoliny, a oni mieli je na co dzień. Pewnego dnia do Karoliny przyjechała Izabela – królowa Zagranicznych Wiosek Gotujących. Wszyscy
byli zdumieni tą niespodziewaną wizytą. Królowa była szczupłą, ładną kobietą.
Miała niebieską sukienkę, a czarne włosy spięła w kok.
Karolina była dziewczyną miłą, odważną i o czystym sercu, więc zaczęła mówić:
!Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę?
!Jak wiesz, byłam królową gotowania aż do dziś, bo rano dowiedziałam się,
że to ty zostałaś nową królową.
!Ja? – zapytała zdumiona Karolina.
!Tak. Nie jestem jednak pewna, czy jesteś godna tego tytułu. Przygotowałam więc dla ciebie test. Podejmiesz się go?
!Tak.
!Musisz jednak wiedzieć, że zadanie nie będzie proste. Niełatwo jest konkurować z prawdziwą królową gotowania. Trzeba mieć naprawdę duże umiejętności. Może wolisz się wycofać?
!Chcę podjąć się tego testu, królowo. Wszyscy chwalą moje potrawy. Wielu
ludziom smakują. Spróbuję zatem ugotować coś i dla ciebie. Wierzę, że jeśli się
bardzo postaram, może mi się to udać.
!Słuchaj więc – zaczęła królowa. – Przygotujesz mi cztery dania. Wszystkie
muszą mi smakować, a na przygotowanie ich masz pięć dni.
!Dobrze – zgodziła się Karolina. – Jakie to potrawy?
!Nie spiesz się. To nie takie proste. Mam pewne warunki. Po pierwsze,
wszystkie dania muszą być przygrzane na specjalnym ogniu.
!Jakim?
!Od biednej dziewczynki, która sprzedaje zapałki. – Izabela ciągnęła dalej.
!Pierwsza będzie zupa wodzianka, ale chleb musi być od chlebodawcy ogrodnika. Druga będzie kapusta z grochem. Groch zaś musi być od księżniczki, która podjęła się próby ziarnka grochu, żeby udowodnić swoje książęce pochodzenie. Trzecią potrawą będzie zupa z kołka od kiełbasy, a czwartą rolada z mięsa
świni, a jej mięso weźmiesz od świniopasa. I pamiętaj, masz na to tylko pięć dni.
Po tych słowach królowa wsiadła do karocy i odjechała.
Karolina poszła spakować parę drobiazgów potrzebnych jej do podróży. Potem wsiadła do starego balonu, który stał za domem i poleciała, by znaleźć dziewczynkę z zapałkami.
46
Podróż do miasteczka, w którym mieszkała dziewczynka z zapałkami trwała około godziny. Chociaż rodzinna wioska Karoliny, w której cieszono się właśnie latem, leżała niedaleko, tutaj padał śnieg i ściskał mróz. Karolina wylądowała więc w pięknym parku pokrytym śniegiem. Dziewczynkę z zapałkami znalazła dwie ulice dalej. Była mała i blada, miała czarną sukienkę do kolan, stare
dziurawe buty i szary, cienki szal.
!Ile masz paczek z zapałkami? – zapytała ją Karolina.
!Ten koszyczek – odpowiedziało dziecko cichym głosem.
!Wezmę wszystkie.
Karolina zapłaciła i już chciała odejść, gdy nagle zaciekawiło ją to, jak ta biedna dziewczynka żyje, sprzedając na ulicach zwykłe zapałki.
!Gdzie mieszkasz? – zapytała.
!Pod mostem, w centrum – odpowiedziała wystraszona dziewczynka.
!Czy chciałabyś pojechać ze mną i zamieszkać u mnie? Dziewczynka z zapałkami nieśmiało spojrzała na piękną panią.
!Tak... bardzo bym chciała – odrzekła.
!Więc ruszajmy. W parku zostawiłam balon, którym polecimy do ogrodnika i jego chlebodawcy.
Po paru minutach lotu Karolina zobaczyła małe miasteczko. Domy tam były
ubogie, ale jeden wyróżniał się spośród innych wielkością i ukwieceniem. Był
piękny. Karolina pokazała dom swojej towarzyszce i powiedziała, że tam właśnie zmierzają. Po czym wzięła stery balonu, zbliżyła się do domu i wylądowała na podwórzu. Zaciekawiony ogrodnik, który właśnie podlewał róże, podszedł
bliżej, a wtedy Karolina zapytała go, czy zastała gospodarzy.
!Tak – odpowiedział ogrodnik – chodźcie za mną. Po czym zaprowadził je do
sali głównej, gdzie właściciele czekali już na gości. Oboje wyglądali przepięknie:
żona miała złocistą suknię i złote buty, zaś mąż białe spodnie i bluzę.
!Co was do nas sprowadza? – zapytał.
Wtedy Karolina opowiedziała mu całą historię spotkania z królową. Gdy
skończyła, pan domu kazał ogrodnikowi iść po chleb do spiżarni. Gdy ogrodnik
wrócił, podał chleb Karolinie, a gospodarz powiedział:
!Weź ten chleb. Mam nadzieję, że cokolwiek ugotujesz z tego chleba, będzie
pyszne. Po tych słowach pożegnał swoich gości. Karolina wyszła z domu i wróciła do balonu. Pożegnała się z ogrodnikiem i wraz ze swoją towarzyszką poleciała dalej.
Parę mil dalej położony był zamek delikatnej królewny, która sypiała na najdelikatniejszych materacach. Tak jak w przypadku chlebodawcy, tutaj również
47
Karolina opowiedziała o królowej. W zamian dostała od królewskiej pary groch,
wyrazy uznania i szczere życzenia powodzenia w gotowaniu.
Podobnie odbyły się dwie pozostałe podróże, czyli wyprawy po kołek od kiełbasy i po świnię od świniopasa.
Za każdym razem Karolina, grzecznie poprosiwszy, dostawała potrzebne
składniki, wyrazy uznania i życzenia powodzenia.
Zbieranie składników zajęło Karolinie aż trzy dni. Wreszcie, wycieńczona podróżą, wraz z towarzyszką wróciła do domu w Sanczowie. Zostały jej dwa dni, by
ugotować cztery dania. Na szczęście pomagała jej towarzyszka, a teraz już najlepsza przyjaciółka – dziewczynka z zapałkami. Z ogromną pasją zabrały się do
pracy. Piątego dnia Karolina skończyła zadanie. Ugotowała wyznaczone przez
Izabelę cztery potrawy, nakryła do stołu i czekała, aż królowa przybędzie.
Po paru minutach królowa zjawiła się, by spróbować przygotowanych przez
kucharkę potraw i wyrazić swoją opinię na temat jej umiejętności kulinarnych.
Królowa w ciszy próbowała przysmaków. Gdy skończyła, wstała i powiedziała:
– Jesteś godna, by mnie zastąpić. Potrawy były naprawdę pyszne. Dawno nie jadłam czegoś tak dobrego.
Wtedy rozległa się muzyka, rozpoczęły tańce i zabawa. Uczta, do której wszyscy zasiedli składała się oczywiście z czterech – teraz już królewskich – potraw
Karoliny. Nawet sama Izabela, królowa Zagranicznych Wiosek Gotujących, przyłączyła się do świętowania.
Od tamtej pory Karolina w każdej sytuacji powtarzała każdemu:
Jeśli w siebie wierzysz, na pewno wszystko ci się uda.
Praca napisana pod kierunkiem Anny Nowickiej
Izabela Zinkiewicz
Praca otrzymała wyróżnienie w konkursie.
O Gerdusiu, Jasiu i Zimnej Królowej, co uciekła ze Śnieżki…
Na wysokiej, niemal zawsze ośnieżonej górze (o wdzięcznej nazwie Śnieżka)
stał lodowy pałac przypominający trochę talerz, a trochę statek kosmiczny. Był
otoczony kolczastymi krzakami, które nigdy nie wypuszczały pączków i zielo-
48
nych listków. Nikt nie spacerował po okolicy, gdyż mieszkała tam Zimna Królowa, która hodowała groźne i złe psy. Szkoliła je tak, aby nikt nie odważył się podejść do posiadłości. Pewnego dnia na świat przyszedł szczeniak. Był inny, nawet pozostałe psy to widziały i unikały go, by nie narazić się królowej. Mały łasił
się do podchodzących bliżej dzieci (tylko najmłodsi mieli odwagę tam zaglądać),
a one wołały na niego „Gerduś”. Za którymś razem, gdy do ogrodzenia podeszła
dziewczynka w czerwonych bucikach i zawołała pieska po imieniu, królowa nie
wiadomo czemu, wpadła w szał i wykrzyczała:
!Wynoś się stąd, szczeniaku, i nigdy tu nie wracaj! Nie będę cię karmiła na
darmo! -po czym rzuciła na niego zły czar i wygnała ze swojego królestwa.
Gerduś błąkał się po mieście, ale klątwa rzucona na zwierzaka sprawiła, że
nawet dzieci nie chciały do niego podchodzić. Piesek szukał jedzenia i suchego
kąta, gdzie mógłby wypocząć. Po kilku dniach stał się brudnym, nieprzyjemnym
ulicznym psem. Miał smutną, wychudzoną mordkę, jego uszka były klapnięte,
a ogonek podkurczony. Oczy przepełniał smutek i tęsknota.
Pewnego dnia, gdy z nieba deszcz lał strumieniami, a wiatr mocno kołysał
drzewami, głodny, przemoczony i zziębnięty psiak schował się pod ogromnym liściem łopianu. Był taki zmęczony, że zasnął. Nagle na łopian wskoczyło coś zielonego i zsunęło mu się prawie na głowę. Wystraszony pies zapytał zza liścia:
!Kim jesteś? I dlaczego skaczesz po mojej głowie?
!Jestem żabą, a na imię mam Hans. Bardzo cię przepraszam, ale liść jest mokry i śliski i nie udało mi się wyhamować. Abs nie zadziałał – zażartował Hans,
a Gerduś nieśmiało wychylił się zza liścia. – A... to ty... – zarechotał Hans...
Piesek przerwał zdziwiony:
!Jaki ty? To my się znamy?
!Tak..., to znaczy nie..., nie do końca... Obserwowałem cię, gdy błąkałeś się po
mieście, po tym, jak cię Zimna Królowa wyrzuciła z pałacu. Znam twoją historię...
!Jaką historię?! Ja nic nie rozumiem – znów przerwał zdezorientowany
Gerduś.
!Chodź do jakiegoś suchego miejsca, to ci wszystko wytłumaczę – rzekł Hans
i zabrał pieska do starej piwnicy, w której miał kryjówkę. Tam opowiedział mu
wszystko.
Okazało się, że obydwaj byli ofiarami Zimnej Królowej. Żaba przypadkiem
zajrzała na Śnieżkę i za to została przeklęta – nigdy nie spodoba się innej żabie
i nie założy rodziny. Nie pomoże ani „Randka w ciemno”, ani żadne walentynki!
Gerdusia i Jasia (tak kazał na siebie mówić przyjaciołom Hans) połączył zły
los. Jednak gdy rano obudziły ich promienie słońca, które nieśmiało dostały się
49
do piwnicy, poczuli po raz pierwszy od dawna ogromną radość. Nie byli samotni. Mieli ochotę na zabawę, lecz doskwierał im głód. Jaś wyciągnął z worka kawałek chleba i dał go przyjacielowi:
!Masz, jedz, a ja pójdę zaraz na dwór i złapię parę much.
Jaś prędko upolował sobie obfite śniadanie, gdyż był bardzo dobrym myśliwym.
Dni mijały, między zwierzętami zawiązała się głęboka przyjaźń. Pewnego
dnia, gdy Jasiek poszedł zdobyć jedzenie, Gerduś usłyszał głośny płacz. Szybko
zerwał się na równe nogi i pobiegł w tamtą stronę. Gdy był już na miejscu, ujrzał
wielką, zieloną ropuchę szlochającą na kamieniu. Mówiła coś o Zimnej Królowej
i zanosiła się takimi łzami, że serce o mało nie pękło pieskowi.
!Czemu płaczesz? – zapytał się strapiony.
!Jestem starą ropuchą, mam już 7 lat i nikt mnie nie chce. Nie pomogła ani
„Randka w ciemno”, ani żadne walentynki! Macocha powiedziała, że jeśli za miesiąc nie wyjdę za mąż, to odłączy mi Internet, zabierze komórkę i MP4. I wykreśli mnie z testamentu – wyłowił z potoku słów garść informacji.
!Stop, nic nie mów! Nie ruszaj się z miejsca ani na krok – rozkazał Gerduś.
Żaba nie wiedziała za bardzo, o co chodzi, ale siadła pod łopianem, nie miała
już nic do stracenia. A Gerduś popędził, ile sił w łapach, nad wodę:
!Jasiek, Jasiek, prędko, znalazłem ci żonę!
!Nie żartuj sobie, przecież dobrze wiesz, że nikt mnie nie zechce! Zimna
Królowa jest bezwzględna, powiedziała, że...
!...wiem, wiem, randka, walentynki i te sprawy – przerwał Gerduś – a teraz
nie marudź, tylko chodź, sam się przekonasz. I lepiej się pospiesz, bo widziałem
w okolicy Kreta, jeszcze on się pokusi na twoją przyszłą żonę i dopiero będzie!
Co wydarzyło się podczas spotkania Jasia i ropuchy pozostanie na zawsze
tajemnicą, ponieważ nie zgodzili się tego opublikować na YouTube, a szczeniak
okazał się prawdziwym przyjacielem i nie zdradził żadnych szczegółów.
Wiadomo tylko, że rozmawiali długo i stawali się coraz piękniejsi. Wreszcie
na południowym zboczu Śnieżki Słowik zaczął śpiewać:
!Trilli! Trilli! Zakochani są wśród nas! Trilli! Trilli! Wesele zacząć czas!
No i się zaczęło. Wszyscy zebrali się wokół oświetlonego promieniami zachodzącego słońca kamienia, na którym stała młoda para. Za młodymi stali równie
zakochani w sobie – Kominiarczyk i Pasterka – w roli świadków oczywiście. Tuż
po wygłoszeniu przysięgi wszyscy wznieśli toast i zaczęły się tańce. Szczeniak
z uśmiechem na twarzy patrzył na młodą parę. Zajadał pieczeń z dzika i kołacz
weselny, a popijał przepysznym strzelińskim miodem. Po krótkim czasie wyszedł
na drogę i usiadł, by odpocząć od śpiewów zaproszonych na tę uroczystość Gol-
50
ców i Brathanków. Niedługo siedział samotny, ponieważ po chwili przyszła do
niego młoda żona przyjaciela:
!Gerduś, Gerduś! Odwiedził nas wujek, przyniósł najnowsze wieści! Śnieżka topnieje, Zimna Królowa już spakowała swoje skarby i ucieka!
Pies ze zdziwieniem przyjął tę wiadomość, ale zainteresowało go co innego.
Oto ujrzał dziewczynkę idącą z tatą ku górze. Oni też dowiedzieli się, że śnieg
spływa ze Śnieżki wesołymi strumieniami i można tam się wybrać na spacer.
Dziewczynka była śliczna i bardzo wesoła. Buzię otaczały złote loczki ozdobione słomianym kapelusikiem. Ubrana była w różową sukienkę i złote balerinki.
W małych rączkach trzymała bukiet stokrotek. Jej tato miał czerwony frak, żółte spodnie w kratkę i niewielki cylinder. A na twarzy – coś jakby kolorowe piegi.
Dziewczynka zobaczyła pieska i natychmiast go pokochała. Czary Zimnej
Królowej przestały działać, a może ciepły wiatr przewiał sierść wykąpanego
w rzeczce Gerdusia i zdziałał cuda niczym najlepszy szampon z odżywką? Najważniejsze, że Gerduś okazał się pięknym owczarkiem, a w swojej nowej pani
znalazł wspaniałą przyjaciółkę. Zamieszkał w pięknej budzie w ogrodzie koło jej
domu. Wieczorami siadał u jej stóp i razem słuchali żabich koncertów. A gdy na
świat przychodziły kolejne kijanki, do snu kołysały je śpiewy zaprzyjaźnionego
Słowika. Wszyscy zapomnieli szybko o Zimnej Królowej, a w jej pałacu powstało
obserwatorium meteorologiczne. Teraz żaby wiedziały, kiedy bezpiecznie mogą
wyprowadzać małe na spacer po kałużach. Dziewczynka mogła planować wycieczki tak, by nie zmoknąć, a tatuś zawsze wiedział, kiedy najlepiej posadzić
nowe krzaki w ogrodzie.
W sercach wszystkich panowało ciepło i pokój. A gdy tylko ktoś przechodził
koło tego niezwykłego domu z ogrodem, to myślał sobie, że panuje tu prawdziwie baśniowa atmosfera. Ale tego nie pokaże nawet najlepszy mms, musicie to
poczuć i zobaczyć sami... Za górami… Za lasami…
Praca napisana pod kierunkiem Justyny Piotrowskiej
51
Sonia Zaremba
Praca otrzymała nagrodę specjalną ufundowaną
przez uczniów Publicznej Szkoły Podstawowej nr 2
im. Hansa Christiana Andersena w Radomiu.
Serce nie sługa
!Odpowiedni dzień na wyprawę – pomyślał Maciej i wsiadł na konia.
Chłopak był dobrze zbudowanym młodzieńcem o jasnych włosach i zielonych
oczach, co błyszczały jak dwa kamienie w blasku słońca.
!Muszę poszukać sobie żony, bo mi już doskwiera samotność, ciężko żyć
w pojedynkę – pomyślał i wybrał się w drogę.
Pogoda była słoneczna, niebo błękitne, a wszelakiego rodzaju ptactwo śpiewało nad głową. Droga wcale mu się nie dłużyła, więc bardzo się zdziwił, że niebo zaczęło szarzeć, bo szykowało się do przywitania nocy. Z daleka ujrzał małe
światełko. Mocniej szarpnął konia i przyśpieszył.
!Może to jakaś karczma, posilę się i odpocznę...
Gdy był już całkiem blisko, zobaczył zwykłą chatkę, doszedł więc do wniosku, że zapuka i może go ktoś przenocuje.
!Puk, puk... – drzwi zaskrzypiały i stanęła w nich, trzymająca w dłoniach
lampę naftową, młoda dziewczyna – Witaj! Jestem Maciej.
!Witaj! – uśmiechnęła się dziewczyna. – Zuzanna jestem... – odpowiedziała
ze spuszczonymi oczyma. – Proszę, wejdź do środka, właśnie skończyłam przyrządzać jadło – pysznego dzika w buraczkach.
Chłopakowi aż oczy zabłysły, myślał już tylko o jedzeniu.
!Sama tak mieszkasz?
!Tak, rodzice poumierali i jestem samiusieńka... Dzika zjadł ze smakiem,
poczuł senność, zapytał:
!Chciałbym cię prosić, abyś mnie przenocowała, czy to możliwe?
!Tak, mam wolną izbę, proszę idź.
Maciej zasnął od razu, i jak małe dziecko – spokojnym snem. Słońce było już
wysoko na niebie, kiedy się obudził.
!Ona jest całkiem miła, umie gotować, jest zaradna, może ją sobie wezmę
za żonę? – myślał Maciej.
Wstał z łóżka i zaczął się krzątać po izbie w poszukiwaniu Zuzanny, ale nigdzie jej nie było. Zobaczył przez okno, jak wiesza pranie przed domem. Chciał
52
już do niej podejść, gdy ona nagle odwróciła się w jego stronę i zobaczył, jak jest
brzydka. Miała rude włosy i była cała w piegach. Jej oczy przypominały oczyska
żaby, a twarz wyglądała jak księżyc w pełni. Rumiane poliki tylko ją szpeciły, podobnie jak długi i szpiczasty nos.
!Oj! – aż jęknął, jak ja się z nią ludziom pokażę? – Czemu ja tego nie widziałem? Co z tego, że jest zaradna, skoro jest też tak szkaradna. Wymknę się po cichu i nawet nie będę dziękować za gościnę.
Jak pomyślał, tak zrobił, a gdy Zuzanna wróciła do domu, bardzo posmutniała, że nawet dobrego słowa nie dostała za pomoc i gościnę.
Maciej dawno gnał przez lasy i łąki, jak najszybciej chciał zapomnieć o pannie szkaradnej. Długo jechał, poczuł pragnienie, więc zdecydował się na odpoczynek, bo z daleka zobaczył staw i przyszła mu ochota na schłodzenie się. Wśród
wysokiej trawy, która rosła wokół wody, robiła pranie ciemnowłosa panna o całkiem ładnej urodzie.
!Witaj! – zagadnął.
Dziewczyna aż wzdrygnęła się, gdyż nie spodziewała się towarzystwa.
!Dzień dobry! – odpowiedziała trochę zakłopotana.
!Maciej jestem!
!Klara, miło mi poznać młodzieńca. Co robisz w łódzkich stronach? – spytała.
!Tak sobie podróżuję. Klara to ładne imię, może pomogę ci nieść pranie, wygląda na ciężkie... – zagadnął Maciej.
!Oj, dziękuję, niedaleko mieszkam, mam za tym małym laskiem domek.
Chętnie cię ugoszczę, chociaż skromna ze mnie dziewczyna – odrzekła Klara.
Domek był ładny, a wokół rosło wiele różnokolorowych kwiatów. Wszędzie
było schludnie i pachnąco.
!Ta Klara to miła dziewczyna, może ona będzie idealną kandydatką na wybrankę mego serca – pomyślał Maciek.
Czas mijał młodym szybko, panna zrobiła pyszną kolację, noc zastukała
w okna i poczuli, że czas już spać. Chłopak dostał wolne łóżko i natychmiast
smacznie zasnął rozmarzony, że Klara jest taka wręcz idealna... Obudziły go
dziwne dźwięki, jakby pękało tysiąc szyb. Zerwał się na równe nogi i rozejrzał się
w poszukiwaniu źródeł hałasu – to tylko Klara siedziała w ogródku wśród swoich kwiatów i pieliła chwasty, a ponieważ była zadowolona, śpiewała sobie radośnie i to ten dźwięk obudził Macieja. Chłopak przeraził się nie na żarty wizją posiadania takiej żony. Uznał, że nie wytrzyma ani minuty dłużej, otworzył okno
z tyłu domu i bez pożegnania uciekł, myśląc:
!„Coś nie mam szczęścia, nie wiedziałem, że tak trudno znaleźć sobie żonę”.
53
Jego rozmyślania przerwało jakieś trzaskanie. Przestraszył się, że to dzikie
zwierzę, więc zeskoczył z konia i skradał się po cichu. Za drzewem ujrzał schylającą się dziewczynę – zbierała drwa na opał. Miała twarz niepospolitej urody
i kasztanowe włosy zaplecione w warkocz, który opadał jej przez ramię. Chłopak
wychylił się więc i zawołał:
!Poczekaj, pomogę ci.
Dziewczyna zdziwiła się widząc chłopaka w środku lasu, stanęła jak wryta.
!Nie bój się, Maciej jestem, pomogę.
!Nie trzeba – odparła – dam sobie radę, daleko do domu nie mam.
!Jak ci na imię? – zapytał.
!Hanna jestem – odrzekła.
Szli w milczeniu, bo dziewczyna wstydliwa była. Dotarli do małej polanki,
na której stał mały, zadbany, drewniany domek. Gdy już do niego doszli, dziewczyna zaproponowała:
!Zbliża się pora obiadowa, więc zapraszam na skromny posiłek, zapewne
zgłodniałeś?
!Żebyś wiedziała, Haniu, jakie pustki mam w brzuchu, tak mi kiszki marsza grają, że aż echo niesie.
Hania zakrzątnęła się, z kuchni dochodziły apetyczne zapachy. Przyniosła talerze i nalała zupę. Zniecierpliwiony Maciej złapał łyżkę, nie czekając aż dziewczyna się dosiądzie i zaczął kosztować specjały. To był jakiś koszmar – danie było
ohydne! Jakby bagno jadł. Pozieleniał, oczy obracały mu się na różne strony. Hania była zajęta w kuchni, nie widziała, co się dzieje z przybyszem. Chciała mu
podać chleba, ale znikł, przepadł.
!Nie mam szczęścia, wracam do domu – postanowił zrezygnowany Maciek.
Żadna z nich mi nie odpowiada, po co mi żona, przecież idealnej kobiety nie ma!
Zawrócił konia i ruszył w swoje strony. Wtedy naprzeciwko niego wyjechała
konno piękna dziewczyna o blond włosach, twarzy jak anioł. Miała białą bluzkę
o bufiastych rękawach, haftowaną w kwiaty, wiązaną pod szyją. Kolorowa spódniczka w paski przykrywała jej zgrabne nogi, włosy zdobiła czerwona łowicka
chustka. Na szyi miała czerwone korale. Chłopak uległ jej urokowi, pragnął ją
jak najszybciej poznać, więc ruszył w jej stronę. Panna widząc to, zatrzymała się
i uśmiechnęła:
!Co robisz tutaj, młodzieńcze?
!Wracam do domu – wyjąkał drżącym głosem – piękna pani.
!Irmina jestem – przedstawiła się dziewczyna.
!A ja Maciej, cudna pani.
54
!Jeśli ci niespieszno, zapraszam do mnie.
!Nie, wcale się nie spieszę, z chęcią skorzystam z zaproszenia – wyszeptał
Maciej. Wkrótce zatrzymali się przy małym dworku, bardzo eleganckim. Irmina zaśmiała się:
!To moje królestwo, wejdźmy do środka. W domu panował przepych i przytulny porządek. Po rozmowie i pysznej kolacji Maciej zdecydował:
!Tak, to ona zostanie moją żoną, muszę tylko się postarać i zasłużyć, by oddała mi swoją rękę.
Był nią tak oczarowany i wpatrzony jak nigdy dotąd. Nie pojawiły się żadne
zastrzeżenia, jej również podpasował Maciej. Postanowili się pobrać. Byli bardzo szczęśliwi, wszystko zaplanowali szczegółowo. Po nocy poślubnej wstał piękny, słoneczny dzień, śpiew ptaków obudził Macieja. Chłopak zapragnął przytulić
żonę, a tu widzi starą babę, pomarszczoną, o włosach siwych jak popiół.
!Gdzie moja Irmina – krzyczał z całych sił – oddawaj ją, starucho, gdzie ją
ukryłaś i kim ty jesteś?
!To ja – twoja żona, ukochana i wymarzona. Przecież ci pasowałam, ty mnie
wybrałeś.
!Chyba sobie kpisz, ty nawet nie próbuj porównywać się z nią!
!Mnie poślubiłeś, mnie serce oddałeś. Oszukałam cię, bo wybrzydzałeś. Jestem starą wiedźmą i nauczkę ci dam. Teraz będziesz musiał opiekować się mną
– aż do śmierci – mojej albo twojej. Opuścić mnie nie możesz, bo nasz związek
zaklęty jest. Jeśli spróbujesz – umrzesz.
Ta okrutna wiadomość załamała Macieja. Nie zapomni tej nauczki, to pewne!
Praca napisana pod kierunkiem Doroty Tarkowskiej
55

Podobne dokumenty