Eliza Kacka
Transkrypt
Eliza Kacka
Eliza Kącka Jakoby Jakobe Mansztajn Studium przypadku Wydawnictwo WBPiCAK, 2014 W rozmowie z Borysem Kossakowskim o tomiku Studium przypadku Jakobe Mansztajn powiedział: „Mottem książki mogłaby być fraza z jednego z wierszy: »nie wyrośniesz z tego domu, co otacza ciebie gęsto«. Traumy z dzieciństwa chodzą po głowie, prześladują we śnie i na jawie”. Podłożenie traumy pod wiersz nie musi wcale wiązać się, co oczywiste, z silną ekspresją emocji. Trauma zdystansowana w czasie i wielokrotnie przemieszczona w czterech ścianach rodzi powtórzenie – i taka też jest zasada konstrukcyjna tomiku gdańskiego poety. Nowy tomik Mansztajna zorganizowany jest bowiem przez powtórzenia i wokół powtórzeń. Są to powtórzenia różnego typu: od frazy po obraz, nawracający problem, tytuł, elementy architektoniki tomu. Jednocześnie Mansztajn próbuje poetycko samo powtórzenie maksymalnie wyzyskać i uczynić je dyskretną osią natręctwa (o to najłatwiej), zamieszkiwania, snu, relacji międzyludzkich, miłości, krążenia wokół śmierci. Jego poezja zatem – w pewnym sensie – tematyzuje nie tylko problem samobójstwa i umierania, lecz także nasze życie w powtórzeniu. Stąd i piosenkowość wierszy gdańskiego poety, obecna już w pierwszym tomiku Wiedeński high life, zyskuje w Studium przypadku inną funkcję i wymowę: podkreśla nieuchronność powtórzeń, a zarazem podtrzymuje skłonność do nich. Skłonność potęgowaną i eksponowaną przez przestrzeń „tego domu”, środowisko czterech ścian – tyleż najbardziej elementarne i oczywiste, co najbardziej problematyczne. Ono jest łonem społecznym, w którym miesza się sen, jawa i przeczucie beznadziejności myśli o ucieczce. Ucieczce zarówno do siebie, jak od siebie; tak ku rajom utraconym dzieciństwa, jak i od przeszłości. Wszystkie te kierunki ucieczki mamy w tomiku sygnalizowane, testowane, myślane. I wszystkie w gruncie rzeczy podlegają prawu deziluzji, jak choćby w tej frazie: „choćbyś/ wykuł w ścianie dziurę, choćbyś znalazł/ klucz i pomysł na wyprawę poza głowę […] rzeczom na półeczkach nie przywrócisz/ kształtu” (Zapijawszy). Niepatetyczne cztery ściany to mikrokosmos przeżycia, wspomnienia, obsesji – czasem bardzo stężony, chociaż jego gęstość nie jest gęstością tłoczącego się konkretu, lecz gęstością stłumionej emocji, niedopowiedzenia, egzystencjalnego ciężaru. Co ważne: perspektywa czterech ścian znacząco przekracza przynależny jej wąski horyzont – Mansztajn udowadnia, jak mocno ekspanduje ona w inne place, ulice, mieszkania naszego życia, jak bardzo nie daje się zbyć, wyminąć, zatrzeć. Oczywiście, szczególnie aktywna jest ta przestrzeń, w której działa się tragedia. A konkretniej: dzieje się, gdyż tragedia nie wydarza się raz a dobrze. Tragedia – raz zaistniała w czterech ścianach – toczy swoje życie w powtórzeniu. Utajone życie tragedii nie koliduje z pozoru z życiem codziennym, a jednak nieustannie je podmywa, wprowadza w nie swoje zwyczaje i swoich widmowych agentów, infekuje smutkiem. Stąd też w wielu wierszach stupor, milczenie, zakłopotanie, wewnętrzne napięcie – dyskretne sygnały obecności ciemnej pamięci. Weźmy wiersz Scena w dużym pokoju: trudno powiedzieć, jak to się skończy. tyle wiadomo na razie: dorosły mężczyzna siedzi naprzeciw dorosłego nagle dziecka i mówią niewiele, właściwie nie mówią, przed chwilą obaj przeżyli tragedię (pierwszemu synek wypadł przez okno, drugiemu przez okno dał nogę braciszek) i trudno powiedzieć, któremu z nich bardziej jest teraz niedobrze i kto z tym zostanie na dłużej. tyle wiadomo: dorosły mężczyzna naprzeciw dorosłego dziecka kolejną wiosenkę w tym samym pokoju i znów nie znajdują wspólnego języka, przed chwilą obaj przeżyli tragedię. To jeden z wierszy otwierających tomik, pomieszczonych w części pierwszej (sama książka poetycka rozpada się na dwie części: Piosenkę o witaminach i minerałach oraz Czarne nad i pod głowami pole). Mamy w nim to, co charakterystyczne dla większości wierszy zebranych w tomie: niepewność i niejasność, zawieszenie orzekania (uparte „trudno powiedzieć”), międzyludzką bezradność bądź – łagodniej – nieporadność („mówią niewiele, właściwie/ nie mówią”). W zasadzie jedno tu jest jasne i niezaskakujące: „kolejna wiosenka” – czyli zafiksowanie czasu wokół zdarzenia, którego drugie, trzecie i… n-te życie dzieje się w czterech ścianach. Trudno nawet powiedzieć, czy charakterystycznym – na poły onirycznym – chronotopem tych wierszy zarządza monotonia czterech ścian, czy wsiąkła w nią tragedia. A może jedno podkręca i powoduje drugie? Niezależnie od tego, czy rozmowę o wierszu zaczniemy od upartego obrządku obecności milczących wobec siebie osób, od nieoswajanej, a jednocześnie wyuczonej na pamięć przestrzeni pokoju czy od „kolejnej wiosenki”, to i tak nic więcej się nie rozwikła, nie otworzy, nie dojaśni. Kłębek pozostanie kłębkiem, której nitki byśmy nie złapali jako pierwszej. Samo pojęcie Bachtinowskiego chronotopu wprowadzam tu nieco poza regułami gry, ale pod jednym względem jest ono szczególnie poręczne: otóż łączy czas i przestrzeń w jeden splot, a tego splotu w wierszach Mansztajna nie da się zlekceważyć, jeśli chce się mówić o skomplikowaniu relacji i uczuć. Nie tylko w cytowanym powyżej wierszu, ale w całym tomiku oscyluje się między delikatnością uczuć a obcością, podskórną grozą śmierci a zmatowieniem świata (który już nie wzrusza tak, jak wzruszał małe dziecko – za takim wzruszeniem tęskni Paul Celan z wierszy umieszczonych w części Czarne nad i pod głowami pole). Owszem, niektóre wiersze miejskie – Piosenka nocnych wioślarzy I, czyli Nemeczek w opałach – wprowadzają nieco inną perspektywę, nawiązującą skądinąd do wypadów w miasto z tomiku Wiedeński high life. Jaka to perspektywa? Wspomniany wiersz kończy się tak: […] wszystko działo się tak szybko, jedna stacja, druga stacja, ulicę stopniowo wypełniało szaleństwo. mówiliśmy wtedy: przyjdź i wypełnij nas, ziemio, nawet jeśli to oznacza coś złego. a potem ziemia wezbrała i zaczęła nas wypełniać. (Piosenka nocnych wioślarzy I, czyli Nemeczek w opałach) W tym wierszu mamy rytm i archaiczność obrządkowo-modlitewne, z pewną konotacją biblijną (a takie konotacje mamy już w pierwszym tomiku: choćby Mojżesz i Morze Czerwone). Można tę scenę kojarzyć z obrazem uformowania człowieka z gliny (Księga Rodzaju), ale wywróconym na nice – miast lepienia z ziemi mamy zalepienie ziemią, zalanie, powrót do elementów. Można, równie dobrze, założyć inspirację hymnem Veni Creator, z podobnym zastrzeżeniem: zamiast wylania Ducha następuje tu przybór, zalew materii. To odwrócenie kierunku m.in. czyni świat poetycki Mansztajna bardziej statycznym niż w pierwszym tomiku. A ustatycznienie ma pewne mankamenty: częściej chyba niż w Wiedeńskim… ma się poczucie, że autor układa swoją książkę i robi wiersz, wkładając go czasem w formę bliską (może aż za bliską) wierszom Tkaczyszyna-Dyckiego. Więcej tu architektoniki, mniej nowości – i mniej oddechu. Z drugiej strony: Mansztajn konsekwentnie zmienia postać wiersza i wizję świata, nie zrywając z podwórkami z pierwszego tomiku, ale przenosząc je w perspektywę poddaną korekturze śmierci, obciążoną mocniej nanosami pamięci, wypaleniem, zmęczeniem. Widać to choćby w Kadrze z nocy, w który to wiersz skądinąd wpisał poeta stworzenie świata à rebours: „na początku była szeroka przestrzeń: podwórko/ i światła w brud, kto mógł przypuszczać,/ że tyle światła i takie przestrzenie na gęstym/ osiedlu. słowem – na początku była przestrzeń”. W pierwszej strofie wychodzi się od światłości i szerszej perspektywy osiedlowej; ciemność pojawi się na końcu wiersza, gdy przestrzeń zwinie się do rozmiarów pogrążonego w mroku łóżka: „w pojedynczej scenie: człowiek/ w środku nocy nerwowo przewraca się na bok”. Rzec by można: zamiast rozwijania się świata – inwolucja, zwinięcie. Zwinięcie bardzo dla perspektywy całej książki charakterystyczne, bo – ostatecznie – trafia się tu w cztery ściany własnej głowy. Do tej perspektywy ściągnięte zostają szerokie widoki, ku niej ciążą wszystkie zawody z pamięcią i perypetie miłosne. To przez głowę mówiącego i przez naszą przechodzą Celan, Hughes, Marai – albo to oni są nami, a my nimi, co na jedno wychodzi, ściślej: na jedno pomieszanie. […] pająk, stół, cerata, pająk uwięziony pod szklanką, niegdyś byłem dzielniejszy, byłbym cię zmiótł jednym ruchem książki, ale dziś już mniej mam pewności i tylko się boję twojego przez moją powiekę spaceru (…) (Dorosły Paul Celan waha się nad szklanką) Ten Celan mógłby być mansztajnem, ten mansztajn jest w jakimś sensie Celanem: i tylko takiego Celana może mieć ja mówiące, które nie opracowuje poetycko jego biografii, ale odbija się w swojej własnej projekcji. Owszem, dostajemy tu coś z wrażliwości autora Todesfuge, która to wrażliwość – wiemy – w szczególny sposób chyliła się ku śmierci. A na kolejnej stronie czeka na nas obrazek analogiczny: szklanka i „synek złowrogi”, którego można/trzeba/strach zatłuc. Kolejne powtórzenie, kolejna sekwencja, kolejny powidok. I to właśnie w szczególny sposób organizuje całość tomiku: statyczność powtórzeń. Tak, statyczność. Powtórzenia bowiem eksponują pozór ruchu, złudność postępu, niepełność każdej zmiany, przymus nawracania do tego samego. Oczywiście, wrażenie powtarzalności potęgowane jest jeszcze przez skupiska wierszy o tym samym incipicie i podobnej strukturze. Przykładowy zaczyna się tak: któregoś dnia odwiedzili nas znajomi, mówią, koniec leżenia, mamy dla was niespodziankę: słoneczka kapeczkę – wyborny koniaczek. a dzień był ze złych najgorszy […]” (Odwiedziny) Najgorszy, dopowiedzmy, gdyż w pokoju obok „synek doumarł”, a tę śmierć (albo jeden z jej rozlicznych powidoków) życie musi przypłacić paraliżem: „nie mamy/ nawet szarlotki […] cały poranek/ spędziliśmy w łóżku, całe popołudnie/ spędziliśmy w łóżku, ale nie mogliśmy ich nie przyjąć […]”. Czytelnik, ulegając mimowolnej pokusie fabularyzowania, może zapytać skonfundowany: co tutaj się dzieje? Jak czytać świat tych wierszy? Albo: kto tu żyje, a kto nie? – jeśli to pytanie jest jakkolwiek sensowne. Warto chyba je postawić – mimo całej naiwności – z jednego powodu: by odkryć i docenić fundamentalną rolę pamięci. Pamięć bywa tu bowiem dostarczycielką nielicho zaludnionej perspektywy, uwieszonej między snem i jawą, życiem i śmiercią. I nierzadko to ona przejmuje inicjatywę, dyktuje reguły gry, podporządkowuje sobie obywateli wierszowego świata: mansztajna, dariusza (odrębność tych obu jest zresztą dyskusyjna, ale niech się tu tłoczą na prawach enumeracji), matkę, ojca, kochaną kobietę i kota. Z każdego miejsca robi palimpsest z obecności i braku. Niewątpliwie, nie wszyscy pomieszczeni w wierszu należą do „gromady żywych trucheł” grasujących „w […] duszy zbyt ciasnej, jak kawalerka na gdańskim osiedlu” (Duszki Goi I) – a w każdym razie są w tych wierszach inne (rozliczne) formy obecności. Niemniej zasadnicza przesłanka, jaką wyprowadzić można z lektury tych wierszy, to fakt zanurzenia w śmierci. Jedni są w niej głęboko, inni ledwie dotykają jej w trakcie snu, trzeci świadkują, kolejni wpraszają się jako zombie. Różny stopień zanurzenia w śmierci to fakt, który w poprzednim tomiku Mansztajna był – tu upraszczam – rozpoznaniem ryzykancko-dynamicznym, niezupełnie nieważkim, oczywiście, ale jakoś narkotycznym i podkręcającym. Tu jest strukturalnym pewnikiem życia, a wszyscy możemy siebie obejrzeć w jego laboratoryjnym świetle, uwięzieni pod szklanką. Życie w tomiku Mansztajna pozostaje sekwencją nawrotów. Oczywiście – z korekturą przemijania, rozlicznych asocjacji, powidoków i przemieszczeń perspektywy. Widać to w obrębie samego Studium przypadku – widać też, gdy przerzuci się most czytelniczy między starym i nowym zbiorkiem wierszy. Nietrudno zidentyfikować interpretacyjną grę choćby między Czterdziestym dziewiątym (Wiedeński high life) a Duszkami Goi I czy Nic osobistego (Studium). Stawka takiej gry jest poważna – i nie idzie mi w tej chwili o śmierć, ale wiedzę o sobie. O smutek tej wiedzy, smutek bilansu powtórzeń i powrotów. W wierszu Lucky Luke mamy małą summę z zakończeniem, które można by zestawić z końcówką wiersza Wywiad Białoszewskiego: […] jest ze mną cała drużyna kolegów i niedomknięte pożegnania, niedopięte sprawy sumienia i ten nieznośny ścisk w rejonie serca, albowiem znowu siedzę w starym mieszkaniu, z którego dawno się wyniosłem, na karteczce piszę: to byłem ja, to wszystko byłem ja, a teraz chciałbym się położyć. (Lucky Luke) Tak, tu znów Mansztajn pisze, jakoby już rozsądził. Jakoby już wiedział, że nie ucieknie się z mieszkania, nie opuści się czterech ścian własnej głowy. I takie ustawienie perspektywy jest dla niego bardzo charakterystyczne. Eliza Kącka