Projekcja
Transkrypt
Projekcja
Projekcja (historia nr 1.09 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl) Benjamin zatrzymał się naprzeciwko stalowej bramy, pomiędzy dwoma kamiennymi gryfami. Zniszczone wiecznym czekaniem posągi wciąż srogo mierzyły spojrzeniem każdego intruza i lojalnie strzegły dawno opuszczonej posiadłości na przedmieściach Nowego Jorku. Złote czasy rezydencji przypadły na początek XXII wieku, a jej upadek wyznaczył Wielki Plan i towarzyszące mu w latach 2113–16 lokalne starcia klas. Mężczyzna przyglądał się dwumetrowemu kamiennemu murowi, niegdyś sforsowanemu przez żądny krwi tłum. Dotykiem poznawał historię agresji, po której pozostały tylko wyrwy i wyżłobienia w ogrodzeniu. Podobnym zniszczeniom uległa brama wjazdowa, zaspawana nieudolnie w późniejszym okresie. Wciąż budziła jednak respekt do mistrzów metalurgii. Ich precyzję, doskonałość i wnikliwość w wykonaniu najdrobniejszych elementów nadal można było dostrzec w przęsłach w kształcie pnączy z liśćmi przypadkowo, ale szczelnie wypełniającymi przestrzeń. Na powierzchni tego metalowego gąszczu na wieczność wyryto ciągi imion i jedno nazwisko. – Arietta, Bella, Evelyn Wistros. Fiodor, Ilian, Sebastian Wistros – przeczytał z szacunkiem Benjamin. Rozpacz rodziny, niesiona zimnem wpadającego mu za kołnierz wiatru, wciąż wisiała w powietrzu. Historia zagłady rodu Wistros była dobrze znaną przypowieścią. Wykorzystywano ją jako przykład pokryzysowych zmian koniecznych, by oczyścić świat z zatracenia w zbędności luksusów i marnotrawstwie środków. Ich losy stanowiły także najgłębiej skrywaną tajemnicę pracodawców Benjamina, który rozumiał skomplikowane mechanizmy stojące za śmiercią dwustu dwunastu członków rodziny oraz całkowitą eliminacją ich wpływów i bogactw. – Nazwisko – dał się słyszeć agresywny głos dobiegający z wnętrza muru. – Wilin – odruchowo odpowiedział Benjamin, szukając źródła dźwięku. – Wejdź – zabrzmiało już przyjazne zaproszenie. Brama z jękiem ustąpiła, wpuszczając gościa na teren posiadłości wyłożonej, gdzie wzrok sięgał, wyschniętymi, wijącymi się po ziemi gałęziami krzaków. Gołe, pełzające korzenie pożerały czarną glebę, prowadząc Benjamina wąską, krętą ścieżką. W drodze do głównych drzwi wejściowych mógł przyjrzeć się budynkowi o wyjątkowej konstrukcji, niepasującej ani do okolicznych domów, ani do przedmieść Nowego Jorku. Posiadłość w ogóle omijała architektoniczny styl Ameryki. Willa posiadała trzy piętra i wyraźny podział na część główną i skrzydła ustawione pod niewielkim kątem w stronę wjazdu. Równe rzędy prostokątnych okien zostały oddzielone na kolejnych kondygnacjach pasami setek malutkich rzeźb stojących na zdobionych parapetach. Zamrożone w chwili postacie, splamione czernią jakiejś reakcji chemicznej, reprezentowały dzieci rodu Wistros. Tak strzeżony posągami najmłodszych rodzinny grobowiec bił lodowatym chłodem nadchodzącej zimy. W powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, czego Benjamin nie potrafił określić inaczej, jak echa niewinnych zabaw z przeszłości. Może to te ciche pojękiwania nieopodal skrzypiącej huśtawki. – Czego oni tu szukają? – zapytał sam siebie, stając na tarasie przed głównym wejściem do budynku. Przytłaczała go mroczna aura pochmurnego nieba i dziecięce spojrzenia z parapetów skrzydeł willi. Nie znalazł dzwonka, więc złożył pięść, by w starym stylu oznajmić swoje przybycie, ale nie zdążył zapukać, bo stare spróchniałe drzwi ustąpiły z piskiem. Otworzyła je dziewczynka o jasnych włosach, ubrana w kilka warstw wytartych swetrów, które wisiały na niej jak na przeciążonym wieszaku. Wychudzona, zgarbiona i drobna poczekała, aż gość przekroczy próg domu. Potem popchnęła oburącz masywne dla niej wrota i zatrzasnęła je z grymasem niezadowolenia na białej jak śnieg twarzy, przykrytej słomianymi włosami. Gdy spełniła swą powinność, wbiegła po schodach na górę, ulatniając się, jak duch w powietrzu. Benjamin chciał ją zatrzymać, zapytać o imię, ale słowa utknęły mu w gardle. Widok zniszczeń głównego holu, które nie czasem, ale ludzką ręką dokonane, zabraniał przełamywać ciszę straconych tu dusz. Dziury w ścianach od ciężkich narzędzi, rysy nożami pociągnięte, powyrywane agresją deski parkietu układały się w krwią pisaną powieść. Główną przestrzeń parteru wypełniało echo rozpaczliwych krzyków i odległe piękno ukryte w zdobionym łukami wysokim suficie, gdzie niegdyś promienie Słońca tańczyły, plotąc cieniem wspaniałe obrazy i wychwalając snopami światła równie wyjątkowe, szerokie i ręcznie rzeźbione schody. Benjamin nie chciał jeszcze wejść na górę, ruszył więc jednym z korytarzy, gdzie gruz kumulował się pod nogami, a ciemność żądała, by zawrócił. Mijał kolejne drzwi, drewniane, obdrapane, zablokowane lub wyważone, aż trafił na zamknięte, ale z pionową wyrwą zrobioną jakimś ciężkim ostrym narzędziem. Pochylony nad otworem zaglądał do środka, ciekawy skrywanej w pomieszczeniu tajemnicy. Zobaczył rozsadzone złością, skatowane i poobijane meble, wybite okna i pod nimi stłuczone doniczki, z których ziemia jak krew wypływała grudkami. Dostrzegł też misia na ziemi, bez głowy, z wypatroszonym puchem, a nad nim, na jasnoróżowej ścianie, napis wymazany białą farbą z zaciekami. By uchwycić jego początek, musiał wygiąć głowę i niemal wsadzić nos do dziury. – Mój słodki dzieciaku zawieszony w czasie – zaczął recytować – wkrótce dostrzeżesz granicę, granicę wyznaczoną pomiędzy dobrem i złem – dokończył zdanie, pod którym ktoś dopisał liczbę „dziewiętnaście” z trzema chaotycznie pociągniętymi znakami zapytania. Mieszanka ciepłych i koszmarnych uczuć, jak lodowata i parząca woda, na przemian kąpały jego przewiane przeklętą atmosferą tego miejsca serce. Kojarzył cytat, łączył go z miłymi wspomnieniami, których ckliwe widmo szybko rozproszył dźwięk skrzypiących schodów. Podążył za nawiedzoną melodią miażdżonego drewna z powrotem w stronę głównego holu. Wysoki szczupły mężczyzna bez pośpiechu pokonywał kolejne stopnie w dół, chłonąc ich jęki z nienaturalnie wyszczerzonymi pożółkłymi zębami. Benjamin stanął przy zakończonej głową lwa barierce. Dotarło do niego, z jaką lekkością napotkana wcześniej dziewczynka musiała przemierzyć schody, nie wywołując ich najmniejszego szmeru. Zachował to spostrzeżenie na później i odwzajemnił uśmiech gospodarzowi. Ten już od zakrętu półpiętra bacznie obserwował gościa, wyczekując momentu, gdy odległość pozwoli mu nawiązać rozmowę. – Też je widziałeś? – zapytał. – Je? – Błędy – uprzejmie wyjaśnił mężczyzna. – A tak, oczywiście – Benjamin odgrywał zawstydzonego. – Nie jestem pewny, co widziałem, ale to, co widziałem było naprawdę dziwne – powiedział, odtwarzając przygotowaną wcześniej rolę. – To normalne. Na początku nikt nie potrafi pojąć znaczenia tych zjawisk. Nie przejmuj się – pocieszał gościa mężczyzna. – Gerald Strandem, lider grupy. – Podał mu kościstą lodowatą dłoń. Miał około pięćdziesięciu lat, zarośniętą chudą twarz i rozstrzelone na wszystkie strony, nigdy nieczesane czarne włosy. Nadal uśmiechnięty, jakby mięśnie jego twarzy doznały okropnego paraliżu, oglądał wytarty płaszcz Benjamina, szukając w nim ukrytych exoelementów i potencjalnych zagrożeń. Najwyraźniej nie znalazł ich, bo zamaszystym gestem zaprosił gościa na górę, dumny z posiadłości, której nie był właścicielem. – Czytałem twoją historię i domyślam się, że jesteś zdezorientowany – stwierdził, prowadząc Benjamina po schodach w górę. – Widziałeś, jak znikali wbrew znanej ci naturze rzeczy, ale nie chcesz tego zaakceptować, nie możesz, bo nikt w pojedynkę nie jest w stanie unieść prawdy – wyjaśnił kojącym nerwy rozkołysanym głosem, który zwalnia czas i odurza delikatnością. – To wspaniałe, że zdecydowałeś się przyjść, poszukać odpowiedzi, przyjąć ją z otwartymi rękoma, choć przeraża cię nie mniej niż sama śmierć. Niełatwo szukać prawdy, gdy droga do niej prowadzi przez rozczarowanie rzeczywistością. – Cóż, po to tu przyszedłem. Może wy wytłumaczycie mi w końcu, co się dzieje z moją głową – próbował nawiązać rozmowę Benjamin, choć miał wrażenie, jakby pukał w zamknięte drzwi pustego pokoju. – Bez obaw, z twoją głową wszystko w porządku – postawił mu diagnozę Gerald. – Za chwilę poznasz innych i wszystko zrozumiesz – powiedział, leniwie pokonując kolejne stopnie w akcie prywatnej wojny z czasem. Brzmiał jak niegroźny człowiek zmęczony życiem, mędrzec zagubiony w meandrach rozmyślań, skarcony istnieniem, ale wciąż pozytywnie nastawiony. Benjamin wyczuwał w nim jednak drapieżnika, który pożera ludzi bez litości, najpierw wabiąc wonią wyrozumiałości, potem wstrzykując truciznę zgubnego zaufania, na końcu wysysając życiodajne płyny. W innych okolicznościach mógłby się wiele od niego nauczyć. – Długo tu mieszkacie? – zapytał, pokonując za nim kolejne stopnie nieskończonych schodów. – A skąd! Nikt tu nie mieszka. To tylko nasze miejsce spotkań – rzucił Gerald, jak przewodnik w górach prąc do przodu i nie patrząc za siebie. – To dlaczego to miejsce? – To proste. Budynek jest przestronny i na uboczu. – Nie przejmujecie się jego historią? – Skądże, to wszystko fikcja, więc dlaczego mamy się tym przejmować? – spytał Gerald, zamknięty w świecie zdobionych marmurem ścian, błyszczących parkietów i wypolerowanej poręczy, po której sunął dłonią. Rozciągniętym rękawem swetra zahaczał o pęknięcia i wyżłobienia w drewnie. Nie widział zniszczeń, nie akceptował dokonanej tu zbrodni. Jego schizofrenia szczelnie maskowała rzeczywistość. – Jak wielu was jest? – zapytał Benjamin, zatrzymując Geralda przed ostatnim stopniem schodów. Mężczyzna odwrócił się, wciąż ze sztywnym uśmiechem na twarzy, i przytrzymał go chwilę w niepewności. – W sieci jest nas wielu, ale na spotkania przychodzi garstka, bo albo pracują, albo nie mogą dojechać. Poznasz ich bliżej, to zrozumiesz. Chodź, wszystkiego dowiesz się na spotkaniu – oznajmił. – Świetnie – Benjamin zamarkował zainteresowanie i jak wagon pociągu podążył za liderem grupy. Pierwsze piętro było nieco jaśniejsze od parteru i mniej zdewastowane ręką człowieka. Podłogę pokrywała jednak gruba warstwa brudu, kurzu i kruszącego się pod naciskiem stóp tynku, a gdzieś w oddali kapała woda, nużąc atmosferę monotonią nieprzerwanej samotności. Długi karawan okien tarł o nisko zawieszone chmury, wpuszczając ich szarzyznę do środka. Benjamin wyjrzał na zewnątrz, gdzie ocean martwych gałęzi pokrywał ogród. – To tu – rzekł Gerald, pokazując dłonią otwarte drzwi niemal na końcu długiego korytarza. – Już cię zapowiedziałem, więc śmiało poznawaj innych – zachęcał, wpychając nowego członka do środka, jak więźnia do celi. – Za chwilę zaczynamy – dodał i niczym okręt w przystani zawrócił, by już bez słowa odpłynąć w stronę horyzontu. Pomieszczenie, do którego Benjamin został na siłę wciśnięty nadto przyjacielskim pchnięciem, było pełne ludzi wpatrzonych w niego, jak w kelnera przynoszącego długo wyczekiwane potrawy. Oblepiony spojrzeniami, wsysany powstałą na jego widok ciszą przyglądał się zgromadzonym osobom. Od razu dostrzegł, że wszyscy nosili stare, znoszone, ale skrupulatnie naprawiane ubrania, losowo dobrane i bez jakiejkolwiek elektroniki. Gdy zainteresowanie przybyszem osłabło, a gwar cichych i monotonnych rozmów powrócił, Benjamin wychwycił kolejną ich wspólną cechę: niezwykłą, nienaturalną, rzeźbioną tajemniczymi pragnieniami przyjaźń manifestowaną nieustannym kontaktem fizycznym. Dotyk, muśnięcia, poklepywania były jak obowiązkowy gest dla grupy wsparcia osób o tym samym, wstydliwym problemie. Z rytmu ciekawych obserwacji wybiły go nadpobudliwe szarpnięcia za rękaw. – Opowiedz, co widziałeś – poprosiła znana mu z parteru dziewczynka o blond włosach i niebieskich oczach. Wpatrzona w niego z wygiętą do tyłu głową wyglądała komicznie na tle wielu warstw noszonych swetrów. – Jak ci na imię? – rozpoczął z nią rozmowę Benjamin. – Eliza. Opowiesz? – pytała dziesięciolatka, ponaglając go szarpnięciami za płaszcz. – Każdy ich widział, ale każdy inaczej – dodała, pochłaniając gościa wzrokiem jak tort czekoladowy. – Okay, opowiem, tylko mnie puść – poprosił Benjamin, przypominając sobie historię, którą wysłał dwa tygodnie temu na specjalnej sieciowej tablicy założonej przez grupę. Na zaproszenie musiał czekać aż czternaście dni, bo internet w 2134 roku działał sporadycznie i komunikacja w czasie rzeczywistym już praktycznie nie istniała. W zamian do łask wróciły specjalne serwisy informacyjne, gdzie użytkownicy zostawiali krótkie wiadomości tekstowe, odczytywane przez innych w miarę posiadanego dostępu do sieci. Zapowiedź nowej opowieści przyciągnęła grupkę osób, jak zapach świeżego pieczywa. Kilka sztucznie uśmiechniętych kobiet i paru bezpodstawnie uradowanych mężczyzn przylgnęło do przybysza, wyciskając z niego nachalnym wdzięczeniem pierwsze słowa. – To było miesiąc temu – zaczął Benjamin. – Szedłem do zakładu tą samą drogą co zawsze. Mijałem taki plac z punktem wydawania żywności, gdzie zawsze jest sporo ludzi. – Próbował zaspokoić nierealne oczekiwania zebranych wokół członków grupy. – Wtedy kątem oka zobaczyłem człowieka, który mnie zainteresował, bo był dziwnie ubrany, a gdy się odwróciłem, zniknął. Tak po prostu. Myślałem, że to jakieś złudzenie i chciałem je zignorować, zwłaszcza że byłem już spóźniony do pracy, jednak chwilę później cały plac był pusty. Kompletnie pusty, opuszczony. Żadnych ludzi, żadnych odgłosów, więc przez kolejne dwie minuty chodziłem wkoło, nie mogąc zrozumieć, gdzie się wszyscy podziali. Nigdy w życiu nie byłem tak przerażony, więc zamknąłem oczy, skuliłem się i czekałem, aż się obudzę. Gdy znowu otworzyłem oczy, wszystko było jak dawniej. Pełno ludzi, jak wcześniej, ale nikt nic nie zauważył. – To wszystko? – zapytała Eliza nadal uczepiona jego rękawa, jakby myślała, że bez tego nie dostanie odpowiedzi na żadne pytanie. – Tak. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, ale tak było. – Doświadczyłeś błędu systemu – powiedziała jedna z kobiet, wyjątkowo szczupła, o delikatnej twarzy i nienaturalnie dużych oczach, które jak lustra odbijały wszelkie próby poznania jej myśli. Przypominała mechaniczną lalkę na granicy wyczerpania energii. – Jakiego systemu? – agresywnie rzucił Benjamin. – Komputer, w którym jesteśmy wygenerowani, popełnił błąd – wyjaśnił mężczyzna obok. – Ja miałem okazję siedzieć na ławce, która zniknęła, gdy tylko wstałem. Nie uwierzysz, jak mnie to zdziwiło. Wstaję z ławki, której nigdy nie było. Czy można to w ogóle pojąć? Trudno mi nawet opisać, co wtedy poczułem. – Ja, podobnie jak ty, widziałam znikających ludzi – wtrąciła kolejna kobieta dumna z doświadczenia, jakby nic w życiu ważniejszego nie osiągnęła. – Trzech mężczyzn, którzy szli za mną i rozmawiali, a gdy się odwróciłam, już ich nie było – opowiadała, szczerząc zęby i udając szok, który na pewno odtwarzała już setki razy. Wszyscy chętnie relacjonowali swoje historie. Traktowali je jak trofea, pielęgnowali w głowach, ubierali w coraz to ciekawsze okoliczności, upiększając wątki, by na nowo ekscytować nimi grupę. Benjamin słuchał ich uważnie, szukając elementów wspólnych i szybko dedukując, że większość dotyczy znikających osób lub przedmiotów. Wśród nich usłyszał kilka opowieści, które dla kogoś z jego wiedzą były w oczywisty sposób zmyślone. Żądni wrażeń, nieświadomi ludzie wchłaniali je jednak, jak ciepłe bułeczki. Rozmowa szybko zaczęła żyć własnym życiem, a relacje z tajemniczych doświadczeń zapętlały się w surrealistycznym, repetytywnym resecie zbiorowej pamięci. Benjamin mógł wreszcie bliżej poznać wybrane przez grupę miejsce spotkań. W każdym z czterech kątów pomieszczenia stały zbędne meble wepchnięte tam, by nie blokować przestrzeni, i zostawione tylko dlatego, że gabarytami nie pozwalały się łatwo wynieść. Teraz zdewastowane i celowo roztrzaskane, niczym zwłoki dawnych obyczajów, straszyły połamanymi kośćmi, choć nikt nie zwracał na nie uwagi. Tak jak na korytarzu, tu też gruz, kurz i kłęby brudu pokrywały dosłownie wszystko i nie było chętnych, by chociaż pozamiatać podłogę. Wszyscy automatycznie wpisali panujący w budynku nieład do listy nienaprawialnych błędów systemu. Ignorowali nawet rozrzucone kawałki tynku na ziemi, które przypadkiem kopane przypominały mały mecz piłkarski. Benjamin obszedł salę, zatrzymując się przed ścianą, gdzie wisiał jedyny w pomieszczeniu ręcznie malowany obrazek. Dzieło przedstawiało postać małego chłopca o majestatycznym, zapewne wymuszonym na potrzeby dzieła, wyrazie twarzy. Na wysokości jego piersi ktoś rozszarpał płótno nożem w okrutnym akcie odtworzonej zbrodni, która prawdopodobnie zakończyła żywot dziecka. Do pomieszczenia wszedł Gerald i zawirowaniem powietrza, jak wiatr liście, skupił wszystkich w jednym miejscu. – Zaczynajmy! – zawołał, gestem uniesionej dłoni kończąc rozmowy i ściągając ku sobie uwagę, niczym magnes metalowe opiłki. Był niekwestionowanym liderem i spoiwem grupy. Wyróżniał się energią, pewnością siebie i uśmiechem, który zdradzał świadomą dominację pozyskaną systematycznym pożeraniem godności zebranych w sali ludzi. Przy jego charyzmie grupa bledła, równając poziom swego istnienia z cienką warstwą kurzu na podłodze. – Słuchajcie! – mężczyzna zawołał, choć wcale nie musiał. – Mamy dziś wyjątkową historię. Jest z nami ktoś, kto ma ostateczny dowód potwierdzający naszą teorię – powiedział i pokazał dłonią niskiego, skromnego mężczyznę w progu sali. – Graham przyjechał do nas z Chicago, bo usłyszał o naszej grupie i zrozumiał, że to, co widział kilka miesięcy temu, to nie przypadek. Zapraszam do nas! – Gerald przywoływał gościa, który idealnie pasował do reszty zebranych w pomieszczeniu ofiar. Skulony, wychudzony próbował generować uśmiech niemający nic wspólnego z radością. Wyglądał jak jeszcze jeden więzień obozu koncentracyjnego, gotowy przyjąć na szyję tabliczkę z numerem jeńca. Przy dźwiękach kruszonego pod stopami tynku podszedł do swego oprawcy. – Cześć – wydukał cichutko. – Śmiało, opowiedz nam, co widziałeś – polecił Gerald i położył mu na ramieniu dłoń w geście wsparcia, który przypominał lufę karabinu przystawioną do skroni. – Normalnie mieszkam w Bloomington – zaczął opowieść mężczyzna, co chwilę zerkając na lidera – ale byłem w Chicago w kwietniu. Miałem dawno umówioną wizytę u lekarza. Choruję na taką genetyczną chorobę, która utrudnia mi pracę. Mało znana, w ogóle nikt o niej nie mówi, bo w sumie nikt już nie mówi o chorobach, bo kogo to obchodzi... – Tak, wiemy – Gerald przerwał jego spiralę niepotrzebnych narzekań, zaciskając dłoń na kościstym ramieniu mężczyzny. – Rozumiem, mam mówić o tajemniczej postaci – przyznał Graham, zbierając rozbite lękiem myśli. – No więc szukałem adresu tego lekarza, bo on przyjmował już tylko w domu, tak na czarno, i zobaczyłem nagle pewną dziwną, bardzo szybko biegnącą istotę – powiedział i zerknął na lidera w poszukiwaniu zgody na dalszą opowieść. – To był człowiek, tak myślę teraz, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, bo był ubrany na czarno i miał przerażającą białą twarz, bez oczu i ust. Myślałem, że to jakiś potwór, bo pokonał jednym skokiem kilkadziesiąt metrów w powietrzu. Ruszyłem za nim, nie wiem w sumie dlaczego. Biegłem, ile sił w nogach. Zauważyłem, że nikt inny nie zwracał na niego uwagi, mimo że mijał ludzi tuż obok. Potem zniknął mi z oczu, ale biegłem dalej i w końcu zobaczyłem go leżącego na chodniku, chyba martwego. Ludzie przechodzili obok, omijali go, ale nie zwracali na niego uwagi, jak gdyby podświadomie wiedzieli, że muszą ominąć przeszkodę, choć jej nie widzieli. Chciałem podejść bliżej, ale byłem tak bardzo przerażony – przyznał, ucinając historię, zdruzgotany własnym tchórzostwem. Gerald pocieszał go delikatnym poklepywaniem, a cisza pomieszczenia korodowała grupę rozpaczliwą bezsilnością. Ta zawładnęła atmosferą i jak deszcz zmyła z twarzy sztuczne uśmiechy. Odsłoniły się prawdziwe, wypłukane z osobowości oblicza zebranych w sali osób. Jednak pod oczywistym, wspólnym zatraceniem wiary w rzeczywistość tkwiło coś bardziej zawiłego, schowanego w samym sercu zbiorowości, w kościach każdego człowieka z osobna i w strukturze całości. Jak pod taflą jeziora tajemnica lśniła rozmazanym kształtem, nęcąc kolorem, okłamując wzrok, więżąc uwagę i wciągając Benjamina w niebezpieczną toń zaraźliwego marazmu i rozleniwienia. Z monotonnie falujących myśli wyrwała go dopiero Eliza, znów szarpiąc jego płaszcz i traktując rękaw jak spławik, by skupić na sobie spojrzenie przybysza. – Masz coś do jedzenia? – zapytała dziewczynka z komicznie odchyloną do tyłu głową, a jej głos rozpłynął się w płomiennym przemówieniu Geralda. – Teraz już wiecie! – oznajmił mężczyzna z palcem, jak anteną, skierowanym ku niebu. – Świat został wygenerowany przez obce nam siły, które wykorzystują go do własnych rozgrywek! – perorował, promieniując złowieszczą sensacją. – Być może jesteśmy dla nich tylko zabawą, być może laboratorium, a być może grą, która właśnie dobiega końca. Być może finałem naszego świata jest Kryzys Słoneczny! – wymieniał coraz czarniejsze wizje, wszczynając mizerne salwy zmęczonych oklasków, których intencji nie sposób było zrozumieć. – Graham! – zawołał Benjamin, rozdzierając monotonię klapnięć, niczym grzmot błyskawicy słabe plumkanie deszczu. – Tak? – cicho odpowiedział mężczyzna schowany pod ramieniem Geralda, jak dziecko pod daszkiem domu. – Mogę wiedzieć, co robisz na co dzień? – Ja? Nic w zasadzie – stwierdził Graham i wykręcił nienaturalnie głowę, by spojrzeć na lidera, który w każdej chwili mógł zabrać rękę, zostawiając go na pastwę otwartego nieba. – A dlaczego o to pytasz? – wtrącił Gerald. – Chciałbym wiedzieć, kim jest. – Co za różnica? – Taka, że jeśli Graham się nie wstydzi, to mógłby mówić za siebie – Benjamin z satysfakcją dogryzł liderowi, roztrzaskując cherlawe stosunki z grupą, jak szkło kieliszka. – Pracuję w hali pod Bloomington przy utylizacji – szybko odpowiedział Graham, dumnie wypinając pierś do przodu, by pokazać niemal rycerską odwagę. – Okay, dzięki – mruknął Benjamin i schował się za plecami wychudzonych ludzi, unikając agresywnie wyszczerzonych mu w twarz kłów lidera. Miał potrzebne informacje i wiedział już, że świadek z Chicago, przygnany tu zawirowaniem wiary w rzeczywistość, zobaczył coś, co powinno było umknąć jego oczom. – Siadajcie! – przyzwolił grupie Gerald, gładząc na ziemi zebrane w sali osoby, jak źdźbła wysokich traw. Tylko Benjamin nie uległ podmuchowi jego głosu, stając oporem mocnego pnia i dopiero po chwili kucając na ohydnej poplamionej podłodze. Gdy dźwięk ugniatanego pośladkami tynku uciekł za okno, a ludzkie głowy spadły, jakby wszystkim pękły rdzenie kręgowe, lider rozpoczął właściwą przemowę. Zimnym głosem uciął ostatnią żyłkę nadziei. Marazm przepoczwarzył się w jawną desperację, fermentując powietrze odczuwalnym na języku posmakiem zgorzkniałej życia zgnilizny. – To nie śmierć cywilizacji wyznacza upadek człowieka – Gerald sączył z ust żałość, powoli składając swe ciało na ziemi jak do grobu. – Upadek człowieka określony jest świadomością nicości, w której się zrodził – nucił odrętwiałym głosem żałobną pieśń, a każdym słowem, niczym słodką kroplą kwasu, drążył czaszki, by dostać się do miękkiej ludzkiej istoty i osiąść w niej pasożytem. – Dobry z niego aktor – bąknął pod nosem Benjamin i przeniósł uwagę na siedzącą obok dziewczynkę. Na dłoniach miała dwie różnokolorowe rękawiczki: jedną krwistoczerwoną, drugą morsko-błękitną, a obie dużo dla niej ciekawsze od przemowy lidera. – Gdzie są twoi rodzice? – cicho zapytał nachylony nad jej głową. – Nie żyją – odpowiedziała Eliza, skupiona na wyszarpywaniu z rękawiczki wystającej nitki. Okręcała ją wokół palca i zaraz rozwijała, żując nieświadomie spory pukiel własnych włosów. – Przykro mi – rzucił mechanicznie Benjamin w nasączony zagładą eter. – Dlaczego tu jesteś? – zapytał i chwilę wpatrywał się w jej bezsensownie niewinną zabawę. – Nie chcesz powiedzieć? – Nie mam gdzie iść – jęknęła z pretensją Eliza i szybko zmieniła temat. – Ta czerwona rękawiczka jest za duża. W ogóle nie pasuje – narzekała schowana za kurtyną włosów, których końcówki wciąż gryzła w ustach. – Skąd ją masz? – Znalazłam pod tamtą szafą – powiedziała i pokazała palcem stos zmaltretowanego drewna przypominającego salonowe meble. – Była tylko jedna. Szukałam drugiej i znalazłam taką – dodała, przystawiając mu do twarzy dłoń w niebieskiej rękawiczce – ale ta jest gorsza. Kłuje bardzo. – Rozumiem – wyszeptał Benjamin, zatracony w labiryncie zgubnych odczuć. Przysunął się bliżej i chwycił jej ramię, tonąc palcami w grubej warstwie swetrów, jakby Eliza była z nich zrobiona, a nie tylko nimi obwieszona. – Czy ty też widziałaś znikających ludzi? – zapytał. – Nie. – Skłamałaś? – Nie. Ja widziałam coś innego. – Opowiesz? – poprosił Benjamin, szukając oczu dziewczynki, która w bezmyślnej zabawie odnajdowała sens własnego istnienia. – Moja historia nie jest taka dobra jak innych. – I tak chętnie jej wysłucham. – Bo ja miałam kiedyś batonik – przyznała Eliza, nakręcając nitkę czerwonej rękawiczki na palec. – Taki zbożowy, bardzo dobry. Miałam go cały dzień w kieszeni i trzymałam na później, ale jak chciałam go zjeść, to go już nie było. Tylko sam papierek został – mówiła obrażona na świat. – Jestem pewna, że go nie zjadłam. Pamiętam przecież – powiedziała i podniosła wzrok, pochłaniając Benjamina błękitną głębią oczu niczym zimną morską falą. – Masz może takiego batonika? – zapytała, ssąc włosy jak lizaka. Nagły skurcz zmęczonej kucaniem łydki powalił Benjamina na brudną podłogę, przez chwilę intensywnym bólem blokując trujący wyziew monotonnych przypowieści Geralda. Masując nogę, przyglądał się ludziom, którzy wrastali w podłogę z głowami pełnymi spijanego z ust lidera bełkotu. Im dłużej mężczyzna mówił, tym ostrzejsze łuki pleców wyrastały z żyznej gleby nihilistycznej propagandy. Jak ciężka mgła, słowa wieszczące niechybny upadek wszelkiego istnienia wypełniały pomieszczenie, uzależniając Benjamina od beznadziei grupy. – Nasz świat to projekcja – mówił jednostajnym głosem Gerald, żeglując płynnie po cichych wodach rozpaczy. Wzrokiem wędrował cyklicznie po sali, jak latarnia światłem po czarnym horyzoncie, ale nic nie widział, na nic nie zwracał uwagi, bo oczy miał mroczniejsze niż otchłań próżni, w którą spoglądał. – Nasz świat to kłamstwo – recytował kolejne wersy zagłady. – Żyjemy w wytworze czyjejś wyobraźni. Jesteśmy ofiarami obcej myśli. To niewiarygodne jak mało znaczymy. Świat to zabawka, eksperyment w nadrzędnym wymiarze, być może nawet przypadek, wydarzenie jedno na milion. Być może jesteśmy samoistnym wytworem jakiejś maszyny, która raz puszczona w ruch generuje nasz świat, bo ktoś zapomniał ją wyłączyć. A może nasz skrawek istnienia to przekłamanie, błędny uskok w ogromnym wszechświecie. Nigdy nie poznamy prawdy, nie jesteśmy jej godni. Miliony przed nami umarły bez świadomości, kim są, czym są, i my też odejdziemy bez słowa i bez wiedzy. Tylu poszukiwało znaczenia, sensu, logiki świata i nikt nie pojął, że te nie istnieją. Nie ma sensu, nie ma celu, nie ma nic, co by uzasadniało nasze istnienie. Benjamin filtrował wypowiedź Geralda, próbując znaleźć w niej ukryte dno, ale w sicie rozsądku pozostawały mu tylko grudki zbitych błotem słów i odchody mielonych rozczarowaniem myśli. Jednak ta niejadalna masa monologu lidera hipnotyzowała grupę i wprowadzała ją w stan oderwania od rzeczywistości i utraty wszelkiej kontroli. Normalnie niebezpieczna papka poglądów, dla osób zebranych w pokoju oznaczała jedyny możliwy sposób na ukojenie, ukryte w kompletnym wyzbyciu nadziei i świadomości swojej bezsilności. – Jesteśmy nic nieznaczącym odpadem świata nadrzędnego – mielił kolejne zdania Gerald. – Świata, który wkrótce się skończy. Nasi stwórcy, kimkolwiek są, stwierdzili, że pora kończyć to przedstawienie. Wyłączą maszynę, zatrzymają tryby, spuszczą kurtyny. Słońce wyznaczy nam ostatni dzień, więc pozostaje tylko czekać. Nie łudźcie się, że nadejdzie ratunek. Nikt nam nie pomoże, nikt nas nie ocali. To koniec, i powinniśmy się z tego cieszyć. Nasze mizerne istnienia, wyniszczone ciała, poplątane umysły wreszcie zaznają spokoju. Wreszcie w nicości zaznamy ukojenia, którego nigdy nie mieliśmy. Upadek tej projekcji to dla nas wyzwolenie. To prawda, która uwolni nas od okrucieństwa tego szaleńczego eksperymentu – prowadził senną tyradę, a słowa jak smoła wlewały się ludziom do płuc, zabierając im oddech i zamieniając w skamieniałe ruiny, karmione do przesytu życia niechęcią. Zaduch pełnego beznadziei pomieszczenia budził w Benjaminie żądzę ucieczki i tęsknotę za czystym, świeżym powietrzem i przestrzenią normalnego dnia. Nie mógł jednak jeszcze opuścić tej jaskini zatracenia, dlatego chwycił siedzącą przed nim człekokształtną, uśpioną postać za ramię i potrząsnął, lecz nie za mocno, by nie skruszyć ceramiki jej letargicznego życia. – Czy Gerald często wygłasza takie przemowy? – zapytał. – Przemowy? – powtórzyła słabnącym echem kobieta, a jej głowa jak skorodowana śruba szorstko przekręciła się w stronę dobiegającego ją głosu. – Po to tu jesteśmy – dodała z otwartymi ustami, z których wyciekał odór gnijącej egzystencji. Wpatrzona w kołnierz płaszcza Benjamina, zawieszona w próżni własnej woli, czekała na kolejne komendy. – Dużo was tu przychodzi? – Nie, nie dużo – stwierdziła kobieta, a jej wargi drgnęły w syzyfowym wysiłku, by wygenerować choćby ślad urojonego uśmiechu. Nie mając więcej sił na rozmowę, powróciła do domyślnej pozycji, natychmiast zapadając w toksyczny sen. Benjamin nie pytał o nic więcej, nie chciał zabierać jej ostatnich ochłapów życia i przyjemności zjednoczenia w żałobie z grupą. Skupił więc uwagę na Elizie, dla której zabawa nitkami rękawiczki odzwierciedlała dziecięce pragnienie podążania za nieskażoną racjonalizmem radością. Z kolei odruchowe żucie włosów było remedium na sukcesywne w tych próbach klęski. Widok zajętej nakręcaniem włókien na palce dziewczynki koił naruszone smęceniem lidera nerwy Benjamina i pomagał mu odciąć się od atmosfery dobrowolnego upodlenia. Z przyjemnych rozmyślań o niewinności wyrwał go dopiero cichy pisk Elizy. Czerwona rękawiczka na jej prawej dłoni zaczęła wyświetlać jakieś tajemnicze linie kodu. – Nie bój się – powiedział Benjamin, ale ona wciąż próbowała strzepywać literki z palców. – Ten materiał jest exo. Miałaś kiedyś taki? – Nie – odparła dziewczynka, wytrwale usuwając wciąż powracające cyfrowe robaczki. – To taki komputer sprytnie wszyty w materiał zdolny przewodzić światło. Pokaż bliżej, zobaczę, co wyświetla – zaproponował Benjamin i pochylił się nad jej dłonią, mrużąc oczy, by odczytać ciąg drobnych znaków sugerujących jakiś błąd. Pod nim wyświetlał się duży wyraźny napis: Znajdź drugą rękawiczkę, Evelyn!. – Co to? – zapytała Eliza, niecierpliwa. – To jakaś gra. – Gra? – Tak. Ja chcesz w nią zagrać, to musisz znaleźć drugą taką rękawiczkę. – Nie ma. Szukałam już wszędzie. Mogę grać jedną? – dociekała dziewczynka, podnosząc rękę w górę do światła, by zbadać magiczne właściwości czerwonego materiału. Napis wyświetlał się jakby w miejscu, zawieszony w innym wymiarze, nawet gdy poruszała dłonią i każdym palcem z osobna. – Nie wiem, wątpię – stwierdził Benjamin, nie rozumiejąc, że pytanie było czysto retoryczne, bo przecież w oczach dziecka zepsuta zabawka potrafi zapewnić o wiele więcej frajdy niż sprawna. Eliza szybko odkryła nową fascynującą sztuczkę. Im intensywniej poruszała dłonią, tym łatwiej mogła zobaczyć zawieszony w powietrzu napis, dlatego machała nią jak na pożegnanie, rozkwitając uśmiechem i nie przejmując się faktem, że nie potrafi jeszcze czytać. Trzepot żywych barw w powietrzu rozbijał mrok skarconych wokół dusz i łamał drętwotę zrośniętych z ziemią posągów, produkując energię, ciepło i nadzieję. – Śmierć! – zawył w odpowiedzi Gerald, jakby trafiony piorunem i na krótką chwilę ożywiony. – Śmierć to ukojenie – dodał agonalnym stęknięciem, na powrót siejąc monotonię i zapadając w pełny majaczeń sen. – Śmierć to nagroda za nieskończone cierpienia, więc wszystko, co możemy teraz zrobić, to czekać na naszą nagrodę, na śmierć. Zniszczenie i zagłada, destrukcja świata, rozkład tego, co ludzkie, upadek i zatracenie to nasza droga do wiecznego spokoju – ciągnął, tworząc wokół siebie załamującą światło otchłań, wsysającą wszystkich wokół. Benjamin zakleszczył zęby i wbił palce w podłogę, by odeprzeć mroczne siły, mackami słów wciągające go za horyzont zdarzeń. Wzrok zaczepił na oknie, najprostszym filmowym ekranie. Gruba warstwa jednostajnych chmur tworzyła kanwas mrocznego październikowego nieba, przesuwanego powoli i płynnie jakimś banalnym mechanizmem korbowym w dłoniach znudzonych wiecznością sił wyższych rządzących światem. Panicznie i bez opamiętania, jak zwierzę w śmiertelnej pułapce, Benjamin żądał oddechu, wolności, swobody, przestrzeni. Tylko pod tym ciężkim stropem kłębów miał nadzieję je znaleźć. Napędzany spiralą ambiwalentnych emocji, wystrzelił do góry jak rakieta, wzbijając się ponad spaloną męczeństwem ziemię, i stanął pośród ludzkich zgliszczy. – Jesteście... – powiedział i zamilkł, bo ze zwróconych w jego stronę twarzy wreszcie odczytał zagadkę grupy. To nie tajemnicze zjawiska ich tu sprowadziły, tylko głód, bieda, desperacja osób bezdomnych, bez pracy, rodzin, wsparcia, zamkniętych we własnych założeniach nieuniknionego końca. Nie mieli nic, nawet chęci, by szukać drogi ucieczki. Błąd programu, którego doświadczali, pozwalał im zrzucić ciężar winy za własną bezczynność, skasować ostatnie ludzkie uczucie ubolewania nad straconym życiem i wreszcie uzyskać spokój równy śmierci. Do niej dążyli, jej się tutaj uczyli. To agonia była wyższym stopniem wtajemniczenia, a niebyt upragnioną doskonałością. Zbędni dla społeczeństwa, odrzuceni przez świat, zbyt tchórzliwi, by osiągnąć absolut najprostszą drogą, zbierali się tu, by plastikowymi uśmiechami potwierdzać sobie wzajemnie prawidłowość podjętej decyzji. Nikt z nich nigdy nie przyznałby, że Wielki Plan ich po prostu przerósł. – ...Wyjątkowi – dokończył zdanie Benjamin i spojrzał na Elizę, która wciąż komicznie żuła włosy i machała w powietrzu rękawiczką, jako jedyna w sali dzierżąc jeszcze wolę niezaprzeczalnego trwania. Nic już nie mówiąc, wyszedł z pokoju, zszedł po schodach i zatrzasnął za sobą drzwi. Nigdy wcześniej Benjamin nie delektował się tak powietrzem. Spływające do płuc zimno wybudzało go delikatnym dreszczem, nasycając ciało czystą energią i budząc umysł pozytywnymi myślami. Rozumiał już ekscytację psa wypuszczonego na dwór po długim dniu w domu i radość dziecka, które pierwszy raz widzi śnieg. Niebo lśniło pięknymi białymi pasmami na eleganckim szarym płótnie, a ogród wiązał ziemię regenerującymi nićmi korzeni w akcie ukojenia jej obtłuczeń. – Grupa nie stanowi zagrożenia – Benjamin zgłosił Centrum Dowodzenia w Nowym Waszyngtonie poprzez wbudowany w ucho biomechanizm. – Powtórz – poprosił oficer na wypełnionym szumem kanale. – Nie stanowią zagrożenia. To mała grupka ludzi, którzy czekają na koniec świata. Projekt Eye Mirage jest bezpieczny. Wystarczy, że zdejmiemy tablicę grupy z sieci i możemy ich zostawić w spokoju. – Rozumiem. Wracaj do bazy złożyć pełny raport. Wycofuję jednostkę wsparcia. – Przyjąłem. Główne łącza dalej nie działają? – zapytał Benjamin, próbując myślami wyregulować jakość połączenia. – Jeszcze nie. Mają jakieś problemy z szyfrowaniem, bo okazuje się, że nie mogą odtworzyć głównych kluczy straconych w Nowym Jorku. Pracujemy dalej na łączach zapasowych. – Przyjąłem, wracam – zgłosił Benjamin i zakończył rozmowę. – Jesteś głodna? – zapytał uwieszoną na jego rękawie Elizę. Jej oczy w odpowiedzi urosły jak dwie niezapominajki.