pieśń o bernadetcie

Transkrypt

pieśń o bernadetcie
FRANCISZEK WERFEL
PIEŚŃ O BERNADETCIE
(Objawienia Matki Bożej w Lourdes)
PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
Marii Kłos
1
SPIS TREŚCI
SŁOWO OD AUTORA ................................................................................. 4
CZĘŚĆ PIERWSZA ..................................................................................... 5
11 LUTEGO 1858 ROKU ................................................................................................... 5
CACHOT ..................................................................................................................................................................... 5
MASSABIELLE, OSŁAWIONY KĄT ................................................................................................................................ 8
BERNADETTA NIE WIE NIC O TRÓJCY ŚWIĘTEJ ........................................................................................................ 14
CAFÉ PROGRÈS ......................................................................................................................................................... 18
ZABRAKŁO CHRUSTU ............................................................................................................................................... 25
GAVE BURZY SIĘ I WYJE ........................................................................................................................................... 30
PANI ......................................................................................................................................................................... 36
OBCOŚD ŚWIATA ...................................................................................................................................................... 41
CIĘŻKI DZIEO PANI SOUBIROUS ............................................................................................................................... 46
BERNADETTO, OBUDŹ SIĘ! ....................................................................................................................................... 54
CZĘŚĆ DRUGA ........................................................................................ 61
CZY ZECHCE MI PANI OKAZAĆ TĘ DOBROĆ................................................................... 61
PIERWSZY KAMIEO RZUCONY .................................................................................................................................. 61
PIERWSZE SŁOWA .................................................................................................................................................... 72
WYSŁANNICY WIEDZY .............................................................................................................................................. 86
PRZERWANIE POUFNEJ NARADY ........................................................................................................................... 101
WYPOWIEDZENIE WOJNY ...................................................................................................................................... 107
PANI I ŻANDARMERIA ............................................................................................................................................ 121
J. B. ESTRADE WRACA Z GROTY ............................................................................................................................. 127
DZIEKAN PEYRAMALE ŻĄDA CUDU ........................................................................................................................ 134
ZAMIAST CUDU – ZGORSZENIE .............................................................................................................................. 141
BŁYSKAWICA .......................................................................................................................................................... 150
CZĘŚĆ TRZECIA ................................................................................... 155
ŹRÓDŁO. .......................................................................................................................155
NAZAJUTRZ PO WIELKIM ZMARTWIENIU .............................................................................................................. 155
KOCHA... NIE KOCHA.............................................................................................................................................. 161
LUIDOR I POLICZEK ................................................................................................................................................ 170
DZIECKO BOUHOUHORTS ...................................................................................................................................... 178
IGRASZ Z OGNIEM, BERNADETTO! ......................................................................................................................... 184
NAŚLADOWANIE CUDU ......................................................................................................................................... 192
OGIEO IGRA Z TOBĄ, BERNADETTO! ...................................................................................................................... 200
LACADÉ RYZYKUJE ZAMACH STANU ...................................................................................................................... 207
2
BISKUP OBLICZA NASTĘPSTWA .............................................................................................................................. 214
OSTATNIE POŻEGNANIE ......................................................................................................................................... 219
CZĘŚĆ CZWARTA ................................................................................. 226
CIENIE ŁASKI ................................................................................................................226
SIOSTRA MARIA TERESA OPUSZCZA MIASTO ........................................................................................................ 226
PSYCHIATRA WKRACZA NA SCENĘ ......................................................................................................................... 232
DIGITUS DEI – CZYLI KSIĄDZ BISKUP DAJE PANI OSTATNIĄ SZANSĘ ...................................................................... 238
ANALIZA I DWIE OBRAZY MAJESTATU ................................................................................................................... 244
PANI ZWYCIĘŻA CESARZA ...................................................................................................................................... 253
BERNADETTA POMIĘDZY MĘDRCAMI .................................................................................................................... 261
OSTATNIA POKUSA ................................................................................................................................................ 269
BIAŁA RÓŻA ............................................................................................................................................................ 278
MISTRZYNI NOWICJATU ......................................................................................................................................... 285
NIE NADESZŁA JESZCZE MOJA GODZINA ............................................................................................................... 291
CZĘŚĆ PIĄTA ....................................................................................... 300
ZASŁUGA CIERPIENIA ...................................................................................................300
RĘCE CZARODZIEJKI ............................................................................................................................................... 300
LICZNE ODWIEDZINY NARAZ .................................................................................................................................. 306
ZNAK ...................................................................................................................................................................... 311
NIE DLA MNIE PŁYNIE ŹRÓDŁO... ........................................................................................................................... 318
DIABEŁ PRZEŚLADUJE BERNADETTĘ ...................................................................................................................... 322
PIEKŁO CIAŁA ......................................................................................................................................................... 327
BŁYSKAWICA W LOURDES ...................................................................................................................................... 334
NIE KOCHAŁEM ...................................................................................................................................................... 338
KOCHAM ................................................................................................................................................................ 343
PIĘDDZIESIĄTE AVE ................................................................................................................................................ 350
MODLITWA DO NIEPOKALANEJ
Niepokalanie Poczęta
Kielichu Lilii Królewskiego kwiatu
jaśniejący w złotych promieniach rozmodlonych
świtów i zórz wieczornych Maryjo!
Cudzie Boskiej miłości
W poczęciu Niepokalanym; Ubłogosławiona
przeczystym Macierzyostwem
jesteś najdoskonalszą pieśnią uwielbiającą Boga
i spełnieniem ludzkich tęsknot za Bogiem.
W Twoim Niepokalanym Poczęciu,
tkwi moc obmycia brudu doczesności
i dźwignięcia serc ludzkich
ku Bogu żywemu.
3
SŁOWO OD AUTORA
W ostatnich dniach czerwca roku 1940, po załamaniu się Francji, zmuszeni do
opuszczenia naszego tymczasowego schronienia na południu kraju, znaleźliśmy się w
Lourdes. Oboje z żoną łudziliśmy się, że zdążymy jeszcze w porę przejść granicę
hiszpańską i dotrzeć do Portugalii. Niestety, wszystkie konsulaty odmówiły nam zgodnie
wydania potrzebnych wiz. Toteż tej samej nocy, w której wojska niemieckie zajęły
graniczne miasteczko Hendaye, obraliśmy jedyną dla nas otwartą drogę, a mianowicie
równie niebezpieczny jak uciążliwy powrót w głąb kraju.
Departamenty pirenejskie stały się wtedy terenem nieopisanego chaosu. W tej
współczesnej wędrówce narodów miliony ludzi kłębiły się na zatarasowanych szosach i
drogach. Wsie i miasta natłoczone były uciekinierami: Francuzami, Belgami,
Holendrami, Polakami, Czechami, Austriakami, emigrantami niemieckimi oraz
niedobitkami zwyciężonych armii. Było już bardzo trudno o jakąkolwiek żywność, a
znalezienie dachu nad głową było niedoścignionym marzeniem. Zazdroszczono tym,
którzy spędzali noc na przygodnie zdobytym wyściełanym meblu.
Długimi rzędami stały na szosach unieruchomione z braku benzyny auta ciężarowe
załadowane łóżkami, materacami i innymi sprzętami uchodźców.
W Pau wskazano nam Lourdes; jako jedyne miejsce, w którym może uda się nam
znaleźć przytułek. Sławne to miasto odległe było zaledwie o trzydzieści kilometrów, toteż
doradzano nam gorąco, abyśmy zaryzykowali tę niedaleką drogę i odważyli się zapukać
do jego bram. Usłuchaliśmy i rzeczywiście zostaliśmy przygarnięci
Takimi drogami zaprowadzała mnie Opatrzność do Lourdes, którego cudowną historię
znałem dotąd bardzo powierzchownie. Tam schroniliśmy się na długie tygodnie. Były to
dla nas ciężkie dni. Niemniej były to dni wielkiej wagi w moim życiu, gdyż pozwoliły
nam poznać przedziwną historię dziewczynki Bernadetty Soubirous i cudownych
uzdrowień w Lourdes.
Pewnego dnia w okresie największych utrapień uczyniłem ślub. Jeśli dane mi będzie
wydostać się z beznadziejnego położenia i wylądować szczęśliwie u zbawczych wybrzeży
Ameryki, natenczas ślubowałem, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek pracy zaśpiewam
światu pieśń o Bernadetcie, najpiękniej jak tylko potrafię.
Niniejsza książka jest spełnieniem tego ślubu. Uważam, że w naszej epoce najlepiej
nadać tej pieśni formę powieści. „Pieśń o Bernadetcie” jest powieścią historyczną
rzeczywistą, a nie fantazją. Niejeden nieufny czytelnik będzie sobie stawiał pytania,
bardziej uzasadnione wobec przedstawionych tu wydarzeń aniżeli w obliczu innych
historycznych opowiadań:, „Co jest zdarzeniem prawdziwym, a co tworem wyobraźni?”
Uprzedzając te pytania odpowiadam: wszystkie niezwykłe i osobliwe wypadki
opisywane w mej książce są faktami rzeczywistymi. Początek ich sięga zaledwie lat
osiemdziesięciu, rozgrywają się zatem w jaskrawym świetle bardzo jeszcze świeżej
przeszłości. Prawdziwość ich została stwierdzona i umocniona w krzyżowym ogniu
4
badań tak zwolenników, jak i wrogów, oraz chłodnych i bezstronnych obserwatorów.
Powieść moja nic z tej prawdy nie zmieniła. Ze swobód powieściopisarza skorzystałem
tylko tam, gdzie fabuła powieści wymagała pewnych chronologicznych przestawień albo
gdzie to nadawało opowiadaniu rumieniec życia.
Odważyłem się napisać „Pieśń o Bernadetcie”, mimo że nie jestem katolikiem. Odwagi
do tego dodało mi postanowienie powzięte przed wieloma już laty, gdy stawiałem swe
pierwsze kroki na niwie literackiej. Obiecałem sobie wtedy w twórczości swojej wszędzie
i zawsze wielbić Boże tajemnice i opiewać świętość dusz ludzkich. Obiecałem sobie
także nie zważać na ducha czasu, w którym ludzie z lekceważeniem i obojętnością, a
często drwinami odwracają się od tych największych i ostatecznych wartości naszego
życia.
(Los Angeles, w maju 1941 roku)
Franz Werfel
CZĘŚĆ PIERWSZA
11 LUTEGO 1858 ROKU
1
CACHOT
Wśród głębokich ciemności Franciszek Soubirous podnosi się z posłania. Jest
punktualnie godzina szósta rano. Nie posiada on wprawdzie już dawno swego srebrnego
zegarka, podarunku ślubnego zacnej szwagierki Bernardy Casterot. Kwit miejskiego
lombardu na ów zegarek i inne przeróżne ubogie skarby przepadł już zeszłej jesieni.
Soubirous wie jednak, że jest właśnie szósta, mimo, że dzwony farnego kościoła pod
wezwaniem Św. Piotra nie za-dzwoniły jeszcze na mszę poranną. Ludzie ubodzy mają
niezwykłe poczucie czasu. Nie potrzeba im wskazówek zegara ani głosu dzwonów, aby
wiedzieć, która wybiła godzina; ludzie ubodzy żyją w stałej obawie, aby się nie spóźnić.
Mężczyzna szuka po omacku swych drewniaków, znalazłszy zaś trzyma je w ręce, aby
stukaniem nie robić hałasu. Stoi boso na zimnej jak lód posadzce i wsłuchuje się w
różnorodne sapanie swej śpiącej rodziny; muzyka ta przytłacza mu serce. Sześć osób
mieszka w ciasnej izbie. On z Ludwiką zachowali przynajmniej wygodne łoże
małżeńskie, świadka tak dobrze zapowiadających się początków. Lecz obie dorastające
dziewczynki, Bernadetta i Maria, zmuszone są sypiać na bardzo twardym posłaniu.
Dwom najmłodszym wreszcie, Janowi Marii i Justynowi, ułożyła matka na ziemi siennik
wypchany słomą, który na dzień skrzętnie chowa.
Franciszek Soubirous stoi wciąż jeszcze nieporuszony i spogląda na kominek. Nie jest
to właściwie żaden kominek, tylko zwykłe palenisko, które kamieniarz Andrzej Sajou,
właściciel tego wspaniałego lokalu, zaimprowizował dla swych lokatorów. W kupie
1
Cachot — po francusku: loch, ciemnica, więzienie. (Czyt. kaszo).
5
popiołu tli się jeszcze kilka świeżych gałązek, zbyt wilgotnych, aby zapłonąć. Chwilami
zabłyśnie jaśniejsza iskra.
Mężczyzna stoi nadal bez ruchu; nie chce mu się nawet wyciągnąć ręki, aby podsycić
dogasający ogień. Zwraca spojrzenie ku oknu, za którym mrok zaczyna już rzednąć. I
wtedy uczucie przykrego niesmaku pogłębia się i zamienia w okrutną gorycz;
przekleństwo ciśnie mu się na usta.
Soubirous to dziwny człowiek. O wiele więcej niż nędzna izba, złoszczą go te dwa
zakratowane okna, jedno większe, drugie mniejsze, jak dwoje zezujących oczu patrzących
na wąskie, brudne podwórko, cuchnące gnojówką i śmietnikiem. Ostatecznie nie było się
nigdy włóczęgą ani gałganiarzem, lecz samodzielnym młynarzem... ba, właścicielem
młyna, a więc w swoim fachu tym samym, czym jest monsieur de Lafite na wielkim
tartaku.
Toć młyn Boly, położony pod Château Fort, znany był za jego czasów daleko i szeroko.
Również młyn Escobé w Arcizac-les-Angles był wcale niezgorszy. Za to w starym
młynie w Bandeau nikt wprawdzie nie mógł się długo ostać, ale... ostatecznie to też był
młyn. Czyż może jego, rzetelnego młynarza było winą, że strumień Lapaca, obracający
młyńskie koło, wysechł przed kilku laty lub, że ceny zbóż wzrastają, a bezrobocie się
wzmaga? Winien tu jest pewnie Pan Bóg, a może cesarz albo prefekt, zresztą diabli
wiedzą kto. Na pewno jednak nie dzielny młynarz Soubirous, mimo że czasem chętnie
wychyli w gospodzie szklaneczkę wina lub potasuje trochę karty. Faktem jest, że –
winien lub nie – musi teraz mieszkać z rodziną w cachot, więziennym lochu.
Bo ów cachot w uliczce des Petites Fossées nie jest wcale domem mieszkalnym, tylko
dawnym miejskim aresztem. Ściany pocą się wilgocią, w ich szczelinach można by
urządzić grzybobranie.
Przedmioty z drzewa paczą się prędko, a chleb porasta grubą pleśnią, W lecie panuje tu
upał nie do zniesienia, za to w zimie marznie się bez litości. Toteż burmistrz Lourdes pan
Lacadé wydał przed kilku laty zarządzenie, aby otworzyć bramy więzienia i przenieść
przestępców i zatrzymanych włóczęgów do wieży Baous-Tores, gdzie warunki zdrowotne
były bez porównania lepsze.
– Dla rodziny Soubirous warunki zdrowotne w cachot muszą być dostatecznie dobre
myśli gorzko Soubirous. – Bernadetta dziś w nocy znów sapała i rzęziła okropnie.
Owo przypomnienie tak obniża jego dość już nędzne samopoczucie, że decyduje się
wejść z powrotem do łóżka, by zasnąć i zapomnieć o troskach.
Ta tchórzowska kapitulacja nie dochodzi jednak do skutku, bo oto właśnie obudziła się
matka Soubirous. Wygląda na lat pięćdziesiąt, choć ma zaledwie około trzydziestu pięciu.
Kobieta zabiera się od razu do pracy. Zgarnia tlejące jeszcze węgielki na kupkę, wrzuca
na nie garść słomy, trochę drzazg i kilka suchych gałązek. Wreszcie nad ożywianym już
ogniem wiesza miedziany kociołek z wodą.
6
Mąż przygląda się ponuro milczącemu krzątaniu się żony. On również nie odzywa się
ani słowem. Zaczyna się nowy dzień, pełen zwykłych trosk i rozczarowań, dzień taki sam
jak wczorajszy i podobny do jutrzejszego. Nikt nie ukryje się przed tym, co z sobą
przyniesie. Właśnie zadzwoniły dzwony farnego kościoła.
Franciszek Soubirous ma jedno tylko pragnienie: wlać szklankę palącej gorzałki do
pustego żołądka. Lecz matka Soubirous trzyma butelkę z ziołową nalewką pod kluczem.
Mężczyzna nie może się przemóc, aby wypowiedzieć namiętną swą prośbę, gdyż owa
diabelska nalewka jest kością niezgody między małżeństwem. Jeszcze chwilę zmaga się
ze sobą, wreszcie zrezygnowany wsuwa stopy w drewniaki.
– Wychodzę teraz. Ludwiko – mruczy niewyraźnie.
– Czy ci się trafia jaka robota? – pyta kobieta.
– Mam różne propozycje – odpowiada mętnie.
Rozmowa taka powtarza się między nimi codziennie, gdyż duma nie pozwala
Franciszkowi przyznać się żonie ani nawet sobie samemu do istotnego żałosnego stanu
rzeczy.
Kobieta zbliża się do niego ożywiona nadzieją.
– Czy może w tartaku Lafite ‫ۥ‬a?
– Nie, nie u Lafite ‫ۥ‬a! Kto by tam chodził do Lafite Chcę pogadać z Maisongross'em
albo może z Cazenave'em... wiesz, tym naczelnikiem poczty.
– Maisongrosse, Cazenave...
Pani Soubirous wypowiada rozczarowana te dwa nazwiska i zabiera się z
westchnieniem do roboty. Małżonek wkłada na głowę swą baskijkę; ruchy jego są
powolne i niezdecydowane.
Nagle kobieta zwraca się ku niemu:
– Posłuchaj, Franciszku, namyśliłam się już. Musimy oddać z domu Bernadettę – mówi
szeptem.
– Co to znaczy oddać z domu?
Soubirous odsuwa właśnie ciężki rygiel u drzwi. Są to prawdziwe drzwi więzienne. Za
każdym razem, gdy je otwiera, przychodzi mu na myśl najcięższy okres jego życia, owe
cztery tygodnie roku ubiegłego, które – niewinnie posądzony – spędził w areszcie
śledczym. Opuścił rękę i słucha dalszego szeptu żony:
– Myślę o wysłaniu jej do ciotki Bernardy lub też na wieś do Bartrès. Myślę, że pani
Laguès weźmie ją chętnie z powrotem do siebie. Dziewczyna tak lubi wieś, będzie tam
znów dostawała kozie mleko, pszenny chleb z miodem. No i powietrze wiejskie na pewno
świetnie jej zrobi, a trochę roboty nie może jej przecież zaszkodzić...
7
Nowa fala goryczy zalewa serce Franciszka Soubirous. Choć docenia dobre intencje
żony, to jednak uznaje za stosowne się obu-rzyć, ma bowiem słabość do wielkich słów i
gestów. Podobno przodkowie Soubirous pochodzą z Hiszpanii.
– Więc jestem już prawdziwym żebrakiem – żachnął się – dzieci moje umierają z
głodu... do obcych... na łaskę...
– Bądź rozsądny, ojciec – przerywa mu żona, gdyż zaczął mówić zbyt głośno. Patrzy na
niego, gdy tak stoi ze spuszczoną głową, zrozpaczony, zbolały i słaby. Wyjmuje wtedy z
szafy butelkę i nalewa mu szklaneczkę.
- Niezły miałaś pomysł – dziękuje niezręcznie Soubirous i jednym tchem pochłania
palący płyn. Ma szaloną ochotę na drugą porcję, opanowuje się jednak i wychodzi.
Na wspólnym z siostrą łóżku starsza z dziewcząt, Bernadetta, leży cichutko z szeroko
otwartymi ciemnymi oczami.
MASSABIELLE, OSŁAWIONY KĄT
Ulica des Petites Fossées to jeden z wielu wąskich zaułków, opasujących położone na
skale miasteczko Lourdes. Ostrymi zygzakami wspina się ku górze i wychodzi na plac
miejski zwany Marcadal.
Choć jest już zupełnie jasno, Soubirous idzie powoli, gdyż widzi zaledwie na odległość
kilku kroków. Szare niebo zwiesza się tuż nad głową, a gęsta zasłona z deszczu i płatków
śnieżnych bije go po twarzy. Świat wydaje się pusty i ponury. Jedynie odgłos trąbki
dolatujący z koszar dragonów mąci poranną ciszę.
W dolinie rzeki Gave śnieg zwykł prędko topnieć, lecz dziś lodowate zimno przenika aż
do kości. Są to podmuchy Pirenejów czających się tuż za niskimi chmurami; mroźne
poselstwo srogich lodowców ciągnących się między Francją a Hiszpanią, od Pic du Midi
aż do groźnego demona Vignemal.
Ręce Franciszka są czerwone i sztywne od zimna, nieogolone policzki mokre, a oczy
palą nieznośnie. Mimo to, stanąwszy przed piekarnią Maisongrosse'a, waha się długo,
zanim decyduje się wejść. Z góry wie, że to trud daremny. W czasie ubiegłego karnawału Maisongrosse zatrudniał go od czasu do czasu przy roznoszeniu pieczywa. W
zapusty różne stowarzyszenia i związki urządzają wspaniałe zabawy: oto na przykład
wielki bal krawców i szwaczek spod znaku św. Łucji. Bal odbywa się w hotelu
pocztowym, a firma Maisongrosse dostarcza nań wszelkiego pieczywa począwszy od
chleba, a skończywszy na wyśmienitych tortach i pączkach. Przy takiej właśnie okazji
Franciszek zarobił ongiś: pokaźną sumę stu sous i oprócz pieniędzy przyniósł dzieciakom
pełną torbę ciastek.
Nareszcie przezwycięża nieśmiałość i wchodzi do sklepu. Już w progu odurza go
kuszący zapach ciepłego jeszcze chleba. Żałośnie ściska mu się serce. Pośrodku izby stoi
gruby piekarz w białym fartuchu na wielkim brzuchu i pogania dwóch spoconych
czeladników, wyjmujących właśnie z pieca świeże bułeczki.
8
– Może mógłbym dzisiaj być panu w czymś pomocny? – zapytuje lekkim tomem
Soubirous. Równocześnie ręka jego z lubością przegarnia piękną mąkę pszenną, stojącą w
otwartym worze. Grubas nie zaszczyca go ani jednym spojrzeniem, tylko pyta
skrzypiącym głosem:
– He, stary, cóż to za dzień dziś mamy?
– Czwartek, do usług pana, tłusty czwartek.
– Ile więc dni pozostaje nam jeszcze do środy popielcowej? – pyta piekarza dalej tonem
egzaminującego nauczyciela.
Chyba będzie jeszcze ze sześć, panie szefie – zastanawia się Soubirous.
– A więc sami widzicie – triumfuje brzuchacz, jakby właśnie dokonał niezwykłego
odkrycia. – Jeszcze tylko sześć dni i koniec tego wszawego karnawału. W dodatku
komitety balowe robią zamówienia już nie u mnie, lecz u Rouya. Skończyły się dawne
dobre czasy... dziś już piekarz nie dogodzi, potrzeba cukiernika. Jeśli zaś cały ten interes
tak wygląda w czasie karnawału, no to wyobraź sobie, stary, co się tu będzie działo w
poście. Tak, stanowczo dziś jeszcze wyrzucę jednego z tych dwóch nicponiów...
Franciszek Soubirous namyśla się, czyby nie poprosić piekarza o bochenek chleba.
Słowa prośby cisną mu się do gardła, lecz zamierają na wargach. Nie ma odwagi.
– Nawet żebrać nie potrafię – wyrzuca sobie w duchu.
Opuszcza jednak sklep z podniesioną głową i miną niezadowolonego klienta.
Przechodzi przez plac dzielący piekarnię od poczty i z daleka już spostrzega pana
Cazenave'a, stojącego w podwórzu między zaprzęgami. Dawny sierżant z Pau jest
rannym ptaszkiem. Wprawdzie okres jego czynnej w wojsku służby minął już dawno,
było to za czasów tłustego mieszczańskiego króla, lecz mimo to: Cazenave chętnym
uchem przyjmuje oficerski tytuł, jakim go jeszcze nieraz ludzie zagadują. Chodzi stale w
wysokich, wspaniale wyglancowanych butach, bijąc z lekka szpicrutą po cholewach.
Czerstwą twarz ozdabia troskliwie pielęgnowana, bródka, skręcona w korkociąg, à la
cesarz. Cazenave jest nieprzejednanym bonapartystą w tym przekonaniu, że ideologia tej
partii łączy szczęśliwie miłość ojczyzny i sławę wojenną z dążeniem do nowoczesnego
postępu.
Interesy pana naczelnika poczty z Lourdes uległy znacznej poprawie od czasu
zbudowania nowej linia kolejowej z Tuluzy przez Tarbes i Pau do Biarritz. Jak wiadomo,
cesarz a nawet i cesarzowa Eugenia chętnie przebywają w Biarritz. Każdy zaś turysta
podróżujący dla przyjemności lub też kuracjusz, zdążający do pirenejskich uzdrowisk,
zmuszony jest siłą rzeczy zatrzymać się u gościnnego pana Cazenave ‫ۥ‬a. A to z tej
przyczyny, że poczmistrz jest wszechwładnym panem wszelkich, mniej lub więcej
wygodnych, mniej lub więcej kosztownych „okazji” dowożących klientów, spragnionych
wypoczynku czy wrażeń, do Argèles, Cauterets, Gavarnie lub Louchon,
W obecnej chwili jest jednak daleko jeszcze do tak zwanego „sezonu”. Jakimi środkami
ów sezon przedłużyć oraz zwiększyć ilość przepływających turystów – oto
9
niewyczerpany temat rozmów między panem Cazenave ‫ۥ‬em a ambitnym burmistrzem
Lourdes, panem Adolfem Lacadém.
Soubirous służył swego czasu w wojsku, ale tylko czternaście dni; dłużej nie chciano go
trzymać. Staje więc tak jak tylko umie służbiście przed Cazenave’em.
– Dzień dobry, panie naczelniku. Czy znajdzie się dla mnie może dzisiaj jaka robota?
Cazenave nadyma policzki, to znów wydmuchuje pogardliwie powietrze.
– A, to znów ty, Soubirous! Sapristi, czyż się już nigdy jakoś nie ustalisz, stary chłopie!
Każdy z nas musi dbać o siebie... i nam nic z nieba za darmo nie spada!
– Niebo jest bardzo na mnie niełaskawe, panie.. Już od lat dzieje mi się krzywda.
– Słuchajcie, człowieku, zgadzam się na to, że nasze szczęście pochodzi z nieba, lecz
pamiętajcie, że niedostatek ściągamy sami na siebie, przyjacielu...
Podkreślił ostatnie zdanie smagnięciem szpicruty po cholewach. Soubirous spuścił
oczy:
– Dzieci moje na pewno nic nie zawiniły.
Pan poczmistrz wydaje jakiś rozkaz stajennemu Doutreloux. Młynarz wyprostowuje się
znów i pyta:
– Może by się jednak coś znalazło, mon capitaine?
Cazenave udobruchał się wyraźnie po tym tytule.
– Zawsze chętnie wspomagam starych wojaków... dziś jednak naprawdę nic nie mogę
wymyślić.
Biednemu młynarzowi ciężar własnego ciała wydaje się nieznośny. Wolno zabiera się
do odejścia, wtem Cazenave odwołuje go z powrotem:
– Stój, mój drogi! Ostatecznie mogę ci dać zarobić dwadzieścia sous, choć wprawdzie
robota ta nie jest apetyczna. Słuchaj. Matka przełożona prosi o wywiezienie ze szpitala
wszelkich śmieci, nieczystości i spalenie ich za miastem; bandaże, gazy po operacjach,
bielizna po zakaźnie chorych i różne podobne historie. Zaprzęgnij no tego gniadego do
małego wózka, jeśli masz ochotę... Dwadzieścia sous mogę dać!...
– Czy nie mógłby pan zapłacić trzydziestu sous?
Cazenave już nic na to nie odpowiada.
Soubirous zakłada więc gniadą szkapinę, najgorszego konia z całej stajni, do małego
drabiniastego wózka. Mizerny zaprząg wlecze się wolno ku szpitalowi sióstr św.
Hildegardy z Nevers, tych samych, które również uczą w szkole. Dozorca szpitala czeka
już z przygotowanymi trzema skrzyniami pełnymi owych odpadków. Nie są one
wprawdzie bardzo ciężkie, lecz za to cuchną ohydnie. Mężczyźni ładują je na wózek.
– Uważaj, Soubirous – ostrzega dozorca szpitalny, dumny ze swych wiadomości
fachowych. – W tym brudzie gnieździ się sam szatan zarazy. Wywieź to jak najdalej, aż
10
do Massabielle, tam spal wszystko dokładnie i popiół wrzuć do Gave. Deszcz i
zawierucha ustały tymczasem; wózek toczy się kulawo po nierównym bruku.
Szpital sióstr z Nevers jest położony przy północnym wejściu do miasta, na
skrzyżowaniu szos wiodących do Pau i do Tarbes. Soubirous, by opuścić Lourdes przez
zachodnią bramę Baous, zjeżdża w dół stromą uliczką Basse hamując ostrożnie. Potem
mija dawny most zbudowany jeszcze przez Rzymian, tak zwany Pont Vieux, i wtedy
dopiero rozcierając zmarznięte dłonie pozwala gniademu iść dalej swobodnie. W tym
miejscu rzeka Gave skręca gwałtownie. Szumią oburzeniem prastare górskie wody na ten
nagły męczący zwrot! Olbrzymie bloki granitowe stają teraz rozgniewanemu potokowi w
poprzek drogi.
Lecz Soubirous nie zważa na rzekę Gave. Myśli, że skoro poczmistrz nie powiedział
„nie”, to chyba zapłaci trzydzieści sous. Za osiem kupi cztery chleby, lecz nie u
Maisongrosse’a, oczywiście, że nie u Maisongrosse’a. Pół funta pożywnego sera
owczego... to już razem z chlebem daje czternaście sous... do tego dwa litry wi-na... to już
dwadzieścia cztery... Aha, jeszcze kilka kostek cukru dla dzieci, przyda się, wrzuci do
wina... Najlepiej będzie zresztą – myśli, – gdy oddam całe 30 sous Ludwice, niech ona je
podzieli. Wtedy nie będę potrzebował nic rozliczać. Dla siebie nie zachowam ani guzika.
Przyrzekam to święcie...
Mimo widoków na zarobienie trzydziestu sous – niespodziewany podarunek z nieba –
biednemu Soubirous robi się coraz ciężej na sercu. Dotkliwy głód wywołuje mdłości,
potęgowane jeszcze ohydnym odorem wydzielającym się z wozu. Przejeżdża teraz obok
posesji pana Lafite’a, owego osławionego bogacza z Lourdes, który zacząwszy karierę
podobnie jak Soubirous od młynarstwa, dzięki zawrotnemu szczęściu dorobił się
milionów. Rozległe jego posiadłości leżą na tak zwanej wyspie Chalet, utworzonej przez
łuk rzeki Gave i wpadający do niej strumień Savy. Na wyspie króluje otoczony starym
parkiem pałac w stylu Henryka IV z wielu wieżyczkami wykuszami. Za parkiem ciągną
się łąki, za nimi widać olbrzymi tartak. Mieszkańcy Lourdes nazywają go z szacunkiem
fabryką. Zbudowany z wielkim nakładem kapitału posiada wspaniałą zaporę wodną, która
spiętrzając wodę małego strumyka oddaje młynowi bezcenne usługi.
Jeszcze jeden stary, mały młyn ukazuje się oczom Soubirous. Jego właściciel Antoni
Nicolau mieszka tam wraz z matką. Soubirous zazdrości im o wiele więcej, niż zamku
bogatemu panu Lafite’owi nie mogąc mu w niczym dorównać, jednak z Antonim Nicolau
może się mierzyć na każdym polu. Czyż może Nicolau jest kimś lepszym od niego?
Przeciwnie, on Soubirous jest lepszym młynarzem, bo starszy i bardziej doświadczony.
Niepojęte są wyroki boskie, które każą dobremu fachowcowi tułać się bez pracy po
świecie, a gorszemu od niego pozwalają siedzieć wygodnie na progu młyna i wpatrywać
się w obracające się koło.
Soubirous uderza batem po kościstym grzbiecie konia, tak, że ten podskakuje i nawet
kilka kroków przebiega kłusem. Droga zatraca, się w oszroniałym zielsku i przechodzi na
rdzawe pastwisko. Piękne, białe topole pana Lafite’a zostały już daleko w tyle. Wyspa
Chalet robi się pusta. Widać tylko kępy laskowych orzechów i dzikiego bukszpanu. Dwa
11
pasma zagajników olszynowych rosnących nad prawym brzegiem rzeki Gave i nad
lewym strumyka Savy zbiegają się tu w jedną całość. Na lewym brzegu rzeki widać
skaliste wzniesienie gór Espélugues. W tym niskim niepokaźnym garbie natura
wyrzeźbiła szereg pieczar czy jaskiń, toteż przez ludność miejscową owa góra nazwana
jest Górą Spelunek lub nor; wyrażając się wytworniej nazwijmy ją Górą Grot.
Największa z nich nosi nazwę groty Massabielle. Jest to jaskinia wyżłobiona w
wapiennej ścianie, około dwudziestu kroków szeroka i dwunastu głęboka,
przypominająca kształtem piekarski piec. Nie wygląda pociągająco, jest mokra i wilgotna,
zasypywana żwirem przez rzekę Gave, która przy najmniejszym podniesieniu poziomu
wody zalewa jej wnętrze. Spomiędzy żwiru tu i ówdzie wyrasta nieśmiało kilka gałązek
paproci i kopytnika. W połowie wysokości groty rośnie samotny, wątły krzak dzikiej
róży. Pędy jej oplatają owalną niszę, tworzącą jakby wąską furtkę, prowadzącą w głąb
skały. Można by przypuszczać, że tę gotycką niszę czy okno wyrzeźbiła niegdyś
niewprawna ręka ludzka. Owa grota massabielska nie cieszy się dobrą sławą u
mieszkańców Lourdes i wieśniaków z doliny Batsuguère. Stare kobiety potrafią
opowiedzieć niejedną ponurą historię o duchach pokazujących się tam. Zaskoczeni przez
burzę rybacy i pastuszkowie, zmuszeni schronić się do groty, żegnają się wpierw
pobożnie.
Franciszek Soubirous nie jest jednak starą babą, lecz mężczyzną zahartowanym przez
życie; w bajki o duchach nie wierzy. Zatrzymuje więc swój wózek na wąskim cyplu
między rzekami Gave i Savy, schodzi z kozła rozglądając się naokoło, gdzie by tu jak
najlepiej wykonać swoją robotę. Może byłoby dobrze przejechać przez płytki strumień i
wysypawszy szpitalne brudy w grocie, spalić je. Ogień łatwiej tam chwyci niż na otwartej
przestrzeni. Waha się chwilę, obawia się bowiem, aby stary spróchniały wózek nie
rozleciał się podskakując na kamienistym dnie strumienia. Franciszek nie decyduje się
nigdy szybko. Stoi więc i drapie się w głowę. Wtem do uszu jego dochodzi głuche
chrząkanie. To widocznie świniarek Leyrisse pasie swoje stado. Chłopak zostawia świnie,
tarzające się w małym bagnie między skałą Massabielle a gminnym laskiem, i biegnie ku
wózkowi. Ten Leyrisse, to też człowiek zapomniany przez Boga i ludzi. Soubirous
lekceważy go jak wszyscy; boć to nie tylko kretyn o wilczej paszczy, który nie mówi po
ludzku, ale szczeka i wyje, lecz oprócz tego pasie świnie z całej okolicy, co wedle oceny
uczonego młynarza jest najpodlejszym zajęciem pod słońcem.
Leyrisse jest niskim i krępym mężczyzną z wielką rudą głową na rozdętej szyi.
Zawinięty od stóp do głów w skóry zwierzęce, wygląda w nich jak mocno osznurowany
pakunek. (Kierownik szkoły pan Clarens twierdzi, że tak jak Leyrisse musieli wyglądać
pierwotni mieszkańcy Pirenejów). Pastuch stara się gwałtownymi ruchami zwrócić uwagę
młynarza. Leyrisse jest zawsze podniecony jak wszyscy nieszczęśliwi, którym wskutek
upośledzenia mowy tak trudno jest porozumieć się z otoczeniem. Soubirous przywołuje
go; chłopak bez wahania przechodzi wielkimi krokami przez strumień nie zważając wcale
na zimną wodę. Biegnie za nim kudłate psisko niemniej podniecone niż jego pan.
– Hej, Leyrisse! – woła młynarz. – Czy mi pomożesz?
12
Leyrisse jest poczciwym chłopcem i chętnie wszystkich wyręcza chcąc wykazać światu
swą użyteczność. Na silnych barkach wynosi kolejno skrzynie z wozu, dźwiga je aż do
końca cypla i wysypuje na ziemię całą ich zawartość. Rośnie cuchnąca piramida
skrwawionej waty, brudnych prześcieradeł i zaropiałych bandaży. Młynarzowi
przyzwyczajonemu do czystej roboty robi się mdło, zapala więc fajkę, aby zaduch
wwiercający się do nosa zabić dymem tytoniowym. Wydaje mu się, że w stosie
nieczystości ujrzał niesamowite rzeczy, na przykład obcięty palec ludzki. Prędko rzuca
Leyrisse’owi pudełko zapałek, aby jak najprędzej pod-palił te okropności. Zrobiło się
strasznie zimno, mimo że wiatr ustał zupełnie. Łatwopalny materiał buchnął od razu
wielkim płomieniem. Świniarek i jego pies skaczą radośnie około tego dziwacznego stosu
ofiarnego. Dym ulatuje wprost ku górze, znać wdzięcznie przez niebo przyjęty. Soubirous
siedzi milczący na kamieniu i patrzy, a usłużny pastuch siada obok niego. Wyciąga z
małego woreczka bochenek ciemnego chleba i słoninę, a odkrajawszy po dwa równe
kawałki podaje uprzejmie młynarzowi porcję dla niego przeznaczoną.
Zgłodniały Soubirous chwyta chciwie smakowity kąsek, pierwszy jego posiłek w dniu
dzisiejszym. Lecz nagle ogarnia go wstyd, opanowuje się i je wolno i statecznie, tak jak
przystoi szanującemu się młynarzowi, stojącemu przecież o tyle wyżej od głupkowatego
świniarka. Wpatrzony w ognisko, trawiące z zaciekłą szybkością rzuconą mu strawę,
mruczy:, – Gdyby tak mieć tu jaką łopatę. – Zaledwie młynarz zdążył to wymówić, a już
usłużny Leyrisse zrywa się z kamienia, biegnie z powrotem przez strumień i wynosi z
groty dwie łopaty. Pozostawili je tam robotnicy, budujący w czasie przyboru wód tamę
wzdłuż rzeki. W tym czasie ogień zdążył pochłonąć ostatki śmieci. Niewiele już potrzeba
było trudu, aby łopatami zgarnąć kupę popiołu do rzeki. Gave porywa go z szalonym
temperamentem i niesie wartkim nurtem aż do Adour i z nią razem wpada do oceanu.
Jest zaledwie po dziesiątej, kiedy Franciszek Soubirous staje znów przed Cazenave’em,
lecz już nie z pustym żołądkiem i z nadzieją w sercu.
– Rozkaz pański wykonany, mon capitaine!
Po długich targach i wielokrotnie służbiście powtórzonym tytule, Soubirous otrzymał
ostatecznie dwadzieścia pięć sous. Doszedłszy do rogu uliczki des Petites Fossées,
Soubirous wciąż jeszcze trwa w postanowieniu oddania całej sumy Ludwice. Jednak
blisko gospody ojca Babou opanowuje go pokusa, przed którą tylko słabo usiłuje się
bronić; niewiele ma przecież sił po wyczerpującej pracy porannej.
Srebrny krążek, dwadzieścia sous, miał być zapłatą za jego pracę, więc pięć
miedziaków jest właściwie nieprzewidzianym dodatkiem. A w jakiejże to księdze
napisano, że wzorowemu ojcu rodziny, zamęczającemu się w zimowym mrozie pracą
ponad siły dla dobra swoich dzieci, nie wolno zużyć marnych pięciu sous, znikomej
cząstki zarobku, na własne potrzeby? Ojciec Babou żąda za ósemkę litra ziołowej nalewki
tylko dwa sous. To chyba nie jest wiele. Zatrzymuje się więc w traktierni, ale tylko na
chwilę, aby wypić jedną szklaneczkę.
U progu domu dolatuje go przyjemny zapach; „milloc”* (kukurydziana zupa). Bogu
dzięki! Żona gotuje zupę cebulową! Te kobiety jakoś zawsze sobie poradzą! Kto je tam
13
wie, jakim cudem, może im pomagają te różańce, które każda nosi w kieszeni fartucha.
Soubirous krząta się najpierw z udaną obojętnością po izbie, zanim wręczy żonie srebrną
monetę. Daje ją tak mimochodem, jak gdyby to był drobny zaledwie zadatek na złote
luidory, których spodziewać się może jutro.
– Tęga z ciebie głowa, Franciszku – chwali go żona.
On sam też jest o tym głęboko przekonany, pewien, że dziś stanął całkowicie na
wysokości zadania.
Ludwika stawia przed nim talerz zupy cebulowej, którą zjada ze zwykłą powagą.
Kobieta przygląda mu się i wzdycha.
– A gdzież to dzieciaki? – pyta po skończonym posiłku.
– Dziewczęta powinny zaraz wrócić ze szkoły, a Janek i Justyn bawią się na dole.
– Nie życzę sobie, aby moje dzieci bawiły się na ulicy – odzywa się nagle były młynarz
z niezadowoleniem. Lecz ponieważ żona nie podejmuje tego tematu, Soubirous wstaje,
ziewa i przeciąga się stękając.
– Przemarzłem dziś rzetelnie. Najchętniej zagrzałbym się w łóżku, ostatecznie
zasłużyłem na to...
Pani Soubirous odkrywa kapę ma łóżku. Mąż wysuwa nogi z drewniaków i rzuca się na
posłanie przykrywając się kołdrą aż na głowę. Bo przecież, jeśli jest się nawet nędzarzem
prześladowanym przez zły los, to jednak życie zsyła chwile przyjemne, zwłaszcza po
dobrze spełnionym obowiązku. Soubirous czuje się syty; powoli dobroczynne ciepło
rozchodzi się po całym ciele, jest zadowolony i dumny z siebie. Z tego błogostanu
przechodzi stopniowo w zasłużony sen sprawiedliwego.
BERNADETTA NIE WIE NIC O TRÓJCY ŚWIĘTEJ
Siostra Maria Teresa Vauzous ze Zgromadzenia Zakonnego z Nevers jest przydzielona
jako nauczycielka do przyszpitalnej szkoły dla dziewcząt. Siedzi w tej chwili za pulpitem
nauczycielskim przed gronem uczennic. Siostra Maria Teresa jest jeszcze młoda i można
by ją uważać za ładną, gdyby nie wąskie, zaciśnięte usta. Szpecą ją też trochę nieco
wyblakłe, zbyt głęboko osadzone niebieskie oczy. Bladość jej szlachetnie wyrzeźbionej
twarzy przy śnieżnym rąbku czepca wygląda raczej chorobliwie żółto. Rasowe ręce o
długich palcach wskazują na dobre pochodzenie, lecz po bliższym obejrzeniu widać, że
piękne te ręce są czerwone i spierzchnięte. Cała jej postać przypomina średniowieczną
świętą ze wszystkimi oznakami ascezy i surowości. Ksiądz Pomian, katecheta w Lourdes,
który jest jednocześnie wykwintnym dowcipnisiem, mówi o niej:
– Zacna siostra Teresa jest nie tyle oblubienicą, ile amazonką Chrystusową.
Zna ją doskonale ze szkoły, gdyż jest ona jego pomocnicą w nauce religii. Ksiądz
Pomian objeżdża poza tym jako duszpasterz wszystkie okoliczne wioski i osiedla
departamentu, tak że często przez kilka dni z rzędu bywa nieobecny w Lourdes. Nazywa
sam siebie bożym komiwojażerem. Zwierzchnik jego, dziekan Peyramale, nie znosi tego
14
rodzaju dowcipnych uwag. Siostra Maria Teresa przygotowuje dzieci do I Komunii św.
pod kierunkiem księdza Pomiana; uroczystość ta ma się odbyć na wiosnę.
Przed nauczycielką stoi dziewczynka mała i drobna na swój wiek. Okrągła twarzyczka
jest jeszcze bardzo dziecinna, ale wysmukłe ciało wskazuje już na wczesne dojrzewanie
tej południowej rasy. Dziewczynka ubrana jest w chłopską suknię, na nogach ma
drewniaki. Prawie wszystkie tamtejsze dzieci, nie tylko te ze szkoły szpitalnej, noszą
drewniane saboty. Sarnie oczy dziewczęcia spokojnie wytrzymują wzrok nauczycielki.
Spojrzenie ich jest jasne, lecz jakby nieobecne czy obojętne. Coś w wyrazie oczu
Bernadetty niepokoi siostrę Marię Teresę.
– To ty naprawdę nic nie wiesz o Trójcy Świętej, drogie dziecko?
Dziewczynka wciąż jeszcze nie spuszcza wzroku z zakonnicy i odpowiada nie
zmieszana spokojnym głosem:
– Nie siostro, nic o tym nie wiem...
– I nigdy nic o tym nie słyszałaś?
Dziewczynka zastanawia się długo, po czyni odpowiada:
– Możliwe, że już coś słyszałam.
Zakonnica zamyka głośno książkę, prawdziwy ból zmienia jej rysy.
– Teraz już naprawdę nie wiem, czy mam cię uważać za zuchwałą, obojętną czy tylko
za głupią...
Bernadetta nie spuszczając głowy odpowiada naiwnie:
– Jestem głupia, siostro... W Bartrès też mi mówiono, że nie mam głowy do książki...
– A więc jest jednak tak, jak się obawiałam – wzdycha ciężko nauczycielka – jesteś
bezczelna, Bernadetto!
Siostra Vauzous chodzi tam i z powrotem przed ławkami; z poczucia obowiązku stara
się koniecznie przemóc odrazę i oburzenie. Korzystając z tego dziewczęta (jest ich około
dziewięćdziesięciu) zaczynają coraz śmielej rozmawiać i dokazywać.
– Cicho tam! – nakazuje nauczycielka. – Dokąd ja się dostałam! Jesteście złośliwe i
ciemne jak zgraja dzikusów!
Jedna z dziewcząt podnosi palec.
– Ty chyba też nazywasz się Soubirous? – pyta siostra, która przejąwszy tę klasę
dopiero przed kilku tygodniami nie może spamiętać wszystkich twarzy i nazwisk.
– Tak siostro, jestem Maria Soubirous, chciałam tylko powiedzieć, że Bernadetta,...że
moja siostra często bywa chora...
– Wcale się ciebie o to nie pytałam – gani nauczycielka, która tę siostrzaną solidarność
uważa za rodzaj buntu.
15
Siostra Vauzous zdaje sobie sprawę, że samą chrześcijańską dobrocią nie utrzyma w
karbach gromady dziewięćdziesięciu prostackich dziewcząt, umie jednak zdobyć należny
jej szacunek.
– Twoja siostra choruje? A cóż to za choroba?
– Nazywa się atma, ...czy jakoś tam...
– Myślisz zapewne astma?
– O właśnie siostro, astma! Tak powiedział doktor Dozous. Siostra moja często nie
może oddychać...
Maria oddaje tak wiernie napad duszności, że wywołuje to wesołość całej klasy. Siostra
klaśnięciem w dłonie ucisza dziewczęta.
– Astma nie przeszkadza nikomu w nauce ani w pobożności.
Siostra Maria Teresa marszcząc brwi spogląda na klasę.
– Która z was może mi dać odpowiedź na moje pytanie?
W pierwszej ławce podskakuje dziewczynka; ma ciemne, kręcące się włosy, zmysłowe
oczy i szerokie usta.
– Jeanne Abadie, dobrze! – zgadza się nauczycielka.
Jest to nazwisko, które wywołuje najczęściej. Jeanne Abadie oświadcza triumfalnie:
– Trójca Święta to jest poprostu Pan Bóg!
Przemęczona twarz zakonnicy uśmiecha się pobłażliwie.
– No, takie całkiem proste to znów nie jest, moja droga...
W każdym razie masz chociaż blade wyobrażenie.
W tym momencie wszystkie uczennice wstają, aby powitać wchodzącego księdza
Pomiana. Młody ksiądz, jeden z trzech wikariuszy księdza dziekana Peyramale ‫ۥ‬a, godnie
2
nosi swoje nazwisko Pomian* . Ma bowiem policzki okrągłe i różowe jak jabłuszka, a
oczy uśmiechają się stale.
– Cóż to? – zapytuje. – Jakaś rozprawa, siostro? – pyta patrząc na biedną
przestępczynię, stojącą wciąż jeszcze przed ławkami.
– Niestety, muszę się księdzu poskarżyć na Bernadettę Soubirous – odpowiada siostra.
– Jest nie tylko ograniczona i tępa, ale ponadto daje mi zuchwałe odpowiedzi!
Bernadetta porusza żywo głową, jakby chciała coś w tym oskarżeniu sprostować.
Ksiądz Pomian chwyta jej twarzyczkę swą owłosioną ręką i obraca ją ku światłu.
– Ile masz lat, Bernadetto?
2
Pomme – po francusku jabłko
16
– Skończyłam czternaście – odpowiada dźwięcznym głosem dziewczynka.
– Jest najstarsza i najmniej rozwinięta z całej klasy – szepcze siostra Vauzous do
wikarego.
Lecz on nie zwraca na nią uwagi, tylko pyta dalej:
– Czy możesz mi powiedzieć, mała, w którym dniu i w którym roku się urodziłaś?
– O tak! To mogę księdzu chętnie powiedzieć. Urodziłam się 7 stycznia 1844 roku.
– A więc widzisz, Bernadetto, jak umiesz rozsądnie odpowiadać i wcale nie jesteś
głupia. Może mi zatem powiesz, w jakiej oktawie przypadają twoje urodziny, albo spytam
inaczej, abyś mnie lepiej zrozumiała. Jakie święto obchodzimy na dzień przed twoimi
urodzinami? Przypomnij sobie... bardzo niedawno temu...
Bernadetta spogląda na księdza wzrokiem, w którym apatia miesza się ze
zdecydowaniem, takim samym, który siostrę Marię Teresę doprowadził przed chwilą do
rozpaczy.
– Nie, tego sobie nie przypominam – odpowiada i nie spuszcza oczu z księdza.
– Mniejsza o to – uśmiecha się ksiądz wikary – powiem ci to wobec tego, tobie i wam
wszystkim. Szóstego stycznia obchodzimy święto Trzech Króli. W dniu tym Trzej
Królowie ze wschodu składają Bożemu Dzieciątku w stajence betlejemskiej cudowne
dary: złoto, kadzidło i mirrę. Bernadetto, czy widziałaś kiedy w kościele żłobek, przy
którym stoją Trzej Królowie?
Dziewczyna
ożywia
się,
rumieniec
zabarwia
jej
policzki.
– O tak, widziałam żłobek – woła zachwycona. – Wszystkie te piękne figurki prawie jak
żywe i Święta Rodzina, i wół, i osioł, i trzej królowie w koronach, ze złotymi laskami. O
tak, tych widziałam...
Duże oczy dziewczynki nabierają złotawych blasków, tak żywy jest obraz wywołany w
jej wyobraźni.
– A więc tym sposobem dowiedzieliśmy się czegoś o Trzech Królach. Zapamiętaj to
sobie, Bernadetto, a staraj się poprawić, bo jesteś już prawie dorosłą.
Ksiądz Pomian mruga chytrze w stronę nauczycielki, której dał małą nauczkę
pedagogiki właściwie stosowanej. Potem zwraca się do całej klasy:
– Dzień siódmego stycznia jest dla całej Francji bardzo ważną datą i świętem. W tym
dniu urodził się ktoś, kto wyratował naszą ojczyznę z dna upadku i hańby; działo się to
dokładnie przed czterystu czterdziestu sześciu laty. Pomyślcie, dzieci, dobrze, zanim
odpowiecie!
Natychmiast wyrywa się jakiś triumfalny okrzyk:
– Cesarz Napoleon!
17
Siostra Maria Teresa przyciska ręce do brzucha, jakby nagle dostała ataku kolki. Kilku
dziewczynkom chwila wydaje się odpowiednia, aby wybuchnąć swawolnym śmiechem.
Ksiądz jednak zachowuje żartobliwą powagę.
– Nie, drogie dzieci, cesarz Napoleon Bonaparte urodził się o wiele, wiele później.
Podchodzi do tablicy i kaligrafuje wielkimi literami, gdyż wiele dziewcząt tkwi jeszcze
w nieudolnych początkach sztuki pisania i czytania:
– Joanna d'Arc, Dziewica Orleańska, urodziła się dnia siódmego stycznia 1412 roku w
Domrémy.
Podczas gdy chór dziewczęcych głosów sylabizując głośno odcyfrowuje trudny napis,
rozlega się głos szkolnego dzwonka. Jest godzina jedenasta. Bernadetta Soubirous wciąż
jeszcze stoi samotnie przed pierwszym rzędem ławek.
Siostra Maria Teresa Vauzous wstaje wolno; jej dumna twarz wygląda mizernie w
świetle zimowego poranka.
– Przez ciebie, moja droga, nie posunęłyśmy się w katechizmie dzisiaj ani o krok dalej –
mówi tak cicho, że tylko Bernadetta może ją usłyszeć. – Zastanów się, proszę, czy jesteś
tego warta...
CAFÉ PROGRÈS
Na placu miejskim Marcadale, najbardziej ożywionym i ruchliwym punkcie miasta,
między dwiema wielkimi jadłodajniami, mieści się wytworna Café Français. Położona
jest blisko placu postoju autobusów dalekobieżnych, owego miejsca, w którym echa
wielkiego świata najżywiej odbijają się o ciche pirenejskie miasteczko.
Właściciel kawiarni monsieur Duran poświęcał w roku ubiegłym dużą sumę pieniędzy
na całkowite odnowienie lokalu. Czerwony plusz i marmury stolików odbijają się w
olbrzymich lustrach, a potężny piec kaflowy z gzymsami przypomina rzymską wieżę
strażniczą. Dzięki temu pięknemu piecowi, Café Français jest dziś najlepiej ogrzanym
lokalem w Lourdes. Lecz przezorny pan Duran dba nie tylko o przytulne ciepło dla swych
gości, pragnie on również mdłym oświetleniem uprzyjemnić im pobyt w kawiarni.
Zdecydował się więc na nowoczesne urządzenie: jasno świecące lampy naftowe z
zielonymi kloszami, umocowane na poprzecznych prętach, zwieszają się z sufitu
zalewając swym ciepłym światłem marmury stolików. Gospodarz jest przekonany, że i
Paryż, goniący za każdą nowością, nie powstydziłby się takiej instalacji,
Duran w przeciwieństwie do swoich ziomków nie jest zbyt oszczędny. Pozwala swoim
lampom płonąć nawet i za dnia, jeśli tego zajdzie potrzeba. Tak na przykład dziś, kiedy
zimowy mrok nie chce się wcale rozproszyć. W swej wspaniałomyślności posuwa się
jeszcze dalej. Nie poprzestaje na hojnym szafowaniu światłem materialnym, lecz chce
ułatwić swoim klientom i duchowy kontakt ze światem. W tym celu obok wieszaków na
palta wiszą na ścianie szeregi pism i gazet paryskich, których kosztowny abonament nie
odstrasza właściciela Café Français.
18
Z daleka już widnieją nagłówki: Le Siècle, L’Ére Impériale, Le Journal des Débats, La
Revue des Deux Mondes i La Petite Républiąue. Tak, nawet La Petite Républiąue, pismo
zdecydowanie rewolucyjne, skierowane przeciwko cesarzowi i jego rządowi, organ
bojowy, którego duszą i mózgiem jest, jak to każdemu wiadomo, ów socjalistyczny
przywódca Louis Blanc.
Wreszcie, nie potrzeba chyba dodawać, że znajduje się tam też miejscowy tygodnik Le
Lavedan wydawany w Lourdes.. Redakcja tego pisma zawarła z Duranem pewną
korzystną dla obu stron umowę, na skutek której cztery egzemplarze świeżego Lavedan
znajdują się co czwartek na marmurowych stolikach kawiarni. Z uwagi na wszystkie te
zabiegi, zdążające do zaspokojenia potrzeb kulturalnych gości, niektórzy ze stałych
bywalców kawiarnianych nazywają ambitną Café Français również Café Progrès.
Dwa razy w ciągu dnia lokal zapełnia się szczelnie. Pierwszy raz około godziny
jedenastej w porze aperitifu, po raz drugi zaś o czwartej po południu po zamknięciu biur
Sądu Okręgowego. Pracownicy tej instytucji są codziennymi klientami Café Français.
Rząd francuski kieruje się przy rozmieszczaniu swoich urzędów jakąś niezrozumiałą,
całkiem swoistą regułą. I tak na przykład prefektura departamentu znajduje się w Tarbes.
W konsekwencji podprefektura powinna mieć swoją siedzibę w drugim z kolei
najważniejszym mieście departamentu, czyli w Lourdes. Tymczasem tak nie jest. Ową
ważną instytucję ulokowano w malutkim Argelès, gdzie tak ona jak i główna komenda
żandarmerii są jakby odcięte od pulsującego życia administracyjnego.
Powód tego pominięcia jest niewiadomy, toteż Lourdes czuje się słusznie urażone, a
więc należy je ułagodzić. Dlatego właśnie w Lourdes lokuje rząd wysoką instancję
sądową, której słusznie należałaby się siedziba w Tarbes. Z tych więc powikłań wynika
fakt, że pana Durana spotyka zaszczyt zaliczenia do swych stałych klientów
kawiarnianych pana Pougata, autentycznego prezesa Sądu Okręgowego, wielu sędziów,
cesarskiego prokuratora Dutoura oraz adwokatów, sekretarzy sądowych i innych
urzędników.
O tej porze nie pokazał się jeszcze żaden z tych panów w kawiarni. Przy okrągłym
stoliku w kącie siedzi samotnie pan Hiacynt de Lafite. Ów pan de Lafite nie jest owym
wielkim monsieur de Lafite’em we własnej osobie, a zaledwie ubogim krewnym bogacza.
Wyprzątnięto dla niego pokój w wieży pałacowej i tam zamieszkuje. Państwo Lafite’owie
odbywają liczne podróże. Pod ich nieobecność pan Hiacynt w ostatnim czasie coraz
częściej znajduje przytułek w pałacu.
Dla pustej sakiewki takie ciche miasto jak Lourdes jest po prostu wymarzoną kliniką, a
Paryż – ów Paryż, który nie potrafi już odróżnić szczerego złota od blichtru – niech go
diabli wezmą! Bo któż może w Paryżu żyć i pracować? Dziennikarze, kokoty i
wszelkiego rodzaju szarlatani.
Na pierwszy rzut oka już można ocenić, że pan Hiacynt de Lafite nie jest osobistością
banalną. Ubiera się z lekka po staroświecku. Szeroki plastron krawatu wiąże a la Alfred
de Musset, górna część twarzy, włosy odgarnięte z wysokiego, kanciastego czoła
19
przypominają Wiktora Hugo. Choć daleko mu jeszcze do czterdziestki, włosy są już
przyprószone siwizną. Minęły te dobre czasy, kiedy się było za pan brat z Wiktorem
Hugo, to znaczy – żeby być ścisłym, – że owa Wielkość zniżyła się raz przed laty do
pochlebnej uwagi o poecie de Laficie. Współpracowało się nawet w wystawieniu
Hernaniego w Komedii Francuskiej! Należało się do owych wybrańców, którzy nosili
czerwone kamizelki. Zresztą znało się nie tyko Wiktora Hugo, który dawno tuła się na
wygnaniu, ale również i starego Lamartine’a i młodego Teofila Gautiera oraz wielu, wielu
innych i ma się już dosyć całego tego towarzystwa.
Lourdes wydaje się wymarzonym miejscem, aby się w nim schronić i na łonie przyrody
– trochę tu może zbyt bujnej i burzliwej – nie troszcząc się o opinię paryskich salonów i
kawiarń pogrążyć się w poważnej pracy. W głowie Hiacynta de Lafite’a kotłuje się
pewien szalony plan: mianowicie, aby szkołę romantyzmu, do której sam się zalicza,
pojednać z klasycyzmem. „Nieograniczona fantazja zaklęta w rygorystycznie ścisłe
formy" – oto jego hasło. Obecnie poeta pracuje nad tragedią sceniczną pod tytułem:
„Kamień węgielny pod Tarbes”. Materiał do tego dzieła zawdzięcza swemu przyjacielowi
i dyrektorowi miejscowej szkoły Clarensowi, który jako miłośnik i znawca starych
legend, redaguje w tygodniku Lavedan rubrykę „Starożytne zabytki Lourdes”.
W tragedii tej Hiacynt de Lafite opisuje historię etiopskiej królowej imieniem Tarbis,
która, zapłonąwszy gorącą miłością do biblijnego bohatera, zostaje przez niego
odepchnięta. Aby ukoić ból i rozpacz, królowa ucieka ze swego kraju na zachód i chowa
się w Pireneje. Tutaj, uwolniona od ponurych bogów swojej ojczyzny, spotyka radosne i
miłujące życie bóstwa Zachodu, które z powodzeniem leczą jej zbolałe serce. Jako ich
kapłanka buduje miasto Tarbes.
Niezły materiał, jak widzimy, i wyborne pole do symbolicznych aluzji. Poeta pisze swój
utwór w czystych aleksandrynach, co się uważa za zapowiedź walki z szekspiryzmem
Wiktora Hugo. Jako duchowy spadkobierca Racine’a, zdecydowany jest utrzymać niewzruszenie w akcji tragedii jedność czasu i miejsca. Pożałowania godny jest jedynie fakt,
że po przeszło dwuletniej pracy nie posunął się jeszcze ani o krok dalej poza czterdziestą
parę aleksandrynów! Za to w dzisiejszym Lavedan publikuje artykuł, w którym wygłasza
swoje literackie credo. Redakcja tygodnika długo się broniła przed umieszczeniem tego
artykułu twierdząc, że „nie jest to temat odpowiedni dla naszych analfabetów”.
Na stoliku przed Lafite’em leży świeży numer Le Lavedan. Dzisiejszego ranka wyszedł
bardzo punktualnie, co mu się nie często zdarza. Ten postępowy tygodnik ukazuje się
przeważnie w dwa lub trzy dni po ustalonym terminie. Ksiądz Pomian dlatego też określa
go żartobliwie: „szczególny to postęp, co przychodzi zawsze za późno”.
Przyjacielowi i przeciwnikowi w jednej osobie Wiktora Hugo zależy, szalenie na tym,
aby jego artykuł był czytany i komentowany szeroko. Specjalnie zaś chodzi mu o sąd
Clarensa, humanisty i filologa. Są tam takie trzy zdańka o Racinie, od których słodko się
robi na podniebieniu, które się wprost rozpływają w ustach. Niestety, Clarens ukazuje się
wprawdzie w tej chwili w kawiarni, lecz jest tak pochłonięty swoją idée fixe, że nie
zwraca uwagi ani na świeży numer Lavedan, ani na poetę Lafite’a. Są to, niestety, zwykłe
20
niedociągnięcia w stosunkach przyjaźni między umysłami wyższymi. Uczony przyniósł
płaski kamień w kształcie talerza i ostrożnie wyjmuje go z kraciastej chustki Z
egoistyczną bez-względnością podsuwa skarb swój poecie pod sam nos i wciska mu lupę
do ręki:
– Popatrz pan, przyjacielu, co znalazłem. Niech pan spróbuje zgadnąć gdzie! Nigdy by
się pan nie domyślił! Na Górze Spelunek! W jednej z grot leżał sobie mój kamień między
żwirem i po prostu wzywał mnie. Niech mu się pan dobrze przypatrzy, koniecznie przez
lupę. Poznaje pan chyba herb Lourdes? Jaki różny od dzisiejszego. Ze stylu wnioskując,
gotów jestem szyję dać, że pochodzi z początku szesnastego wieku. Nad wieżami zamku
wznosi się orzeł z rybą w dziobie; ale wieże te to nie nasze dzisiejsze, lecz jeszcze
mauretańskie. Zapewne pan słyszał, że dawna, średniowieczna nazwa naszego grodu była
Mirambelle, albo MiriamBell. Miriam zaś to po mauretańsku Maria. Jeśli dodamy
jeszcze, że ów pstrąg w dziobie orlim to nic innego jak „ichthys” Chrystusowy znak,
zatknięty nad świeżo dla Marii zdobytym miastem, ujrzymy jasno, jak w całym kraju
pierwiastek Maryjny...
– Obawiam się, że się pan myli, drogi przyjacielu – przerywa przekornie Lafite – moim
zdaniem, symbolów zwierzęcych używano w heraldyce już w odległych Chrystusowych
czasach.
– Nie zaprzeczy pan chyba jednak, drogi Laficie – oponuje stary pan Clarens – że nawet
nazwa rzeki Gave zamyka w sobie słowo: Ave.
Oczywiście; że zaprzecza. Z właściwą podobnym umysłom lotnością improwizuje dość
nieoczekiwany nawet dla siebie wywód logiczny, który ma nie tyle przekonać Clarensa,
ile doprowadzić poetę do celu, jaki przez cały czas zaprząta jego umysł.
– Jako filolog wie pan lepiej niż ja, kochany profesorze, że spółgłoska „gamma”
przeradza się w wielu językach w „jota” lub odwrotnie. Dlaczego więc słowo „Gave” nie
miałoby pochodzić od biblijnego Jahwe – Jehowy, którego imię moja królowa Tarbis po
bolesnym zawodzie ze swoim Hebrajczykiem przyniosła do tego kraju? Gdyby pan
przeczytał moje dzieło lub chociaż dzisiejszy artykuł...
Na tym urywa się uczony dialog, gdyż właśnie wybija jedenasta i wnet, jak zwykle o tej
potrze, gromadzi się w lokalu wszystko, co w Lourdes można zaliczyć do inteligencji i
elity towarzystwa. Mimo to jednak, rozmów tego rodzaju nie można prowadzić ze
wszystkimi tymi adwokatami, oficerami, lekarzami czy urzędnikami. Ich trzeźwe
zainteresowania nie skłaniają do niepraktycznych, humanistycznych rozważań.
Pierwszy zjawia się dr Dozous, lekarz miejski. Przemęczony nadmierną pracą, stale
między jednym pacjentem a drugim, o tej jednak porze pozwala sobie odsapnąć chwilkę,
aby wypić kieliszek malvasiera czy portweinu w towarzystwie zgromadzonych tu
wybitnych osobistości. Lekarzy jest w Lourdes kilku. A więc: dr Pey-rus, dr Viergez, dr
Lacrampe, dr Balencie i inni. Jednak lekarz miejski dr Dozous jest święcie o tym
przekonany, że właściwy ciężar wiedzy medycznej spoczywa na jego własnych, trochę
zbyt wysoko uniesionych ramionach.
21
Płonie w mim namiętna, nigdy nie zaspokojona ciekawość badacza tajemnic przyrody. I
dlatego, mimo całkowicie pracą wypeł-nionych dni, znajduje jeszcze czas na
korespondencję lekarską, nie pozwalającą mu zaśniedzieć na dalekiej prowincji.
Jakżeż musi być przestraszony wielki Charcot czy sławny Voisin, kierownik szpitala w
La Salpetrière w Paryżu, gdy między ranną korespondencją znajduje długi list od lekarza
miejskiego w Lourdes, wielki arkusz wypełniony pytaniami, na które odpowiedź wymaga
niejednej godziny cennego czasu.
– Zajmę panom tylko trzy minutki – mówi Dozous.
Jest to codzienne przywitanie. Potem siada na brzeżku krzesła nie zdejmując palta ani
nawet kapelusza, co zważywszy na gorejący piec pana Durana jest poważnym błędem
profilaktycznym. Lekarz sięga po Le Lavedan i przesunąwszy okulary na czoło, zaczyna
go przerzucać. Pan Hiacynt de Lafite wpatruje się chciwie w czytającego, lecz nic w jego
wyrazie twarzy nie wskazuje, że dostrzegł wspomniany artykuł W tym momencie
przysiada się do ich stolika monsieur Jean Baptiste Estrade, naczelnik urzędu
podatkowego w Lourdes.
Ów starszy pan z czarną bródką i ociężałym spojrzeniem cieszy się wyraźnym
uznaniem naszego poety. Mówi mało, lecz za to umie słuchać, a dziedzina duchowych i
umysłowych dociekań nie jest dla niego bynajmniej krainą nie znaną. Doktor obojętnie
podaje tygodnik naczelnikowi podatkowemu, a ten przerzuca go tylko roztargnionymi
palcami. Otóż właśnie otworzył stronicę z artykułem pana Lafite’a i w tejże chwili
zmuszony jest odłożyć gazetę na stolik. Wszyscy panowie bowiem wstają i kłaniają się
wchodzącemu burmistrzowi. Nie zdarza się to co dzień, aby dygnitarz we własnej osobie
zjawiał się u okrągłego stolika w kawiarni.
Olbrzymia postać pana Lacadégo posuwa się wolno, kłaniając się przyjacielsko na
wszystkie strony. Jeszcze dziś trzeba przyznać, że pan burmistrz nie darmo przez długie
lata swego życia nosił przydomek „piękny Lacadé”. Niestety, pokaźny brzuch, obwisłe
policzki i worki pod oczami szpecą bezlitośnie dawnego pięknisia, Braki te nadrabia
dostojną godnością i wytwornością manier wytrawnego dyplomaty. Pochodzi z ubogiej
rodziny wieśniaczej z Bigorre, lecz potrafił się doskonale wżyć w swoją reprezentacyjną
rolę. Gdy około roku 1848 został po raz pierwszy obrany burmistrzem, zawistni nazywali
go zapalonym jakobinem. Dziś zaś uważany jest za wypróbowanego zwolennika
Cesarstwa. Lecz, uderzmy się w piersi, kto z nas nie zmienia przekonań zależnie od ducha
czasu?
Lacadé niezmiennie ubiera się czarno, aby być w każdej chwili gotowym na ewentualne
oficjalne wystąpienia. Ruchy jego są majestatyczne, głos pełen łaskawości i pobłażania.
Gdy mówi, odnosi się zawsze wrażenie, że wygłasza przemówienie,
W tej chwili wchodzą z nim dwaj jego protegowani. Jeden z nich to Vital Dutour;
prokurator cesarski, dość jeszcze młody, lecz zupełnie łysy pan, zarozumiały i śmiertelnie
znudzony. Drugim jest komisarz policji Jacomet, mężczyzna około czterdziestki. Mówi
się o nim, że ma trochę zbyt ciężką rękę, i spojrzenie zwiastujące nieszczęście.
22
Burmistrz wita się kolejno ze wszystkimi, potrząsając jowialnie dziesiątki rąk.
Właściciel kawiarni Duran usłużnie oczekuje na zamówienie i po chwili już wraca, niosąc
osobiście tackę z napojami.
– Przykro mi zakomunikować panom, że nie nadeszły dziś żadne gazety z Paryża. Cóż
to za utrapienie z tą naszą pocztą.
– Paryskie gazety? – westchnął ktoś. – W lutym polityka jest prawie tak samo ponura,
jak pogoda.
Mały Duran pośpiesznie uzupełnia:
– Mogę jednak służyć wczorajszym numerem Mémorial des Pyrenées lub Intérét Public
z Tarbes, jeśli który z panów ze-chciałby... Jest również dzisiejszy Le Lavedan. – Po
czym pochyla się ku panu Lacadému:
– Jest w nim artykulik, panie burmistrzu, palce lizać...
Lafite nadstawia uszu, właściciel kawiarni cmoka z zachwytu:
– Artykulik, którego sobie nasze miejscowe sutanny na pewno w ramki nie oprawią!
Może jeszcze jednego malvasiera, panie burmistrzu?
Lacadé przybiera uroczystą minę i donośnym głosem oświadcza:
– Otóż à propos poczty, mogę panom zdradzić małą tajemnicę i obiecać, że się stosunki
pod tym względem niebawem poprawią. Na skutek bowiem ustawicznych mych nalegań,
czynniki miarodajne rozważają sprawę włączenia nas do sieci kolei żelaznych. Mam
nadzieję, że wszyscy panowie są w równym stopniu ze mną entuzjastami naszego grodu.
Nieprawda, panie prokuratorze?
Vital Dutour odpowiada z chłodną uprzejmością:
– My sądownicy jesteśmy raczej podobni do ptaków wędrownych. Dziś tu, jutro tam.
Toteż nasz patriotyzm lokalny nie może nigdzie zdążyć rozgorzeć...
– Mniejsza o to, kolej uzyskamy! – przepowiada Lacadé.
Twarz pana Durana rozjaśnia się. Przypomniała się tak zwana „złota myśl", wyczytana
w jednej z gazet. Skoro się już wydaje tyle pieniędzy na prasę, trzeba obowiązkowo
wszystkie te pisma przeczytać. Nieraz więc biedny Duran ślęczy nad nimi aż do późnej
nocy, męcząc niewprawne oczy, i przyswaja sobie uczony sposób wyrażania się. Moment
wydaje mu się odpowiedni do wy-głoszenia takiego właśnie podchwyconego gdzieś
zdania:
– Komunikacja i szkolnictwo, to dwa nieodzowne warunki wyższego rozwoju
ludzkości.
– Doskonale, Duranie – chwali Lacadé – zwłaszcza komunikacja! – I postanawia sobie
zapamiętać to powiedzenie i zastosować przy następnym przemówieniu
okolicznościowym. Duran podnosi rękę teatralnym gestem prowincjonalnego aktora:
23
– Pokonanie przestrzeni dzielącej ludzkość, a równocześnie wzbogacenie skarbnicy.
naszej wiedzy ułatwi porozumienie między narodami i przyczyni się walnie do usunięcia
fanatyzmu, zabobonów, nietolerancji, wojny oraz wszelkiej tyranii. Może już przyszłe
pokolenie, a najdalej następne stulecie będzie świadkiem złotej ery ludzkości.
– Skąd pan to wziął, przyjacielu? – pyta burmistrz z lekkim niedowierzaniem.
– Jest to moje własne, skromne przekonanie, panie burmistrzu...
– Uważam, że pan Duran przecenia znaczenie tak nowoczesnej lokomocji jak i
podniesienia oświaty – odzywa się nagle Lafite nie mogąc już dłużej ukryć
zniecierpliwienia,
– Czyżby? – śmieje się Dutour. – Przecież poeta z Paryża nie jest chyba reakcjonistą?
– Nie jestem nim na pewno, ani też nie rewolucjonistą. Jestem duchem niezależnym. I
właśnie dlatego nie w rozwoju szerokich, mas widzę sens istnienia.
– Ostrożnie, przyjacielu, ostrożnie – hamuje go humanista Clarens.
– A gdzież jest ten sens? – pyta J. B. Estrade w zamyśleniu. Hiacynt de Lafite
odpowiada z wyraźnym rozgoryczeniem:
– Jeżeli w istnieniu ludzkości jest w ogóle jakiś cel, to chyba tylko ten, aby dać światu
geniuszów, istoty wyższe. Niech miliony żyją, cierpią i umierają dlatego, aby od czasu do
czasu wydać z swego łona takiego Homera, Rossiniego, Chateaubrianda czy choćby
Wiktora Hugo...
– Smutna to dla nas rola – mówi Estrade – rola bezimiennej masy, szarego tła,
wdzięcznej oprawy dla efektownego, błyszczącego brylantu...
– To jest filozofia poety... – oświadcza Lacadé z pewną pobłażliwością w głosie. –
Ponieważ jednak mamy między sobą poetę, poprośmy go, aby zechciał uczynić coś dla
naszego Lourdes. Niech pan napisze o nas w prasie paryskiej! O pięknie tutejszej
przyrody, o cudownych widokach, o Pibeste, o Pic de Ger, o niebotycznych Pirenejach;
niech pan opisze nasze urządzenia miejskie i sielski żywot, jaki wiedzie nasz ognisty
ludek I jeszcze o naszym wspaniałym Café Français! O wszystkim wreszcie co panu
przyjdzie do głowy aby krzyknąć w oczy Paryżowi i całej Europie: Dlaczego wy dumni i
możni tego świata, zaniedbujecie i omijacie Lourdes, a odwiedzacie tłumnie Cauterets lub
Gavarnie? A przecież i my potrafimy was przyjąć odpowiednio i popisać się
pierwszorzędną kuchnią... Zaiste, proszę panów, dawno już zapytuję sam siebie, dlaczego
faworyzuje się takie nędzne dziury jak Cauterets czy Gavarnie?... Ciepłe kąpiele? Źródła
mineralne? Owszem. Lecz, czyż nie należy przypuszczać, że jeśli źródła lecznicze
znajdują się zaledwie o kilka mil od nas w Gavarnie i Cauterets, to warto by ich także
poszukać i w Lourdes? Rachunek całkiem prosty. Musimy tylko je odkryć, uderzyć we
właściwą skałę, aby wytrysnęły! Tak moi panowie – jestem zdecydowany poszukać.
Projekty swoje wyłuszczałem już niejednokrotnie naszemu prefektowi, baronowi
Massy'emu. Lepsze szosy, sprawniejsza poczta, pewien wkład kapitału, a potem już złoto
samo popłynie do Lourdes...
24
Pan burmistrz jest zadowolony ze swego świetnego przemówienia ogarnia go
patetyczny nastrój i rozrzewnienie. Czuje się prawdziwym ojcem swojego miasta. Jakże
osierocone będzie Lourdes po jego śmierci! Z westchnieniem wychyla resztę swego malvasiera.
Po chwili. wszyscy zabierają się do odejścia i kierują swe kroki ku domowi, gdzie już
żony czekają z śniadaniem.
Hiacynt de Lafite, szczelnie otulony w pelerynę, idzie samotnie uliczką Basse. Nie
rozgrzały go kawiarniane dyskusje, odczuwa zimno duszą i ciałem. Po chwili staje i
wpatruje się w brudne, nieestetyczne facjaty domów naprzeciwko, które zimno i obojętnie
wytrzymują jego wzrok.
– Co ja tu właściwie robię, do stu diabłów? Co mnie trzyma w tym zapowietrzonym
gnieździe? Moje miejsce w Paryżu, na Boulevard des Italiens lub rue de Faubourg Saint
Honaré!
Idąc dalej odpowiada sam sobie:
– Dlatego siedzę w tej nędznej dziurze, bo sam jestem tylko nędznym kundlem, któremu z
litości rzuca, się kość. Ubogim krewnym, któremu napuszona rodzinka prowincjonalna
dała w swej szczodrobliwości ciepły kąt i obfitą strawę. Rzecz jasna, że powinienem im
za to być wdzięczny. Ale poza tym?... Moje stosunki towarzyskie, kulturalne... to
małomiejskie typy z Café Français. Do licha! Nie dla mnie już ludzie i nie dla mnie
Bóg!... Zaiste samotny jest los człowieka genialnego... zwłaszcza... jeśli jest ubogim
krewnym...
ZABRAKŁO CHRUSTU
Na chwilę przed powrotem Bernadetty i Marysi ze szkoły zjawiają się na obiad obaj
malcy. Starszy z braciszków, Jan Maria robi chytrą minkę jakby po jakiejś zwycięskiej
przygodzie. A powód jest taki.
Po skończonej ostatniej Mszy św., odprawionej przez ks. dziekana Peyramale’a, w
kościele farnym panują zwykle zupełne pustki. I w tym właśnie czasie, 7-letni Jan Maria
wślizgnął się do małej bocznej niszy, w której wisi wielbiony przez miejscową ludność
obraz Matki Boskiej; przed tym obrazem palą się liczne świece. Otóż mały Janek
zeskrobał z tych świec sople topniejącego; wosku i przynosi go teraz swojej mamie.
– Weź to, mamo, i zrób z tego świece, albo może ugotuj nam... trochę już spróbowałem
zjeść...
– Praoubo de jou – woła matka – nieszczęsna ja kobieta!... (W Lourdes rzadko tylko
mówią ludzie po francusku, przeważnie używają własnej gwary tzw. patois – zbliżonego
do narzecza baskijskiego).
– O ja nieszczęśliwa! Moje dziecko okrada Najświętszą Panienkę!
25
Matka wyrywa chłopcu z ręki woskową kulę i postanawia dziś jeszcze pójść do
woskownika Gazalasa i zamówić z tego wosku grubą świecę na przebłaganie
Najświętszej Dziewicy.
Pani Soubirous jest tak przerażona świętokradztwem Janka, że nawet nie zwraca uwagi
na usmarowane rączki 6-letniego Justyna, który też ma dla niej niespodziankę, a
mianowicie wełniany, szydełkowany szalik.
– Zobacz, mamo, co dostałem!
– O wy niedobre dzieci, na pewno poszliście żebrać...
– O nie mamo – oburza się starszy. – Wcale nie żebraliśmy. Justyn dostał to od jednej
panienki.
– Od jakiej znowu panienki, dobry Boże?!
– Od tej panienki, co chodzi po mieście z koszykiem pełnym takich rzeczy. Myśmy o
nic nie prosili, tylko tak sobie stanęliśmy...
– Może to od córki komisarza policji, panny Jacomet?
– I ona do nas powiedziała – opowiada z zachwytem chłopaczek – ty dostaniesz
szydełkowy szalik, bo jesteś najbiedniejszym dzieckiem, jakie znam...
– Wy lepiej się pilnujcie – ostrzega matka – aby was pan Jacomet nie złapał włóczących
się po ulicach. Na pewno zaraz by was zamknął do ciupy...
– Czy ja naprawdę jestem najbiedniejszym dzieckiem, jakie ona zna, mamusiu? – pyta
Justyn z niezmąconą pogodą.
– O głuptasy – wzdycha kobieta i ciągnie dzieciaki do miednicy. Szorując im brudne
łapska piaskiem poucza surowo:
– O wiele biedniejsze od was jest dziecko pani Bouhouhorts. Jest sparaliżowane od
urodzenia i nie może wcale się poruszać. Wy zaś biegacie cały boży dzień po ulicy, mimo
że matka wciąż się o to gniewa. I wcale nie jesteście biednymi dziećmi, wiedzcie o tym,
pamiętajcie, że jesteście synami młynarza i że nie wolno wam zachowywać się jak
ulicznikom.
A już rodziny waszej mamy to nie macie się czego powstydzić... Wszyscy Casterot byli
bardzo szanowanymi ludźmi. Spójrzcie choćby na waszą ciotkę Bernardę. Jeden wuj
mojego ojca był proboszczem w Trie, drugi służył w wojsku w Tuluzie... a wy im teraz
wstyd przynosicie. Ojciec wasz stara się o nowy młyn, to nam potem zaraz będzie lepiej.
Co za szczęście, że tata śpi i wcale o, tym nie wie, że jego synowie okradają Najświętszą
Panienkę i nagabują dobrych ludzi...
Ludwika Soubirous spogląda w trakcie tej przemowy kilkakrotnie na małżonka. Leży
wyciągnięty na wznak, chrapiąc przeraźliwie i śpi snem sprawiedliwego, jeśli przyjmiemy
w ogóle, że ludzie „sprawiedliwa" sypiają o tej porze dnia. Jak wszyscy, którzy zmuszeni
są dzielić izbą z innymi, ojciec Soubirous doprowadził do perfekcji technikę spania w
26
największym nawet rozgwarze. Nie mogą mu już przeszkodzić ani głośne rozmowy, ani
żaden inny hałas. Mimo to kobieta mówi teraz ciszej:
– Zamęcza się dla was ten biedny ojciec... co dzień nam przy-nosi pieniądze. Nie, moi
drodzy, wcale nie jesteście biednymi dziećmi, bo macie rodziców. A jutro jest pranie u
madame Millet... na pewno przyniosę stamtąd dla was po kawałku ciasta...
– Ale czy w tym placku będą rodzynki?– zapytuje z niedowierzaniem Justyn. Matka nie
zdążyła już odpowiedzieć, gdyż w tej właśnie chwili wchodzą obydwie córki, Bernadetta
i Maria. Prowadzą z sobą trzecią dziewczynkę Jankę Abadie, najlepszą uczennicę w
klasie. Trzynastoletnia Janka ze sprytnymi czarnymi oczami i szerokimi, trochę
wyzywającymi ustami jest zawsze pewna siebie i przekonana o wyższości swoich
dobrych manier. Robi uprzejmy dyg i oświadcza:
– Nie jestem głodna, proszę pani, i będę się tylko przyglądała... Mówi to dlatego, bo już
pani Soubirous postawiła na stole garnek z zupą cebulową... Na powierzchni pływają
obrumienione na blasze kawałki chleba. Młynarzowa westchnąwszy Zaprasza gościa:
– Zjedz z nami, Janko! Wystarczy i dla ciebie...
Marysia spiesznie wyjaśnia powód tej wizyty:
– Janka przyszła do nas dlatego, mamo, bo chcemy zaraz po obiedzie zabrać się do
nauki. Ta Vauzous uwzięła się na Bernadettę i kazała jej przez całą lekcję stać przed
ławkami...
Bernadetta spogląda spokojnie na matkę i uczciwie dodaje:
– Bo ja naprawdę nic nie wiedziałam o Trójcy Świętej.
– Ty o innych rzeczach wiesz akurat tyle samo – stwierdza z okrucieństwem koleżanka
prymuska. – Myślisz, że samym Zdrowaś Maria przejdziesz przez życie.
– Czy mam powiedzieć Zdrowaś? – gorliwie ofiarowuje się Justyn. Marysia zaś
przychodzi z pomocą siostrze:
– Bernadetta była tyle lat w Bartrès... a przecież na wsi nie można się tylu rzeczy
nauczyć co w mieście!
Matka stawia przed Bernadettą szklankę czerwonego wina. Jest to uprzywilejowanie
chorowitej córki, co zostaje przyjęte przez ogół, jako rzecz zupełnie zrozumiała.
Potajemnie wrzuca jeszcze 3 kostki cukru do wina.
– Benadetto – pyta Ludwika Soubirous – czy nie miałabyś ochoty pojechać znów na
jakiś czas do Bartrès, do pani Laguès. Mówiliśmy już, o tym z ojcem...
Oczy Bernadetty zajaśniały jak zwykle w momentach, gdy sobie coś bardzo obrazowo
w fantazji przedstawiała.
– O tak, bardzo chętnie poszłabym do Bartrès...
Marysia potrząsa głową z oburzeniem.
27
– Wcale cię nie mogę zrozumieć, Bernadetto. Przecież tam strasznie nudno na tej wsi.
Przez cały dzień przyglądać się owcom skubiącym trawę...
– Lubię to – odpowiada krótko Bernadetta.
– No właśnie, jeśli jej tam dobrze – wtrąca matka.
– Bo jest leń – oburza się dalej Marysia – Najchętniej siedziałaby cały dzień w kącie i
patrzyła jak sroka w gnat... Ciężkie życie z tobą...
– Daj jej spokój – łagodzi matka – wiesz przecież, że jest słabowita.
– O przepraszam, co to, to nie, mamo – prostuje gorąco urażona Bernadetta. – Mam tyle
sił co i ona, Pani Laguès może poświadczyć. Jak było potrzeba, to nawet w polu
pracowałam.
Janka Abadie odkłada uroczyście łyżkę i przemądrzałym tonem poucza:
– Niemożliwe, aby wyjechała, proszę pani! Jest najstarsza z całej klasy i czas
najwyższy, aby przystąpiła do Stołu Pańskiego.
Jeśli nie pójdzie, pozostanie grzesznicą i poganką i nie dostanie się do nieba, a może
nawet nie do czyśćca...
– Boże miłosierny – wykrzykuje przerażona Ludwika i nabożnie składa ręce.
W tej chwili budzi się Soubirous. Stękając, siada na krawędzi łóżka i rozgląda się po
izbie.
– Toż to całe zgromadzenie – mruczy pod nosem i rozciera rękoma ramiona. –
Przeklęty ziąb, żeby to wszyscy...
Zaspany, zatacza się ku kominkowi i wrzuca kilka polan do wygasającego ogniska. Z
kupki chrustu i suchych gałązek zostały już tylko żałosne resztki. Ojciec łaje
podniesionym głosem zebraną gromadkę:
– Co to znaczy? Nie ma już chrustu, nie ma drzewa! Czekacie z całym spokojem, aż się
wszystko spali. Czyż może chcecie, abym ja jeszcze chrust znosił do domu. Czy już nikt
nie chce mi w niczym pomóc?...
– Pójdziemy po drzewo, po suche drzewo – wykrzykują dzieci radośnie i są natychmiast
gotowe do wyprawy. Zwłaszcza Jasiek i Justyn okazują gorący zapał do pójścia.
– O nie, moi drodzy, wy obaj zostaniecie grzecznie w domu. Na dziś mam już dosyć
waszych wyczynów... Marysia pójdzie z Janką.
– A Ja? – pyta Bernadetta. Zarumieniła się gwałtownie i na twarzyczce jej zwykle tak
pogodnej osiadł cień.
Matka usiłuje przemówić jej do rozsądku:
– Nie bądź dziecinna, Bernadetto! Jesteś przecież najstarsza z nich wszystkich. Janka i
Marysia są zdrowe i silne, ty zaś wróciłabyś na pewno kaszląca i z katarem. A przecież
28
wiesz, jak zwykle podczas każdego zaziębienia pogarsza się twoja astma. Przypomnij
sobie tylko, jak bardzo się wtedy męczysz...
– Ależ, mamo, jestem o wiele bardziej zahartowana niż Marysia czy Janka. Przecież w
Bartrès przebywałam całe dni na otwartym polu, a ile razy w deszczu czy śniegu. A
jednak właśnie tam byłam najzdrowsza...
Zwraca się do ojca o pomoc i chytrze dodaje:
– Przecież we trzy przyniesiemy o wiele więcej niż one dwie, prawda, ojcze?
– To już niech matka postanowi, czy pójdziesz czy nie – mówi Franciszek. Trzyma się
zresztą stale tej wygodnej zasady, aby się jak najmniej wtrącać do wychowania swoich
dzieci.
Zastukano do drzwi. Wchodzi sąsiadka pani Bouhouhorts, kobieta młoda jeszcze, lecz
wychudzona. Zdyszana z trudem łapie powietrze.
– Kochana pani Ludwiko, och sąsiadko droga – wykrzykuje z rozpaczą przybyła.
Ludwika, która właśnie zabierała się do zmywania naczyń, zostawia wszystko i podbiega
do gościa.
– Na Boga, co się u was stało, Croisine?
– Mój mały, och, moje biedne maleństwo... Te same kurcze co przed trzema
tygodniami. Przewraca oczami, ściska piąstki i już nie wiem sama, co robić. Błagam,
pomóżcie mi, na miłość Boską!...
– To znów minie, pani kochana, jak już tyle razy. Niech się pani uspokoi, zaraz z panią
pójdę. Chociaż sama nie wiem, do czego się mam wpierw zabrać. Niech pani spojrzy na
to towarzystwo...
Obaj malcy, skazani na areszt domowy, podnieśli niebywały wrzask i dopiero ostre
pogróżki matki uspokoiły ich trochę. Pani Soubirous z oczami pełnymi łez współczucia
zwraca się do Croisine:
– Już idę, sąsiadko... No, dziewczęta, zabierajcie się już prędzej...
– Więc mogę też pójść, prawda, mamo? – promienieje Bernadetta. Ludwika Soubirous
pociera dłonią po czole:
– Co ja biedna kobieta mogę począć z tymi dzieciakami... Och Bernadetto, byłoby
naprawdę lepiej dla ciebie, abyś została w domu...
Podchodzi jednak do szafy i wyjmuje różne ciepłe rzeczy.
– Masz tu pończochy wełniane, włóż je. Weź tę ciepłą chustkę i owiń dobrze szyję. No i
naturalnie capulet, bez tego cię nie wy-puszczę.
Ten capulet jest to gruby kaftan z kapturem wkładany przez głowę i ramiona, sięgający
aż do kolan. Noszą go wszystkie proste kobiety z Lourdes, wieśniaczki z Bartrès, Omex
w dolinie Batsuguère oraz w całej krainie Bigorre. Capulet bywa albo szkarłatny, albo
29
biały. Bernadetta chodzi w białym. Drobna jej twarzyczka w cieniu spiczastego kaptura
wydaje się jeszcze bardziej dziecinną.
GAVE BURZY SIĘ I WYJE
Zanim, dziewczynki doszły do celu, spotkały po drodze wiele osób znajomych.
Przy Pont Vieux między budką rybaka a pierwszym filarem mostu spada ku rzece
gładko wybrukowany placyk. To miejsce przeznaczone dla praczek. Przy słonecznej
pogodzie kobiety z Lourdes przychodzą tłumnie nad rzekę Gave, aby płukać bieliznę.
Podobno woda jej posiada niezwykłe własności wybielające. W takie dni poprzez
gwałtowny szum wiecznie wzburzonej rzeki rozlegają się uderzenia kijanek i gwar
licznych głosów kobiecych.
Dziś jedna tylko praczka odważyła się wyjść przy takiej pogodzie. Jest to stara Piguno.
Co ma oznaczać przezwisko Piguno, nikt właściwie nie wie. Gdyby to miała być aluzja
do jej „gołębiej” natury, byłby to wyraźny eufemizm, w rodzaju przezwiska danego przez
naszych przodków pewnemu bardzo złośliwemu i podstępnemu morzu, które nazwali
„dobrotliwy Pontus”. Bali się bowiem, aby trafniejszym określeniem jego istoty nie
rozdrażnić jeszcze bardziej groźnego żywiołu. Pomarszczona starucha, chorobliwie
ciekawska, wszystko o wszystkich wiedząca, przypomina nie tyle gołębicę, ile kraczącą,
ponurą wronę.
Właściwe jej nazwisko jest Maria Samaran i jest nawet daleką krewną rodziny
Soubirous. Ci jednak spoglądają na nią z poczuciem wyższości. Tak już bowiem jest na
świecie, że nawet ludzie stojący ma najniższych szczeblach społecznej drabiny znajdą na
szczęście zawsze jeszcze kogoś, kto jest postawiony niżej od nich...
– Hola, małe Soubirous – woła Piguno – dokąd to się wybieracie?
– Rodzice nas wysłali, ciotko Piguno – odkrzyknęła Marysia przez zwinięte w trąbkę
dłonie.
Szum rzeki zagłusza wprawdzie jej odpowiedź, lecz Piguno dosłyszała i podpierając się
rękoma pod boki woła z oburzeniem:
– Co za nieludzcy rodzice, Najświętsza Panienko! Przecież w taką pogodę nawet psa żal
na dwór wygonić?
Po chwili zastanowienia odzywa się Bernadetta:
– Ależ, ciotko Piguno! Dlaczego nie miałybyśmy pójść po drzewo, jeśli ty możesz przy
tym mrozie urządzać pranie?
Jest to jedno z prostolinijnych, charakteryzujących Bernadettę powiedzeń, które siostra
Vauzous określa jako bezczelne. Lecz Piguno, która jeszcze nigdy w życiu i nikomu nie
pozostała dłużna odpowiedzi, odkrzykuje:
– Mogę sobie wystawić, że u was nie ma opału. Niestety, ojciec wasz jest do niczego. A
matka? No nie chcę nic złego mówić o waszej matce, boć ostatecznie nie jesteście winne,
że jesteście jej dziećmi. Możecie jednak powtórzyć waszym rodzicom, że ciotka Piguno
30
dała wam dobrą radę. I zniżywszy głos dodaje: – Na wyspie Chalet w końcu parku, pod
samym płotem kazał rządca pana Lafite’a ściąć kilka topoli. Możecie tam nabrać drzewa,
ile wlezie, dla siedmiu rodzin starczy...
– Bardzo pani dziękujemy za radę – kłania się uprzejmie Janka Abadie.
Dziewczęta nie idą tą samą drogą, którą dziś rano jechał Franciszek Soubirous ze
swoim zapowietrzonym wózkiem. Biegną wąską ścieżką, wychodzącą na lewy brzeg
Savy, tuż koło młyna. Przez kładkę można się. tędy przedostać na wyspę Chalet.
Bernadetta jest niezdecydowana. Myśl, że trzeba będzie przełazić przez ogrodzenie parku
i ukraść stamtąd drzewo, napełnia ją niepokojem. Równocześnie jednak nie chciałaby się
okazać, kulawym kaczęciem” i chce dotrzymać kroku swoim energicznym
towarzyszkom.
Gdy jednak mają już połowę drogi poza sobą, Bernadetta próbuje oponować:
– Drzewo topolowe jest zwykle wilgotne i źle się pali. Zwłaszcza teraz po tylu
deszczach będzie pewnie całkiem mokre i będzie się tylko tlić.
– Drzewo jak drzewo – uważa Janka Abadie – nie możemy wybierać jak klienci w
sklepie.
– Ale nie mamy nawet noża, aby poobcinać gałęzie – ryzykuje Bernadetta jeszcze jeden
protest.
– Zabrałam tatusia kieszonkowy nóż – triumfuje Maria, i wyciąga z kieszeni fartucha
zwykły scyzoryk.
W tej chwili mijają stado świń powracających na południowy dzwonek z Massabielle
do zagród. Pędzi je Leyrisse i uśmiechając się serdecznie do Bernadetty zdejmuje przed
nią czapkę. Dziewczynka uśmiecha się również.
– Ten Leyrisse ma słabość do naszej Bernadetty – szydzi Maria, która chcąc się
przypodobać przemądrzałej Jance wyśmiewa się z siostry. – Zresztą to koledzy...
– Przecież ja pasłam nie świnie, tylko owce i kozy – odpowiada Bernadetta bez cienia
urazy. – Ach, żebyście wiedziały, jakie rozkoszne są takie malutkie jagnięta, gdy się je
bierze na kolana...
Marysia znów zaczyna oburzać się na Bernadettę, gdyż jako mieszczka patrzy z góry na
wiejskie roboty, a tym bardziej na obieganie inwentarza.
– Nudna jesteś ze swymi zachwytami nad rozkosznym kłębkiem wełny. Gdy tylko ujrzy
coś malutkiego i niezdarnego – to wprost głupieje z rozczulenia... – mówi do Janki.
– Ja tam wolę wieprzowinę od baraniny – stwierdza doświadczona Janka Abadie, choć i
w jej domu przysmaki te rzadko tylko ukazują się na stole.
Śluza koło tartaku jest dzisiaj zamknięta, aby zbiornik napełnił się całkowicie. Zwykle
przy tej okazji woda w strumieniu opada tak nisko, że koła młyna Savy przestają się
obracać. I dlatego też dzisiejszy dzień młynarz Antoni Nicolau wykorzystuje na łatanie
31
uszkodzonych w kole łopatek. Przed drzwiami stoi matka Nicolau i przygląda się synowi.
Mimo że robi się coraz zimniej, niebo się trochę rozjaśniło. Wprawdzie gwałtowne ataki
wichru nie rozproszyły chmur zupełnie, lecz tu i ówdzie prześwieca przez nie blade
zimowe słońce.
– To chyba idą małe Soubirous – mówi młynarka. – Lecz nie poznaję trzeciej
dziewczynki.
– Zdaje się, że to ta przemądrzała Janka Abadie – stwierdza syn matki Nicolau, Antoni,
po czym odkłada narzędzia i wyprostowuje smukłą postać. Antoni – to wysoki ładny
chłopak, o łagodnym uczciwym wejrzeniu. Podkręca czarnego wąsika, z którego wydaje
się bardzo dumny.
Dziewczęta kłaniają się młynarce z daleka, ta zaś odpowiadając na ukłon woła:
– Jak tam rodzice? Pozdrówcie ich ode mnie...
Wprawdzie Franciszek Soubirous nie jest już właścicielem młyna tylko zwykłym
robotnikiem, a często nawet bezrobotnym, jednak pani Nicolau nadal traktuje go jako
dawnego kolegę po fachu, życzliwie i przyjacielsko.
– A mnie to nikt nie powie dzień dobry – skarży się Antoni. Na to Bernadetta
podchodzi do niego z wyciągniętą ręką:
– Przepraszam pana, panie Nicolau.
– A dokądże to, moje panie?
– Tak sobie trochę spacerujemy – odpowiada Marysia ostrożnie – może też zbierzemy
naręcz chrustu po drodze do domu.
– Czy możemy przejść przez kładkę koło młyna? – pyta zawsze uprzejma Janka.
Antoni kłania się z galanterią. – Dla dam droga stoi zawsze otworem.
Kładka zbita jest z trzech wąskich desek, a szpary między nimi są tak szerokie jak
deski. Marysia i Janka prędko przeprawiają się przez dziurawy mostek, lecz Bernadetta
zatrzymuje się w połowie drogi i nachyliwszy się głęboko, przygląda się między szparami
wartkiemu strumykowi Savy. Tak bardzo lubi wpatrywać się w wodę.
Na szczęście nie słyszy już dalszej rozmowy młynarzy.
– Jak to łatwo zejść na dziady, gdy człowiek swego nie pilnuje – mówi matka Nicolau.
– Patrz, już starzy Soubirous posyłają dzieci na kradzież drzewa do parku...
– Dlaczegóżby nie – broni wielkodusznie Antoni. – Może one nie wybierają się zresztą
wcale do Lafite’ów po drzewo, tylko po trochę chrustu do lasku Saillet. A to przecież i
my także robimy... Matka marszczy czoło.
– Kto mówi o chruście? Przecież poczciwy Soubirous już raz miał niemiły przypadek ze
świeżo ściętym drzewem...
32
Antoni bierze młotek i zaczyna przybijać nową deseczkę do omszałej łopatki w kole
młyńskim. Te uderzenia młotka prześladują dziewczęta podczas całej ich wyprawy.
Doszły właśnie do bramy parku, skąd piękna aleja platanów prowadzi aż do pałacu.
W tejże alei spaceruje wielkimi krokami samotny pan. Chodzi tam i z powrotem, a
wiatr rozwiewa szerokie poły jego płaszcza. Wydaje się dziewczynkom bardzo zły, gdyż
nie odpowiada wcale na ich ukłon, tylko wymachując rękami rozmawia sam z sobą.
Czasem przystaje i zapisuje coś w małym notesiku.
– To jest monsieur de Lafite, kuzyn z Paryża – szepcze z szacunkiem Janka. – Pewnie
rachuje właśnie wszystkie drzewa w parku i oblicza, ile są warte...
– Dobry Boże – przeraża się Marysia – w takim razie nie należało słuchać starej
Piguno...
– Właśnie, teraz to już naprawdę nie możemy pójść dalej – woła Bernadetta z wyraźną
ulgą.
– Jesteście okropne tchórze, dziewczęta – mówi Janka, lecz ucieka równie chyżo jak
one przed domniemanym taksatorem drzew.
Takie było czwarte spotkanie w ciągu tej wyprawy.
Dziewczęta kroczą teraz przez wilgotną polankę; nie widać już dalej żadnej drogi, tylko
niskie zarośla. Bernadetta zaczyna ułamywać rózgi z owych krzewów, lecz jej
doświadczone towarzyszki wybuchają śmiechem:
– Chyba tym śmieciem nie zamierzasz w piecu napalić!
– Myślę, że najlepiej będzie pójść ciągle prosto – mówi Bernadetta, która nie zna wcale
tej okolicy – na pewno tam dalej znajdziemy coś lepszego.
Janka Abadie, zamiłowana geografka, wskazuje teatralnym gestem na zachód:
– Jeśli pobiegniemy dalej w tamtym kierunku, możemy się łatwo znaleźć w Bétharam i
już w ogóle nic nie znajdziemy.
Myli się jednak, gdyż naturalna przeszkoda staje im na drodze, a mianowicie strumień
młyński, który w tym miejscu łączy się z rzeką Gave. Dziewczynki znalazły się bowiem
na tym samym cyplu pełnym żwiru i piasku, na którym dziś rano ojciec Soubirous za
zapłatą 25 sous urządził autodafé mizernych, szczątków ludzkich.
Widać wyraźnie poczerniałe miejsce, na którym paliło się ognisko. Z lewej strony
wznosi się niski, zalesiony grzbiet Góry Spelunek, a w niej w grze światła i cieni
przeciągających nad nią chmur jaskinia Massabielle.
– O, spójrzcie – woła Janka Abadie – ile tam kości!
I wskazuje palcem na kilka białych kości baranich czy wołowych, które woda wyniosła
na brzeg u podnóża groty.
33
– Za tyle kości zapłaci nam handlarz starzyzną Gramont co najmniej 2–3 sous – oblicza
prędko Maria. – A za te pieniądze dostanie się u pana Maisongrosse’a dużą białą bułkę
albo też całą kostkę cukru lodowatego.
– Podzielimy się po połowie – gorączkuje się Janka – choć właściwie to ja pierwsza
zobaczyłam te kości, a więc należą się mnie...
Z rozmachem przerzuca drewniane saboty na drugą stronę strumienia, który w tym
miejscu ma zaledwie 7 kroków szerokości. I już brodzi w płytkiej wodzie, sięgającej jej
tylko do kolan. A przecież dzisiejszego ranka, gdy Leyrisse w tym samym miejscu brnął
„jak gdyby nigdy nic”, woda podchodziła mu aż do bioder.
– O rety – drze się mała Abadie – tnie jak nożem! Co za ziąb! Marysia boi się, że
interes gotów jej przepaść. Bierze więc spiesznie swoje drewniaki w garść, unosi wysoko
spódnicę i przeprawia się za tamtą przez lodowaty strumień. Wrzeszczy przy tym z
przerażenia wniebogłosy.
Bernadettę ogarnęło jakieś dziwne, nieznane jej dotąd uczucie wstrętu. Widok nagich,
lśniących ud siostry, z którą przecież sypia w jednym łóżku, wydaje jej się tak szpetny, że
odwraca się z obrzydzeniem.
Obie dziewczynki wyskoczywszy z wody usiadły na brzegu i szczękając zębami
rozcierają zapamiętale skostniałe nogi. Aż im łzy lecą z oczu.
– A co będzie ze mną? – pyta Bernadetta.
– Pofatyguj się łaskawie do nas – woła Janka.
– O nie tego jej nie wolno – wtrąca się natychmiast troskliwie siostra. – Na pewno
dostałaby kataru, a wtedy astma jej tak się pogarsza, że całą noc spać nie można...
– Tak, na pewno dostanę kataru i kaszlu i wtedy mama będzie się gniewała i pewnie
mnie zbije...
W nagłym przystępie szlachetności zrywa się Maria i wola:
– Zaczekaj, Bernadetto! Przejdę po ciebie i wezmę cię na barana...
– O nie, jesteś na to zbyt słaba i za mała, Marysiu... Wpadłybyśmy obie do wody...
Może znajdziecie kilka wielkich kamieni, po których mogłabym przejść...
– Akurat wielkich kamieni – szydzi Abadie. – Do zbierania wielkich kamieni wynajmij
sobie najpierw kilku wielkich mężczyzn...
– A może ty byś mnie przeniosła, Janko, jesteś z nas najsilniejszą i najwyższą...
Janka Abadie, owa wzorowa prymuska, zapomina w przystępie oburzenia o swej
zwykłej, trochę sztucznej uprzejmości i wybucha potokiem słów:
– Dziękuję za łaskawe zaproszenie! Jeszcze raz miałabym wejść do tego zamrożonego
sosu? Nie zrobię tego nawet za trzy kostki cukru lodowatego, a jeśli sama jesteś tchórzem
i boisz się w dodatku mamy, to siedź sobie tam, gdzie jesteś, niedorajdo.
34
I niech cię diabli porwą...
Bernadetta posiada ową dziecinną właściwość natychmiastowego wyobrażania sobie
tego, co słyszy. Nie ma dla niej zwrotów pustych; najbanalniejszy, najbardziej zużyty
frazes, staje się w jej fantazji rzeczywistością. W tej chwili oczyma duszy widzi już
krążących koło siebie diabłów czyhających, aby ją porwać.
– Czy naprawdę tego mi życzysz? – woła do Janki – Jeśli tak, to znaczy, że nie jesteś
moją przyjaciółką i nie chcę mieć z tobą nigdy nic wspólnego.
Oburzona, odwraca się plecami do groty i słyszy jeszcze tylko głos Marysi:
– Zaczekaj tu na nas, Bernadetto – tam na górze jest chrust, nazbieramy same... Nie
jesteś nam wcale potrzebna!...
Bernadetta uspokaja się wreszcie. Widzi jeszcze z daleka towarzyszki, biegnące w
podskokach między skałą a laskiem, nachylające się co chwila po chrust.
Doznaje nareszcie uczucia, że jest zupełnie sama. I jak zwykle wtedy, kiedy nie ma
parzy niej nikogo, czuje błogie odprężenie, przyjemny spokój i pogodny nastrój zupełnej
samotności, Tak rzadko zdarzają się podobne momenty w jej życiu. Naokoło niej panuje
teraz zupełna cisza. Przepojona światłem warstwa chmur wydaje się nieruchoma.
Bernadetta rozgląda się. Tam oto pieniąca się wściekle Gave, żarłocznie wchłania
lustrzaną, srebrzyście połyskującą łuskę strumienia Savy. Grota Massabielle przesycona
jest w tej chwili różowawym światłem przedzierających się poprzez chmury promieni
słonecznych. Prawie wszystkie cienie znikły, ciemnieje tylko jedna plama w grocie, owa
gotycka po prawej stronie nisza, wiodąca jakby do wnętrza skały. Tuż pod nią, krzak
dzikiej róży bezszelestnie przytula się do skalnej ściany.
Bernadetta nasłuchuje. Coraz słabiej dolatują do niej głosy oddalających się dziewcząt
oraz tak dobrze jej znany, swarliwy szum wiecznie rozgniewanej Gave. Taki sam szum
ma czasem w uszach, gdy się nocą przebudzi z dręczącego snu.
– Nie potrzebują mnie – myśłi Bernadetta, już teraz bez rozgoryczenia. Odzywa się
jednak w niej zaraz poczucie obowiązku:
– Nie wolno mi się wykręcać od roboty, byłby to zły przykład, przecież jestem
najstarsza, a jeśli nawet miewam astmę, to nie jestem wcale niedołęgą. Głupio mi tylko,
że mnie mama zmusiła do włożenia pończoch...
Bernadetta siada na tym samym kamieniu, na którym przed kilku godzinami świniarek
dzielił się z jej ojcem słoniną i chlebem... Zrzuca drewniaki i zaczyna zdejmować z
prawej nogi białą, wełnianą pończochę. Nie przeciągnęła jej jednak jeszcze przez kostkę,
gdy nagle coś się jakby zmieniło. Bystrymi oczami dziecka Bernadetta rozgląda się
badawczo wokoło. Nie widać nic osobliwego, nie ma żywej duszy... Chmury tylko
zagęściły się znów i stały się jak by ołowiane. Mija pewien okres czasu, zanim powolna
Bernadetta zaczyna pojmować, że zaszła zmiana jakaś nie przed jej oczami, lecz w
uszach. Szum rozpędzonej wody najwyraźniej zmienił ton. Tak jakby Gave nie była już
rzeką, lecz drogą szeroką... a właściwie szosą do Tarbes w dzień targowy i to w okresie
35
najruchliwszym, w czasie Wielkiejnocy... Drabiniaste wozy, omnibusy pocztowe, zwykłe
chłopskie wózki, strojne landa, wiktorie i małe „tilbury” toczą się po wyboistej drodze...
Miedzy nimi oddział dragonów na koniach... Poprzez turkot kół, tętent kopyt, poprzez
rżenie koni i trzask biczów wydziera się ku niebu żałosne porykiwanie objuczonych
osłów. I wszystek ten tłum, gnany jakby przerażeniem, ten jakiś szaleńczy wyścig
spowity w tumany kurzu, pędzi o dziwo pod prąd rzeki i zbliża się nieuchronnie ku
Bernadetcie. Za chwile przewali się nad nią, zmiażdży ją śmiertelnie...
Wydaje jej się, że w tym wrzasku tysiącznych głosów słyszy bólem nabrzmiałe jęki
kobiet, rozróżnia poszczególne zdania, okrzyki i złorzeczenia:
– Wynoś się stąd!... Precz z tobą!... Uciekaj, pókiś cała, ratuj się!! Niech cię diabli
porwą!!...
Tak i to też, znów to przekleństwo Janki! Cała ta rozedrgana, hucząca lawina rwie
niepowstrzymanie ku niej... a zarazem uparcie stoi w miejscu.
Bernadetta zaciska zęby. Przecież już to kiedyś przeżywała, ale gdzie? Kiedy? Nie
może sobie tego uprzytomnić. Lecz oto już jest po wszystkim; nic nie widać, nic już nie
słychać. Ani bolesnych krzyków, ani wściekłego wycia. Tylko Gave szumi znów na starą
nutę.
Bernadetta wzdryga się lekko, jak gdyby chcąc strząsnąć z siebie to przeżycie. Prawą
pończochę wciąż jeszcze trzyma w ręce. Potem rozgląda się na wszystkie strony wolno,
ostrożnie, nawet nieśmiało. Oczy jej zatrzymują się na grocie... i tam spostrzega, jak ów
krzak dzikiej róży rosnący pod niszą wije się i kołysze, jakby gwałtownym wiatrem
targany, choć cisza w powietrzu panuje zupełna.
PANI
Bernadetta przenosi wzrok na pobliskie topole. Może jednak wysoko, w ich
wierzchołkach szumi ten sam wiatr, który tak bez-litośnie szarpie i miota wątłym
krzakiem róży... Lecz nie. Topole, jakby wstrzymując oddech, stoją ciche, a liście ich
takie wrażliwe na najmniejszy podmuch, zastygły w bezruchu.
Dziewczynka zwraca znów twarz ku grocie, odległej zaledwie o dziesięć kroków od
kamienia, na którym siedzi. Tym razem krzew dzikiej róży nie chwieje się już wcale, lecz
nieruchomo przywiera do skalnej ściany. Prawdopodobnie więc przedtem było to
złudzenie.
W tej jednak chwili nie jest to już żadne złudzenie. Bernadetta przeciera oczy... zamyka
je, znów otwiera i znów zamyka i znów otwiera i powtarza to chyba z dziesięć razy... nie
znika. Światło dzienne ma teraz znów barwę ołowianą. Jedynie owalna, spiczasto
sklepiona nisza oświetlona jest złotym blaskiem, jak gdyby cały zachód słońca na niej
skupił swe promienie.
W tym świetle ktoś stoi... ktoś, kto jakby nagle w tym właśnie miejscu wystąpił na świat
boży, po dalekiej, lecz wygodnej i nie męczącej podróży. Ów ktoś nie jest w żadnym
razie jakimś nie-określonym widziadłem, przezroczystym duchem, czy nieuchwytną
36
zjawą senną. Jest to jakaś bardzo młoda pani, z krwi i ciała, wytworna i pełna uroku. Jest
raczej niska niż wysoka, gdyż stoi swobodnie w niewielkiej i wąskiej wnęce skały. Młoda
pani ubrana jest trochę niecodziennie, lecz bynajmniej nie po staroświecku. Nie ma
wprawdzie ciasno zesznurowanej talii ani paryskiej krynoliny, lecz poprzez luźno
skrojoną śnieżnobiałą suknię rysuje się lekko jej smukła postać. Przed oczami Bernadetty
staje ślub młodszej panny Lafite, któremu się niedawno w kościele przyglądała. Tak,
ślubna szata eleganckiej panny młodej podobna była trochę do stroju nieznajomej.
Zwłaszcza ten drogocenny płaszcz biały, spadający w luźnych fałdach aż do kostek. Spod
welonu wymyka się swobodnie kilka jasnokasztanowych kędziorów. Można z tego
wnioskować, że „Pani” nie nosi ułożonej żelazkami i szylkretowymi grzebieniami
spiętrzonej fryzury, jak to jest modne w tej sferze. Niebieski, luźno przewiązany dość
szeroki pasek zwiesza się aż do kolan. Błękit jego jest tak żywy, że patrzenie nań sprawia
rozkosz, aż do bólu. Trudno rozpoznać, z jakiego rodzaju materiału zrobiona jest biała
suknia; pewnie nie umiałaby tego określić nawet panna Peyret, krawcowa szyjąca w
najlepszych domach Lourdes.
Chwilami lśni jak atłas czy crêpesatin, chwilami matowieje i wygląda jak niezrównany
z śnieżnego puchu aksamit, to znów jak najcieńszy batyst, lekki jak tchnienie,
przenoszący w swoich obfitych fałdach najlżejsze poruszenie delikatnych członków.
Najbardziej uderzający szczegół spostrzega Bernadetta dopiero na końcu, a mianowicie,
że piękna Pani jest bosa. Wąskie, małe stopy wyglądają jak z kości słoniowej albo z
alabastru.
Są to stopy jakby nieskalane zetknięciem z ziemią i tworzą dziwny kontrast z tak
żywotną całością dziewczęcej postaci. Najosobliwszą zaś ich ozdobą są dwie złote róże,
przyczepione nie wiadomo jak u nasady wielkich palców obu nóg. Nie można też orzec,
jakiego rodzaju są to róże; czy to może kosztowne klejnoty lub też grubo nałożona złota
farba...
W pierwszej chwili Bernadettę przeszywa krótki, ostry strach... Lecz zaraz strach ten
przechodzi w pełne lęku oczekiwanie. Nie jest to jednak żaden ze znanych jej przejawów
przerażenia, które każe zerwać się i uciekać w popłochu. Jest to jakby łagodny ucisk czoła
i piersi, któremu chciałaby się poddać jak najdłużej. Ten dziwny lęk rozpływa się wkrótce
w uczucie, któremu Bernadetta- -dziecko nie umie nadać żadnej nazwy. Coś jakby ulga
czy pocieszenie ogarnia jej istotę.
Bernadetta aż do tej chwili nie odczuwała wcale, że potrzebna jej jest jakakolwiek
pociecha. Nie zdaje sobie przecież sprawy z tego, jak ciężkie jest jej życie, jak często
bywa głodna, jak bardzo musi męczyć się po nocach łowiąc z trudem oddech, jak przykro
jest mieszkać w szóstkę w ponurej izbie więzienia. Tak już było od dawna i będzie
zapewne zawsze. Jest to naturalny i zupełnie zrozumiały stan rzeczy... W tej chwili
jednak coraz głębiej zanurza się w owo słodkie uczucie, którego nazwać nie umie, a które
spływa na nią jak ciepła fala ukojenia czy dobroczynnej litości... Tak, odczuwa nagle, jak
bardzo jest godna litości.
37
Własne „ja” tego dziecka nie ma już określonych granic, rozszerza się na świat cały, a
słodycz doznawanego współczucia przenika jej dygocące ciało aż do czubków jej
młodych piersi.
Lecz podczas gdy serce pozwala się unosić tej błogiej fali, oczy jej pozostają skupione,
czujne i z uwagą wpatrują się w twarz młodej Pani. Ta zaś stara się najwyraźniej i
najdokładniej pokazać jej swoje oblicze. Choć nadal pozostaje w niszy, wydaje się te-raz
o wiele bliższa wpatrzonej w nią dziewczynce. Bernadetta mogłaby nieomal policzyć
opuszczenia rzęs, którymi od czasu do czasu, bardzo rzadko, przykrywa promienny błękit
oczu. Jej delikatna cera jest jak żywa, że nawet policzki zaróżowiły się pod wpływem
mroźnego powietrza. Usta ma lekko otwarte, przez jakby nieświadomie rozchylone wargi
lśnią białe zęby. Bernadetta nie zwraca jednak uwagi na piękno poszczególnych
fragmentów, lecz patrzy i oczu oderwać nie może od uroczej całości.
Nie przychodzi jej wcale do głowy przypuszczenie, że może to być jakieś nieziemskie,
niebiańskie zjawisko.
Nie klęczy przecież rozmodlona w nastrojowym półmroku kościoła, lecz siedzi sobie na
kamieniu, w mroźny przezroczysty dzień lutowy, u zbiegu dwóch rzek Gave i Savy.
Wciąż jeszcze trzyma w opadniętej ręce zdjętą z nogi wełnianą pończochę. Nienasycenie
wpatruje się w cudną Panią, upaja się jej widokiem, jest tak pochłonięta, że nie zdaje
sobie już zupełnie sprawy z otoczenia. Piękno tej postaci jest pierwszą i ostatnią siłą,
zagarniającą w swoje władanie to dziecko biednych Soubirous, siłą, spod której już się
ono nigdy nie wyzwoli.
Zastygła w zachwyceniu Bernadetta uświadamia sobie nagle, że zachowanie jej jest
niewłaściwe. Bo przecież wciąż jeszcze siedzi, podczas gdy Pani stoi. Poza tym jedną
nogę ma bosą, a drugą w pończosze. Co tu zrobić? Wstaje wiec zażenowana, na co Pani
odpowiada zadowolonym uśmiechem. Uśmiech ten potęguje jeszcze jej czar. Wtedy
Bernadetta wykonuje trochę niezręczny dyg, jakim zwykły uczennice z Lourdes witać
spotkanego na ulicy ks. Pomiana, któraś z uczących zakonnic lub nawet samego księdza
dziekana Peyramale’a. Pani odpowiada na ukłon natychmiast i to wcale nie z ową
pobłażliwą wyższością, z jaką to czynią wymienione poprzednio wielości, lecz
swobodnie, prawie po koleżeńsku kilkakrotnie z uśmiechem kiwa głową. Przez tę
wymianę ukłonów położenie zmienia się zasadniczo; kontakt został już nawiązany...
Między uszczęśliwioną a uszczęśliwiającą powstaje i zaczyna krążyć jakiś prąd radosnej
sympatii, jakby zadawnionego już, tajemniczego a serdecznego porozumienia.
– Boże drogi – myśli Bernadetta – ona stoi i ja stoję. – I aby podkreślić pełną szacunku
różnicę między postacią Pani a swoją własną, klęka prędko na nadbrzeżnym żwirze, z
twarzą zwróconą ku grocie.
Pani zaś, jakby chcąc pokazać, że dobrze zrozumiała intencje dziewczynki, robi mały
kroczek naprzód i staje na swych alabastrowych w złote róże zdobnych stópkach na samej
krawędzi skalnej wnęki. Dalszego już kroku zrobić nie może lub nie chce. Potem
rozchyla z lekka dłonie, ruchem jakby obejmującym czy przyciągającym. Ręce jej są,
38
podobnie jak stopy, wąskie i bledziutkie. Nawet wnętrza dłoni nie są ani trochę
zaróżowione.
Teraz przez długą chwilę nie dzieje się nic. Widocznie młoda Pani uważa za wskazane
pozostawić Bernadetcie całą dalszą inicjatywę. Ta jednak nie wpada na żaden nowy
pomysł, tylko patrzy i klęczy, i klęczy i patrzy. Wynika z tego między nimi pewne lekkie
skrępowanie, zwłaszcza dla Bernadetty, która w poczuciu swej zupełnej niegodności
chciałaby wszelkimi siłami uprzyjemnić Pani to dziwne spotkanie.
Jednocześnie jednak mimo zachwycenia duszy, zaczyna się budzić w dziewczynie pewna
czujność, a w umyśle powstają niepokojące pytania. Skąd się ta Pani tu wzięła? Chyba z
wnętrza skały. Ale czyż może z wnętrza ziemi wyjść coś dobrego? Wszystko, co dobre,
niebiańskie, wiadomo, przychodzi z góry. Spada z chmur lub zjeżdża na promieniach
słonecznych, jak to widać na obrazach w kościele. Kim więc może być ta młoda Pani i
skąd przyszła na swych bosych nogach? Czy jakąś zwykłą drogą, czy też może na-prawdę
z innego świata? Ale najbardziej niezrozumiałe jest, że wybrała się właśnie do
Massabielle, do tej brudnej nory, do tego śmietnika pełnego naniesionych przez wodę
odpadków, kości i żwiru! Do tego kąta omijanego ze wstrętem przez ludzi, a
odpowiedniego jedynie dla świń i żmij!
Wątpliwości Bernadetty nie są jednak poważne; dziewczyna jest zbyt pochłonięta
podziwianiem piękności Pani. Piękno człowieka nigdy nie jest jedynie urodą ciała.
Twarze ludzkie, które określamy mianem pięknych, nie zawdzięczają tego wyróżnienia
wyłącznie harmonii rysów czy barwie oczu, lecz rozświetlone są światłem wewnętrznym,
duchowym, udoskonalającym urodę fizyczną. Piękność nieznajomej Pani jest z gatunku
najmniej cielesnych, jest doskonałą przez owe promieniujące światło wewnętrzne, które
jest pięknem samym.
Bernadetta, olśniona blaskiem bijącym od cudnej postaci, a trochę i dlatego, aby się
upewnić co do istoty tego zjawiska, chce się przeżegnać. Znak krzyża jest
wypróbowanym środkiem przeciwko różnym niepokojom, trapiącym Bernadettę od
wczesnego dzieciństwa. Nie tylko nocami prześladują ją sny potworne. Nawet za białego
dnia oczy jej mają dziwny dar patrzenia na zwykłe rzeczy jak na oprawione w ramy
obrazy. I tak na przykład bywa z tymi plamami wilgoci na ścianach ich lochu. Gdy siedzi
zaszyta w kącik lub leży w półmroku bezsennego poranka i wpatruje się w owe ściany,
plamy te przybierają najnieprawdopodobniejsze kształty, ohydne kształty ze świata
demonów i przerażających widziadeł. Często pokazuje się jej też między nimi groźna
postać wielkiego brodatego kozła, należącego do gospodyni Laguès w Bartrès.
Pewnego razu złośliwy ten zwierz z nastawionymi rogami gonił małą pastuszkę przez
całe pastwisko. (Dlaczegoż to właśnie ona, kochająca wszystko, co miłe, dobre i jasne,
narażana jest na oglądanie takich wstrętnych zjaw?) Bernadetta patrzy na bezkrwiste
stopy Pani i chce podnieść rękę, aby się przeżegnać. Nie udaje jej się. Ręka zwisa ciężka i
bezwładna, jakby jakiś obcy ciężar; nawet palcami nie może poruszyć. I ten bezwład jest
jej już znany z owych snów przerażających.
39
Głos i mięśnie nagle zawodzą w chwili, gdy przeciwko natarciu szatana chce wzywać
Zbawiciela na pomoc.
W tym jednak wypadku wydaje się jej, że jest jakaś szczególna przyczyna tej niemocy.
Może Pani wyczuła jej podejrzenia i wątpliwości i chce ją za to ukarać. A może to ona,
Bernadetta, przez próbę przeżegnania się okazała brak wychowania i popełniła niewybaczalny nietakt. Pewnie należało dać Pani pierwszeństwo...
I rzeczywiście – Pani w niszy bardzo powolnym, jakby pouczającym gestem podnosi
teraz prawą rękę o wątłych palcach i kreśli nią poprzez całe swe oblicze wielki, szeroki,
jakby świecący znak krzyża. Nigdy jeszcze Bernadetta nie widziała człowieka
żegnającego się w taki sposób; wydaje się jej, że ten krzyż zawisł w powietrzu i zajaśniał.
Twarz Pani staje się przy tym bardzo poważna, lecz nawet ta powaga potęguje jeszcze jej
wdzięk, aż dziewczynie z zachwytu tchu w piersiach brak. Bernadetta, jak to zwykli
czynić inni ludzie, żegnała się dotykając tylko niedbale piersi i czoła. Teraz jednak jakaś
niewidzialna i łagodna siła unosi jej rękę. I tak jak nieumiejącemu pisać dziecku, matka
kieruje nie-wprawną dłoń, tak i owa słodka moc prowadzi lodowato zimną rękę
dziewczynki kreśląc nią taki sam wielki i niewysłowienie dostojny znak krzyża.
I znów Pani skinęła głową z radosnym uśmiechem, jak gdyby zadowolona z ważnego
osiągnięcia.
Po tym pouczeniu następuje nowa przerwa, wypełniona całkowicie pełnym zachwytu
patrzeniem. Bernadetta czuje potrzebę mówienia, wyrzucania z siebie słów, czy choćby
tylko głośnego jęku uwielbienia i czułości. Ale jak mogłaby się odważyć przemówić
pierwsza, skoro Pani milczy?
Chwyta więc swój woreczek i wyjmuje z niego różaniec. Nic stosowniejszego nie
mogła uczynić...
Wszystkie kobiety w Lourdes noszą różaniec stale przy sobie. Jest to wierne narzędzie
ich pobożności. Spracowane ręce ubogich, wyrobnic nie umieją trwać w bezczynności. I
dlatego modlitwa z pustymi rękami nie wydaje się im modlitwą prawdziwą. Za to
odmawianie różańca, to rodzaj ręcznej robótki dla nieba, coś jakby haft czy
szydełkowanie lub wyszywanie perełkami na kanwie owych pięćdziesięciu Zdrowasiek.
Wiadomo, że która w ciągu wielu lat odmówi długi szereg różańców, utka z nich dla
siebie spory szmat tkaniny, aby nią kiedyś na wielkim sądzie zakryć część swoich win.
Nieraz wprawdzie wargi mechanicznie tylko szepczą słowa anielskiego pozdrowienia,
lecz dusza unosi się w niebieskich przestworzach. I jeśli nawet czasem myśli odbiegną na
chwilę od słów różańca, a zamodlona gosposia westchnie ciężko nad paskarską ceną jaj
na targu, lub jeśli innej zmęczonej całodziennym dreptaniem zdarzy się zdrzemnąć przez
kilka Zdrowasiek, nie jest to jeszcze żadnym wielkim nieszczęściem.
Takim samym przywiązaniem i wiarą jak wszystkie kobiety w Lourdes obdarza swój
różaniec również i matka Soubirous. Bernadetta jednak jest jeszcze bardzo młodziutka i
nie jest wcale przesadną pobożnisią. Przecież siostra Vauzous uważa ją nawet za ciemną
pogankę, jako że dziewczyna o różnych tajemnicach wiary za-ledwie mętne ma
40
wyobrażenie. Lecz i ona nosi stale z dumą, swój różaniec w woreczku, uważając go za
niewątpliwą oznakę dorosłości.
Teraz więc trzyma w ręku swą ubożuchną czarną koronkę i patrzy pytająco na Panią. Ta
zaś jakby już dawno tego oczekiwała, gdyż uśmiecha się znowu i z radosną aprobatą
przytakuje ruchem głowy. I ona trzyma teraz w lekko uniesionej prawej ręce różaniec,
lecz jakże niepodobny do skromniutkich paciorków córki wyrobnika. Jest to tak
wspaniały rząd nanizanych lśniących pereł, zwieszający się prawie aż do ziemi, że
piękniejszego nie posiadała na pewno nigdy żadna królowa. Na końcu różańca błyszczy
duży złoty krzyż.
Bernadetcie robi się raźniej na duszy na dźwięk własnego głosu, choć głos ten jest z
wrażenia całkiem zmieniony: „Zdrowaś Maria, łaskiś pełna” zaczyna pierwszy dziesiątek.
Przygląda się przy tym uważnie, czy Pani modli się z nią razem.
Lecz nie, jej wargi nie poruszają się wcale, tak jakby nie jej sprawą było powtarzanie
słów anielskiego pozdrowienia. Patrzy z wielką słodyczą na Bernadettę i po każdym
skończonym „Zdrowaś” przesuwa między palcem wielkim a wskazującym jedną perłę
swego różańca. Dziewczyna jednak spostrzega, że Pani czeka po każdym „Zdrowaś” aż
ona, Bernadetta, nie przesunie w palcach swojego czarnego paciorka i dopiero potem robi
to samo. Gdy zaś po skończonej tajemnicy następuje wezwanie „Chwała Ojcu, Synowi i
Duchowi Św.”, Pani jakby nabiera głębokiego oddechu i wargi jej bezgłośnie wymawiają
te same słowa.
Bernadetta nigdy jeszcze w życiu nie odmawiała tak wolno swego różańca, gdyż
odgaduje, że tą modlitwą uda jej się Panią zatrzymać dłużej. A pragnie tego, jak niczego
na świecie.
Obawia się jednak, że ta Najśliczniejsza, do której cudnej twarzy przywarła całą siłą
oczarowanych oczu, może się zmęczyć lub po prostu znudzić takim sam na sam z córką
prostackich Soubirous. W dodatku musi jej chyba być bardzo niewygodnie w tej skalnej
wnęce, na samej jej krawędzi, skąd tak łatwo mogłaby spaść. Poza tym w końcu na
pewno ją zniecierpliwi to stałe przyglądanie się... O tak, na pewno... – na pewno zaraz
sobie pójdzie i zostawi ją samą...
Przy trzecim dziesiątku różańcowym pierzchają wszelkie myśli uboczne, rozwiewają
się lękliwe podejrzenia. Bernadetta zamieniła się już cała we wzrok, oczy nie odczuwają
żadnego znużenia, a wszystkie inne zmysły jakby zamierają. Nie czuje ucisku ostrych
kamieni, na których klęczy, ani lodowatego chłodu, który ją owiewa. Ogarnia ją ciepło i
błoga senność. O, jak mi dobrze, jak dobrze...
OBCOŚĆ ŚWIATA
W niespełna pół godziny Marysia i Janka zjawiają się znów nad strumieniem. Na polanie
między Massabielle a gminnym laskiem uzbierały dużo chrustu i drobnego drzewa,
więcej prawie aniżeli mogą udźwignąć. Spocone i zdyszane zładowują swój ciężar i nie
zwracają początkowo wcale uwagi na Bernadettę. Pierwsza spostrzega ją Marysia i patrzy
przerażona. Bo oto po drugiej stronie strumienia na mokrym żwirze klęczy jej siostra
41
sztywna, nieruchoma. W prawej ręce trzyma różaniec, na ziemi leży biała pończocha.
Bernadetta jest trupio blada, nawet tak zwykle czerwone jej wargi są zupełnie bezbarwne.
Oczy wpatrzone w grotę, wyglądają jak oczy niewidomej, czy też nieprzytomnej. Na
kamiennej, jakby już martwej twarzy zastygł słodki uśmiech...
Podobnie uśmiechnięta była twarz zmarłej niedawno sąsiadki, którą Marysia dobrze
sobie zapamiętała.
– Bernadetto, hola, Bernadetto – woła głośno.
Nie ma odpowiedzi. Klęcząca nic nie słyszy. Wtedy Janka dodaje od siebie:
– Ty, wariatko, nie urządzaj głupich kawałów.
Żadnej odpowiedzi – Bernadetta nadal nie słyszy. Przerażenie ogarnia Marysię, usta
krzywią się do płaczu. Dygocącym głosem szepcze:
– O Boże, ona pewnie umarła... Matko Najświętsza, to atma ją zabiła...
– Głupstwo – stwierdza doświadczona Janka – gdyby nie żyła, musiałaby leżeć. Czy
widział kto kiedy klęczącego trupa?
Młodsza siostra jednak wybucha szlochem:
– O Jezu! O Mario, a jeśli ona umarła...
– Czekaj, już my ją obudzimy. Ona nas najwyraźniej nabiera... Janka podnosi kilka
kamyków i zaczyna nimi ciskać w Bernadettę. Wreszcie jeden z kamiennych pocisków
trafia w lewą pierś klęczącej dziewczynki. Unosi głowę i rozgląda się. Powoli policzki jej
zabarwiają się, nabierają rumieńców. Odetchnęła, głęboko i pyta:
– Co się stało?
Między uderzeniem kamyka, a tym pytaniem upływają zaledwie sekundy. Lecz w ciągu
tych kilku sekund przebywa ona nie-skończenie długą drogę, której się nie da wcale
określić w czasie.
W chwili gdy kamień ugodził w pierś Bernadettę, Pani już nie było. W jaki sposób
zniknęła, dziewczynka nie umiałaby określić. Nie rozpłynęła się w powietrzu to pewne,
ani nie roztopiła się w promiennej światłości... Zresztą, jakby to się stać mogło z osobą
żywą, z krwi i ciała, ubraną w dodatku w kosztowne szaty.
Lecz również i to wydaje się dziewczynce pewne, że Pani opuszczając ją, nie odeszła
zwyczajnie ani nie cofnęła się w głąb niszy. Można by raczej przypuszczać, że
Uszczęśliwiająca nie chcąc w swej dobroci serca zasmucać swym odejściem
uszczęśliwionej wprowadziła ją w stan słodkiego odurzenia. Ten błogostan był taki nowy,
nieznany, rozkoszny, że Bernadetta nie odczuła nawet momentu rozstania... za to
szczęście musi jednak zapłacić w chwili powrotu do codzienności.
Ogarnia ją przede wszystkim uczucie niesamowitego wstrętu do wszystkiego, co ją
otacza. Wstrętu pomieszanego ze zdziwieniem, któremu nie umie nadać nazwy. Z
42
niechęcią i obrzydzeniem aż do mdłości wraca do życia. Jakie obce jest wszystko, na co
patrzą jej oczy... ten cały świat.
Co to za kamień?. I co to jest właściwie kamień? A ta noga, czy to moja własna noga, ta
jakaś bezwładna masa? Z wysiłkiem stara się pojąć od nowa zjawiska tak dobrze jej
przedtem znane.
Wreszcie zdobywa się na pytanie:
– Co się stało?
– Patrzcie, co się stało! To my ciebie o to pytamy! – złości się Janka. – Czy jesteś już
całkiem postrzelona? Odprawiasz jakieś modły koło Massabielle, gdzie świnie się pasą!
Szkoda, że w kościele nie jesteś taka pobożna.
Bernadetta doszła już prawie do równowagi i staje się znów podlotkiem, który
koleżance ze szkolnej ławy nie pozwala sobą przewodzić.
– To jest moja rzecz i nic cię nie obchodzi...
– Boże, jakeś mnie przestraszyła, Bernadetto – biada Maria. – Zdawało mi się już, żeś
umarła na atmę...
Przelotne uczucie litości nad młodszą siostrą ogarnia Bernadettę.
– Czekaj, przechodzę do ciebie – woła i prędko zsuwa pończochę tym razem z lewej
nogi. Wydaje jej się teraz, że po niezwykłym spotkaniu z Panią stała się silniejsza i
zdrowsza, nawet ładniejsza, oraz że urosła co najmniej o pół głowy. Owo początkowe
uczucie wstrętu i jakiejś obcości dla świata ustępuje stopniowo. Dziewczyna czuje w
sobie przypływ nowych sił powracającego do życia rekonwalescenta, czuje się jak nowo
narodzona.
Energicznie zarzuca sobie pończochy naokoło szyi, bierze drewniaki w ręce i
zdecydowanym, lekkim krokiem brodzi poprzez lodowaty strumyk. Zatrzymuje się w
połowie drogi, choć woda sięga jej do kolan, i mówi zdziwiona:
– Dlaczegoście mnie tak straszyły? Przecież ten strumyk jest ciepły jak woda do
zmywania statków?
Maria z oburzeniem potrząsa głową.
– Janka ma rację, z twoją mózgownicą jest coś nie w porządku. Przecież jeszcze do tej
chwili palą mnie łydki po tej zimnej wodzie... Przyjdź lepiej do nas i pomóż nam.
Bernadetta przyłącza się do nich nie zwracając wcale uwagi na swoje mokre nogi.
Najpierw dzielą między siebie kości na trzy równe części. Potem układają kłujący chrust i
kawałki drzewa i najcieńszymi a mocnymi rózgami wiążą z nich trzy naręcza. Nie jest to
wcale łatwa robota. Bernadetta tym razem jest najsumienniejszą i najpilniejszą
pracownicą. Przygotowawszy swoją wiązkę pyta ni stąd, ni zowąd:
– Czyście nic nie widziały?
W jej mowie brzmi to jak: Aouetbis, a rè?
43
Marysia przygląda się siostrze spod oka. Wydaje jej się jakaś inna, wyraźnie
odmieniona. O wiele starsza niż była pół godziny temu, pewna siebie, stanowcza. Na
okrągłej dziecinnej twarzyczce pojawił się nowy, prawie rozkazujący wyraz.
– A może ty co widziałaś? – pyta młodsza. Łakome oczy Janki Abadie błyszczą
ciekawie:
– Czy był ktoś przy grocie?
– Labets, a rè – ucina Bernadetta krótko. Znaczy to: nie, nie, nic...
Siada na ziemi i prędko wkłada pończochy. Potem jednym zdecydowanym ruchem
podnosi największą wiązkę drzewa i zarzuca ją sobie na głowę, tak jak to w tej okolicy
zwykły kobiety nosić ciężary. Tamte dwie dziewczynki z największym wysiłkiem ładują
na siebie chrust.
– Wrócimy do miasta wprost przez górę; to najkrótsza droga – rozstrzyga Bernadetta.
Janka godzi się natychmiast:
– Naturalnie że tędy, za żadne skarby nie dałabym się na-mówić na przejście raz jeszcze
przez wodę.
Lecz Marysia wtrąca nieśmiało:
– Okropnie stromo pod tę górę.
Bernadetta nie zwraca na nią uwagi. Sprężyście kroczy przez żwir nie spoglądając już ani
razu na grotę i niszę. Kilka kroków za Massabielle zaczyna się wąska ścieżka, która
prowadzi na grzbiet góry Espéluges i potem w dół do miasta, do Pont Vieux.
Bernadetta idzie pierwsza, w pewnej, odległości za nią Janka, a na końcu Marysia.
Dziewczynki milczą, gdyż droga jest nie tylko stroma, ale miejscami przybliża się
niebezpiecznie nad samą krawędź. Najzdradliwszy jest jej ostatni odcinek tuż przed
wejściem na grzbiet góry. Trzeba się tam nieomal drapać po stromej ścianie, śliskiej i
mokrej od niedawnego deszczu. Drewniane obu-wie stanowczo nie nadaje się na taką
wspinaczkę.
– O Boże, już dalej nie mogę – sapie Marysia stojąc u stóp tego ostatniego wzniesienia.
Bernadetta, która już jest na górze, składa swoje drzewo na ziemi i biegnie na pomoc
siostrze. Bez słowa bierze na siebie jej ładunek i z tym ciężarem po raz drugi przebywa
ów niebezpieczny kawałek drogi.
– Co robisz, Bernadetto – krzyczy Marysia – przecież jestem silniejsza od ciebie...
Janka zgięta pod swoją olbrzymią wiązką mówi ze śmiechem:
– Bernadetta bała się przedtem odrobiny zimnej wody, a teraz dyryguje nami jak kapral
z koszar z Nemours...
Gdy już przechodzą przez zalesiony wierzchołek, Bernadetta znowu pierwsza, coraz
bardziej przyspiesza kroku.
44
– Dokąd tak pędzisz jak wariatka – oburza się Marysia. – Na pewno ci od tego biegu
zaraz tchu zabraknie.
Bernadetta nie odpowiada, nie myśli o swojej „atmie”. Stacza ze sobą zawziętą walkę.
Ma szalone pragnienie opowiedzenia o cudownej nieznajomej, męczy się jak człowiek
zakochany, któremu nie wolno mówić o przedmiocie swej miłości. Czuje zaś w głębi
serca, że jeśli ulegnie pokusie i przemówi, zaczną dziać się rzeczy niezwykłe i
nieobliczalne w skutki.
– Nie powiem, nie powiem nic... – upewnia sama siebie.
– Co tam mruczysz pod nosem? – pyta Janka.
Nagle Bernadetta zatrzymuje się i równocześnie serce jakby staje jej w piersi.
– Chciałabym wam coś powiedzieć. Musicie mi jednak przysiąc, że nikomu nie
powtórzycie. Nawet mama nie może się o tym dowiedzieć; jeszcze by mnie rózgą
przepędziła. Więc pamiętaj, Marysiu, ani słowa w domu, przysięgnij!
– Przysięgam. Zresztą dobrze wiesz, że jak potrzeba umiem milczeć jak grób...
– Ale ty, Janko, życzyłaś mi dzisiaj, aby mnie diabli wzięli, czy chcesz tego naprawdę?
– Niemądra jesteś! Przecież to się tylko tak mówi, bez żadnej złej myśli. No, mów już,
prędzej!
– O nie, wpierw musisz przysiąc, że nie powiesz nikomu, ani u nas w domu, ani u was,
ani broń Boże w szkole...
– Daję ci słowo, ale przysięgać nie chcę. Takie niepotrzebne przysięganie w prawo i w
lewo jest wielkim grzechem. A przecież nie chcesz mnie chyba doprowadzić do grzechu
teraz, zaledwie na kilka miesięcy przed pierwszą Komunią św.? Więc dalej! Gadaj! Co
było w grocie?
Bernadetta nabiera głębokiego oddechu; drży z przejęcia, gdy po raz pierwszy zdradza
światu swoją słodką tajemnicę:
– Widziałam Panią, całą w bieli, przepasaną niebieskim paskiem, ze złotymi różami na
stopach...
Wsłuchuje się zachwycona we własne słowa, które, choć takie ubogie i
niewystarczające dla niej, kryją w sobie niepojęte szczęście. Serce skacze jej aż do gardła.
Marysia jednak jest rozgoryczona na siostrę. Rzuca swoją wiązkę chrustu na ziemię i
mówi z oburzeniem:
– O, już ja cię znam. Chcesz nas nastraszyć teraz, kiedy jeszcze jesteśmy w głębi lasu i
zaczyna się ściemniać. Nie uda ci się to jednak ani tobie, ani tej twojej pani w bieli...
To mówiąc wyciąga z wiązki długą rózgę i uderza nią Bernadettę kilkakrotnie. Ta zdaje
się nic nie czuć.
45
– Dlaczego ją bijesz? – mówi Janka w zamyśleniu. – Może tam naprawdę była jakaś
pani...
– Ależ tak, chciałam się przeżegnać i nie mogłam, ale potem zrobiłam taki sam krzyż
jak ona...
Bernadetta ucina nagłe i zaczyna iść prędko naprzód. Nie od-powiada już na żadne z
rozciekawionych pytań Janki. Zszedłszy ze wschodniego stoku góry, do miejsca skąd
tartak Lafite’a widać już jak na dłoni, wyczerpana rzuca się na trawę...
– Jestem tak strasznie zmęczona, odpocznijmy chwilę... – Roz paloną skroń przytula do
mokrej ziemi.
Niech sobie przyjdzie katar, zaziębienie czy nawet astma. Wszystko jej jedno.
Właściwie, to nawet chciałaby zachorować... Janka i Marysia siadają obok i patrzą
zdziwione na jej roznamiętnioną twarzyczkę.
Po chwili Bernadetta wybucha:
– Trzymajcie mnie! Tak mnie ciągnie z powrotem do Massabielle...
– Czy może spodziewasz się, że twoja pani czeka tam na ciebie? – pyta Janka drwiąco.
– Wiem o tym na pewno – szepcze Bernadetta.
CIĘŻKI DZIEŃ PANI SOUBIROUS
Ten dzień jedenasty lutego nie był dniem łatwym dla pani Soubirous. Najpierw straciła
więcej niż godzinę czasu u sąsiadki Croisine Bouhouhorts ratując jej małego. Wciąż ta
sama historia! Byłoby przecież lepiej, gdyby się Pan Bóg zechciał zmiłować nad tym
mizernym, zupełnie do życia niezdatnym stworzonkiem i zabrać je do siebie. Lecz
dwuletni chłopczyk jest jedynym dzieckiem sąsiadów i matka, zamiast z poddaniem się
woli Bożej prosić dla niego o wyzwolenie, myśli z rozpaczą, że nie ma już ratunku dla
niego. Nieszczęsne dziecko Bouhouhorts nigdy nie będzie chodzić o własnej sile. Nóżki
ma grubości palca męskiej ręki, w dodatku całkiem zniekształcone. Co trzy lub cztery
tygodnie chwytają je straszliwe konwulsje, tak jak właśnie dziś. Konwulsje pochodzące z
zaburzeń mózgowych. W czasie takich ataków biedactwo podciąga kolanka aż pod brodę,
oczy stają mu w słup i wreszcie traci przytomność.
Ludwika Soubirous jak zresztą wszystkie siostry Casterot (a przede wszystkim uczona
Bernarda) cieszy się sławą domorosłej wprawdzie, ale doświadczonej lekarki. Nie tylko
pani Bouhouhorts, ale i niejedna dalsza sąsiadka wzywa jej pomocy w różnych
niedomaganiach. A już Croisine, lękliwa i słabowita kobieta, nie dałaby sobie wcale rady
bez pani Ludwiki, gdyż traci głowę przy najmniejszym zamieszaniu. Matka Soubirous
energicznie wzięła się do ratowania dziecka z zastosowaniem wszystkich
wypróbowanych przez siebie środków. A wiec najpierw, mimo własnego ubóstwa,
przyniosła z domu buteleczkę cennej oliwy i nie oszczędzając, wcierała ją gorliwie w
zesztywniałe ciałko chorego. Potem owinąwszy małego w nagrzane chusty, z trudem
wlała mu w usta kilka kropli jakiegoś ziołowego naparu. Wreszcie trzymając chłopczyka
46
w ramionach tańczyła i skakała z nim przez pół godziny co najmniej po pokoju,
potrząsając nim bezustannie, aby wywołać w zmartwiałym ciałku szybsze krążenie krwi.
Skutek tej kuracji był taki, że mały Justyn zwymiotował zanieczyszczając suknię swej
dobrodziejki, ale równocześnie z tą katastrofą atak minął i dziecko odzyskało
przytomność.
Spocona i zmęczona wraca Ludwika Soubirous do swego lochu, gdzie stwierdza z
niezadowoleniem, że wszystkie ptaki wyfrunęły z gniazda. Janek i Justyn mimo jej
surowego zakazu uciekli z domu i na pewno wałęsają się znów po ulicach. Jeszcze
przykrzejszą dla niej niespodzianką jest nieobecność męża. Daje jej to do myślenia, że
Franciszek wyszedł nie czekając na jej powrót. Czyżby, mimo solennego przyrzeczenia
abstynencji, danego jej w podarunku gwiazdkowym, czmychnął jednak „na jednego” do
ojca Babou?
Ludwika osuwa się na krzesło z ciężkim westchnieniem, które biedaczce tak często w
ciągu mozolnych dni wraca na usta:
– Praoubo de jou... o, ja biedna kobieta...
W tej samej jednak chwili przypomina sobie coś ważnego i bierze znów chustkę na
głowę. Musi pobiec do pani Millet, aby się upewnić, że pranie w jej domu nie będzie
przesunięte czy odłożone.
Zwykle zacna wdowa Millet – wzorowa gospodyni – osobiście czuwa nad całą uroczystą
procedurą wielkiego prania. Ponieważ jednak od czasu do czasu w końcu tygodnia udaje
się do Argelès w odwiedziny do p. Latapie, Ludwika obawia się, aby wyjazd nie wypadł
właśnie w dzień wyznaczony na pranie. Wyprawy p. Millet do Argelès powtarzają się
częściej w ostatnich czasach, po stracie zmarłej przed kilku miesiącami ukochanej
przybranej córki Elizy Latapie.
Otóż taki wyjazd bogatej wdowy oznacza dla Ludwiki utratę zarobku trzydziestu sous,
ciepłego obiadu, podwieczorku i różnych kuchennych przysmaków, które szczodra pani
domu lub kucharka ofiarowuje jej dla męża i dzieci. A że dzisiejszy dzień, w którym
wszystko idzie na opak, wydaje się Ludwice w ogóle niekorzystny, przeto tym bardziej
obawia się zawodu.
Wychodzi spiesznie, zatrzaskując ostro za sobą drzwi mieszkania. Wuj Sajou,
kamieniarz i właściciel domu w jednej osobie, siedzi na schodkach i pali swoją machorkę.
Jak zwykle, wypędziła go tam żona, aby jej „salonu nie zakopcił”. W przeciwieństwie do
biedaków Soubirous, którym tylko z litości pozwolono zamieszkać w powięziennej izbie,
państwo Sajou zajmują trzy pokoje. Największy, zwany salonem, jest szczelnie
zastawiony różnymi starożytnymi gratami i dlatego specjalnie szanowany i oszczędzany
jako przybytek rodzinnych pamiątek.
– Kuzynie Andrzeju – mówi Ludwika w podnieceniu – wpadnę na parę minut do pani
Millet, lecz zaraz wrócę...
47
Andrzej Sajou kiwnął tylko wskazującym palcem na znak, że zrozumiał. Zawód
kamieniarski nie usposabia ludzi do rozmownej wylewności. Być może, powodem tej
małomówności jest codzienne obcowanie z marmurem i granitem, które są jakoby
symbolami milczenie.
W stosunku zaś do rodziny Soubirous uprawia pan Sajou powściągliwość aż nazbyt
przesadną. Są wprawdzie spokrewnieni – w Lourdes poza małymi wyjątkami wszyscy są
jakoś skoligaceni – lecz wiadomo, że od czyjegoś ubóstwa należy tak uciekać, jak od
zaraźliwej choroby. Toteż, choć wypełnia się do pewnego stopnia chrześcijański
obowiązek – bezpieczniej jest zachować odpowiedni dystans, aby broń Boże nie wplątać
się nieopatrznie w codzienne sprawy nędzarzy.
Jednym z najpiękniejszych domów w Lourdes jest wspaniała posesja pani Millet,
położona na końcu ulicy Bartayerès. Nawet sam biskup z Tarbes Bertrand Sévère
Laurence podczas ostatniej wizytacja swej diecezji, zjechawszy do Lourdes, nie zatrzymał
się ani na probostwie u dziekana Peyramale’a, ani w klasztorze Sióstr z Nevers, lecz
zamieszkał w domu bogatej wdowy. Od tego czasu zresztą przeznaczyła dla niego jeden
cały apartament, zawsze gotowy na przyjęcie dostojnego gościa. Zaszczytne wyróżnienie
pani Millet przez władze kościelne jest najzupełniej zasłużone, gdyż jest ona nie tylko
pobożną i praktykującą, ale i bojową katoliczką. Co prawda, ksiądz biskup, człowiek
surowy i energiczny, nie czuje się dobrze w jej pokojach przeładowanych portierami,
kotarami i koronkami; jest mu tam zbyt duszno. Łóżka podobne są do strojnych
katafalków; po prostu ma się wrażenie, że zapraszają, aby w nich umrzeć. Nawet gruba
świeca na nocnym stoliku przywodzi na myśl gromnicę.
Poza tym pani domu ma jedną wadę, która razi dobry smak księdza biskupa: przejawia
ona jakąś niezdrową i płytką ciekawość dla świata pozagrobowego. Po śmierci przybranej
córki Elizy Latapie mania ta podobno spotęgowała się jeszcze, granicząc już prawie z
zakazanymi praktykami spirytystycznymi.
Z drugiej jednak strony – i to ksiądz biskup w zupełności uznaje – liczne organizacje
katolickie w Lourdes żyją w znacznej mierze z zapomóg i finansowego wsparcia
zamożnej kapitalistki. Przede wszystkim zaś stowarzyszenie Dzieci Marii, które tak
owocnie i wydajnie niesie pomoc najuboższym i urządza kilka razy do roku różne
podniosłe uroczystości.. A jest to zaledwie jedno z siedmiu subwencjonowanych przez
nią stowarzyszeń.
Ludwika Soubirous z pewnym onieśmieleniem stuka starożytną kołatką w masywne
drzwi domu. Dostojny lokaj Filip otwiera drzwi osobiście. Za każdym razem od nowa ten
ponury służący i widok ciemnego hallu, zalatującego naftaliną i chłodem grobowca,
napawa serce Ludwiki pełnym czci lękiem. Jak i we wszystkich innych pokojach panuje
tu ów „horror nudi” – wstręt do nagości; a więc wszystkie ściany są dosłownie
obwieszone ciemnymi malowidłami, a meble pookrywane niezliczonymi, pożółkłymi
serwetkami. Ludwika zna je wszystkie z prania i nic na to poradzić nie może, że żółkną
coraz więcej.
48
– Moja zacna Ludwiko – mówi Filip łaskawym tonem dostojnego, lecz dobrotliwego
prałata – jak to rozsądnie z waszej strony, żeście się u nas zjawili. Oszczędziliście mi
przez to drogi, bo właśnie miałem was powiadomić, że pranie przesuwamy na następny
tydzień. Jutro wyjeżdżamy do krewnych do Argelès. Od czasu śmierci naszej świętej
pamięci panny Elizy bywamy stale na nabożeństwach żałobnych w Argelès.
Zawiadomimy was w swoim czasie...
Przy wzmiance o zmarłej twarz pani Soubirous przybiera zbolały wyraz, obowiązujący
w domu żałoby. Lecz jednocześnie zdaje sobie z przerażeniem sprawę, że nastąpiło to,
czego się tak okropnie obawiała. Pranie odłożone, budżet domowy obalony! Wychodzi
zrozpaczona z głuchym szumem w uszach. W drodze powrotnej próbuje jeszcze dostać na
kredyt plaster słoniny, choćby garść ryżu i kawałek mydła. (Ludwika boi się pokazać
swoje 12 sous, aby jej ich zaraz nie zabrano na poczet zaległości). Właściciel sklepu pan
Lacaze odmawia bezwzględnie; zbyt wysoki już u niego zaciągnęła dług.
W bramie domu wita ją skrzypiący głos Andrzeja Sajou.
– Droga kuzynko – oburza się stary – uważam, że pierwszym obowiązkiem matki jest
dopilnować dzieci, aby nie naprzykrzały się sąsiadom. A tymczasem przypatrzcie się
waszym synalkom! Co oni wyprawiają na moim podwórzu! Teraz widzę, że wpadli w
jakieś świństwo... ale dobrze im, na drugi raz doigrają się czegoś gorszego.
– Chciałem tylko złapać kota, mamo – wrzeszczy rozpaczliwie Justyn.
– A ja chciałem tylko wyciągnąć Justyna z gnojówki – broni się starszy synek Jan.
Bez słowa popycha pani Soubirous obu usmarowanych winowajców do mieszkania.
Ogarnia ją obrzydzenie aż do mdłości, lecz jest zbyt wystraszona, aby im porządnie skórę
przetrzepać. Z przerażeniem myśli, że nie ma chłopców w co przebrać, posiadają tylko to,
co na sobie. Z pasją ściąga z nich ubranka i stwierdza z ulgą, że jest jeszcze gorąca woda
w kociołku. Wlewa ją do wanienki i ze wszystkich sił zaczyna prać, trzeć i płukać.
Powtarza tę czynność kilka razy z taką zapamiętałością, jakby wraz z tym brudem chciała
się pozbyć ciężaru ugniatającego jej serce.
Janek i Justyn, rozbawieni niezwykłą przygodą, tańczą i harcują półnago po izbie.
Na taką scenę wraca Franciszek Soubirous. Pełen nieprzystępnej godności staje na
progu. Nie zaszczyca synków ani jednym spojrzeniem, tylko już od drzwi woła donośnym
głosem:
– Nie zniosę tego, abyś się tak zapracowywała. Jesteś przecież urodzoną Casterot, a ja
jestem tylko Soubirous. A kimże nadzwyczajnym są ci Nicolau? Nie wolno ci do mnie
tracić zaufania...
Nie przestając prać, kobieta spogląda badawczo na męża.
– Byłem u Maisongrosse’a, byłem u Cazenave’a i u Cabizosa!
– Tak, i u ojca Babou byłeś również.
49
– Jestem chory – stęka Soubirous – tak, stanowczo, jestem bardzo chory. Może Bóg da,
że umrę nareszcie... O wy biedne sieroty...
Ludwika wiesza właśnie, mokre sztuki, z których wciąż jeszcze zalatuje przykra woń,
na sznur rozciągnięty od kominka do okna. Żałosne wyznanie małżonka, że czuje się
bardzo chory, nie przechodzi bez wrażenia. Patrzy ze współczuciem na męża i wydaje jej
się, że wygląda istotnie bardzo źle, zmarnowany, niedożywiony. Przecież od kilku dni nie
jadł nic pożywnego. Dobry Boże, kto by w nim dziś rozpoznał owego pięknego i
szalonego młynarczyka sprzed lat... Jak on czuje się wobec niej winny za ich marny los,
tak samo winną czuje się ona wobec niego. Jeśli więc nawet popił trochę u ojca Babou,
pewnie nawet na kredyt, czy można mu to wziąć za złe? Takiego życia i najbiedniejszy
długo nie zniesie.
Ludwika, doświadczona ciężkimi próbami, jest lojalną, a nawet stronniczą małżonką.
Broni „swojego” przed całym światem, a nawet przed sobą samą. Oby jej tylko nie
zachorował naprawdę! Jeszcze by tego brakowało!
– Myślę, Franciszku, że najlepiej zrobisz, jeśli się położysz do łóżka.
– Masz rację, kobieto, to będzie ze wszystkiego najlepsze – zgadza się z taką radością,
jakby ten wspaniały pomysł był ratunkiem przed wszystkimi przeciwnościami świata.
Rzuca się na łóżko, jest mu już trochę lżej na sercu po dobrotliwym rozgrzeszeniu
żoninym.
Ludwika zaparzyła lipowego kwiatu w blaszanym kubku i własnoręcznie chce go
napoić. Wie bowiem już z doświadczenia, że nieosłodzona lipowa herbata jest
doskonałym środkiem przeciw „chorobie”, która w tej chwili „trawi” jej męża. Lecz on
broni się przed wypiciem jak chory, który ze zbytku utrapienia nie chce już wcale
wyzdrowieć. Żona jednak nie ustępuje i wmusza w niego gorący napój.
Soubirous leży z miną ofiary. Ludwika zna dobrze swego męża i wie, że musi mu dodać
trochę otuchy.
– W piątek nie będzie prania u pani Millet – opowiada – lecz jutro rozejrzę się i na
pewno coś się znajdzie innego. Może u żony sędziego Rivesa...
– Jutro... – bełkocze Soubirous z goryczą – jutro nawet Cazenave nie potrzebuje mnie...
do gnoju... En garde mon capitaine...
Ludwika poprawia na nim kołdrę i czeka aż zaśnie. Przy wybitnych w tym kierunku
zdolnościach udaje mu się to bardzo prędko. Kobieta siedzi jeszcze przez chwilę bez
ruchu, z rękoma złożonymi na kolanach. Przypomina jej się jego powrót z aresztu
śledczego, było to przed rokiem. Oczyścił się wtedy najzupełniej z podłego donosu;
przecież nie on ukradł dębowy kloc z tartaku Lafite’a. Cóż by na Boga począł z takim
olbrzymim drewnem? I mimo że niewinność jego została wykazana i uznana przez
komisarza policji Jacometa, przez sędziego Rivesa i cesarskiego prokuratora Dutoura,
biedny chłop chodził przez długie dni zupełnie złamany i spał prawie bez przerwy. Aż
strach pomyśleć, jacy ci mężczyźni są niewytrzymali i nieodporni w nieszczęściu. Za to
50
jacy, są szumni i wielcy, gdy im się dobrze wiedzie, a dwudziestki brzęczą w kieszeni.
Stawiają kolejkę jedną po drugiej i końca nie ma przechwałkom.
Lecz nie daj Boże, kiedy przyjdzie taki dzień, że chleba w domu zabraknie, a i honor
ludzie na językach obnosić zaczną!... Już nie w kompanii, ale sam w kąciku gorzałki
pociągnie, a potem nic, tylko śpi... ze zamartwienia.
I wtedy kobieta musi wziąć mocno w garść jego, dom, siebie i pilnować, aby to się
wszystko jakoś kupy trzymało.
– Zamknijcie buzie, utrapione smarkacze – sarka pani Soubirous. – Nie przeszkadzajcie
ojcu. Czyż nie widzicie, że chory?...
Wrzuca jedyne pozostałe polano do ognia, aby nieborakowi było cieplej, po czym
bierze dwa blaszane wiadra i wychodzi po wodę. O pięć domów dalej w podwórzu ojca
Babou jest najbliższa studnia, ulubione miejsce pogawędek kumoszek z całej uliczki.
Podczas gdy mężczyźni popijają w gospodzie, kobiety spotykają się koło studni. Nie
znaczy to zresztą wcale, aby i one nie trzymały w swojej szafie ulubionej ziołowej
nalewki, nie mówiąc już o winie, które przecież w oczach Bożych nie uchodzi wcale za
alkohol.
Ludwika przysłuchuje się najnowszym wiadomościom. Nie są one wprawdzie
umieszczone w Le Lavedan, niemniej są bardzo interesujące. A więc na przykład, że pani
burmistrzowa już od dłuższego czasu bawi wraz z córką w Pau, a wiadomo, że jeśli
młoda panienka znika z okolicy na tak długi czas, ma ku temu na pewno ważne powody.
A już ta krawcowa Antonina Peyret wyciąga z bogatej pani Millet jedną stufrankówkę po
drugiej. Godna córunia komornika sądowego! I podobno, ta gruba jak beczułka wdowa
zamówiła sobie trzy czarne jedwabne suknie. Albo ta historia z panem Lafite’em? Otóż
tajemniczy kuzyn z Paryża pan Hiacynt, ten mason czy nawet diabeł we własnej osobie,
prześladował wczoraj czternastoletnią Katarzynę Mengot. Szedł za nią przez całą uliczkę
Basse i bezczelnie ją zaczepiał. Powiedział jej: „Katarzynko, jesteś dla mnie słodką nimfą
w tym przebrzydłym bagnie”. Tak, taki łotr!... A zresztą, wszyscy oni tacy, każdy chłop
to brutal i samolub. Co tu dużo gadać, nawet czcigodny proboszcz Peyramale tak się
wczoraj uniósł na swoją długoletnią gospodynię Magdę, że ją dosłownie za drzwi
wyrzucił. A tak ładnie umie prawić na kazalnicy o panowaniu nad namiętnościami... ten
złośnik.
Obciążona tymi nowościami i dwoma wiadrami wody człapie pani Soubirous do domu.
Zostawia wiadra pod drzwiami. Niech je dziewczęta wniosą, jak wrócą...
Bije trzecia. Gdzież to one się zapodziały? Już dawno powinny były wrócić z lasu –
myśli Ludwika trochę poirytowana, a trochę niespokojna. Przychodzi jej na myśl
przygoda Kasi Mengot z tym paryskim kuzynem. Zło czyha wszędzie, a córki jej są ładne
i naiwne. Lecz ten niepokój zostaje niebawem przepłoszony przez inny, bardziej doraźny,
a mianowicie z czego przyrządzi dzisiejszą wieczerzę?
Dziewczęta zaś spóźniają się istotnie, a to z powodu owych zdobycznych kości. Sklep
handlarza starzyzną Gramonta leży bowiem na przeciwległym krańcu miasta, a olbrzymie
51
naręcza chrustu nie pozwalają im iść prędzej. Sklepikarz wypłacił obu siostrom i Jance
Abadie po dwa sous. Janka wydała je od razu na cukierki, lecz Marysia i Bernadetta
kupiły za nie chleba. Spora kupa chrustu i chleb wpływają pojednawczo na panią
Soubirous. Mimo to, gdy zmęczone córki zrzucają swój ciężar na ziemię przy drzwiach,
matka nie może się powstrzymać od uwag:
– Gdzie to tak długo siedzicie? Takie duże dziewczyny, a zostawiają wszystką pracę
matce. Biedni ludzie nie mogą sobie pozwalać na spacery. Przynieście mi zaraz te wiadra!
Posłusznie wnoszą dziewczęta wiadra pełne wody i zabierają się zaraz do obierania
brukwi i kartofli, które Ludwika kupiła za część owych 20 sous. W izbie rozlega się
przeraźliwe chrapanie ojca.
– Jest chory – mówi matka. Dziewczęta nic na to nie odpowiadają, tylko Bernadetta
patrzy wielkimi oczami pytająco na siostrę. Ta spuszcza powieki i kurczowo zagryza
wargi; ma szaloną ochotę wybuchnąć śmiechem.
Chcąc wykorzystać resztę dziennego światła, sączącego się skąpo przez okienko, matka
zabiera się, do codziennej toalety córek.
– Chodźcie, dziewczęta, do światła, żebym wam mogła dobrze włosy przeczesać.
Najpierw ty, Marysiu!
Ten dokładny przegląd głów odbywa się regularnie co wieczór. Pani Soubirous stara się
wszelkimi siłami utrzymać swoją gromadkę w czystości, nie na darmo pochodzi przecież
z rodu Casterot. A wiadomo, że schludność jest ostatnią godnością człowieka, który
stracił już wszelkie inne dobra tego świata. Toteż dzielna kobieta broni wytrwale honoru
swego ubożuchnego mieszkanka i choć na całej uliczce de la Fossée wędrują sobie
weszki od domu do domu, udaje jej się swoją rodzinę uchronić od tej plagi.
Obu chłopców przed spaniem, nie bacząc na ich wrzaskliwe protesty, matka szoruje
ostrą szczotką od stóp do głów. Dziewczynkom zaś co wieczór dokładnie przeczesuje
długie sploty. Bernadetta odziedziczyła po ojcu miękkie jedwabiste włosy, lecz większy
kłopot ma matka z gęstą kędzierzawą czupryną Marysi.
Marysia klęka posłusznie przed matką, aby się poddać codziennemu zabiegowi,
podczas gdy Bernadetta wychodzi poszukać braciszków, którzy zdążyli się ulotnić.
Niesforne włosy Marysi trzeszczą pod gęstym grzebieniem.
– Hm... hm – chrząka w pewnej chwili dziewczynka.
– Tylko bez stękania, moje dziecko, krzywdy ci nie zrobię...
Po chwili Marysia znów powtarza:
– Hm, hm...
– Co ci jest, czy cię gardło boli?...
– Nie, mamo, nie boli mnie gardło?...
52
Gdy jednak znaczące chrząkanie powtarza się po raz trzeci, matka pyta
zniecierpliwiona:
– Co tak brzęczysz, jak mucha na szybie?...
– Bo chciałabym mamie coś powiedzieć... Coś o Bernadetcie.
– Co to takiego ciekawego?
– Mamo! Bernadetta widziała w grocie Massabielle jedną młodą panią, całą w bieli i z
niebieskim paskiem... Miała bose stopy ze złotymi różami.
– Praoubo de jou, co ty wygadujesz, niemądre dziecko...
– I Bernadetta z początku nie mogła się wcale przeżegnać, a potem mogła już się
przeżegnać, jak jej ta pani pozwoliła...
Marysia odetchnęła głęboko. Złamała wprawdzie słowo, ale to lepiej, że mama
dowiedziała się, co ta Bernadetta wyprawia.
W tej samej chwili Bernadetta staje w drzwiach.
– Dobrze, żeś przyszła. Dowiaduję się tu właśnie o tobie ciekawych rzeczy – mówi matka
tonem nie obiecującym nic dobrego.
– Jużeś wygadała... Po coś powiedziała, Marysiu – mówi Bernadetta i ciężkie, długie
spojrzenie trafia winowajczynię. W głosie jej jednak nie słychać wyrzutu. Przeciwnie,
westchnęła z ulgą, jak gdyby jej ciężar spadł z serca. Podchodzi dwa kroki ku matce
wyciągając przed siebie ręce z rozstawionymi palcami, jakby zbliżała się do ognia, przy
którym pragnie się ogrzać. Serce taje w niej wprost ze szczęścia, że może mówić o swojej
tajemnicy.
– O tak, mamo, prawda... W grocie Massabielle... widziałam cudną, przecudną Panią...
Te pełne zachwytu słowa są ostatnią kroplą, która przelewa kielich udręczeń pani
Ludwiki. Po całym dniu beznadziejnych starań, gorzkich rozczarowań musi oto
wysłuchiwać jeszcze jakichś kary-godnych bzdur. Leniwe córki nie tylko łazikowały
przez całe popołudnie, ale jeszcze i teraz nie dają jej spokoju. Zwłaszcza twarz Bernadetty
rozpromieniona, rozczerwienionia doprowadza ją do pasji. Jest to twarz kobiety
zakochanej, pełnej egzaltacji, która dla swej miłości gotowa wszystko poświecić.
Pani Soubirous zaczyna głośno biadać i wymyślać. Słychać ją aż u sąsiadów.
– Coś widziała? Nic nie widziałaś! Żadnej cudownej, przecudnej pani nie widziałaś,
tylko kawał białego kamienia, rozumiesz, smarkata? Chodzicie sobie na spacery oglądać
cudy-niewidy, a ja tu na nos upadam i nikt się nie zatroszczy, aby mi pomóc. O Panno
Święta, co ja mam za dzieci niedobre!... Świece z kościoła kradną, tytlają się w gnojówce
jak te prosiaki, katechizmu uczyć się me chcą... A teraz znów coś nowego, jakieś cudaki
im się przywidują... Dam ja wam cudne panie... Poczekajcie no!...
Z tymi słowy chwyciła giętki pręt używany do trzepania pościeli i uderzyła nim
Bernadettę przez plecy. Widząc to Marysia chce się wymknąć, co jeszcze bardziej
53
rozwściecza matkę. Goni ją tak długo, aż i młodsza córka dostaje swoją porcję. Na końcu
dokłada jeszcze po jednym obu malcom.
– Widzisz – beczy Marysia – przez ciebie niewinnie dostałam...
Pani Soubirous odrzuca pręt, żałuje już, że się tak uniosła, że tak okropnie głośno
krzyczała... A tu maż leży chory i śpi... Zapomniała o nim! Tymczasem on już dawno się
obudził i stojąc przyglądał się całej scenie.
– Słyszałem wszystko – mówi.
Franciszek Soubirous jest smukłym, wysokim mężczyzną. Mimo wszystkich
przeciwności życiowych i zmiennych kolei losu nie stracił nigdy pewnej wrodzonej
szlachetności postawy i godności w sposobie bycia. Dla dzieci był zawsze ostateczną
wyrocznią. Wprawdzie matka je wychowywała, prowadziła i karała, lecz zasłaniała się
zawsze autorytetem ojca jako najwyższej instancji.
Tym razem Franciszek Soubirous miesza się całkiem osobiście do przykrej sprawy.
Zupełnie już wytrzeźwiony podchodzi ciężkim krokiem do córki i chwyta ją szorstko za
kark.
– Słyszałem wszystko – powtarza – a wiec i ty zaczynasz urządzać jakieś błazeństwa! I
to mając już czternaście lat skończonych!... Inne dziewczęta w twoim wieku nie tylko
zarabiają na siebie, ale i wspomagają rodziców. Wiesz, jak nam ciężko, wiesz, że nie
mogę dostatecznie zarobić na was wszystkich. A ty zamiast pomóc masz przewrócone w
głowie. Chcesz się zrobić ważna! Znamy się na tym, znamy takie wymyślania różnych
historyjek i głupich bajek, opowiadanie o tajemniczych paniach ze złotymi różami na
bosych stopach... I dokąd chcesz zajść tą drogą, moja panno!... Jesteśmy oboje z matką
uczciwymi i przyzwoitymi ludźmi i Bóg widzi, żeśmy byli zawsze skromni i szli prostą
drogą. I to widzi Bóg, żem się od żadnej roboty nie wymawiał, nawet najgorszej, aby dla
was zarobić. Ale kto widuje piękne panie w ciemnych norach, kto chce jakimiś bajkami
ludziom oczy zamydlać, ten nie należy do ludzi przyzwoitych, tylko do wędrownych
szarlatanów, do linoskoczków albo nawet Cyganów. A więc, moja kochana, jeśli cię
ciągnie do tego towarzystwa, to namyśl się prędko i... wolna droga – idź do Cyganów...
Soubirous mówił wolno i bardzo poważnie. Było to jego najdłuższe przemówienie
wychowawcze, jakie Bernadetta kiedykolwiek od niego słyszała. Patrzy na ojca szeroko
otwartymi, nie rozumiejącymi oczyma. Czego on od niej chce? Przyciskając obie ręce do
piersi odzywa się nareszcie.
– Tatusiu, przecież ja ją naprawdę widziałam, tę Panią.
BERNADETTO, OBUDŹ SIĘ!
Krótko po tej burzy domowej następuje kilka drobnych wprawdzie wypadków, lecz
wyraźnie wskazujących na pomyślny zwrot w losach rodziny Soubirous. A więc najpierw
ciotka Sajou, ta dobroduszna kobieta, wystraszyła się przed chwilą krzyków
dochodzących z aresztu. Wie przecież, że ci Soubirous to ludzie zgodni i spokojni, o ile,
naturalnie, nie myśli się o tych dwóch utrapionych brzdącach. Jeśli więc Ludwika
54
Casterot, taka zawsze opanowana i dumna ze swego pochodzenia, uniosła się do tego
stopnia, no to widać, że już jej się woda za kołnierz leje. A tu tak się składa, że pani Sajou
ma obficie zaopatrzoną spiżarnię. Wzdychając więc z rozczulenia nad własną
wspaniałomyślnością otwiera szafę. W imię Boże odkrawa od wielkiej bryły masła
skromny kawałek, po czym dorzuca jeszcze skrawek słoniny. Z dalszym westchnieniem,
przezwyciężając wrodzone skąpstwo, dokłada do tego sześć plasterków dobrej wiejskiej
kiełbasy i zanosi to wszystko do Soubirous. Ludwika, stojąca przy kuchni, ze zdumienia
upuszcza drewnianą łyżkę, którą właśnie miesza jakąś wodnistą zupę.
– O droga kuzynko, chyba sama Najświętsza Panna mi ciebie zsyła, bom się tak dziś do
niej gorąco modliła.
Stara Sajou widząc wątły płomyk, skaczący wesoło z jednej gałązki chrustu na drugą, i
ponieważ ponosi ją zachwyt nad własną dobrocią, wychodzi na próg i woła przez
podwórko swego małżonka. Każe mu przynieść z domu najlepszego suchego drzewa.
Mąż nie przeciwstawia się jej nigdy, nie lubi przecież tracić słów po próżnicy. Zanim
jeszcze zdążył wrócić z drzewem, nowy dar nie-ba spada do mieszkania Soubirous i to
przez ręce Croizine Bouhouhorts. Otrzymała przed chwalą podarunek od starej ciotki,
wieśniaczki z Viger. Co roku o tym czasie zjawia się ta krewna z jakimś zapustnym
prezentem. Tym razem przyniosła dwa mendle jaj. Zaledwie ciotka opuściła jej
mieszkanie, a już wdzięczna sąsiadka pędzi z koszykiem pełnym jaj do Ludwiki. Wpada,
jak zwykłe podniecona i bez tchu.
– Musicie mi zrobić tę radość, droga sąsiadko, i przyjąć ode mnie jajka. Przecież dziś
uratowaliście życie, mojej kruszynie.
Ludwiga broni się słabo. Jest zresztą przekonana, że gdyby nie jej końska kuracja, mały
byłby już dziś na pewno ducha wyzionął. Wytarłszy więc ręce odbiera z serdecznym
podziękowaniem koszyk z jajkami. Oblicza sobie naprędce, że z dziesięciu jaj i masła od
pani Sajou może zrobić doskonały omlet; w dodatku nadzieje go jeszcze plasterkami
słoniny... Na samą myśl o takim jedzeniu łzy cisną się jej do oczu, a głód mocno skręca
kiszki. Nareszcie zjedzą coś porządnego. Dobry Boże! Kto wie, czy jej dziewczynkom
nie przywidziały się owe cuda po prostu dlatego, że już od wielu dni chodzą głodne...
A że tak zwykle w życiu bywa, że złe lub dobre przypadki zdarzają się nie pojedynczo,
lecz co najmniej w parze, a nawet występują seriami, toteż i dziś spotykają Ludwikę
niespodzianki jedna za drugą. Ostatnia zwiastuje trwalszą poprawę losu, a zjawia się w
osobie Ludwika Bouriette’a.
Ludwik Bouriette jest, jak i Franciszek Soubirous, robotnikiem. Kiedyś dawniej był
kamieniarzem, jak wuj Sajou, nie doszedł jednak w swej karierze tak daleko jak tamten.
Winę tego przypisuje odłamkowi kamienia, który wpadł mu w prawe oko i uszkodził
rogówkę tak, że na to oko nic nie widzi. Bouriette z całą świadomością podkreśla na
każdym kroku swoje kalectwo.
– Jestem przecież ślepy – mówi – a co można wymagać od ślepca?
55
I jego zatrudnia od czasu do czasu poczmistrz Cazenave, używając go jako posłańca lub
listonosza. W tej chwili Bouriette zjawia się u Soubirous z polecenia właśnie Cazenave’a.
A mianowicie sprawa przedstawia się następująco. Woźnica Cascarde, jeżdżący
pocztowym omnibusem do Tarbes, uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Kopnięty przez
konia musi na dłuższy czas wycofać się ze służby. Jego posadę obejmuje stajenny
Doutreloux, a na miejsce tegoż pan poczmistrz proponuje Franciszkowi Soubirous
przejęcie funkcji stajennego i pomocnika woźnicy. Cazenave wie, że młynarze znają się i
dbają o konie. Ofiaruje 2 franki dziennie i obiad. Jeśli warunki te odpowiadają panu
Soubirous, to ma się stawić jutro o piątej rano w stajni pocztowej. Ludwika składa ręce z
radości. Lecz Franciszek stoi zamyślony, jak zwykle w pełnej godności postawie, jakby
głęboko rozważał wszystkie „za i przeciw” tej niespodziewanej oferty.
– Załatwiliśmy to już z Cazenave’em – przemawia wreszcie świadom swojej wartości, –
że gdy będzie u niego coś wolnego, zawiadomi mnie o tym niezwłocznie. Ostatecznie,
jesteśmy przecież starymi towarzyszami broni. Wprawdzie jako młynarz jestem
przyzwyczajony do innego życia. No, ale jeśli ktoś ma taką gromadę do wyżywienia... to
w dzisiejszych czasach nie może wybierać... Dobrze, stawię się jutro rano! – Przy tych
słowach ociera ręką pot, który mimo całego opanowania i pozorów obojętności obficie
zrosił mu czoło.
Potem wodzi oczami po wszystkich wokoło i uśmiecha się z chytrym zadowoleniem.
Odezwał się w nim Francuz Południa, Z wspaniałomyślnie uśmiechniętą miną oświadcza:
– Wszystkich tu zebranych drogich krewnych i przyjaciół, którzy nas tak hojnie
obdarowują, pozwalam sobie dzisiaj zaprosić na nasz skromny obiad. O ile znam moją
połowicę, postawi nam ona na pewno jakiś soczysty omlet...
Wszyscy jednak protestują, a najchętniej zaprotestowałaby także i Ludwika. Ten
lekkomyślny człowiek gotów poświęcić na jeden wieczór wszystkie jajka. Przecież
wystarczyłoby ich na całą rodzinę na jakieś trzy dni. Niestety jednak, zbyt łatwo zwykła
była wybaczać mężowi jego słabostki, jakże często ulegając jego woli gorzko potem
żałowała, że nie poszła za własnym, lepszym instynktem. Ostatecznie musi to dziś
przyznać, że bez jego wielkopańskich gestów nie byłoby doszło do utraty młyna w Boly
czy w Escobé. To samo zresztą było powodem zwinięcia ostatniej placówki – młyna w
Bandeau. Ze zwykłej chętki imponowania stawiał największym sknerom nawet spośród
swych klientów kosztowne kolejki wina i przekąsek. Skutek zaś był wręcz odwrotny do
jego zamierzeń. Skąpi wieśniacy i piekarze, którzy zanim grosz wydadzą, obracają go
przedtem ze dwadzieścia razy w palcach, patrzyli z nieufnością na rozrzutnego młynarza.
Niepewne to interesy z takimi lekkoduchami. Niestety, pani Ludwika nie tylko zbyt wiele
ma pobłażania dla słabości swego męża, lecz – musi to przy-znać – i ona sama znajduje
upodobanie w tych jego szerokich gestach i wspaniałomyślnych wyczynach.
Gdy przy najlżejszym pomyślnym wietrzyku otrząsa się z przygnębienia jak pies z
zimnej kąpieli, gdy tak stoi – jak w tej chwili oto – pełen radosnego podniecenia,
zapraszając szumnie swych gości niby jaki dziedzic, wtedy w oczach Ludwiki staje ów
dawny junacki młynarczyk i podoba jej się tak bardzo jak ongiś. Aż musi się głośno
56
roześmiać z tego podziwu; a wiadomo, że nie do śmiechu jej dziś było cały dzień... (skąd
się tej Bernadetcie biorą te bajki?).
Więc Ludwika powtarza zaproszenie i to broń Boże nie jakoś półgębkiem czy z
przymusem, tylko z uprzejmością dobrze wychowanej osoby:
– Nie zechcecie mi chyba zrobić przykrości i nie pogardzicie moim omletem. Choćby
tylko spróbować. Nawet i takim ludziom jak my należy się trochę zapustnej uciechy,
Słowo „spróbować” jest już łatwiejsze do przyjęcia, Spróbować to nie znaczy najeść
się, zaspokoić głód. Andrzej Sajou rzuca myśl, aby jego żona przyniosła z domu
przygotowaną wieczerzę i aby zjeść ją wspólnie. Kamieniarz, którego dorosłe dzieci już
dawno w świat wyfrunęły, cieszy się, że spędzi wieczór w towarzystwie. Ostatecznie,
niechby to byli nawet Soubirous. Od siebie stawia na stół dzban wina. A tymczasem
zaczyna się już rozchodzić po izbie rozkoszna woń olbrzymiego omletu. Ludwika
krzątając się koło kuchni nie przestaje wznosić dziękczynnych westchnień ku
Najświętszej Pannie, że oto na długie tygodnie głód został zażegnany. I gdy Bouriette, ów
zwiastun fortuny, chce się pożegnać, pani Soubirous zatrzymuje go obiema rękami i sadza
za stołem. Zgłodniałe dzieciaki usadowiły się rzędem na ciasnej ławie w niszy między
kominkiem a oknem. Pierwsza Bernadetta, potem Justyn i Marysia przy Janku.
Matka najpierw im podaje jedzenie – każdemu po kawałku omletu, talerz zupy i chleb z
kiełbasą. Do tego ciotka Sajou dodaje po szklance dobrego czerwonego wina. A więc
prawdziwa uczta karnawałowa. Nie można jednak powiedzieć, żeby uczta ta była gwarną.
Ubodzy mieszkańcy prowincji Bigorre i dolin pirenejskich umieją ocenić rzadkość takich
przysmaków, toteż jedzą w milczeniu, z całą świadomością niezwykłej okazji. I czy to
wieśniak z gór, czy szary człowiek z miasteczka, każdy obawia się, że – rozmawiając
podczas jedzenia – może łatwo stracić część odżywczych wartości darów bożych, a co
najmniej uronić coś z rozkoszy podniebienia. Rozmowa ogranicza się więc tylko do
hojnego chwalenia potraw.
Po wieczerzy towarzystwo pozostaje jeszcze jakiś czas przy stole. Mężczyźni kurzą
machorkę, co w połączeniu z dymem płonących polan stwarza w izbie ciężką atmosferę.
Nikomu to jednak nie przeszkadza, jedynie Bernadetta wychodzi kilka razy na próg
mieszkania, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Rozmowa schodzi na politykę; a
właściwie na krytykę rządu. Mówiąc zaś jeszcze ściślej na pełne oburzenia uwagi o
dwóch miejscowych przedstawicielach tego rządu.
Rozgoryczenie to wywołane jest nowym rozporządzeniem burmistrza Lacadégo i
komisarza policji Jacometa, a obwieszczonym przez policjanta gminnego Calleta. Chodzi
mianowicie o zbieranie drzewa na opał. Otóż ten dekret zabrania zbierania drzewa w
lasku gminnym bez piśmiennego pozwolenia merostwa. Kto się nie zastosuje do
powyższego przepisu, karany będzie za kradzież z paragrafu takiego a takiego kodeksu
karnego. Tak, takie to teraz czasy nastały, coraz bardziej zaciska się biednemu
człowiekowi pętle na szyi... Gdzie się podziały owe dobre lata, kiedy wszystko było
wolne, tanie, dostępne, a strumień Lapaca pełen wody?
57
Wśród tych smętnych pogwarek, przychodzi Ludwice na myśl, że mąż musi wstać jutro
rano już o wpół do piątej, więc chciałaby, aby goście już odeszli. I stosownie do zwyczaju
tej pirenejskiej krainy proponuje na zakończenie wieczoru wspólny różaniec. Jedna z
kobiet prowadzi modlitwę, inne chórem jej odpowiadają. Pani Soubirous nie wie dobrze,
dlaczego wyznacza dziś właśnie Bernadettę na taką przewodniczącą. Dziewczyna stoi
sama, trochę na uboczu, koło drzwi. Wyjmuje posłusznie swój mały różańczyk, ten sam,
który dziś trzymała w drżącej dłoni, wyciągniętej w zachwycie ku cudnej nieznajomej.
Cicho zaczyna pierwsza Ave... i również cicho odpowiada jej chór kobiecych głosów.
Ogień na kominku trzaska wesoło, pożerając bezlitośnie smolne drzazgi ciotki Sajou...
Po skończonym różańcu matka Soubirous dodaje jeszcze: „O Mario bez grzechu
poczęta, módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy”
Przy słowach „Mario bez grzechu poczęta” Bernadetta zaczyna się słaniać i musi się
oprzeć o drzwi, aby nie upaść. Robi się przy tym tak kredowo biała, jak dziś nad
strumieniem, w chwili, gdy odnalazły ją Janka i Marysia.
– Bernadetta mdleje – krzyczy Croisine Bouhouhorts. Wszystkie spojrzenia kierują się
na dziewczynkę.
– Czy ci niedobrze. Bernadetto? – woła ciotka Sajou – napij się jeszcze trochę wina.
Bernadetta potrząsa głową i szepcze:
– O nie, nie, nic mi nie jest... to nic...
I wtedy wystraszona matka wbrew woli powtarza słowa, za które przed niewielu
godzinami obiła własne córki:
– Och ta Bernadetta... To na pewno z tego, że dziś widziała jakąś cudną, młodą panią
całą w bieli... tam koło Massabielle.
– Milcz, kobieto – przerywa gniewnie Franciszek. – Wygadujesz Bóg wie co...
Bernadetta, niestety, choruje nam na serce... Dr Dozous badał ją... nie znosi dymu
drzewnego, a tymczasem dymi się tu u nas cały dzień, a nawet noc całą. Potrzeba nam
nowej rury do komina, kuzynie Andrzeju...
W godzinę później w szerokim łożu małżeńskim z głowami ustrojonymi w szlafmycę i
chustkę spoczywają zacni państwo Sajou.
– Co ta Soubirous opowiadała o Bernadetcie i o jakiejś pani – pyta on.
– Opowiadała, że Bernadetta widziała w Massabielle jakąś przecudną, młodą panią całą
w bieli – odpowiada ona słowami pani Soubirous.
– Kto by to mógł być – zastanawia się Sajou: – Jakie my tu w ogóle w okolicy mamy
piękne panie? Córki Lafite’a są gdzieś w świecie... Może to która z rodziny Lacrampe’ów
albo Cenaków... Pewnie jakaś karnawałowa maskarada...
Tym razem małżonka jest dziwnie małomówna. Nie odpowiada nic; zdaje się zasypiać.
On jednak kończy swe rozważania szerokim ziewnięciem.
58
– Biedna Bernadetta, obawiam się, że niedługo pociągnie. Już prawie widzę, jak ją w
trumnie wynoszą z tego lochu.
Pani Sajou postanawia, po cichu wybrać się jutro do najbliższych kumoszek, aby
pogadać trochę o tej niezwykłej pani z Massabielle.
O tej samej godzinie, nachylona niespokojnie nad synem, Croisine Bouhouhorts ma te
same myśli.
Wskazówki zegara, zbliżają się ku północy, kończy się ten dzień 11 lutego. W
zadymionej izbie rozlega się koncertowe chrapanie rodziny Soubirous, nad którym
oczywiście góruje głos ojca.
Dobrze dziś podsycony ogień na kominku igra po ścianach w jakimś drgającym tańcu
świateł i cieni. Bezsennie leży Bernadetta i spogląda na nagie ściany. Lecz odbijające się
na nich migotliwe refleksy ognia nie przybierają dziś dla niej jak zwykle urojonych
kształtów czy obrazów ludzi i zwierząt. Tak jakby spotkanie z Panią wyczerpało ową
męczącą zdolność jej oczu, wyobrażania sobie różnych, tak nieraz okropnych rzeczy.
Leżąc na wąskim łóżku dziewczynka stara się usunąć jak najdalej na sam brzeżek, aby jak
najmniej stykać się z śpiącą Marysią. Jest to jeszcze pozostałość z nieznanego dotąd
przemożnego wstrętu do wszelkiej cielesności, który tak silnie ją ogarnął dzisiaj nagle po
ujrzeniu najpiękniejszej na świecie istoty. Odczuwa go jeszcze teraz przy przypadkowym
dotknięciu rozgrzanego ciała siostry, która oddychając głośno śpi snem zdrowego,
młodego zwierzęcia. Co dziwniejsze, że nawet dotknięcie własnej delikatnej skóry
napełnia ją tym samym obrzydzeniem. Ma wrażenie, że to nie ona, lecz coś obcego,
leżącego obok niej.
A zatem, co się właściwie z nią stało?... Nie umie zdać sobie z tego sprawy, czuje jednak,
że stało się coś niezwykle ważnego w jej życiu. Przytłacza ją świadomość, że czeka ją
zadanie ponad siły, rola, której dla siebie nie szukała, do której nie dorosła, a której
jednak nie może odtrącić. Aby zrzucić ciężar tych przeczuć, zwraca całą swoją
wyobraźnię ku Pani. Zaciskając mocno powieki przywołuje w pamięci jej cudny obraz ze
wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami. Śnieżną biel sukni, błękit paska, matową
białość szyi i brązowe loki spod kosztownego welonu. Ów jasny, przyjacielski uśmiech
pełen niewysłowionej pobłażliwości. Wreszcie bezkrwiste, woskowe bose nóżki ze
złotymi różami...
Ile razy wydaje się Bernadetcie, że nareszcie udało się jej uprzytomnić sobie z całą
dokładnością postać Pani, w tej samej chwili powstaje nagle próżnia w jej umyśle i obraz
znika. Nie danym jej jest wywołać w fantazji tego, co widziała w rzeczywistości. Ale
może chociaż we śnie nawiedzi ją ta upragniona? Bernadetta robi więc rozpaczliwe
wysiłki, aby zasnąć.
Najpierw usiłuje myśleć całkiem o innych rzeczach. A więc o Bartrès. Przypomina
sobie wszystkie przedmioty w wieśniaczej chacie, w której tak długo mieszkała,
kołowrotek, kołyskę, i fotel na biegunach starej Laguès. Liczy w myślach miski cynowe
na półkach, nazywa po imieniu wszystkie ulubione owieczki. Wyobraża sobie, że
59
głaszcze psa, którego bardzo kochała, a który już dawno zdechł. Myśli o wierzbach i
strumyku w Bartrès, o pagórkach w Orincles, równie uroczych w promieniach,
słonecznych jak i w śnieżnych puchach zimy. Wszystkie wspomnienia kolejno
przechodzą przez jej głowę. Zapada chwilami w krótką drzemkę, lecz się budzi po
niewielu minutach z żalem, że nic, ale to nic jej się nie wyśniło. Pani nie chce się
pokazać, jakby chciała ją pouczyć, że pochodzi nie z krainy snów ani nocnych mar.
Nagle Marysia otwiera oczy i siada na łóżku. Obudziła się dotknąwszy ręką mokrej
plamy na poduszce. Zwraca się ku siostrze i odgaduje powód.
– Mamo... mamo – szepcze ostrożnym tonem, jakim zwykło się budzić śpiących.
Pani Soubirous ma lekki sen, jak każda czuła matka. Podnosi się natychmiast:
– Co się stało? Kto mnie wołał?
– Mamo to ja, bo Bernadetta płacze...
– Co mówisz? Płacze?...
– O tak mamo, bardzo płacze... Poduszka jest cała mokra... Ludwika Soubirous
wyślizguje się ostrożnie spod kołdry i wstaje cichutko. Podchodzi do Bernadetty i ręką
gładzi ją po twarzy:
– Czy astma cię męczy, kochanie?...
Bernadetta wciska pięści w oczy i potrząsa głową. Matka stara się ją uspokoić.
– No to może wstań trochę, porozmawiamy sobie chwilę...
Dorzuca do wygasającego już ognia dwa grube polana i garść chrustu i przyciąga
krzesełko do samego kominka. Bernadetta klęka przed nią i chowa bezradnie głowę na jej
kolanach. Matka, bez słowa, gładzi ją długo, długo po włosach. Po czym pochyla się nad
córką i pyta:
– Czy boisz się czego, dziecinko?
Bernadetta potakuje gwałtownie.
– To pewnie boisz się tej pani z Massabielle?
Bernadetta równie namiętnie zaprzecza.
– Ja też tak sądzę, że jej nie potrzebujesz się bać, przecież to ci się tylko przywidziało...
Bernadetta podnosi ku matce załzawione oczy i patrząc na nią z przerażeniem jeszcze
gwałtowniej zaprzecza.
Matce ściska się serce na ten widok:
– Moje drogie biedactwo, znam to, i ja byłam kiedyś w twoich latach... Dziewczęta w
tym wieku widują czasem rzeczy, których nie ma.... I tobie to minie, zapomnij o tym...
Życie i tak jest dosyć ciężkie. Przestałaś już być dzieckiem, jesteś już dorosłą dziewczyną
60
i za rok lub dwa może trafi ci się jaki mąż i będziesz, miała dzieci... jak ja... Czas leci tak
prędko, że ani się nie obejrzysz, moja mała...
Bernadetta ma głowę ukrytą na matczynych kolanach i nie odzywa się już ani słowem.
Ludwika Soubirous pomimo tych rozsądnych słów, jakimi starała się córkę pocieszyć,
czuje się niespokojna. Postanawia pójść jutro do spowiedzi i zwierzyć się któremu z
księży, czy to Pomianowi, czy księdzu Pènesowi lub ojcu Sempetowi. Niech oni osądzą tę
sprawę pani z Massabielle.
CZĘŚĆ DRUGA
CZY ZECHCE MI PANI OKAZAĆ TĘ DOBROĆ...
PIERWSZY KAMIEŃ RZUCONY
W szkole sióstr z Nevers małe grono uczennic, złożone z siedmiu czy ośmiu dziewcząt,
tworzy ścisłe zamknięte kółko. Przewodzi im z tupetem energiczna i przemądrzała Janka
Abadie. Są one całkowicie pod jej wpływem, są jej niewolniczo oddane. Do tego zespołu
należy rudowłosa córka sekretarza merostwa Aneta Courrèges, dalej Katarzyna Mengot,
nazwana przez Hiacynta de Lafite’a „nimfą tego kołtuńskiego gniazda”. Wreszcie blade,
długonogie, piegowate dziecko Magdalena Hillot. Ostatnia z wymienionych ma piękny,
choć niewielki głosik i występuje jako solistka na wszelkich świeckich i kościelnych
imprezach.
Janka Abadie zjawia się dzisiaj pierwsza w obszernej izbie szkolnej. Zebrawszy obok
siebie swą gromadkę mówi półgłosem:
– Gdybyście wiedziały, moje kochane, co się wczoraj stało! Coś niesłychanego! Ale,
niestety... nic nie mogę wam powiedzieć...
– Dlaczego więc w ogóle zaczynasz? – zauważa trzeźwo myśląca Katarzyna. – Zresztą,
wiem już! Pewnie ktoś cię zaczepił na ulicy?
– Ale gdzie tam, tu wcale nie chodzi o mnie, lecz o Bernadettę Soubirous...
– O Bernadettę? Nie wiem, co ciekawego mogłoby się przydarzyć tej zmokłej kurze? –
wzruszyła ramionami Katarzyna.
Janka Abadie dręczy przyjaciółki swą tajemniczością i doprowadza ich ciekawość do
najwyższego napięcia.
– Hm, dałam wprawdzie Bernadetcie słowo, że nikomu nic nie opowiem, ale byłam na
tyle mądra, że nic jej nie przysięgałam...
– No, jeżeli nie przysięgałaś – podsuwa kusząco Aneta Courrèges.
– Właśnie, jeżeli nie przysięgałaś – powtarzają zgodnym chórem. Zadecydowała
Magdalena Hillot:
– Oczywiście, jeśli nie przysięgałaś jej milczenia, to nie popełnisz grzechu...
61
Janka pozbywszy się wątpliwości zniża głos do przenikliwego szeptu:
– Chodźcie tu bliżej, aby reszta nie słyszała... Bernadetta widziała wczoraj w jaskini
Massabielle jakąś piękną, młodą panią, całą w bieli, przepasaną błękitnym paskiem.
Miała nogi bose, a na stopach złote róże. Zbierałyśmy chrust z Marysią Soubirous.
Gdyśmy wróciły z lasu nad strumień, klęczała Bernadetta nad samiutką wodą. Wyglądała
wprost niesamowicie. Nie słyszała, co do niej mówiłyśmy, zdawała się nas wcale nie
zauważać i w ogóle była jak nieprzytomna.
– A wy nie widziałyście tej pani? – pyta jedna przez drugą.
– Zbierałyśmy drzewo i nie miałyśmy pojęcia, że tam się coś dzieje.
– Na stopach złote róże... bajki prześwietny sądzie...
– Kto by to mógł być ta piękna pani?
– Tak, kto ona! Chętnie chciałabym sama to wiedzieć! Przez pół nocy łamałam sobie
nad tym głowę...
– Ech, może Bernadetta ci coś nakłamała, Janko! – wtrąca Katarzyna. Lecz rudowłosa
córka sekretarza miejskiego ze stanowczym gestem odpiera to podejrzenie.
– Co to, to nie, Bernadetta jest zbyt głupia, aby kłamać.
– Nie, Bernadetta nigdy nie kłamie – orzeka Janka z powagą – musimy koniecznie
zbadać tę podejrzaną sprawę...
Dziewczęta chciwe sensacji godzą się natychmiast na jej projekt, a mianowicie, że
pójdą wspólnie wszystkie do groty, aby ujrzeć osobliwą, piękną panią z bosym nogami.
– Czy jednak ta pani pokaże się nam, gdy tam zajdziemy? – pyta Antosia Gazalas, córka
woskownika.
– No, jeżeli Bernadetta ją widzi, to i my musimy zobaczyć. Przecież mamy takie same
oczy jak ona!
Janka Abadie mówi po chwali namysłu:
– Jednakże Bernadetta stanowczo musi iść z nami; gdy będziemy bez miej, może nam
się pani wcale nie pokazać...
Jest już dosyć późno, gdy Marysia Soubirous z Bernadettą wchodzą do klasy.
Przyjaciółki Janki od razu napadają na nie zarzucając pytaniami:
– Opowiedz nam o tej pani, którą widziałaś w grocie!... Jak wyglądała?... Gdzie stała?...
Jak ją zobaczyłaś?... Czy wołała na ciebie?... Czy się poruszała?...
Bernadetta nie odpowiada, szuka tylko oczu Janki Abadie.
– O Janko! Dlaczegoś im opowiedziała?...
W pytaniu tym słychać jednak raczej zadowolenie aniżeli wyrzut, bo chociaż już tyle
osób wie o tajemniczej Pani... to przecież należy ona tylko do niej jednej... Wiedzą już
62
Marysia, Janka, wiedzą rodzice, wujostwo Sajou, pani Bouhouhorts, wuj Bouriette i całe
to hałaśliwe towarzystwo, które paple z taką swobodą o Pani, jak gdyby była
najzwyklejszą, codziennie spotykaną osobą! I tak jak w pierwszej chwili Bernadetta
odczuwa teraz znowu sprzeczne pragnienia. Chciałaby cudną nieznajomą posiadać tylko
dla siebie na zawsze, aż do ostatniego tchnienia. Nie chce dzielić z nikim swej tajemnicy,
która niewypowiedzianą rozkoszą przepełnia jej serce. Ale z drugiej znów strony,
miałaby ochotę rozkrzyczeć swe szczęście na cały świat. Wszystkich znajomych
chciałaby zaprowadzić przed oblicze tej Najmilszej, aby się tak jak ona upoili i
uszczęśliwili jej widokiem. I to drugie pragnienie jest może jesz-cze silniejsze od
pierwszego. Janka Abadie tłumaczy się:
– Opowiedziałam o twej tajemnicy, bo to takie niezwykłe i ciekawe, co cię spotkało, a
przecież nie przysięgałam ci, że będę milczała. Postanowiłyśmy nawet iść wspólnie do
Massabielle, by zobaczyć tę panią...
– Czy sądzisz, że i nam się pokaże? – pyta Magdalena Hillot.
– Prawdopodobnie ujrzycie ją i wy... – odpowiada Bernadetta – ale nie mogę wam tego
obiecać na pewno.
– Lecz mamusia nie pozwala Bernadetcie iść po raz drugi do Massabielle – wtrąca
nieśmiało Marysia. – Wybiła nas nawet, a ojciec był bardzo zły i powiedział, że jeżeli
Bernadetta widuje jakieś dziwne panie, to niech wstąpi do Cyganów i z linoskokami i
komediantami objeżdża jarmarki.
Janka Abadie mimo to nie ustępuje.
– Ale ty, Bernadetto, pójdziesz jednak z nami, prawda?...
Bernadetta nie odpowiada, spuszcza głowę i stoi zamyślona.
– Czy ta pani mówiła coś do ciebie? – pyta Katarzyna Mengot.
Bernadetta nie podnosząc wzroku mówi cicho:
– Nie, nie przemówiła ani słowa... Ale to nic! Ona jest najśliczniejszą, najcudniejszą
istotą pod słońcem...
Anemiczna śpiewaczka Magdalena Hillot wyraża powątpiewa-nie:
– Jeżeli ona rzeczywiście jest taka nieludzko piękna, kto wie, czy w niej jaki diabeł nie
siedzi...
– To też już przyszło mi na myśl dziś w nocy... – mówi przezorna Abadie. – Może ona
jest rzeczywiście z piekła rodem. I dlatego powiem wam, com sobie umyśliła. W
niedzielę po sumie, zabierzemy butelkę święconej wody i gdy się „pani” ukaże,
Bernadetta pokropi ją i powie: Pani, jeżeli pochodzisz z nieba, zbliż się do nas, lecz jeżeli
szatan Cię przysłał, zgiń, przepadnij... Dobry pomysł, co? Tym sposobem prawda wyjdzie
na wierzch...
63
– Brr! Aż mię ciarki przechodzą! – wtrąca Aneta Courrèges. – A może ta pani jest
prawdziwą ziemską panią i nie ma nic wspólnego z żadnymi duchami?
– Ależ tak, ona jest naprawdę tak żywa jak każda z nas – zapewnia Bernadetta gorąco.
– Cóżeście się tak zbiły w stado jak gąski i o czym wam tak prawi nasza mądra i
doświadczona Bernadetta? – odzywa się niespodziewanie głos nadchodzącej
nauczycielki.
Jest niedziela. Blaszany dźwięk małomiejskich dzwonów kościelnych płynie ponad
dachy i ogrody, głosząc światu cud Przemienienia. Suma dobiega końca. Bernadetta i
Marysia wraz z całą klasą uczestniczą w nabożeństwie pod nadzorem siostry Vauzous.
Franciszek Soubirous ma aż do południa służbę w stajniach Cazenave’a. Janek i Justyn
wyprosili sobie pozwolenie pobiegania z kolegami, więc matka Soubirous siedzi sama w
domu i nareszcie raz odpoczywa, to znaczy zajęta jest robieniem pończochy. Była na
rannej mszy św. o siódmej godzinie. Nie lubi chodzić na sumę. Bywają na niej zwykle
tylko ludzie „z lepszej sfery” – zamożni, dobrze ubrani, wypoczęci. Ona nie ma się w co
ubrać, należy do warstwy najuboższej. Czuje się więc najlepiej w półmroku kościoła,
kiedy to o wczesnej godzinie jeden z wikarych: Pomian, Pènes albo Sempet odprawiają
cichą mszę św. Jest to wielkie wyrzeczenie się ze strony matki Soubirous, bo suma
niedzielna to nie tylko główne nabożeństwo, ale i duże urozmaicenie dla małego
miasteczka po szarej jednostajności całego tygodnia. Huczące tony organów podnoszą
duszę, a widok wielu znajomych jest niewątpliwie miłą rozrywką. A już prawdziwa to
uczta, kiedy proboszcz Peyramale wchodzi po Ewangelii na kazalnicę i grzmiącym
głosem przemawia do serc słuchaczy. Matka Soubirous głównie też i dlatego rezygnuje ze
sumy, aby uniknąć spotkania ze swymi zamożniejszymi siostrami.
Wdowa Tarbès, urodzona Bernarda Casterot, wyrocznia całej rodziny, a także i Lucylla,
stara panna, wątła, drobna osóbka, obydwie zasobne, mają się w co ubrać od święta.
Ludwika zbyt jest dumna, aby jak parszywa owca w rodzinie pokazywać się obok
swych zamożnych sióstr. Szczęśliwsze one od niej; na kapryśnej loterii życia
korzystniejszy wyciągnęły los. Matka Soubirous, mimo że jest pełna szacunku dla
Bernardy, musi stale zwalczać w sobie pewną mimowolną ku niej niechęć.
Dzisiaj jednak czuje się Ludwika, zupełnie zadowolona z szczęśliwego przedpołudnia.
Jest wprawdzie trochę osamotniona, ale za to nie naprzykrzają jej się synkowie, nie
gniewają córki. Nie potrzebuje się też obawiać o męża, bo teraz nie wysiaduje już u ojca
Babou. ani w żadnej innej gospodzie. Jest bowiem „urzędnikiem pocztowym”, jak sam
siebie z upodobaniem nazywa. Cazenave wypłacił 10 fr. na poczet przyszłych zarobków i
najpilniejsze długi są zapłacone. Dzisiaj też, po długim okresie nie dostatku i nieomal
głodowania, po raz pierwszy kupiła kawałek mięsa na obiad. Właśnie smakowita woń
jarzyn i małych cebulek rozchodzi się po izbie.
Poza tym matka Soubirous zasięgnęła wczoraj w konfesjonale rady ojca Sempeta i
dusza jej po głębokim rozmyślaniu zażywa obecnie zupełnego spokoju. Prawdę mówiąc,
była trochę zatrwożona tą sprawą Bernadetty z ową panią. Bo co można myśleć o takich
64
dziwnych wypadkach? Ale Ojciec Sempet, mąż wielce rozważny, nie znający zupełnie
Bernadetty, uśmiechając się dobrotliwie uspokoił ją: „Moja córko, to są niewinne
dziecinady, na które ludzie dorośli nawet uwagi zwracać nie powinni”. Odtąd jest ta
sprawa dla niej już całkowicie załatwioną. Mimo to, niemałe jest jej przerażenie, gdy w
pół godziny później córki wraz z gro-madą koleżanek zjawiają się w areszcie. Przyszły
prosić panią Soubirous, aby pozwoliła Bernadetcie zaprowadzać je wszystkie do pięknej
pani w Massabielle.
– W głowie chyba wam się pomieszało – mówi rozgniewana matka. – Bernadetta nie
pójdzie nigdzie i spokojnie zostanie w domu...
– Ależ droga pani – dygając występuje Janka Abadie i jako uosobienie rozsądku stara,
się udobruchać panią Soubirous. – My przecież chcemy się tylko przekonać, czy to
prawda, co opowiada Bernadetta... Matce Soubirous przychodzi w tej chwili wielce
rozumna myśl do głowy. Czcigodny ojciec Sempet uważa tę całą sprawę za tak błahą, że
nie warto na nią wcale zwracać uwagi i jeżeli tak jest, to niechże te głupie dzieciaki idą
sobie do groty, a nie zobaczywszy nic, niech porządnie wydrwią i ośmieszą Bernadettę.
Może się zawstydzi i wyleczy ze swych urojeń. Ale matka nie chce tak od razu cofać
swego zakazu i pozwala się prosić. Wreszcie stosując dawno wypróbowaną metodę,
powołuje się na decyzję ojca.
– No, jeżeli nie macie innych, głupszych jeszcze pomysłów w głowach, to idźcie sobie
do Massabielle, to znaczy, jeżeli się ojciec zgodzi. Bernadetta musi się go zapytać o
pozwolenie, bo od niego wszystko zależy...
Aby nie tracić czasu, całe towarzystwo biegiem udaje się na dziedziniec pocztowy.
Czcigodne pary niedzielnych spacerowiczów ze zdziwieniem spoglądają na gromadę
roześmianych i rozbawionych dziewcząt. Czeka je zapewne jakaś miła, wesoła rozrywka.
Na obszernym dziedzińcu pocztowym wokół zmizerowanego konia, stojącego z nisko
opuszczonym łbem, zebrało się kilku mężczyzn i przygląda się zwierzęciu. Między
innymi poczmistrz Cazenave w swej nieodłącznej czapce z daszkiem i wysokich butach
do konnej jazdy. Dalej chłopiec stajenny Doutreloux, awansowany na stangreta,
weterynarz miejscowy oraz Franciszek Soubirous, który właśnie podprowadził chorego
konia.
Weterynarz bada pacjenta, opukuje skrupulatnie, odgarnia grzywę i znajduje na karku
małą ranę, spowodowaną uciskiem ciasne-go chomąta. Wyciąga skórzaną torbę i właśnie
ma zamiar nałożyć maść na chore miejsce, gdy wpadają dziewczęta. Jest ich aż dziewięć.
Janka Abadie występuje jak zwykle w imieniu wszystkich i prosi pana Soubirous o
pozwolenie pójścia do groty, objaśniając równocześnie pozostałych panów o niezwykłym
zajściu w Massabielle.
Ojciec Soubirous słucha, ale pragnąłby najchętniej zakneblować usta Janki. Ponure, złe
uczucie zaciska mu gardło. Bernadetta ze swoją „panią” ośmiesza go najokropniej wobec
pana Cazenave’a. Ma teraz stanowisko i stały zarobek, po okresie nędzy i bezrobocia
podciągnął się na nowo o jeden szczebel na drabinie społecznej. Jest znowu człowiekiem,
65
jest nareszcie kimś, tak jak inni szanowani współobywatele. Tymczasem jego własne
dziecko może mu popsuć dobre imię, jakie odzyskał, i to przez jakieś głupie, zmyślone i
podniecające banialuki, które rozpowiada.
Nie zważając na resztę dziewcząt, marszczy czoło i odzywa się surowo do córki:
– Czego tu chcecie? Ruszajcie do domu, nie chcę nic więcej słyszeć o tej sprawie!...
– Ależ, mój stary – śmieje się Cazenave, – dlaczego chcesz popsuć tym miłym
stworzeniom ich niedzielną rozrywkę? Dzieci są dziećmi, pozwól im poszukać tej pięknej
pani, jeżeli tak o niej marzą.
Słysząc te słowa dziewczęta ponawiają atak. Tylko Bernadetta nie mówi nic.
– Co ta twoja pani trzymała w ręce? – pyta Cazenave – za-pewne różaniec, hm?
– Tak, panie, różaniec, bardzo długi z dużych, białych pereł.
– No, widzisz, Soubirous – żartuje dalej poczmistrz, – jeżeli ta nieznajoma nosi przy
sobie różaniec, jak wszystkie panie w Lourdes, to możesz spokojnie pozwolić twej
córeczce spotykać się z nią.
Interwencja chlebodawcy oczywiście skutkuje od razu; tak to już bywa na świecie.
– No, zgoda, za pół godziny jednak musicie mi być z powrotem – nakazuje ojciec.
– Ależ, panie Soubirous, to całkiem niemożliwe, do groty bardzo daleka droga... –
tłumaczy Janka.
Ojciec chcąc pokryć swą kompletną porażkę mruczy niezadowolony.
– W każdym razie z obiadem nie będziemy czekać na was...
Dziewczęta zrywają się jak stadko kuropatw na polu do lotu. Po ich odejściu weterynarz
smaruje czarną maścią ranę na grzbiecie konia, po czym Soubirous odprowadza go do
stajni. Podściełając choremu zwierzęciu słomę, Franciszek czuje, że oczy ma pełne łez.
Sam nie wie, czego płacze. Jest może trochę dotknięty w swym autorytecie ojcowskim, a
w ogóle zrobiło mu się nagle smutno na sercu. Może to przeczucie zbliżającego się
nieszczęścia?...
Na moście Vieux wybucha gwałtowna sprzeczka pomiędzy dziewczętami. Janka chce
obrać krótszą drogę przez wyspę Chalet, aby potem, idąc ścieżką od młyna Antoniego
Nicolau przedostać się na drugą stronę Savy. Bernadetta protestuje stanowczo. Przez dwa
dni padał bez przerwy deszcz ze śniegiem, śluza będzie otwarta i na pewno cała ścieżka
pod wodą. Musimy przejść górą...
– Patrzcie ją – drwi Janka – znowu jajko chce być mędrsze od kury! Chyba wierzycie
mi, dziewczęta, że ja was lepiej po-prowadzę.
Ale Bernadetta nie daje się przekonać, wskutek czego tworzą się dwie grupy.
Większość podąża posłusznie za Janką, a tylko Marysia i dwie dziewczynki, Magdalena
Hillot i Gazalas. zostają z Bernadettą. Za mostem rozchodzą się ich drogi.
66
– Zobaczymy, kto pierwszy dojdzie – woła Janka do swoich współzawodniczek nie
ukrywając rozdrażnienia. Bernadetta pędzi naprzód tak szybko, że dziewczęta nie mogą
za nią podążyć. Zdaje się, że leci na skrzydłach ku grocie. Zwykle prędki bieg przyprawia
ją o brak oddechu, dzisiaj nawet nie pamięta o swej chorobie. Nie zważa na przestrogę
Marysi. Wierzy, że Pani czeka na nią w skalnej niszy, że stoi już tam opierając na jej
krawędzi bose, blade stópki.
Może nawet niecierpliwi się zbyt długim czekaniem w tym zimnym, wilgotnym dniu.
Widok mglistych oparów, unoszących się nad łąką napełnia serce Bernadetty troską o
zdrowie i całość swej Pani. Zapomina o towarzyszkach, nie obchodzi ją wcale, czy ta
Najmilsza ukaże im także swe oblicze. Nie pragnie też przekonywać nikogo o
rzeczywistym ukazaniu się Pani. W jej sercu nie ma wątpliwości, że jest to istota żyjąca i
prawdziwa. Dziewczęta dysząc ze zmęczenia wołają na nią, aby zwolniła kroku. Lecz ona
nie słyszy nic, nie widzi nikogo, czuje się całkowicie sama, z sercem przepełnionym aż
po brzegi tkliwą miłością dla nieobecnej.
Przebiega teraz drożynę, prowadzącą przez Górę Spelunek. Trzeba tylko jeszcze
przebyć niebezpieczne miejsce, to jest ścieżkę okalającą górną krawędź groty. Bernadetta
z przymkniętymi powiekami skacze, nieledwie fruwa z kamienia na kamień. Jeszcze
jeden skok i już jest na dole. W pośrodku groty, na żwirze za-trzymuje się chwilę...
nabiera oddechu, przyciska ręką bijące serce... Skupia się w sobie... Wreszcie odważa się
skierować wzrok ku niszy.
Do uszu dziewczynek, schodzących mozolnie po ostatnim już stromym zboczu skały,
dochodzi okrzyk Bernadetty:
– O! jest... jest!!...
Znajdują Bernadettę jakby w odrętwieniu. Głowę ma odrzuconą w tył, oczy wlepione w
owalny pusty otwór niszy. Usta jej powtarzają szept:
– Jest!... jest!...
Dziewczęta cisną się do niej. Wrażenie zatyka im gardło, zapiera oddech w piersiach.
– Gdzie jest?... Gdzie ją widzisz?...
– Tam w górze, jest... przyszła!... Nie widzicie, jak was wita?...
Bernadetta wykonuje jak uczennica kilka nieśmiałych dygów.
– Ja widzę tylko czarną dziurę w skale – mówi Gazalas. – W niej leży wielki kamień.
Stamtąd chyba nikt wyjść nie może...
– Ja nie widzę w ogóle nic – dyszy Marysia zasapana, wytrzeszczając oczy.
– Ale ona was widzi, ona widzi was... – szepcze Bernadetta – głową wam skinęła,
musicie się odkłonić...
– Czy mamy może podejść bliżej? – szeptem pyta Marysia.
– Nie. Na Boga nie bliżej, ani kroku!
67
I tak o tyle bliżej czuje dziś zachwycona obecność Uszczęśliwiającej. Przy pierwszym
spotkaniu dzieliła je cała szerokość rzeki. Piękna Pani tylko chwilami zbliżała się wtedy,
jakby niesiona falą przypływu, aby wybrance ukazać swe oblicze. Dzisiaj Bernadetta jest
tak blisko, że mogłaby nieomal jej dotknąć. Wystarczyłoby tylko wskoczyć na kłodę
leżącą pod ścianą skały i wy-ciągnąć ramiona!! Pozostaje jednak nieruchoma, jakby
wrośnięta w ziemię, obawia, się urazić Panią zbytnią bliskością swej nie-zgrabnej
prostackiej osoby. Ku uszczęśliwieniu dziewczynki Pani nie zmieniła sukni, choć ta
cudna posiada zapewne wielki wybór garderoby. Niezwykłej piękności śnieżnobiały
aksamit spływa w miękkich fałdach wzdłuż wysmukłej postaci. Przejrzysty biały płaszcz
poruszany lekkimi podmuchami wiatru spada z ramion aż ku ziemi. Jak wieczna panna
młoda – nie rozstaje się z ślubnym welonem.
Aż dziwnie, ta wytworna Pani nie okazuje najmniejszego niezadowolenia, że
Bernadetta nie przyszła sama, ale w otoczeniu dziewcząt, które zresztą nie umieją się
nawet zachować i szepczą między sobą. Pani zdaje się nawet pochwalać Bernadettę, że
nie ukryła zazdrośnie swej tajemnicy, i widocznie czuje się dobrze w tym towarzystwie.
Od czasu do czasu posyła nawet Magdzie, Antosi i Marysi przyjazne i zachęcające
spojrzenia. Bernadetta słyszy obok siebie szept Magdzi Hillot:
– Weź teraz to i zrób tak, jakeśmy uradziły...
Bernadetta trzyma buteleczkę z wodą świeconą, przyniesioną z kościoła. Ulegając
raczej dziewczętom aniżeli z własnego prze-konania, pryska kilkoma kroplami wody w
górę ku niszy i z wahaniem recytuje:
– Pani, jeżeli jesteś z Boga, zbliż się ku nam...
Na tym urywa przerażona. Za nic w świecie nie odważyłaby się w tej chwili dokończyć
strasznego zdania, wymówić imienia diabła ani słów: „zgiń, przepadnij”. Wprawdzie,
zdaje się Bernadetcie, że Pani nie wzięłaby jej nawet tego za złe, bo dramatyczna
formułka zaklęcia rozweseliła ją najwyraźniej. Lekki uśmiech zamienił się prawie w
szczere rozbawienie. Posłuszna wezwaniu podchodzi na swych nieziemskich stopach na
sam brzeg skalnej niszy. Ktoś mniej wiotki musiałby tu stracić równowagę. Lecz Pani
swobodnie wyciąga ręce tak, jakby pragnęła uściskiem ramion objąć dziewczęta.
Bernadettę ogarnia znów znany jej już słodki stan niewypowiedzianej szczęśliwości, ów
bezwład rozkoszny i senność. Wie, że otrzeźwienie będzie okrutnym powrotem do
strasznej samotności i obcości wśród świata. Lękając się tego przebudzenia w milczeniu
osuwa się na kolana...
W tej chwili ukazuje się na górnej ścieżce, wijącej się wzdłuż ostrej krawędzi groty,
Janka z pięcioma towarzyszkami. Trzymając się mocno wystającego krzaka, nachyla się,
aby stwierdzić, czy jej współzawodniczki są już u mety.
Nie powiodło się dzisiaj Jance. Ścieżka młyńska, jak to przewidziała Bernadetta, była
nie do przebycia. Grupa Janki musiała zawrócić i pójść w ślady rozsądniejszych
dziewcząt. Janka jest wściekła, że Bernadetta miała rację. Jest ona wprawdzie
przyjaciółką sióstr Soubirous, jednakże tylko dopóty, dopóki jako mędrsza, zgrabniejsza i
68
bardziej doświadczona spoglądać może z politowaniem na nieporadne, ulegające jej na
każdym kroku koleżanki. Od czwartku jednakże coś się zmieniło. Bernadetta wyraźnie
wymyka się spod jej wpływu; zachłanna wola Janki nie oddziaływa już na nią. A i w tej
chwili, zapewne z nakazu Bernadetty; szkolna solista Magda Hillot wydziera swój ckliwy
głosik, śpiewając jedno Ave po drugim. Jankę ogarnia nagła złość, chęć zemsty,
wściekłość i rozpacz. Nie panuje nad sobą i nie wie już, co robić.
– Czekajcie – krzyczy – pokażę wam! – porywa okrągły kamień o kształcie i wielkości
ludzkiej czaszki i zrzuca go w dół. Kamień mija o włos klęczącą Bernadettę i spada w
żwir. Prze-straszone dziewczęta podnoszą wrzask. Jednakże Bernadetta, nieruchoma,
zdaje się nie widzieć nic i nic nie spostrzegać...
– Czy nic się nie stało, Bernadetto, nie trafiła cię? – jęczy Marysia i szarpie klęczącą
siostrę, która nie odpowiada ani słowa. Strwożone dziewczęta zaglądają jej w twarz i ze
zdumieniem i zgrozą stwierdzają, że nie jest to twarz Bernadetty. Rysy wprawdzie
niezmienione, lecz coś w ich wyrazie sprawia, że jest to zupełnie im obca istota. Wzrok
jej, wlepiony nieruchomo w skalną niszę, wyraża zachwyt i nienasycone pragnienie. Oczy
klęczącej nie zmrużają powiek, aby ani na jedną tysięczną sekundy nie zasłonić widoku,
którym się upaja. Powiększone źrenice ciemniejsze są niż zwykle, białka oczu błyszczą,
skóra twarzy jest napięta tak silnie, że kości policzków i skroni występują ostro. To już
nie twarz dziecka ani młodej kobiety, to raczej oblicze uduchowionej cierpiętnicy, która
skupia w sobie mękę całego świata. Jednak nie ma na nim wyrazu bólu, lecz skupienie i
pod-danie.
Marysię przeraża najwięcej trupia bladość siostry. Twarz Bernadetty, choć bez kropli
krwi, nabrała jakiejś nowej, nie dającej się wysłowić piękności.
– O Boże! Zabiłaś kamieniem moją siostrę! – krzyczy przeraźliwie Marysia ku Jance,
która pędem zbiega ze swoją gromadą lamentując, otaczają szerokim kołem nieruchomą
Bernadettę, lecz dotknąć jej nie ośmiela się żadna...
– Nic się nie stało! – wyrzuca z siebie pobladła Janka. – To wina owej Pani! Przynieście
wody, a zaraz przyjdzie do siebie...
Lecz pryskanie wodą ze strumyka Savy nie pomaga; Bernadetta pozostaje
nieprzytomna. Dziewczęta przerażone tracą głowę. Biegają i krzyczą jak opętane.
Marysia wołając „Mamo, mamo!” biegnie pędem po matkę, a Janka i Kasia Mengot do
młyna Savy po pomoc. Inne starają się przemówić do Bernadetty, lecz nie mają odwagi
podejść do niej blisko. Boją się jej po prostu.
W tej chwili dwie wieśniaczki, wracające z Aspinles Angles, obładowane sprawunkami,
zatrzymują się koło dziewcząt, które bezładnie i urywanie opowiadają im historię o
Bernadetcie i Pani.
– Oh, któż to może być ta Pani?... – Wieśniaczki wielkimi oczami spoglądają na siebie,
dziwią się i kiwają głowami.
69
Nareszcie nadchodzi matka Nicalau i młynarz Antoni. Uprzedzona o omdleniu
dziewczynki, matka Nicolau przynosi trochę usiekanej cebuli, którą podsuwa pod nos
nieprzytomnej. Dziewczę odwraca nieco na bok głowę, jednak oczy pozostają wlepione w
ten sam punkt.
Antoni pochyla się nad klęczącą, która, jak mu się wydaje, zatopiona jest w modlitwie.
– Chodź, Bernadetto – mówi serdecznie. – Już dosyć, chodźmy do domu!...
Nie otrzymując odpowiedzi kładzie swą szeroką dłoń na jej oczy. Lecz łatwiej grubej,
spracowanej ręce zasłonić blask świecącej lampy, aniżeli zasłonić te błyszczące oczy
dziewczynki, które, jakby lekceważąc przeszkodę, wpatrzone są w przestrzeń.
Wtedy Antoni zdecydowanie chwyta Bernadettę w ramiona i niesie do siebie do młyna.
Przez całą drogę nie schodzi z jej twarzy ów skamieniały uśmiech, snadź trwa jeszcze w
zachwyceniu, a pochylona nad nią poczciwa twarz młynarza nie przesłania jej widoku
Pani.
Liczni spacerowicze niedzielni ze zdziwieniem przypatrują się dziwacznemu
pochodowi. Najpierw kroczy Antoni niosący Bernadettę, za nim gromada przerażonych
dziewcząt, potem wieśniaczki dźwigające pakunki, wreszcie stara młynarzowa bez tchu
prawie drepcze za drugimi.
Tymczasem koło młyna Savy zrobiło się już niemałe zbiegowisko. Ludzie komentują
sobie ostatnie wypadki w najrozmaitszy sposób. Szybko rośnie plotka: mała Soubirous
zwariowała!...
Antoni ułożył Bernadettę na wielkim fotelu przy piecu. Izba pełna jest obcych. Matka
Nicolau przyniosła drewniany kubek mleka, aby posilić zemdloną. Myli się jednak, to nie
omdlenie! Bernadetta nie straciła przytomności, lecz całą swą świadomość wytężyła i
wszystkie siły skupiła ku uwielbieniu Pani. Wszystko, co nie jest Nią, nie istnieje dla niej.
Wreszcie stan zachwycenia Bernadetty ustępuje, a właściwie mija od razu. Stało się,
jakby ów tajemniczy ogień wewnętrzny wypalił się nagle i zgasło światło opromieniające
cierpieniem jej oblicze. Bernadetta jest znów sobą; jej dziecięca twarzyczka przybiera
swój zwykły, trochę tępy wy-raz, oczy patrzą apatycznie.
– Dziękuję bardzo pani – mówi cicho, nie przyjmując ofiarowanego jej mleka. – Mnie
nic nie potrzeba...
Grad zapytań spada na nią.
– Co się z tobą działo!... Mów, coś widziała?
– O! Nic – odpowiada Bernadetta obojętnie. – Tylko Pani była długo...
Tych kilka małych słówek pozwala odgadnąć, że coś się dokonało pomiędzy
dziewczynką a Panią. Jakaś łączność poufna związała je. Pierwsze upojenie i
obezwładniający zachwyt przekształcił się w nieustające pragnienie zupełnego oddania
się. Piękna Pani nie jest już dla Bernadetty jednorazowym, cudnym objawieniem, które
70
lada chwila może się rozpłynąć w nicość, to jej realna własność, na zawsze. Bernadetta
spogląda na obecnych, pozwala im mówić, pytać, lecz sama trwa w milczeniu.
Młynarz Antoni nie odrywając od niej oczu przychodzi jej z pomocą.
– Dajcie jej wreszcie spokój! Czy nie widzicie, jaka jest zmęczona?...
Lecz Bernadetta nie odczuwa żadnego zmęczenia. Przyczyna jej milczenia, to poczucie
winy wobec własnych rodziców. Czyż im nie wyrządza krzywdy kochając Panią więcej
niż ich. I co powie matka na jej postępowanie? Tymczasem matka Soubirous z Marysią
biegną ile sił w nogach przez całą długą drogę z domu do Massabielle. Już przy tartaku
spotykają starą Piguno. Wie o wszystkim, uspokaja matkę, że Bernadetta jest już w
młynie Savy, cała i zdrowa.
Cóż to za dziwna dziewczyna! Najpierw niby to się modli w brudnej jaskini do jakiejś
pięknej pani, której zresztą nikt naprawdę nie widział, a potem pozwala się nieść w
ramionach młodemu, przystojnemu młynarzowi i ani nie piśnie. Jak gdyby nigdy nic...
– Ale nie martw się, kuzynko – kończy stara Piguno zjadliwie. – Nikt nie odpowiada za
postępki swych dzieci...
Gniew zmienia rysy matki Soubirous. Z niewyraźnego i pogmatwanego opowiadania
Marysi wywnioskowała, że znajdzie Bernadettę nieżywą lub bliską śmierci. Teraz
dowiaduje się o bezwstydnym zachowaniu swej pierworodnej. I dla niej musiała
pozostawić swój garnek na ogniu i zmarnować ten pierwszy od długiego czasu luksusowy
obiad. I dlatego jej biedny mąż, gdy wróci do domu po ciężkiej służbie, będzie musiał
przeżywać godziny strachu, niepokoju i zadowolić się kawałkiem chleba.
– Poczekaj! Już ja ci pokażę! – odgraża się rozłoszczona i przyśpiesza biegu.
Rumieniec wstydu pokrywa jej policzki, gdy widzi zbiegowisko ludzi stojących przed
młynem. Lecz gniew jej dochodzi do wściekłości niemal na widok Bernadetty. Siedzi
wygodnie w izbie, w fotelu, jak jaka księżniczka, a wszyscy kręcą się koło jej osoby.
Matka Soubirous nie może się opanować; wyrzuca ze siebie ostre, gniewne słowa:
– Ty wariatko, wstydu już nie masz chyba. I jeszcze ciągniesz za sobą tyle ludzi!
– Nikogo nie wołałam, mamo – broni się prawdomówna Bernadetta:
To jednak jest odpowiedź w rodzaju tych, które najwięcej rozdrażniają nauczycielkę i
matkę.
– Ośmieszasz nas przed całym światem – krzyczy Ludwika i podnosi rękę, aby
wymierzyć córce siarczysty policzek. Lecz matka Nicolau zastępuje jej drogę.
– Na Boga? Dlaczego chcecie bić to dziecko, przecież to anioł prawdziwy, popatrzcie
na nią...
– Ładny mi aniołek – oburza się matka – z rogami!
– Nie widziała jej pani przed chwilą – wtrąca się Antoni, –Wyglądała już jakby... tak
jakby...
71
Lecz jego prosty, niewprawny język nie znajduje odpowiedniego określenia dla
piękności Bernadetty. Wybiera więc słowo niezupełnie trafne, które wśród nagłej ciszy
otoczenia jakby za-wisa w powietrzu: ...wyglądała, jakby już umarła...
Te słowa godzą w samo serce matki Soubirous, której słaba dusza targana jest
sprzecznymi uczuciami. Nie dlatego przecież biegła tak szybko, aby ukarać swą córkę,
lecz gnała ją obawa o jej życie. Ten lęk chwyta ją na nowo. Z płaczem opada na ławkę:
– Dobry Boże, pozostaw mi moje dziecko...
W tej chwili Bernadetta wstaje, spokojnie podchodzi do matki i dotyka jej ramienia.
– Chodź, mamo... może jeszcze zdążymy do domu przed powrotem ojca...
Lecz Ludwika zobojętniała na wszystko, nie dba w tej chwili ani o dobrego męża ani o
jego obiad nieszczęsny.
– Nie ruszę się z tego miejsca – upiera się – dopóki mi Bernadetta wobec wszystkich
nie przyrzeknie, że nie pójdzie już więcej do Massabielle... już nigdy... nigdy!
– Przyrzeknij to twej matce – nalega pani Nicolau – takie wzruszenia szkodzą zdrowiu i
na pewno przyprawią cię o chorobę...
Bernadetta kurczowo zaciska lodowate jeszcze piąstki.
– Obiecuję ci, mamo, że nie pójdę już nigdy do Massabielle...
Lecz z rozpaczliwą przebiegłością zakochanej pozostawia sobie furtkę zastrzeżeniem:
...jeśli ty sama mi nie pozwolisz...
Po wyjściu wszystkich Antoni zapala niedzielne cygaro. – Co sądzisz matko, o tym
wszystkim? – zapytuje.
– Ta mała mi się nie podoba – wzdycha pani Nicolau. –Takie objawy nie wróżą nic
dobrego... Mój Boże! A przecież rodzice są zupełnie zdrowi, prości ludzie...
Syn wstaje, przechadza się w zamyśleniu po pokoju i wrzucając niepotrzebnie świeże
polano do rozpalonego ognia mówi:
– Nie widziałem, matko, nigdy nic piękniejszego nad twarzyczkę tej klęczącej
dziewczyny. I nigdy już nie zobaczę...
I w tej samej chwili ogarnia go pełen szacunku lęk na myśl, że oto w ramionach swych
niósł Bernadettę. – Nie godzi się nawet dotknąć takiego stworzenia... – szepcze.
PIERWSZE SŁOWA
Sprawa Bernadetty i jej Pani jest więc już ostatecznie załatwiona i pogrzebana na
zawsze. Mieszkańcy aresztu z wielką pilnością starają się unikać najmniejszej o niej
wzmianki. Miasteczko za to pełne jest wyolbrzymionych opowiadań o tej historii.
Przyczyniają się do tego niemało rozegzaltowane koleżanki. Ojciec Soubirous udaje,
jakby nic nie wiedział o zajściu podniecającym wszystkie umysły, choć bohaterką tego
wydarzenia jest jego własna córka. Pomimo zmniejszonych trosk o codzienny byt, humor
72
Franciszka znacznie się popsuł. Wychodzi z domu bez pożegnania i wraca również bez
słowa. Wsparty łokciami na stole siedzi milczący przez całe wieczory. A nawet sen,
wypróbowany ratunek przed, wszelkim złem, jest jakiś niespokojny i przerywany.
To przygnębienie i smutek ojca powinny wzruszyć serce Bernadetty i wyleczyć ją
radykalnie ze skłonności do chorobliwych uwidzeń. Soubirous uchodzi za obywatela
twardych zasad, toteż czuje się obecnie bardzo nieszczęśliwy i złorzeczy losowi, że
włożył jajko kukułcze w jego gniazdo.
Matka Soubirous natomiast mimo wrodzonej porywczości traktuje Bernadettę z całą
łagodnością. Obdarza ją czasem drobnym podarunkiem i nie dotykając bolesnej rany,
stara się każdym słowem pocieszyć. Ludwika Soubirous ocenia i wyczuwa doskonale
ofiarę, jaką Bernadetta ponosi dla dobra rodzony. Oszczędza też ją we wszystkim i nawet
na tydzień zwalnia ze szkoły. Ma nadzieję, że córka wobec dobroci matki zapomni o Pani
i duszyczka dziewczynki odzyska równowagę i spokój.
Bernadetta jednakże pozostaje zupełnie obojętna i nawet nie spostrzega łagodnej
wyrozumiałości matczynej, ani też milczenia urażonego ojca. Nie spostrzega również, że
jej braciszkowie podchodzą do niej z pewną lękliwą nieśmiałością, a zarazem
ciekawością. Jest uprzejma, ale obojętna, stara się jak najwięcej zajmować pracami
domowymi i unika spotkania z sąsiadami. Mówi bardzo niewiele, a kiedy pewnego razu
Marysia robi wzmiankę o Pani, Bernadetta milcząc opuszcza izbę. Jej serduszko jednakże
boli i krwawi we dnie i w nocy; nie tyle dlatego, że jest pozbawiona widoku Pani, ile na
myśl, że ta wiotka istota, bosa i lekko ubrana, drżąc z zimna oczekuje nadaremnie
godzinami jej przyjścia. Odczuwa ból czułego kochanka, któremu zewnętrzne przeszkody
nie pozwalają stawić się na umówione spotkanie.
Pociesza się jednak, że ta wspaniała i mądra istota wie na pewno o jej przymusowym
położeniu bez wyjścia. Dusza Bernadetty rwie się na strzępy na myśl, że Uszczęśliwiająca
nie zechce długo trwonić nadaremnie hojnych dowodów swej łaski i zapomni o niej
całkowicie.
Lecz do takiego strasznie bolesnego zakończenia nie dopuszczają pani Millet i panna
Antonina Peyret. Wdowa Millet w niedzielę wieczorem wraca z podróży do domu.
Służący Filip oraz gosposia opowiadają jej natychmiast o niezwykłym wydarzeniu w
grocie. Córce praczki Soubirous ukazała się tam młoda pani z bosymi nogami. Jej widok
wprawił małą wizjonerkę w stan zachwycenia, jaki przedstawiony bywa czasami na
świętych obrazkach. Prawie godzinę trwało, zanim Bernadetta przyszła do siebie.
Sensacyjne wiadomości były wodą na młyn pani Millet. Bogata wdowa, mimo że
gorliwa katoliczka, zajmuje się z upodobaniem problemami metafizycznymi oraz zdradza
niezwykłe zainteresowanie dla świata duchów. Wywołuje to nawet niesmak i
niezadowolenie miejscowego kleru. Pani Millet nie sypia po nocach. I wtedy widuje
podobno czasami swą siostrzenicę Elizę Latapie, która jako przybrana córka stale u niej
przebywała. Owo słodkie, biedne dziecko zmarło w jej domu w kwiecie wieku w
dwudziestej ósmej wiośnie życia.
73
O jakże osierocona jest teraz jej obszerna willa zbudowana przez śp. pana Milleta przed
czterdziestu laty! Oczekiwał on wtedy, niestety na próżno, licznej gromady własnych
potomków. Pani Millet uprawia chorobliwy kult pamiątek po zmarłej. Pokój śp. Elizy jest
utrzymywany w takim stanie i porządku, aby mogła powrócić do niego w każdej chwili.
Jej rzeczy i drobiazgi pozostają na dawnym miejscu, także lalki z czasów dziecinnych,
książki, koszyczek z robótkami a nawet kilka bombonierek z pozostałymi w nich
skamieniałymi już słodyczami. Szafa pełna jest bielizny, sukien i bucików po nigdy
niezapomnianej drogiej zmarłej. W czasie bezsennych nocy gruba pani Millet, okryta
ciepłym futrem, udaje się nieraz do nieopalonego pokoju Elizy i spędza tam długie
godziny. Oczekuje wytrwale jakiegoś posłańca z tamtego świata, aby ją upewnił o
szczęściu pozagrobowym ukochanej wychowanki. Pragnie też usłyszeć pocieszającą
zapowiedź, że się z nią kiedyś połączy na wieki, oczywiście niekoniecznie zaraz, w tej
chwili! W stęsknionej wyobraźni rysuje się obraz Elizy, widzi ją oczami duszy wyraźniej
niż kiedykolwiek. Widzi w bieli lśniącego jedwabiu, przepasaną niebieskim sznurem.
W takim stroju pupilka występowała przy nadzwyczajnych uroczystościach, jako
prezydentka stowarzyszenia „Dzieci Marii”. Mistrzyni krawiecka, panna Antonina Peyret,
odtworzyła to arcydzieło z paryskiego modelu, licząc sobie za robotę od swej „siostry”
sodaliski – tylko czterdzieści franków!!
Pani Millet długo rozważa widzenie Bernadetty i dochodzi do nieoczekiwanego
wniosku, że ową młodą panią w grocie jest nikt inny, tylko jej ukochana siostrzenica.
Biała nieskazitelna szata... owszem właśnie taka przystoi Elizie, dziecku Marii.
Dziwna jednak rzecz, że w ciągu dnia następnego również i Antoninie Peyret ta sama
przychodzi myśl. Biegnie więc pod wieczór do swej protektorki i klientki. Panna Peyret,
choć młoda jeszcze, jest bardzo brzydka i zniekształcona garbem. W podłużnej twarzy
mrugają niespokojnie ciekawe, szpiegujące oczka. Jako córce komornika sądowego nie są
jej obce nędze i skrzętnie ukrywane ciemne strony życia ludzkiego. W swej żywej
wyobraźni rozpatrzyła drobiazgowo podejrzenie zrodzone w głowie pani Millet. Lecz co
znaczą bose nogi tej pani? Widocznie nawet na czystej duszyczce Elizy są jeszcze plamki
wymagające pokuty. Wiadomo, pokutnicy nie noszą obuwia; zresztą zapewne w czyśćcu
go nie ma. Siostrzenica bogatej pani Millet jest zapewne biedną, pokutującą duszyczką,
szukającą pomocy w modlitwach krewnych i znajomych. Dlatego pokazała się małej
Soubirous i to w cuchnącej grocie, która w oczach ludzkich doskonale może uchodzić za
przedsionek czyśćca. A któż może zaręczyć, że Eliza Latapie nie ma jakich poleceń dla
swej dobrej cioci oraz dla niej, choć niżej od niej stojącej, skromnej przyjaciółki
Antoniny?
Pani Millet i panna Peyret zamykają się w pokoju zmarłej, aby rozważyć tę hipotezę i
zastanowić się, co w praktyce dalej należy czynić. Kamerdyner Filip, który w ciągu
kilkudziesięcioletniej służby przyswoił sobie pluralis maiestaticus, jest wysoce
zaciekawiony tajną konferencją.
W środę po południu, gdy matka Soubirous z Bernadettą są same w mieszkaniu,
wytworne towarzystwo zjawia się w ubogim mieszkanku. Pierwszy wchodzi Filip. Stawia
74
na stole koszyk, z którego apetycznie wyglądają dwa pieczone kurczaki i dwie butelki
deserowego wina. Kłania się Ludwice z wyjątkowym dziś szacunkiem i zapowiada
odwiedziny swej pani, która zaraz nadejdzie. Ludwika przerażonym wzrokiem wpatruje
się w służącego i niezwykły podarunek. W kilka minut potem bogata wdowa z szumem
wstępuje do ubogiej izdebki. Jest ona tak ciasna, że dla tej korpulentnej pani o wysokim
biuście byłaby za mała nawet na więzienie. Za panią Millet wślizguje się szybko panna
Peyret z krzywą łopatką. Nędza wyzierająca ze wszystkich kątów robi przykre wrażenie
na zamożnej pani.
– Kochana pani, pragnęłam zajrzeć do was i dowiedzieć się, jak się wam wiedzie.
Proszę mi nie dziękować za te drobiazgi... Chcę prosić także, aby pani poza zwykłym
praniem przychodziła do nas pomagać w robocie w każdą środę i sobotę tygodnia. Mój
dom jest tak wielki, niestety!...
Pani Soubirous zdumiona nie może pojąć, skąd się wzięła ta niezwykła hojność. Nie
można wprawdzie nazwać pani Millet osobą o oschłym sercu, ale jest drobiazgowa i
dokładna w obliczaniu wydatków. Cóż tam, na Boga, może być za robota w tym domu,
gdzie pokrowce i różnorodne nakrycia zabezpieczają wszystko przed najdrobniejszym
pyłkiem. Posługa dwa razy w tygodniu to dochód mniej więcej czterech franków
tygodniowo, a szesnastu w ciągu miesiąca; przecież to majątek. I to tak zaraz, prosto z
mostu rzucają człowiekowi na powitanie? Coś tkwi poza tym!...
Mimo nieufnej podejrzliwości, Ludwika uniżenie podsuwa gościom dwa drewniane
krzesła; Bernadetta stoi przy małym okienku. Twarzy jej prawie nie widać, pogrążona jest
w cieniu, tylko czarne włosy połyskują w czerwonych blaskach zachodzącego słońca
zimowego, które wychyliło się właśnie spoza gęstych chmur i dociera nawet na
podwórko.
– Ma pani miłe dziecko, moja dobra pani Soubirous – mówi pani Millet wzdychając – i
to dziecko niezwykłe... Musi pani być bardzo szczęśliwa...
– Powitaj panie, Bernadetto – woła matka.
Bernadetta podaje milcząco rękę obu paniom, po czym zaraz usuwa się na swoje
miejsce przy oknie. Pani Millet koronkową chusteczką ociera sobie oczy.
– I ja miałam dziecko, wprawdzie nie moje rodzone, ale więcej niż własne, pani wie
przecież... Eliza tak odważnie cierpiała i umierała jak święta. Nawet dziekan Peyramale
opisał tę śmierć księdzu biskupowi w Tarbes, jako przykład godny naśladowania...
– I z jej też powodu przychodzimy do pani – przystępuje rzeczowo do sprawy panna
Peyret.
– Tak, niech pani mówi, droga Peyret, niech pani mówi, bo ja zupełnie nie mogę!... –
pochlipuje pani Millet z głośnym sapaniem.
Córka komornika rozwija teraz przed panią Soubirous swoją teorię dotyczącą Pani z
groty. Zwykłym swym sposobem stara się rzeczowo i po kupiecku przekonać słuchającą.
Nie ma wątpliwości, że ową Panią jest zmarła niedawno Eliza; suknia, którą ona sama
75
szyła, dowodzi tego bez wątpienia. Bose nogi wskazują na to, że duszyczka zmarłej cierpi
w czyśćcu i prosi o pomoc. Wybrała sobie Bernadettę, dziecko jeszcze, aby była
łączniczką pomiędzy dwoma światami i aby kochającej cioci i przybranej matce
powtórzyła życzenia i potrzeby zmarłej. W ten sposób nie-wątpliwie wytłumaczyć należy
widzenie Bernadetty. Niechże więc pani Soubirous pozwoli dalej córce spełniać swe
posłannictwo i być pośredniczką życzeń i próśb Elizy. Może wtedy biedna duszyczka
znajdzie wreszcie spokój i odpoczynek.
Nieszczęsna pani Soubirous siedzi zdruzgotana i nie ma odwagi podnieść oczu.
– Boże, ja już nic nie rozumiem... w głowie mi się miesza...
– Przyznaję, można by stracić rozum od tego – szlocha, głośno pani Millet.
Pomiędzy matką a córką przed przyjściem gości rozegrały się rzeczy dziwne, mimo że
żadna, nie wyrzekła ani słówka. Matka Soubirous lituje się nad Bernadettą patrząc na jej
smutek i przygnębienie. Walczy z sobą, ale dzisiaj była już prawie zdecydowana
pozwolić, aby dziewczynka w niedzielę potajemnie poszła do groty. Z drugiej strony
Bernadetta ma nieprzezwyciężone pragnienie paść do nóg matki i błagać:
– Mamo, pozwól mi pójść tam, o pozwól mi tam pójść...
Lecz teraz, opowiadanie panny Peyret od nowa budzi przerażenie w sercu Ludwiki.
Tymczasem energiczna Antonina przynagla, że „to jednakże musi nastąpić
niezwłocznie”...
Ludwice staje w myśli owych szesnaście franków miesięcznego zarobku, ale
równocześnie dręczy obawa o los córki. Gdyby znów zapadła w to okropne omdlenie,
mogłoby ją to przyprawić o utratę życia. Gra więc na zwłokę.
– Przed niedzielą to niemożliwe, proszę pani.
– To znaczy więc, że pani pozwala – podchwytuje pani Millet.
– O nie, nie mogę niczego obiecać, mój mąż nigdy się na to nie zgodzi
– Mąż nie ma tu nic do powiedzenia. Mężczyźni nie rozumieją zresztą tych rzeczy –
twierdzi bogata wdowa nauczona długoletnim doświadczeniem małżeńskim.
Panna Peyret śmiejąc się popiera jej twierdzenie:
– Kto by tam ze wszystkiego spowiadał się mężowi!
– O pani – odpowiada Ludwika – ja naprawdę nie mogę na to pozwolić!... Proszę mnie
zrozumieć jako matkę... Czy panie chcą przyprawić Bernadettę o chorobę i wystawić ją
na drwiny?... Nie mogę zgodzić się na to...
Pani Millet podnosi się dumnie.
– Moja droga pani, przecież i ja również jestem matką a nawet więcej niż matką. I wiem
to, że dziecko mego serca cierpi. Dreszcz mnie przechodzi na myśl, ile trudu kosztowała
76
ją droga aż do nas... Nie zmuszam pani, pani Soubirous, lecz jeśli pani mi od-mówi,
natenczas cały ciężar odpowiedzialności spadnie na panią.
– O biedna moja głowa – jęczy Ludwika – ile musi wytrzymać.
– A co myśli o tym nasza kochana Bernadetta – zwraca się krawcowa słodko do
dziewczyny.
Ta stoi wciąż jeszcze w oknie i czerwonawe blaski wieczornego słońca opromieniają jej
głowę. W najwyższym naprężeniu pełna oczekiwania staje na czubkach palców jak gotów
do skoku skoczek w chwili odbicia się od ziemi. Nic nie obchodzi ją gruba pani Millet i
brzydka krawcowa, nie słucha bredni o biednej duszy czyśćcowej! Jest teraz już pewna
jednego: wspaniała pani chce ją zobaczyć!... Może to podstęp z jej strony. Może przysłała
do matki te panie, aby jej przygotować drogę do groty! Po cóż by innego tu przyszły!...
Dźwięcznym głosem, w którym już brzmi pewność zwycięstwa odpowiada:
– Niech mama rozstrzygnie!...
Spotkanie w ten czwartek odbywa się inaczej niż oba poprzednie razy.
Przede wszystkim Bernadetta nie jest dziś całkowicie swobodna, gdyż pani Millet
wymogła na niej pewne uciążliwe zobowiązanie. Zbyt mało jest czasu, aby zatonąć
jedynie w bezgranicznym zachwycie nad cudną pięknością Pani. Tak więc, już u zarania
tej ogromnej miłości, miłości jedynej, wyłącznej, głuchej na wszystko poza nią, wdziera
się świat ze swoimi przeszkodami między kochającą a przedmiot uwielbienia.
I tym razem znowu Pani już czeka, mimo że wybiła zaledwie godzina 6. (Był to
warunek pani Soubirous: wycieczka do groty musi się odbyć już o świcie, aby zapobiec
ewentualnemu zbiegowisku).
Jaka cudowna wrażliwość! Już po raz trzeci Uszczęśliwiająca oczekuje przyjścia istoty,
którą uszczęśliwia. O jakże odwrotnie układają się wszystkie takie spotkania świata.
Bernadetta klęka na płaskim białym kamieniu i zaczyna nie tyle się modlić, ale
właściwie się spowiadać czy zwierzać. Słowa rwą jej się wprost z serca, choć usta milczą:
– Niech się Pani nie gniewa, że tak długo nie przychodziłam. Ale przecież musiałam
przyrzec mamie, wtedy w młynie Savy, że nigdy już nie pójdę do groty. Było to dla mnie
okropne, że Pani czekała tu na mnie w takiej pogodzie.
Pani potrząsa głową z pobłażliwością, jakby chciała powiedzieć:
– Nic nie szkodzi, moje dziecko, jestem przyzwyczajona czekać na swoich... przy
każdej pogodzie...
– I nie jestem tu dziś sama i przepraszam Panią za to – płynie dalej nieme wyznanie
dziewczynki. – Przyszły ze mną pani Millet i panna Peyret. To jest krawcowa. A mama
tylko z powodu pani Millet pozwoliła mi tu dziś przyjść. Bo mama myśli, że jej pani
Millet zapłaci cztery franki tygodniowo za posługę. A że nasz ojciec od zeszłego piątku
dostał posadę na poczcie, więc moglibyśmy teraz trochę lepiej żyć. Pędziłam pierwsza,
77
aby Pani to wszystko prędko opowiedzieć. Ta pani Millet jest stara i bardzo gruba, ale
Pani to na pewno wszystko wie... Nie mogła za mną nadążyć. Niestety, już słyszę, że
nadchodzą. I w dodatku one sobie coś wymyśliły o Pani... Niech się Pani o to nie gniewa,
proszę! Przecież ja dobrze wiem, że Pani nie jest Elizą Latapie ani wcale z czyśćca...
Pani kiwa głową i uśmiecha się zachwycająco, jakby chcąc ją uspokoić.
– Nie ma zmartwienia, już sobie poradzimy z tymi paniami. Najważniejsze, że mama
pozwoliła...
Wtem do uszu Bernadetty dochodzi głos krawcowej:
– Ostrożnie, droga pani! Niech się pani mocno mnie trzyma. Jeszcze jeden kroczek... i
jeszcze jeden, teraz tu... i tu... No, na-reszcie, już jesteśmy u celu..,
Bernadetta słyszy za sobą zdyszane sapanie grubej pani.
Nie odwracając oczu ani na chwilę od niszy szepcze:
– Tam, na górze stoi! Skinęła pani głową na powitanie...
– Ach moja biedna, słodka Elizko... – wybucha pani Millet. – Nie widzę ciebie!
Dlaczego nie mogę cię ujrzeć! Powiedz, jak ci tam jest...
Drżącymi z wrażenia palcami zapala przyniesioną świecę. Jest to pierwsza świeca, która
zapłonęła w Massabielle. Choć z wielkim trudem, pani Millet klęka na oba kolana i
podnosząc modlitewnie złożone ręce, płaczliwym głosem zawodzi:
– Przemów do mnie, Elizo, och, powiedz chociaż słowo... chociaż jedno słowo...
Antonina Peyret przygląda się Bernadetcie nieufnie. Uprzedzano ją przecież, że na
widok Pani twarz małej zmienia się nie do poznania, że staje się nieludzko piękna. A
tymczasem nic z tego. Bernadetta wygląda tak ziemsko i zwyczajnie, jak co dzień. Wtedy
krawcowa nachyla się ku klęczącej przed nią dziewczynce i kościstymi palcami puka ją
po plecach.
– Mów prawdę, słyszysz? Tylko szczerą prawdę! Bo jeśli coś nakłamiesz, będziesz na
pewno ukarana!
Bernadetta nie odwracając głowy odpowiada:
– Nie powiedziałam ani jednego słowa nieprawdziwego.
– Cicho bądź – szepcze panna Antonina – i mów twój różaniec.
Bernadetta wyjmuje posłusznie różaniec i zaczyna go odmawiać. Lecz już po kilku
Zdrowaśkach córka komornika wyciąga z kieszeni atrament i arkusz kancelaryjnego
papieru.
Ostrym szeptem nakazuje Bernadetcie:
– Weź to i podaj Pani. Poproś, aby spisała i to dokładnie wszystkie swe życzenia i żale
oraz ile mszy jej potrzeba. Droga ciotka Millet zrobi dla niej wszystko, co tylko jest w jej
mocy... Posłusznie bierze Bernadetta papier i pióro i zbliża się do Pani... Staje na skalnym
78
głazie i wyciąga ręce z papierem i atramentem ku niszy. W tej postawie trwa długą
chwilę. Poza ta jest tak przekonywająca, tak naturalna, że obie kobiety dygocą z
wrażenia, że oto stają się świadkami cudu, jakiego nikt jeszcze na świecie nie oglądał. I
chociaż zacna pani Millet tęskni i szuka kontaktów pozagrobowych, to jednak teraz, gdy
ma na własne oczy ujrzeć zjawisko nadprzyrodzone, czuje, że serce w niej staje i ciarki
przechodzą po plecach. Nie protestuje, gdy panna Peyret wyprowadza ją z groty i lokuje
dość daleko od miejsca ewentualnego cudu; tam na brzegu rzeki klęka ponownie i tonąc
we łzach szlocha w pustą przestrzeń.
– Napisz mi wszystko, Elizko, dziecko moje... wiesz przecież, że nie będę ci żałować
grosza...
Po chwili Bernadetta wychodzi z groty. Twarz ma jasną i po-godną. Oddaje pannie
Antoninie atrament i arkusz czystego papieru. Nie jest wcale rozczarowana, uważa to za
całkiem naturalne, że papier jest niezapisany.
Panna Peyret gwałtownym ruchem wydziera jej kartkę z ręki i tonem wytrawnego
agenta tajnej policji, który już wie, jakiego ptaszka ma w swych rękach, oświadcza:
– A więc naturalnie, papier jest czysty!
Lecz pani Millet, której jednocześnie trochę ulżyło, ale zarazem się zmartwiła, pyta:
– A co ci Pani kazała powiedzieć?
– Nic, potrząsnęła głową i roześmiała się – odpowiada Bernadetta.
– To Pani się roześmiała?
– Tak, trochę się śmiała...
– Bardzo interesujące – syczy panna Antonina. – A więc twoja Pani umie się nawet
śmiać. To ciekawe! Nie przypuszczam bowiem, aby duszom czyśćcowym chciało się
śmiać... Wracaj teraz do niej i spytaj, jak się nazywa...
Posłuszna jak zwykle, wraca Bernadetta do wnętrza groty.
Czuje się bardzo zaambarasowana, że musi Panią napastować tymi głupstwami. Lecz
Pani zdaje się posiadać niewyczerpaną cierpliwość, gdyż mimo przejmującego zimna
owego dnia lutowego stoi nadal w całym blasku i czeka. Jedynie lśniące złoto róż na
stopach robi się chwilami całkiem matowe. Bernadetta zbiera resztę odwagi:
– Przepraszam bardzo, lecz tamte dwie panie chciałyby się do-wiedzieć nazwiska Pani...
Twarz Pani przybiera wyraz roztargnionego zastanowienia; wygląda teraz, jak jaka
księżniczka krwi, wobec której popełniono poważny nietakt. W poczuciu winy Bernadetta
nie czekając pada na kolana i wyjmuje różaniec. Po skończonej modlitwie dawny
uśmiech wraca znów na lica Pani. I oto nagle po raz pierwszy słyszy Bernadetta jej głos.
Głos, którego głębokie tony w zestawieniu z dziewczęcą postacią brzmią trochę zbyt po
matczynemu:
79
– Czy chcesz mi wyświadczyć tę dobroć – mówi – i przychodzić tu codziennie przez
piętnaście dni?
Słowa te wymawia nie wyborową francuszczyzną, lecz w patois okolic Béarn i Bigorre,
gwarze, którą posługuje się Bernadetta i wszyscy jej bliscy. W dokładnym tłumaczeniu
nie używa słowa: dobroć (boutentat) tylko łaska (gracia). Mówi więc dosłownie:
– Czy chcesz mi wyświadczyć tę łaskę... – i po dłuższej przerwie kończy cichutko:
– Nie mogę obiecać, że uczynię cię szczęśliwą na tym świecie, lecz na tamtym...
Po tej wypowiedzi Bernadetta wychodzi z groty i widzi grupkę ludzi zebranych około
klęczącej ze świecą pani Millet, matkę Nicolau z synem Antonim, Marysię, Jankę Abadie,
Martę Hillot a przede wszystkim kilku chłopów i kobiet z doliny Batsuguère, dokąd też
już dotarła wieść o objawieniu w Massabielle. Do tych wieśniaków dochodzą wciąż nowi,
zdążający z towarem na czwartkowy targ do Lourdes.
– Czy powiedziała swoje nazwisko? – woła Antonina Peyret już z daleka.
– O nie, nie powiedziała.
– A czyś ją w ogóle o to spytała?
– Spytałam się, tak jak sobie pani tego życzyła.
– Oj Bernadetto, czy ty aby nie kłamiesz! Obserwowałam cię bardzo dokładnie i nie
widziałam, abyś choć raz otwarła usta!
Bernadetta ze zdziwieniem patrzy na szwaczkę.
– Jak rozmawiam z Panią – odpowiada – to mówię do niej tu... I przy słowie: tu –
pokazuje palcem na serce.
– Aha – bada dalej inkwizytorka – to pewnie Pani też tylko tu z tobą rozmawia.
– Nie, Pani dzisiaj rzeczywiście ze mną rozmawiała.
– A więc ta Pani ma w ogóle głos?
– O tak, ma zupełnie taki sam głos, jak jest sama.
I Bernadetta wiernie zdaje sprawę z całej sceny. Lecz Antonina Peyret jest już pewna,
że złapała dziewczę na kłamstwie i z triumfem oświadcza:
– A więc chcesz nam, rozsądnym ludziom, wmówić, że Pani, dusza z zaświatów, a
może nawet jaki anioł, powiedziała do takiej głupiej gęsi jak ty: – Czy chcesz mi
wyświadczyć tę łaskę?
Twarz Bernadetty rozjaśnia się pełnym zdziwienia zachwytem:
– Naprawdę, to jest rzeczywiście zabawne... Ona tak do mnie powiedziała.
Owo przesłuchanie Bernadetty oddziałało na pannę Peyret w całkiem nieoczekiwany
sposób. Aż do tej bowiem chwili nie miała wcale wątpliwości o prawdomówności
dziewczynki. Wybrała się ze swą protektorką, panią Millet, na ową wyprawę do groty
80
bardzo chętnie, pełna ciekawości, chciwa niesamowitych wrażeń, oczekująca
wstrząsającego spotkania z „duchem”. Lecz zachowanie się Bernadetty w grocie
wzbudziło nieufność chytrej krawcowej. Swobodne i naturalne odpowiedzi dziewczynki,
które od razu zjednały jej serca innych słuchaczy, rozdrażniły pannę Antoninę. Bernadetta
mówi o objawieniu z taką jasnością i dokładnością, z jaką nieraz trudno jest opowiedzieć
najprawdziwszą rzeczywistość. Wszyscy, którzy się przysłuchują, mimo woli muszą
uwierzyć w prawdziwość jej słów.
– Jesteś błogosławiona – mówi jedna z wieśniaczek. – Samo niebo tylko wie, kto do
ciebie przychodzi.
Pani Millet straciła już nadzieję, że ukazującą się Bernadetcie Panią jest jej siostrzenica.
To, co Bernadetta opowiada, stanowczo przemawia przeciw temu przypuszczeniu. Mimo
tego rozczarowania poczciwa grubaska obejmuje serdecznie dziewczynkę.
– Jakiej wielkiej dostąpiłaś łaski, moja mała jasnowidząca. Niech cię Bóg błogosławi.
Jestem już starą i schorowaną kobietą, ale będę przez tych 15 dni co dzień chodziła z tobą
do groty... Myślę, że i pani nie zechce stracić ani jednego dnia, droga Antonino!...
– Naturalnie, nie opuszczę ani dnia – gorliwie oświadcza krawcowa, zmieniająca zdanie
odpowiednio do potrzeby chwili. – Na pewno dowiemy się jeszcze niejednej ciekawej
rzeczy od Bernadetty...
Mocno już zmęczona pani Millet szepcze cicho:
– Czuję się podniesiona na duchu i znacznie uspokojona. Zabiorę jutro również i Filipa.
Na pewno i jemu to dobrze zrobi...
Teraz już i Janka Abadie nie może nie uznać wyższości Bernadetty, mimo że ona,
Janka, jest przecież prymuską w klasie, a Bernadetta najgorszą uczennicą.
– Ja również będę przychodziła tu codziennie – mówi – ostatecznie to ja pierwsza
dowiedziałam się o Pani.
– Jak to ty pierwsza? – oburza się Marysia. – Pierwsza jestem ja, choćby dlatego, żem
siostrą Bernadetty.
Antoni Nicolau głaszcze wąsa, co robi zawsze, gdy jest zmieszany i zakłopotany. Po
chwili zwraca się do matki:
– Jak myślisz, matko, czy nie byłoby dobrze zaprosić Bernadettę, aby zamieszkała u nas
przez tych piętnaście dni? Ten pokoik na górze nie jest wprawdzie zbyt ciepły, ale
miałaby o tyle bliżej do Massabielle?
– Bardzo bym się cieszyła mając Bernadettę u siebie – odpowiada ostrożnie pani
Nicolau – lecz należy przede wszystkim porozumieć się z jej rodzicami. Nie chcę się
mieszać w nie swoje sprawy, a nie wiem, co oni teraz z nią postanowią.
– O zaszczyt goszczenia u siebie Bernadetty będę się ja ubiegała – obwieszcza nagle
pani Millet majestatycznie.
81
Bernadetta nie rozumie nic z tego, co się wokoło niej dzieje.
Nagle ci wszyscy ludzie zaczynają mówić jakimiś wyszukanymi słowami, wszyscy są
nastrojeni na jakiś uroczysty ton. Czego oni właściwie chcą? – Przecież to, że Pani
okazuje jej taką niezwykłą dobroć, nie zmienia wcale jej stosunku do innych ludzi:
– Musimy teraz wracać do domu – oświadcza krótko.
Na Pont Vieux mijają ich liczni wieśniacy, udający się, na targ. Wielu z nich z
ciekawością dołącza się do niezwykłego pochodu, na którego czele idzie Bernadetta i
gruba pani Millet z wciąż jeszcze zapaloną świecą. Z ust do ust krążą wiadomości:
– Ta młoda dziewczyna była znowu dziś w grocie... To już dziś trzeci raz, trzeci
czwartek z rzędu... Ale, akurat do takiej Soubirous... Na pewno ma lekkiego fiołka...
Ludzie, nie pozwólcie się przecież ośmieszać przez taką małą pomyloną... Co ja widzę?
To i stara Millet jest tu? Nic dziwnego, jak się leży na pieniądzach, trzeba sobie szukać
zmartwień...
Im dalej się posuwają, tym więcej ludzi i tym więcej kpin. Mimo to jednak za
Bernadettą kroczy już około stu osób i z gwarem skręcają wszyscy w uliczkę de Petites
Fossées. Widzi to policjant Callet, stojący właśnie na progu gospody ojca Babou. Pa-trzy
ze zdziwieniem na tę „demonstrację” i zastanawia się poważnie, czy nie wypadałoby
wkroczyć i przywrócić porządek. Reżim cesarza Napoleona panicznie obawia się
wszelkich publicznych zbiegowisk i rozruchów, mimo że sam tą drogą doszedł do
władzy. A może właśnie dlatego...
Bieży więc Callet ile sił w nogach, aby zdać raport z tego, co widzi, burmistrzowi
Lacadému i komisarzowi policji Jacometowi. Ci bowiem dwaj potentaci są największym
autorytetem dla skromniutkiego ongiś dozorcy.
Z przestrachem w oczach i z rozwianym włosem wybiega pani Soubirous na próg
domu.
– Na miłość Boską, co to się znowu dzieje?
Marysia uspokaja ją sapiąc ze zmęczenia:
– Bernadetta jest dziś zupełnie zdrowa, mamo. Ta dama powiedziała do niej „pani” i
jeszcze tak powiedziała: – Czy zechce mi pani wyświadczyć tę łaskę i przychodzić tu co
dzień przez piętnaście dni z rzędu.
– Oszaleję od tego wszystkiego – szlocha pani Soubirous – stracę moje dziecko.
– Obcy ludzie cisną się do bramy.
Pana Millet, panna Peyret, matka Nicolau i Antoni, wreszcie dziewczynki wchodzą do
ponurej sieni.
– Moja droga pani Soubirous – zaczyna pani Millet już nie tonem łaskawej wyższości,
lecz jak równa z równą. – Dziękuję niebiosom, że zesłały nam Bernadettę. Będę z nią
codziennie pielgrzymować do groty, co przy moich nabrzmiałych nogach jest
82
rzeczywiście pokutą. Panią zaś proszę serdecznie, aby mi na ten czas zechciała odstąpić
swą córkę. Będzie u mnie mieszkać, jeść i myślę, że jej będzie dobrze. Mam nadzieję, że
nie ma pani nic przeciw temu...
Naturalnie, że pani Soubirous nie ma nic przeciwko temu. Jej wątła dziewczynka będzie
sypiać na pięknym, miękkim łóżeczku i jadać pięć razy dziennie, z czego co najmniej dwa
razy skrzydełko pieczonej kury. Drapie się po głowie trzonkiem wielkiej chochli.
– Droga pani Millet, niech pani mi pozwoli chwilę odetchnąć, jestem tym wszystkim
tak zaskoczona...
A pani Millet mówi dalej rozgorączkowana ostatnimi przeżyciami:
– Zamieszka w pięknym pokoju mej najdroższej Elizki. A pani wie przecież, że ten
pokój to sanktuarium mego domu. I chociaż nie jestem pewna, czy Pani z Massabielle to
na pewno Eliza, to jednak pragnę, aby Bernadetta spała w jej łóżeczku. Nikomu innemu
bym na to nie pozwoliła...
W tym momencie krawcowa Peyret, chcąc zyskać w oczach swojej najlepszej klientki,
wykrzykuje niespodziewanie:
– Droga Bernadetto, co ty masz na sobie za śmieszną kieckę... Dostaniesz ode mnie
śliczną białą sukienkę, abyś się twej Pani lepiej podobała...
– Bernadetta ma naprawdę więcej szczęścia niż rozumu – szepcze Janka Abadie,
trącając łokciem Madzię.
– Moje panie – prosi Ludwika – pozwólcie mi się wpierw naradzić z mężem i moją
siostrą Bernardą Casterot. Nie chcę sama ponosić odpowiedzialność za tych piętnaście
dni. Niech panie popatrzą na tych wszystkich obcych ludzi! Panno Święta, co to z tego
ma być?
– Oczywiście, że zgadzam się. Niech pani omówi z rodziną moją propozycję – przystaje
łaskawie pani Millet. – Uważam jednak, że Bernadetta może iść zaraz teraz ze mną. Poza
tym, droga panno Peyret, przerobimy dla niej suknie Elizki te od „Dzieci Marii”; Eliza nie
była wiele wyższa...
Bernadetta stoi spokojnie, jakby te targi jej nie dotyczyły. W całej tej powodzi łask,
jakie na nią spływają, myśli o słowach Pani: Nie mogę obiecać, że uczynię panią
szczęśliwą na tym świecie... Nie może tego przyrzec... a przecież już ją uszczęśliwia...
choćby dziś!
Około czwartej po południu zjawia się, witana uniżenie przez małżonków Soubirous,
Bernarda Casterot, chrzestna matka Bernadetty i wyrocznia całej rodziny. Towarzyszy jej
najmłodsza siostra Lucylla, stara panna, robiąca wrażenie ślepo oddanej sługi. Otóż owa
familijna Pytia zwykła każdy przedłożony jej do osądzenia wypadek rozważać bardzo
dokładnie; rozbierać na drobne szczegóły, po czym znów zestawiać wszystkie fakty,
zanim w swej mądrości wyda wyrok. Oczywiście, wyrok ten jest już nieodwołalny.
83
Bernarda Casterot, wdowa po panu Tarbèsie, nosi na swoich chłopskich barkach nie
byle jaką głowę. Uważa się za przeciwieństwo sióstr, które nazywa ptasimi móżdżkami
Jedynie swojej mądrej głowie zawdzięcza, że po śmierci małżonka nie rozpadło się jego
gospodarstwo i nie rozleciało całe mienie. Wprost przeciwnie, przez różne interesy,
korzystne sprzedaże i kupna przez nią zawarte nie tylko je utrzymała, ale nawet
pomnożyła.
Przed kilku laty zaledwie odrzuciła bez wahania propozycję ponownego małżeństwa.
Zbyt już dobrze poznała słabość męskie-go charakteru, lekkomyślność i brak poczucia
rzeczywistości. Woli iść sama przez życie, zdana na własne siły.
W tej chwili pani Bernarda rozgląda się z politowaniem po dawnym więzieniu. Biedna
Ludwika! Ongiś najpiękniejsza ze wszystkich sióstr Casterot zasłużyła sobie na pewno na
lepszy los. A to wszystko pochodzi stąd, że młode dziewczęta, zakochane bez pamięci,
decydują się na wyjście za mąż bez zastanowienia. Nie myślą o tym, że małżeństwo to
sprawa poważna, na którą trzeba patrzeć przede wszystkim z praktycznej strony. A
jeszcze i to wiadomo, że z miłości wychodzi się za mąż zwykle za pięknego mężczyznę,
jak to właśnie było z Ludwiką i młynarzem Soubirous. No i podczas gdy mężczyźni na
ogół biorąc wszyscy są niewiele warci, mężczyzna urodziwy to jeden w drugiego nicpoń i
łajdak. Jedno spojrzenie na małżeńskie łoże wystarcza mądrej Bernardzie, aby stwierdzić,
że zostało ono w pośpiechu nakryte i wygładzone, czyli, że zaledwie przed paru minutami
udało się Ludwice wypłoszyć pięknego małżonka z rozkosznej drzemki.
– Gdzie Bernadetta? – pyta matka chrzestna
– O, Bernadetta mieszka teraz u pani Millet – odpowiada zmieszana Ludwika. – Została
tam zaproszona na tych piętnaście dni.
– To wielki błąd z twej strony – wyrokuje Bernarda.
– Dlaczego, siostro?
– Dlatego, że nie umiesz patrzeć dalej poza koniec własnego nosa...
Ojciec Soubirous poczyna w podnieceniu krążyć po pokoju. Zwykle w obecności
Bernardy, pragnąc podkreślić swój autorytet małżeński, staje po stronie szwagierki
przeciwko własnej żonie.
– Oczywiście, że to błąd, powiedziałem jej to od razu, ale bo to ona słucha. Robi tak,
jak sama chce. Nie pyta mnie o radę. Tak i tu rozporządziła się sama i dziecko wydała z
domu. I co teraz ludzie o tym powiedzą?
– Co powiedzą ludzie, mogę szwagrowi od razu powiedzieć – śmieje się zjadliwie
Bernarda. – Powiedzą, że ci Soubirous robią dobry interes na swojej Bernadetcie i tej
pięknej Pani.
– Otóż to, właśnie tak sobie pomyślałem. Już jak bym ich słyszał... – woła ze złością
Franciszek.
84
– To mało, powiedzą więcej. Powiedzą, że całą tę historię Bernadetta wyssała sobie z
palca, aby stać się spadkobierczynią pani Millet.
– Pewnie, że i to mogą wymyślić – Soubirous rzuca na żonę spojrzenie pełne gorzkiego
triumfu. – Co za wstyd! Błotem człowieka obrzucą!
Bernarda drwi bezlitośnie:
– Nie uważam waszego życia w tym lochu za takie znów bardzo godne zachwytu...
– Ale uczciwy byłem przez całe swoje życie – mówi Soubirous uderzając się pięścią w
piersi – i zawsze dawałem więcej, niż sam otrzymywałem. I to musisz przyznać nawet ty,
szwagierko. Teraz jednak mam dość tej całej historii i nie chcę o tym już słyszeć ani
słowa. Koniec. Bernadetta pojedzie do Bartrès...
Bernarda kiwa głową z politowaniem.
– Co to za chłop bez głowy... znam to już od dawna. Słuchaj no, szwagrze... Nie mam
wiele czasu. Usiądź no łaskawie na tym swoim tyłku. Wszyscy też usiądźcie i pozwólcie
mi nareszcie mówić. Wezwaliście mnie i proszę teraz, aby mi nie przerywano...
Posłusznie wszyscy siadają. Stoi jedynie Bernarda w chustce na głowie i w czarnym
szalu, którego dotąd nie zdjęła.
– Bernadetta – zaczyna ciotka swe przemówienie – to poczciwe dziecko. Nie jest
wprawdzie specjalnie mądra, co zresztą... nie jest niczym dziwnym... Przyglądałam się jej
już nieraz i zastanawiałam się, co właściwie tkwi w tej dziewczynie? Za jedno gotowam
w każdym razie włożyć rękę w ogień. Ona nas nie oszukuje z tą Panią. Po prostu choćby
dlatego, że jest za mało sprytna na taki zwariowany i wyrafinowany pomysł. Ona na
pewno widuje jakąś Panią; choć inne nie widzą nic.
Nasza babka opowiadała niegdyś nam dziewczętom, że miała przyjaciółkę, której się w
ciemnej sieni domu ukazał Pan Jezus tak blisko i tak rzeczywisty, że mogła Go dotknąć.
W dawniejszych czasach zdarzały się często takie wypadki. A więc możliwe jest, że ta
Pani pochodzi z nieba. Albo tak samo dobrze może to być jakaś zjawa piekielna, choć nic
na to właściwie nie wskazuje. Chyba to, że sobie obrała takie paskudne miejsce na swoje
występy. W każdym razie cała ta historia jest mocno dziwna i nie mogę sobie wyobrazić,
co dalej z tego wyniknie, choć myślałam nad tym przez całe pięć godzin. Najlepiej dla
was byłoby, gdyby to się jak najprędzej uciszyło. Jednak Bernadetta musi przez
piętnaście dni chodzić do groty. Tak sobie życzyła owa Parni, a nie wiadomo, czy Pani
nie pochodzi z nieba. Niech więc się nikt nie odważy przeszkodzić dziewczynie w
spełnieniu tego życzenia. Takie jest moje zdanie. A jeśli chcecie mej rady, to wiedz,
Ludwiko, że matka należy do córki. Jak dotąd, moja siostro, zachowywałaś się w tej
sprawie bardzo głupio. Jako matce nie wolno ci schować głowy w piasek i udawać, że nic
cię nie obchodzi nie-winna zabawka, którą sobie twoja córka wymyślała. Od dziś
powinnaś stać codziennie u boku twego dziecka w grocie Massabielle. To już nie są żarty,
moja droga. I pomyśl, jakie to ważne dla Bernadetty!... Jeśli ludzie zobaczą, że
towarzyszysz swej córce, przejdzie im prędko ochota do śmiechu. I nie tylko ty sama, ale
85
wszystkie kobiety z rodziny powinny być tam przy niej! Co do mnie, to będę razem z
Lucyllą chodzić z Bernadettą co dzień do groty zaraz po rannej mszy. Jest to moje mocne
postanowienie. No, a wy... róbcie jak uważacie...
W takim więc obszernym wywodzie rodzinna wyrocznia ogłosiła swoją opinię.
Państwo Soubirous siedzą przytłoczeni wymową i rozumem Bernardy. Ludwika robi
sobie po cichu wyrzuty, że dopiero siostra musiała jej przypomnieć o obowiązkach matki.
Franciszek, choć nie przekonany całkowicie o słuszności sprawy, nie posiada jednak dość
energii, aby się przeciwstawiać przeznaczeniu. Postanawia więc w duchu trzymać się z
daleka od massabielskich dziwów, tak długo, jak tylko będzie możliwe...
WYSŁANNICY WIEDZY
– Ostatecznie, proszę panów, żyjemy w drugiej połowie dziewiętnastego wieku – mówi z
westchnieniem właściciel kawiarni Duran, roznosząc swoim klientom zamówione napoje.
A więc dyrektorowi gimnazjum, panu Clarensowi jego ulubioną czarną kawę,
naczelnikowi podatkowemu Estrade’owi filiżankę czekolady, poecie de Lafite’owi
kieliszek „gorzkiej” i wreszcie zakatarzonemu prokuratorowi Dutourowi parującą czarkę
grzanego wina.
Jest już po czwartej. Kawiarnia zaczyna się zapełniać.
– Czy czytali panowie dzisiejszy Intiret Public z Tarbes? – pyta Duran. – Umieszczono
tam notatkę dosłownie w takim brzmieniu: „Najświętsza Maria Panna ukazuje się pewnej
dziewczynce, uczennicy z Lourdes”. I taką rzecz odważa się drukować gazeta w drugiej
połowie dziewiętnastego stulecia.
– Niech pan, drogi Duranie, nie przecenia tak bardzo obecnego stulecia i jego
dojrzałości – mówi z uśmiechem stary Clarens. – Nasza kula ziemska istnieje podobno
już od milionów lat. A nam się wydaje, że dziewiętnaście wieków to olbrzymi kawał
czasu. Staram się przypominać stale moim chłopcom podczas lekcji historii: „Nie
wyobrażajcie sobie zbyt dużo o naszej erze! Ludzkość tkwi jeszcze wciąż w powijakach”.
Jednakże gospodarz kawiarni „Postęp”, nie daje się zbić z tropu przez utarte frazesy.
Nie na darmo zdobywa się szeroką orientację z drogo opłacanych czasopism! W głowie
roi mu się od różnych tez i opinii wyczytanych w naczelnych artykułach.
– Jak to, czyżby cierpienia nasze miały pójść na marne? – deklamuje z ręką wzniesioną
teatralnym gestem podrzędnego aktora. – Czyż po to zerwaliśmy dławiące więzy
dogmatów, aby zgniłej reakcji dać od nowa pole do karmienia ludu księżowskimi
bredniami?
Hiacynt de Lafite zapatrzył się w swój kieliszek „gorzkiej”.
– I ja osobiście uważam to za bardzo miłą bajkę – mówi. – Mój przyjaciel Clarens ma
rację. Żyjemy w okresie wczesnego świtu starożytności. A więc dlaczego w takim razie
nie mogłaby któraś z niebiańskich bogiń, powiedzmy Diana, może Święta Dziewica, a
może nawet tylko jaka boginka źródlana ukazać się biednym pastuszkom czy dzieciom
86
szczotkarza i to w jakiejś ponurej jaskini? To jest na miarę Homera, mój przyjacielu.
Oddam 770 modnych romansów w zamian za tę scenę w grocie.
Dość mam powieścideł, w których punktem kulminacyjnym jest zdradzanie męża przez
jakąś koniecznie rudowłosą bankierową z jego własnym kamerdynerem; dość naszych
parweniuszy à la Balzac czy Stendhal. Chcieliby rozsadzić społeczny porządek świata
dlatego, że jakiejś prowincjonalnej gęsi arystokratycznego pochodzenia zdarzy się mieć
nieślubne dziecko...
J. B. Estrade patrzy ze zdumieniem na poetę:
– Czy ja pana dobrze zrozumiałem, Laficie? Czyżby pan był wierzący?
– Wierzący? Jestem jedynym człowiekiem naprawdę niewierzącym, jakiego w ogóle
znam, szanowny panie! Ani bowiem nie odmawiam różańca, ani też modlę się
bałwochwalczo do formułek matematycznych czy chemicznych. Religia jest dla mnie
tylko pierwszym stopniem do poezji i to tej w ludowych barwach! Niech pan tak źle na
mnie nie patrzy, Clarensie, to wypróbowane twierdzenie. Sztuka jest zeświecczoną
religią. I dlatego religia dziewiętnastego wieku jest sztuką.
Naczelnik urzędu podatkowego nerwowym ruchem odsuwa swoją filiżankę czekolady.
– To, co pan tu wygłasza, jest może dobre dla Paryża, ale nie dla nas, prostych
wieśniaków. Jako dobry katolik, za jakiego się mam, przyznaję otwarcie, że uważam
historię objawień w Massabielle za wysoce przykrą i kłopotliwą...
– Chętnie w to uwierzę – odpowiada porywczo Lafite. – A pochodzi to stąd, że
wszystko to, co się dziś nazywa religią, jest mechanicznym powtarzaniem, bezduszną
umową, a nawet politycznym stronnictwem. I gdy w takim towarzystwie zjawia się istota
oryginalna, która swoje bogi naprawdę przeżywa i niewidzialnych ogląda ziemskimi
oczyma, wywołuje to od razu zakłopotanie owych rzesz konwencjonalnych katolików.
Nic bowiem tak nie razi świata, który jest tylko bezduszną kopią, jak pojawienie się
oryginału.
– Ależ, drodzy panowie – zaklina Duran, który nie rozumiejącymi oczyma wodzi od
jednego do drugiego. – O co właściwie wam chodzi? Przecież nie ulega wątpliwości, że
cała ta historia jest zwykłym oszustwem. Słyszeli panowie zapewne, że pewna trupa
cyrkowa z Pau wałęsa się obecnie po naszej okolicy. Jestem prawie pewny, że to jakaś
urodziwa woltyżerka urządza temu ograniczonemu dziecku takie kawały.
– No, to jest tylko na niczym nie oparte przypuszczenie – śmieje się poeta. – Byłoby
interesujące usłyszeć hipotezy pozo-stałych panów. Jakie jest pańskie zdanie, Monsieur le
Receveur Principal des Contributions Indirectes?
– Hipotezy to dziedzina cesarskiego prokuratora – odpowiada Estrade z ukłonem w
stronę łysego Vitala Dutoura.
– Panowie się mylą – oświadcza zakatarzona wielkość – władza państwowa nie jest
hipotetyczna... kroki zaś wstępne należą do policji... – i przy tych słowach podaje rękę
komisarzowi policji Jacometowi, który właśnie zbliżył się do stolika.
87
– Czy jest coś nowego, drogi Jacomecie?
Urzędnik policyjny ociera pot z czoła, gdyż pokazowy piec pana Durana grzeje bez
litości.
– Czyste wariactwo – mówi potrząsając głową z oburzeniem – otrzymałem kilka
raportów w tej sprawie. Callet donosi o demonstracji przed dawnym aresztem. Córka
moja opowiadała, że jutro co najmniej połowa miasta wybiera się z małą Soubirous do
Massabielle, a jeszcze na dokładkę brygadier żandarmerii d’Angla melduje o wielkim
poruszeniu w Omex, w Viguès, Lezignan i innych wsiach...
– I wszystko to może się dziać w połowie dziewiętnastego stulecia – wzdycha po raz
drugi gospodarz. – Biedne nasze Lourdes! Okrzyczą je w całej oświeconej Francji. Co o
nas napisze taki Journal des Débats czy Le Siècle, lub choćby nawet taka Petite
République?
– Nic nie napiszą – przerywa ten lament Lafite, – Nie miejcie o sobie zbyt wysokiego
wyobrażenia. Napisze tylko Lavedan, który zresztą dziś znów jeszcze nie wyszedł.
– Nie wolno nam jednak dopuścić do demonstracji – wtrąca komisarz – co pan o tym
sądzi, panie prokuratorze?
Vital Dutour, uporawszy się z długim i męczącym atakiem kaszlu, odpowiada oschle:
– Dla nas, sędziów, ważne jest tylko to zasadnicze pytanie: Cui bono? Komu to jest
potrzebne? A jeśli chodzi o ten określony przypadek, to zastanowić się trzeba, komu, a
raczej jakiej grupie politycznej może się ta sensacja przysłużyć? Gdyż trzeba sobie jasno
zdawać sprawę z tego, że w naszych czasach najbłahsze na pozór zdarzenia wynikają z
ukrytych politycznych pobudek. Jeśli się nawet Najświętsza Panna pokazuje dziecku
biednego wyrobnika, no to i Ona czyni to dla jakichś celów politycznych niewątpliwie.
Prawdopodobnie dlatego, aby nowym bodźcem ożywić działalność Kościoła, przez co
wzrosną wpływy duchowieństwa, a co zatem idzie i znaczenie rojalistów; a nie wolno
zapominać, że ci ostatni są stronnikami Kościoła, mimo że duchowieństwo od czasu do
czasu ze względów taktycznych popiera reżim liberalny. Otóż wynika z powyższego, że
massabielskie objawienia pośrednio oddają wielką przysługę restauracji Burbonów, do
której jak wiadomo usilnie dąży francuski kler. A więc, jako przedstawiciel rządu Jego
Cesarskiej Wysokości, muszę te zjawiska ze względu na ich skutki zaliczyć do akcji
przygotowujących zamach stanu, które, dodam w nawiasie, ogromnie w ostatnim czasie
wzrosły na sile. Idąc więc dalej po linii myślenia „cui bono” można logicznie
wyrozumować, że za całą tą aferą tkwią księża, którzy chcą w niezadowolonej i
zabobonnej ludności rozżarzyć iskrę fanatyzmu religijnego i obrócić go w konsekwencji
przeciwko rządowi Jego Cesarskiej Mości. Taki oto jest, panowie, mój dobrze
przemyślany i wcale nie hipotetyczny punkt widzenia na tę sprawę. Zechce mi pan, drogi
Duranie, podać jeszcze jedno grzane wino... Macie tu podły klimat... i to pod każdym
względem.
– Wydaje mi się, że strzela pan armatnimi pociskami... do wróbli, panie prokuratorze –
uśmiecha się dyrektor szkoły.
88
– Wcale nie, bardzo jasne i bardzo słuszne są pańskie wywody – oświadcza się
służbiście komisarz po stronie prokuratora. Estrade jest niemile dotknięty.
– Uwidzenia jakiegoś dziecka, to jeszcze nie religia – wtrąca się do rozmowy – religia
zaś nie jest tym samym, co Kościół i sam kler też nie tworzy Kościoła. Poza tym kler nie
składa się z samych lojalistów. Znam niejednego księdza, który jest szczerym
republikaninem.
Hiacynt de Lafite z zadowoleniem pociera dłonie.
– Uwaga panowie, nie odbiegajmy od tematu. Otóż usłyszeliśmy już dwie teorie
kryminalistyczne. Nasz przyjaciel Duran wysuwa podejrzenie, że ukazująca się
dziewczynie „Madame” jest piękną cyrkówką w przebraniu. Pan prokurator zaś skłonny
jest przypuszczać, że ktoś z kapłanów, powiedzmy, olbrzymi dziekan Peyramale,
ukrywający się w kostiumie Dziewicy, jest aktorem tego widowiska.
– Nie powiem, żeby humor pański był wybrednej jakości – broni się kwaśno Dutour. –
Nie powiedziałem wcale, że jakiś ksiądz musi osobiście występować w samym
przedstawieniu, lecz że jest jego reżyserem.
– Cóż to za dyskusja, panowie? – pyta wchodzący właśnie dr Dozous, który usłyszał
ostatnie zdanie. Otrząsając bezceremonialnie zmoczone palto sieje kroplami deszczu na
wszystkie strony. Siada jak zwykle na brzeżku krzesła.
– Ja niestety tylko na pięć minut. O ile się nie mylę, rozprawiacie panowie w tym
wybranym gronie o wydarzeniu, które w tej chwili porusza już cały świat...
– Istotnie o tym mówiliśmy. I czekamy właśnie na głos nauki, który nam rozświetli
nasze wątpliwości... – mówi uprzejmie poeta do lekarza.
– Wiem przecież, panie Laficie, że jest pan zupełnym ateistą w dziedzinie nauki, tak mi
pan przynajmniej oświadczył na drodze od placu Marcadale do Pont Vieux. W tym
jednak wypadku myślę, że właśnie i jedynie nauka jest powołana, mam na myśli wiedzę
krytyczną, wolną od dogmatycznych założeń, do rozstrzygania o istocie zjawiska. Nauka,
która każde najmniej prawdopodobne zjawisko przyrody bierze pod skrupulatne oko
mikroskopu. Osobiście nie miałem jeszcze nigdy okazji do obserwowania prawdziwej
halucynacji. Mam zamiar opisać całe to zdarzenie koledze Voisinowi w La Salpêtrière...
– Czyżby pan, doktorze, rzeczywiście odważył się wmieszać w cały ten tłum prostaków
przy grocie? – pyta z niedowierzaniem Estrade.
– O, niech pan tego nie robi – ostrzega Duran nadchodzący z tacą pełną świeżych
napojów. – Nie byłoby to stosowne dla naszego lekarza miejskiego.
– Dlaczego, mój panie? Nie jestem ostatecznie tylko zaściankowym eskulapem. – Cień
przemknął po młodej jeszcze, lecz mizernej twarzy doktora. – Wydałem już kilka swoich
skromnych prac, ostatniej zaś jesieni uniwersytet w Montpellier ofiarował mi katedrę
neurologii. A że Montpellier zajmuje nie byle jakie miejsce w świecie medycyny, to
zapewne panowie wiedzą. Odmówiłem. Zbyt już schłopiałem w Lourdes. Jednak nie tyle,
aby nie miał mnie zainteresować taki niezwykły, patologiczny przypadek...
89
– Zatem według pańskiego zdania, jest to objaw choroby umysłowej? – pyta Dutour z
zaciekawieniem.
– Nie mam wystarczających danych do postawienia diagnozy – odpowiada ostrożnie
lekarz. – W zakładach dla umysłowo chorych obija się wielu paranoików, którzy miewają
objawienia, ponieważ jednak przypominam sobie ową małą astmatyczkę bardzo
dokładnie, nie byłbym skłonny posądzać ją o tego rodzaju brutalną chorobę.
A więc: katalepsja, zamesmeryzowanie, histeria? – bada dalej wnikliwie pan Dutour.
– Są to zbyt silne wyrazy jak na niezupełnie jeszcze określony stan rzeczy, drogi
prokuratorze. Najpierw musimy sobie dokładnie obejrzeć pacjentkę w trakcie choroby. O
ile słyszałem, ma ona przez całe dwa tygodnie chodzić codziennie do groty.
Prokurator zapisał sobie jakąś uwagę w notatniku.
– Byłbym panu niezmiernie zobowiązany, szanowny doktorze, o ile by pan zechciał po
zbadaniu dziewczyny zdać mi dokładnie sprawę.
– Bardzo chętnie – mówi Dozous wstając. – Wpadam parzcież codziennie tu do
kawiarni i nie będę, moich obserwacji trzymał w tajemnicy przed panami.
Hiacynt de Lafite milczał przez cały ten czas z oczyma wlepionymi w jasne,
najnowocześniejsze naftowe światło! Nagle odzywa się:
– Uważam, że panowie wszyscy pomijacie najistotniejszą sprawę w tym wszystkim.
Dla mnie prawdziwy problem do rozstrzygnięcia to nie ta mała wizjonerka, lecz tłum,
który idzie za nią...
Około czwartej po południu przynosi krawcowa Peyret przerobioną dla Bernadetty,
sukienkę sodalicyjną po Elizie Latapie. I oto, po raz pierwszy w życiu, stoi dziecko
ubogich Soubirous przed olbrzymim lustrem i przygląda się odbiciu całej swej postaci. U
nóg jej klęczy panna Peyret i układa troskliwie fałdy jedwabiu.
– Nie przypuszczałabym nigdy, że możesz tak ładnie wyglądać – mówi panna Antonina
przezwyciężając zazdrość. Za to poczciwa pani Millet nie szczędzi słów zachwytu na
widok przemiany tej żebraczki w dziecko Marii, metamorfozy, którą mały kopciuszek
wyłącznie jej zawdzięcza.
– Toż to prawdziwy obrazek – wola głośno. – Nasza mała „jasnowidząca” jest piękna
jak anioł. Trzeba by zrobić litografię.
Bernadetta, cała w pąsach, patrzy na siebie jak na całkiem nie-realne zjawisko. Fata
morgana! Jest ogromnie przejęta, gdyż do tej chwili nie wiedziała wcale, jak właściwie
wygląda w całości. W domu mają kawałek zbitego lusterka, ale niewiele można w nim
zobaczyć. Bernadetta myśli, że o wiele dokładniej niż szczegóły własnej postaci, zna ona
na pamięć twarz, figurę i suknię Pani... Ta Najmilsza z niszy wydaje jej się mniej
zjawiskowa niż własne jej odbicie w zwierciadle. Serce bije mocno; budzi się w niej
poczucie jakiejś nowej nieznanej godności, odczuwa równocześnie i zachwyt, lęk i jakąś
uroczystą radość. Po raz pierwszy stanie jutro przed umiłowaną istotą, przedstawiając
90
swoją osobę w korzystniejszym świetle. Czy też Pani zauważy od razu ten welon tiulowy,
ten piękny pasek niebieski i w ogóle uroczą całość, która jest pełnym uwielbienia
naśladownictwem? O tak, zauważy na pewno. A czy jej się będzie podobała? Najchętniej
pobiegłaby Bernadetta w tej samej jeszcze chwili, aby się jej pokazać. Obraca się i kręci
przed lustrem na wszystkie strony. Widok, jaki ma przed sobą, zadowala i raduje jej
dziewczęcą próżność. Nigdy już nie włoży na siebie swego starego kaftana i
wypłowiałego, spranego kapuletu. Ma po prostu obrzydzenie do tego zużytego,
zniszczonego odzienia. A co też mama powie, jak ją zobaczy w tym stroju, a Marysia,
Janka Abadie, państwo Nicolau, gdy stanie jutro przed nimi całkiem inna Bernadetta.
Pani Millet szpera w swoich niezliczonych, porządnie zapakowanych pudełeczkach i
wyjmuje piękną białą różę z jedwabiu. Grubą złotą agrafą przypina ją do piersi
dziewczęcia. Bernadetta wita nową niespodziankę okrzykiem zachwytu. Jak zaczarowana
stoi wciąż jeszcze przed lustrem i dopiero zapadający zmrok kończy tę jedyną w swoim
rodzaju przymiarkę.
Potem zasiada Bernadetta (także po raz pierwszy w życiu) w prawdziwej jadalni, przy
stole nakrytym śnieżnobiałym, adamaszkowym obrusem, do prawdziwego obiadu. Filip w
rękawiczkach podaje najpierw doskonałą zupę, potem pstrągi z rozpuszczonym masłem i
słodziutki puszysty deser, pyszności, o jakich Bernadetta w ogóle nie miała pojęcia. Do
tego biały burgund, tak przyjemnie drażniący podniebienie. Pani Millet kładzie wielki
nacisk na dobrą kuchnię, tak jak wiele podobnych jej istot, którym życie poskąpiło innych
ziemskich rozkoszy. Przy stole siedzi również Antonina Peyret, której udaje się dzięki
niezmordowanej gadatliwości bawić panią Millet także i przy jedzeniu. Obserwuje teraz
pilnie zachowanie się Bernadetty. Spodziewa się, że prostacka córka robotnika będzie na
każdym kroku popełniała niezręczności i gafy. Tymczasem Bernadetta trzyma nóż i
widelec bez zarzutu i przyglądając się zupełnie otwarcie każdemu ruchowi pani domu,
równie zręcznie i wytwornie jak ona nakłada sobie z półmisków na talerz. Nawet Filip
jest pełen niemego podziwu.
Lecz w pannie Antoninie budzą się znów ranne posądzenia. Od nowa zaczyna
podejrzewać, że Bernadetta jest wytrawną i wyrafinowaną oszustką, że zmyśliła sobie
aferę na wielką skalę i że jej zwykła apatia czy nawet ospałość jest tylko zręczną maską,
pod którą ukrywa kryminalne zdolności. Bo przecież ona, Antonina Peyret bądź co bądź
jednak córka komornika sądowego, potrzebowała całych dwóch lat, aby przyswoić sobie
wykwintne maniery takich domów, jak Lafite’ów, Milletów czy Cénaków i móc się
swobodnie w tej sferze obracać. A ta mała spryciara pojęła wszystko od razu, nieomal w
jednej minucie.
– Gdzieś się nauczyła takich dobrych manier, Bernadetto? - bada krawcowa bez
ogródek. Wygląda, jakby ją dreszcze przechodziły, a lewa łopatka i tak już zwykle
podniesiona, sięga jej w tej chwili prawie do ucha.
– Swoim wybranym zsyła je Pan nawet we śnie, moja droga – odpowiada za Bernadettę
pani domu. Natychmiast sprytna krawcowa postanawia od tej chwili taić swoją niechęć i
wrogie podejrzenia zatrzymać dla siebie. Widocznie ta stara Millet, rozleniwiona i
91
zdziecinniała kobieta, zakochała się w tej chytrej dziewczynie. Antonina zna swoją
protektorkę na tyle, iż wie, że chcąc pozostać w jej łaskach należy cierpliwie brać udział
we wszystkich jej dziwactwach. Na szczęście jednak madame jest zmienna i prędko
zapomina.
W końcu Bernadetta pozostaje sama. Pani Millet osobiście zaprowadziła ją do pokoju
ubóstwianej siostrzenicy. Rozrzutnie po-zapalała liczne kandelabry i z rozczuleniem,
pokazywała wszystkie drobiazgi, pamiątki po drogiej zmarłej. Wreszcie postawiwszy na
nocnym stoliku pudełko cukierków ze łzami uściskała Bernadettę i wyszła.
I oto Bernadetta jest sama, samiutka we własnym pokoju!... Zdarza jej się to po raz
pierwszy w życiu. I ta samotność wydaje jej się jednym z najbardziej uszczęśliwiających
przywilejów zamożności. Ma wrażenie, jakby zdjęto jej jakiś ogromny ciężar z ramion.
Naturalnie, staje znów przed wielkim lustrem, aby od nowa podziwiać swoją postać w
pięknej sodalicyjnej sukience Elizy Latapie. To rozkoszne zajęcie zajmuje jej dużo, dużo
czasu. Potem bierze swój biały woreczek, z którym się nigdy nie rozstaje i jak co wieczór
zaczyna przeglądać jego zawartość. A więc najpierw rozpoczętą na drutach pończochę,
potem dwie książeczki, katechizm i malutki elementarz, kilka barwnych skrawków
jedwabiu podarowanych jej kiedyś przez Magdę Hillot, kawałek pożółkłego cukru
lodowatego, suchą skórkę chleba, trzy szklane kulki i małą gumową figurkę objuczonego
osiołka młynarskiego. Ten osiołek wiąże się ze wspomnieniami jej najwcześniejszego
dzieciństwa w młynie Boly. Stwierdziwszy, że nic z jej skarbów nie zginęło, wkłada je z
powrotem do woreczka. Nieśmiało rozgląda się po obszernym pokoju. Jest większy niż
cały ich areszt, w którym przecież mieszka aż sześć osób. Jakiż to przygniatająco wielki
pokój. Na ścianach zamiast plam wilgoci, tak dobrze jej znanych z domu, jedwabne
obicia zdobne w kwiaty i girlandy. Same już tworzą obrazki, nie potrzeba do tego jej
fantazji i oczu. Nawet na suficie uśmiechają się malowane aniołki. Chybaby trzeba
codziennie wylegiwać się w łóżku do dziesiątej rano, aby zdążyć obejrzeć dokładnie te
ściany i sufit. Bernadetta obchodzi kolejno i gasi wszystkie grube wspaniałe świece,
zostawiając sobie tylko jedną na nocnym stoliku. I w tej chwili dostrzega oszkloną szafkę
pełną lalek różnego rodzaju i wielkości, cały zbiór zmarłej Elizy Latapie. Ani ona, ani
siostra jej Marysia nie posiadały nigdy lalek, ani małych ani dużych, oprócz jednego
pstrokatego pajaca, które-go im ojciec za dobrych jeszcze młynarskich czasów przywiózł
z jarmarku z Saint Pé de Bigorre. Nie lubiła jednakże tego pajaca, uszytego z jaskrawych
łatek i z twarzą dziadka do orzechów. Podświadomie łączyła go zawsze z ohydnym
kozłem Orphide i na pewno obaj byli wysłannikami z królestwa szatana, tego szatana,
który ją tak często prześladuje. Za to lalki Elizy pochodzą z pewnością z krainy dobrej
wróżki. Bernadetcie aż tchu brak z zachwytu. Najbardziej ciągnie ją mała Tyrolka w
płaskim zielonym kapelusiku i czerwonym gorseciku. Całą siłą opanowuje się i
przypomina surowe nakazy matki, aby nigdy w życiu nie dotknęła cudzego mienia. A tak
chętnie wsadziłaby zielono-czerwoną malutką wieśniaczkę do swego woreczka. To znów
przychodzi jej na myśl, ojciec, zamknięty przez policjanta Calleta za klocek drzewa,
które-go przecież wcale nie wziął.
92
Powoli i z największą ostrożnością dziewczynka zdejmuje odświętną suknię z welonem,
odpina sztuczną różę, ściąga białe jedwabne pończochy i pantofelki. Po trochu zaczyna
czuć się znów sobą, lecz własna jej osoba wydaje jej się teraz o wiele bardziej
nieokrzesana i prostacka. Przychodzi jej do głowy porównanie, że jest jakimś brązowym
leśnym stworzeniem, niezręcznym bardzo i zalęknionym, które ktoś przez żart umieścił w
olbrzymim, miękkim, ale przeraźliwie zimnym łożu. Żal jej nawet, że nie czuje przy sobie
śpiącej Marysi, której rozgrzane ciało tak ją przecież przez cały ubiegły tydzień
napełniało odrazą. Na szczęście jest tak niezmiernie zmęczona, że mimo niesamowitego
baldachimu nad łóżkiem wkrótce zasypia.
Gdy nazajutrz o szóstej rano pani domu z panną Peyret i Filipem wchodzą do pokoju,
aby ją obudzić, zastają dziewczynkę już gotową. Lecz jakież jest ich zdziwienie na widok
Bernadetty ubranej nie w ową piękną suknię maryjną, lecz w stary kaftan, wypłowiały
kapulet i drewniane chodaki.
– Co to ma znaczyć – wrzasnęła panna Peyret – dlaczegoś nie wzięła na siebie tej
sukni?
– Miałam ją już na sobie, proszę pani, a potem znów ją zdjęłam...
– Ale dłaczegoś ją zdjęła?...
– Nie wiem tego sama, proszę...
– Co to za głupia odpowiedź: „sama nie wiem” – a kto ma wiedzieć?...
– Zdawało mi się, że powinnam ją zdjąć...
– Czy ci ktoś tak kazał? A może ta Pani?...
– Nikt mi nie kazał. Przecież Pani tutaj nie ma, jest w Massabielle...
– I jak tu być mądrą z tobą...
– Zdaje mi się, że ja rozumiem naszą małą – promienieje pani Millet. – Uważa ona, że
strój prezydentki „Dzieci Marii” jest pozbawiony pokory, z jaką powinna, stanąć przed
Panią! Czy nie tak, drogie dziecko?
Bernadetta męczy się, aby dać wystarczające wyjaśnienie swego postępku.
– Nie mogę tego dokładnie pani powiedzieć... To było takie uczucie, jak gdyby...
– Wariatka, zupełna wariatka – folguje sobie krawcowa mimo powziętego przedtem
dobrego postanowienia.
W tym czasie na ulicy Bartayrès przed domem pani Millet czekają już setki ludzi,
między innymi liczni mężczyźni: wuj Sajou, Bouriette, Antoni Nicolau, który przybył ze
swego młyna aż do miasta, aby uczestniczyć w pochodzie, oraz wielu, wielu innych. Pani
Millet uważnie rozgląda się wśród obecnych, szukając między nimi przedstawicieli
duchowieństwa; nie wątpi, że przedziwna ta historia nie uszła uwagi Kościoła. Lecz nie
dostrzega żadnej sutanny. Matka Soubirous zbliża się nieśmiało do Bernadetty, tak jakby
to nie było już jej własne dziecko. Odwagi dodaje jej jedynie postawa siostry Bernardy
93
Casterot, która bynajmniej nie czuje się skrępowana niezwykłym towarzystwem bogatej
wdowy. I Bernarda, i Lucylla niosą w ręku świece, jak zresztą wiele z pozostałych kobiet.
Również Bernadetcie ktoś wsunął świecę w rękę.
– Ruszajmy, szkoda czasu – przynagla najstarsza Casterot i wraz z siostrami następuje
prawie na pięty Bernadetty. Tuż za nimi kroczą sąsiadki z ulicy de Petites Fossées.
Zaczynają się szepty i pełne oczekiwania uwagi. Jedynie Bernadetta nie odzywa się ani
słowem, nie wita nikogo i o nikogo się nie troszczy. Spiesznie podąża naprzód, tak jakby
nikogo za nią nie było, jakby ten cały tłum dorosłych i trzeźwych ludzi był czymś całkiem
nieważnym, raczej kłopotliwym balastem. I znów panna Antonina odczuwa gorzką
pretensję do Bernadetty za jej lekceważącą wszystkich samodzielność, za zupełne
nieliczenie się z otoczeniem. A Janka Abadie, której wraz z koleżankami kazano się
usunąć z pierwszego szeregu, mruczy do ucha Kasi Mengot:
– Bernadetta teraz zawsze i wszędzie chce być pierwsza! – I tak jest istotnie. Bernadetta
chce być pierwsza w grocie I choć całe to otoczenie zdaje się wcale jej nie obchodzić, to
jednak wie na pewno, że gdyby weszła do groty razem z tym hałaśliwym tłumem, Pani
byłaby na pewno z tego niezadowolona. Miłość wysubtelniła uczucia naiwnej
dziewczyny i każe jej postępować w obliczu Uwielbianej z niezmierną ostrożnością. Tak
bardzo boi się, aby jej czymkolwiek nie urazić, nie wywołać jej niechęci.
A więc pędzi teraz naprzód pozostawiwszy wszystkich daleko poza sobą. Skacze jak
kozica zwinnie z kamienia na kamień, po wąskiej, skalistej ścieżce.
Zasapana pani Millet stanęła na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu i mówi dysząc głośno:
– Ona leci jak jaskółka, jak liść wiatrem niesiony.
I gdy nareszcie procesja ludzka z płonącymi świecami, których topniejący wosk
napełnił mdłym zapachem całą dolinę, dociera do placyku przed grotą, Bernadetta trwa
już długą chwilę na klęczkach. Radość z ponownego spotkania jest dziś jeszcze większa.
Pani wydaje się taka radosna, taka promienna, że nie tylko jej twarz, lecz i szaty, ręce i
nogi, wszystko zdaje się jaśnieć wewnętrznym blaskiem. Uszczęśliwiająca wydaje się
dziś po raz pierwszy sama uszczęśliwiona, obdarowująca staje się obdarowaną.
Najpewniej spełniają się jej życzenia, a tajemniczy i ważny plan zaczyna się
urzeczywistniać. Podchodzi do samej krawędzi niszy i wychyla się tak daleko, że jej
wąskie i delikatne palce zdają się dotykać dziewczynki. I zwykle, mimo stanu
zachwycenia, tak czujna i ostrożna Bernadetta tym razem rozpływa się zupełnie w
rozkosznym upojeniu.
– Ona umiera, na Boga, umiera! – woła z rozpaczą ciotka Casterot.
Owa mądra Bernarda nie umie się zdobyć na nic innego, jak. tylko na ten pełen
przerażenia okrzyk, tak samo, jak ubiegłej niedzieli wykrzykiwały głupiutkie szkolne
dzieci. Lecz matka Soubirous osłupiałymi oczyma patrzy na istotę, która przecież jest
częścią jej ciała, a teraz wygląda jakby po przebyciu wszelkich cierpień tego świata błogo
oddawała ducha Panu. Właściwie można by ją wziąć już za umarłą z tym wydłużonym,
94
zaostrzonym nosem. Uśmiech zastygł na jej twarzy, że oto skończyła się bolesna ziemska
wędrówka.
Pani Soubirous z rozdzierającym wyrazem oczu kiwa głową i zbielałymi wargami
szepcze:
– To już nie ona!... to nie moja Bernadetta... Nie poznaję już własnego dziecka...
A ciżba, stłoczona przy zbiegu obu rzek, trwa wciąż na kolanach, całkowicie się
poddając niesamowitemu wrażeniu. Każde zgromadzenie ludzkie tworzy własną nową
osobowość, obdarzoną wrażliwszymi, bardziej wyostrzonymi zmysłami aniżeli
poszczególne jednostki. I ten wpatrzony w pustą niszę tłum uwielokrotnioną,
spotęgowaną wrażliwością wyczuwa nieomylnie czyjąś określoną, pełną wyrazu
obecność, która odbija się jak w zwierciadle w zachowaniu i postawie „zachwyconej”.
Jak odcisk czyjejś głowy na poduszce, jak odlew gipsowy oddaje kształt modelu, tak
wiernie naśladuje i powtarza Bernadetta, wszystko co widzi – owe ukłony, uśmiechy,
składanie i rozkładanie rąk Pani. Dziewczyna jest jakby negatywem „Niewidzialnej”, w
którym tamta staje się dla tłumu nieomal rzeczywistą. A znajduje się w tym gronie wiele
dusz gotowych uwierzyć i takich, które przyszły, aby wyszydzić i wyśmiać cud, a przede
wszystkim przeważająca ilość ciekawych. Lecz w tej chwili wszyscy ci ludzie bez
różnicy intencji, z jaką się tu wybrali, z wytężeniem śledzą każdy ruch dziewczynki.
Tysiące spojrzeń przenosi się bacznie z niszy na Bernadettę i znów za jej oczami dążąc z
powrotem – kieruje się ku niszy. Niczego więcej nie spodziewają się ujrzeć. To coś
oczekiwanego już się dzieje, tajemnicze misterium właśnie się odprawia. Lecz nie
wywołuje błogiego niebiańskiego nastroju – raczej dreszcz przechodzi po skórze, dreszcz
jakiejś niesamowitej ekstazy. A najbardziej ulegają temu wrażeniu owi szydercy, przybyli
tu dla zabawy. W każdym człowieku tkwi wrodzony pociąg do świata nadzmysłowego. U
tych, którzy go kryją najgłębiej, przechodzi w najgłębsze nie-zadowolenie, jeśli do niego
apelować.
Nagle rozlega się przenikliwy głos kobiecy intonujący pierwsze Ave. Natychmiast
dołącza się do niego potężny chór, aby Niewidzialną uczynić bardziej rzeczywistą i
obecną.
Bernadetta zdaje się nie słyszeć nic, gdyż inny zgiełk wdziera się do jej uszu. To rzeka
Gave po raz drugi szaleje w niezwykłym podnieceniu. I tak jak za pierwszym razem w
dzikim galopie gnają spłoszone konie, pędzą ścigające się pojazdy i słychać te same co
kiedyś okrzyki: Ratuj się, uciekaj!
Bernadetta w przerażeniu podnosi obie ręce ku Pani, szukając u niej ratunku. I widzi
twarz jej po raz pierwszy tak surową i dumną. Wyniośle patrzy swymi błyszczącymi
oczyma na ów diabelski pochód i marszczy brwi jak pogromca wzrokiem
unieszkodliwiający dzikie bestie. Udaje się jej to natychmiast. Wrzaski cichną, milkną i
już tylko Gave szumi swą wiekową burzliwą pieśnią kładąc się do nóg Pani jak
ujarzmione wilczysko.
95
Nagle Bernadetta wstaje z klęczek; twarz ma spokojną i pogodną. Dostrzegła
zrozpaczoną twarz matki, więc podbiega ku niej i rzuca się jej na szyję... Wiele osób
płacze.
W niedzielny poranek w porze apéritifów, około godziny dziesiątej, sala Café Français
jest już szczelnie zapełniona. Rozniosła się bowiem pogłoska, że dr Dozous ogłosi w
gronie znajomych rezultat swoich badań. Prokurator Dutour i policjant Jacomet
niecierpliwie spoglądają co chwila na zegarki. O jedenastej bowiem mają tajemniczą
naradę z merem miasta panem Lacadém. Wypadki koło groty Massabielle zataczają od
trzech dni tak szerokie kręgi, że dłużej już władze nie mogą na to patrzeć bezczynnie.
Dzisiejszego ranka na przykład zebrało się około dwu tysięcy osób koło groty i zaległo
olbrzymią przestrzeń między widłami obu rzek. Przeważali w tym tłumie licznie przybyli
okoliczni wieśniacy. Najwyższy zatem już czas, aby ustalić, jakie kroki należy poczynić.
Z punktu widzenia władzy urzędowej, tego rodzaju wydarzenie jest sprawą niezwykle
drażliwą i rzadką. I choć państwo posiada dość środków wypróbowanych przeciwko
wszelkiego rodzaju wykroczeniom, to, na Boga, do jakiego gatunku przestępstwa należy
zaliczyć massabielską awanturę – rzekome ukazanie się Najświętszej Panny, które zostało
przez liczne rzesze tamtejszych obywateli przyjęte nie tylko z wiarą, ale powitane z
fanatyczną gorliwością!
Vital Dutour i Jacomet są wysoce podenerwowani, tym bardziej że prokurator jest
rzeczywiście chory i powinien w łóżku leczyć swoją influenzę.
Obaj jednak panowie łudzą się, że dzisiejsze sprawozdanie doktora dopomoże im do
powzięcia jakiejś decyzji. Tymczasem szanowny eskulap właśnie dzisiaj tak długo każe
na siebie czekać. Inny przedstawiciel nauki jest wprawdzie już obecny, a mianowicie
nauczyciel historii pan Clarens. Wczorajsze popołudnie spędził w grocie Massabielle i
badał ją dokładnie z punktu widzenia geologii i archeologii. Otóż zauważył on, że
wapienna skała groty poci się w przedziwny sposób.
– Szczególnie po prawej stronie – objaśnia Clarens – poniżej owej niszy z krzakiem
głogu spływają po skalnej ścianie jakby grube krople potu.
Hiacynt de Lafite protestuje przeciwko temu porównaniu.
– Dlaczego pan mówi krople potu – a nie na przykład łzy.
Czyżby i pan, drogi przyjacielu, był już zarażony przyziemnym realizmem?...
– Jeśli pan woli łzy zamiast potu, niech będą łzy. Saxa loguuntur… Bo rzeczywiście w
dzisiejszych czasach nawet kamienie znalazłyby powód do płaczu...
– To, o czym panowie rozmawiają, wydaje mi się całkiem nieistotne – przerywa Vital
Dutour, który zwykle staje się niecierpliwy, gdy dyskusje pana de Lafite’a i Clarensa
wchodzą na tory czystej dialektyki – Czy pan poza tym nie odkrył tam nic ciekawego?
W żaden sposób pan Clarens nie może się na to zgodzić, aby jego odkrycie w skalnej
niszy było nieważne lub mało interesujące. Jest przekonany, że w zamierzchłej
starożytności w tym właśnie miejscu odprawiano jakieś pogańskie obrządki religijne.
96
Biały głaz u progu niszy był prawdopodobnie ołtarzem, na którym składano jakiemuś
ponuremu bóstwu ofiary. Z długoletnich badań, wysnuł już pewny wniosek, że cała Góra
Spelunek nie była ongiś niczym innym jak przybytkiem kultu pogańskiego. Zła sława,
jaka ciąży na Massabielle, jest jedynie potwierdzeniem tej teorii. A mianowicie –
chrześcijański lud naszych czasów zwykle wspomina takie miejsca z zabobonnym
strachem. Strach ówczesny przed zemstą bogów przekształcił się dziś w lęk przed
szatanem, a stare bożki przybrały postać złych duchów. Dlatego też Kościół często
poświęca takie pogańskie zabytki, aby zdjąć z nich czar i na ich miejscu stawia swoje
bazyliki.
Pan Lafite żartobliwie podejmuje swój dawny temat.
– A więc umacnia mnie pan w moich wywodach, że kraina, Bigorre a właściwie jej
duch tkwi jeszcze głęboko w erze przed-chrześcijańskiej i dlatego nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby się biednym pastuszkom ukazywały jakieś Diany czy inne źródlane
boginki. Poziom duchowy i umysłowy prostaczków, żyjących na sto lat przed
Chrystusem, a wiejskich dzieci z roku 1858 nie wykazuje prawdopodobnie żadnej istotnej
różnicy.
– Ta skądinąd bardzo interesująca rozmowa nie doprowadzi nas w rezultacie do
niczego, moi panowie! – skarży się Vital Dutour. – Chyba nikt nie zdaje sobie sprawy, ile
kłopotu może nam przysporzyć ta głupia historia...
– Jeśli tak dalej pójdzie – wzdycha komisarz policji, patrząc przy tym bezradnie na
swoje silne pięści – będziemy musieli wezwać wojsko do rozproszenia demonstrantów.
Codzienne zbiegowiska i tak liczne są nie do zniesienia w praworządnym państwie.
Wyobrażam sobie, jaką naganę otrzymam od prefektury. Baron Massy nie lubi żartować.
– Tak, moi panowie. Jest to skandal wołający o pomstę do nieba – gorszy się gospodarz
lokalu. – Wczoraj znów Mémorial des Pyrenées ogłosił artykuł na dwie pełne szpalty pod
tytułem: „Objawienia w Lourdes”, a nasz ostatni Lavedan pisze też dziwnie miękko na
ten temat. Podejrzewa się, że to ksiądz Pènes napisał pod fałszywym nazwiskiem z
polecenia Peyramaile’a. Chcą najwyraźniej zbagatelizować całą tę historię.
Vital Dutour, obejrzawszy się ostrożnie naokoło, zniża swój zakatarzony głos aż do
szeptu: – Te „objawienia” godzą osobiście w cesarza.
– Jak to, dlaczego w cesarza? – ogólne zdziwienie. – Przecież wiadomo, że Eugenia jest
gorliwą pobożnisią.
– Sądzę, że jako prokurator lepiej poznałem nasz naród aniżeli którykolwiek z panów.
Cesarz posiada władzę absolutną chronioną przez Sûreté Nationale, a tymczasem my
Francuzi z urodzenia jesteśmy anarchistami. Wszelkie sposoby wykpienia się spod
panującego autorytetu są dla nas pokusą. Socjalizm, republikanizm już się przejadły.
Dlaczego by więc nie spróbować raz z innej beczki, np. z mistycyzmem. O, jest doktor!
Gdzież się pan zasiedział?
97
Dozous zdejmuje płaszcz i wiesza go troskliwie na wieszaku. Potem siada przy stole,
nie tak pośpiesznie jak zwykle. Nie wydaje się być w zbyt dobrym humorze.
Vital Dutour bierze go od razu na spytki.
– Czy przeprowadził pan badanie?
– O tyle o ile – mówi Dozous od niechcenia.
– A rezultat... jaki?
– Niezbyt pokaźny!
– Czy stwierdził pan chorobę umysłową w klinicznym sensie?
– Stwierdziłem, że dziewczynka jest tak samo normalna jak pan czy ja!
– A więc jest oszustką?
– Nie mam najmniejszych podstaw do takiego przypuszczenia.
– A więc, drogi doktorze, muszę w takim razie i pana zaliczyć do tych, którzy uwierzyli
w cud!!
– O Matko Boska – wykrzykuje Duran i z przerażenia składa ręce.
Dozous zaś z lekkim ukłonem w stronę prokuratora mówi:
– Nazywam się Dozous. Jestem współpracownikiem Courier Médical i koresponduję z
wieloma ludźmi wykształconymi. Dalej jestem członkiem towarzystw naukowych, a
przede wszystkim beznamiętnym badaczem przyrody...
Vital Dutour przerywa gorączkowo:
– No przecież jeśli pan nie posądza jej o oszustwo ani nie stwierdza choroby
umysłowej, musi pan w konsekwencji uznać te widzenia za prawdziwe...
– Widzenia mogą – być w subiektywnym sensie całkowicie prawdziwe, a obiektywnie
biorąc może ich wcale nie być...
– Ktoś, który widzi coś, co obiektywnie wcale nie istnieje, jest właśnie wariatem.
– W takim razie wariatem był Shakespeare... i Michał Anioł... – wtrąca Lafite.
Dozous wyjmuje z kieszeni marynarki trzy kartki papieru całe zapisane drobnym
pismem.
– Napisałem tutaj małe sprawozdanie z tego, co widziałem dziś rano, i mam zamiar je
przesłać koledze Voisinowi do Paryża. Może byłoby najlepiej, abym zamiast tych
dyskusji przeczytał panom właśnie te notatki. – Mówiąc to lekarz zdejmuje swoje
pincenez i trzymając arkusiki tuż przed krótkowzrocznymi oczyma, poczyna je
monotonnym głosem odczytywać. Potyka się w miejscach niewyraźnie napisanych, nie
zwracając żadnej uwagi na swoich słuchaczy.
– Działo się to dnia 21 lutego roku 1858 o godzinie 7 minut 10 rano. Wraz z wielką
gromadą ludzi dotarłem do groty. Udało mi się natychmiast przedostać przez tłum i stanąć
98
tuż koło Bernadetty, która pierwsza przed wszystkimi innymi dobiegła do groty. Za
dziewczynką klęczała jej rodzina z zapalonymi świecami w ręku. Również i Bernadetta
trzymała świecę. Prawie bez przerwy oddawała niskie, pełne czci i uwielbienia pokłony w
kierunku wnęki w skalnej ścianie. Te ukłony trochę mnie wzruszały ale równocześnie
rozśmieszały, gdyż wysyłane były w próżną przestrzeń. Bernadetta trzymała w ręku swój
różaniec, lecz mam wrażenie, że się nie modliła. Wkrótce na twarzy jej wystąpiły owe
zmiany, o których mi szczegółowo opowiadano. Można było po prostu z jej mimiki
odczytać wszystko to, na co oczy jej patrzyły...
Jacomet mruknął coś z niedowierzaniem, lecz doktor nie pozwolił sobie przerwać i w
dalszym ciągu bezbarwnym, jednostajnym głosem odczytywał swoje sprawozdanie:
...i widzieć to, co ona widziała.
A więc były to najpierw ukłony, a potem odpowiadanie na pozdrowienia, dalej
uprzejme, nieśmiałe uśmiechy, to znów wytężone nadsłuchiwanie, wreszcie pełne
zrozumienia przytakiwania głową. A wszystko to było takie rzeczywiste, prawdziwe, że
najwytrawniejszy aktor nie odegrałby wierniej swojej roli. Z wolna policzki dziewczynki
stawały się blade, białe jak alabaster, a skóra napięta była tak silnie, że można było
dokładnie zobaczyć zarys czaszki na skroniach. Podobną zmianę napięcia widywałem u
gruźlików w ostatnim stadium. Zapadła w ten stan uśpienia, który dziś nazywamy
transem. Nachyliłem się nad pacjentką, aby przeprowadzić dokładniejsze badanie.
Najpierw schwyciłem ją za rękę i obserwowałem tętno na przedramieniu. Puls był
normalny, zaledwie trochę przyśpieszony, 86 uderzeń na minutę. Również nie mogłem
wyczuć znaczniejszych zmian w ciśnieniu krwi, podczas gdy przy silnej anemii mózgu
daje się zaobserwować duży spadek ciśnienia wraz z osłabieniem i zwiotczeniem tętna.
Bladość policzków i niezwykłe napięcie skóry na twarzy nie było więc wynikiem
gwałtownego zaburzenia obiegu krwi.
Obserwowałem nieraz w Montpellier kataleptyków w czasie ataku. Zawsze w takim
wypadku zaangażowany był cały system nerwowy i w związku z tym tętno i ciśnienie
krwi. Trudno więc jest określić stan Bernadetty Soubirous jako schorzenie systemu
nerwowego, do którego zaliczamy katalepsję i histerię. Aby się jeszcze bardziej w tym
kierunku upewnić, badałem, ile się dało, odruchy oczu. I tam nie znalazłem żadnej
nieprawidłowości. Źrenice były z lekka powiększone, tęczówka ściągnięta, białko
wilgotne i lśniące. Tak wyglądają zwykle oczy człowieka, który ze wszystkich sił
wpatruje się w określony cel. Powiedziałbym, że trans, w jakim znajdowała się
Bernadetta, był nie tyle utratą przytomności, ile nadmiernym skoncentrowaniem uwagi.
W ręce trzymała zapaloną świecę. Było dość wietrzno. Kilkakrotnie silniejszy podmuch
wiatru od strony Gave gasił płomień. Bernadetta zauważyła to za każdym razem i nie
odwracając twarzy ani wzroku od niszy, podawała klęczącym za nią świecę, aby ją na
nowo zapalili. W czasie całego mego badania miałem wrażenie, że pacjentka doskonale
zdaje sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje...
– I ja odniosłem to samo wrażenie – wtrąca Dutour, lecz Dozous nie zwraca na niego
uwagi i czyta dalej.
99
...Dopiero gdy skończyłem badanie, Bernadetta wstała i podeszła kilka kroków ku
niszy. Stałem bardzo blisko i dokładnie usłyszałem, jak się z jej piersi wyrwało
dwukrotne, przeciągłe: Tak. A gdy potem odwróciła twarz znów ku nam, była całkowicie
zmieniona. O ile przedtem rysy jej wyrażały jakby zastygłą, skamieniałą radość, teraz
oblicze jej stało się tragiczną wprost maską bólu i smutku. Wielkie łzy spływały po
policzkach.
...W kilka minut potem widzenie znikło, można to było wyczytać z jej twarzy. Policzki
zaróżowiły się znowu.
Spytałem: – Dlaczegoś płakała przed chwilą?
Odpowiedziała natychmiast z całą gotowością:
– Płakałam, bo Pani nie patrzała już wcale na mnie, tylko ponad moją głową i
wszystkimi tymi ludźmi, patrzała daleko ku wyspie Chalet i ku miastu. I taka nagle
zrobiła się smutna i powiedziała do mnie:
– Módl się za grzeszników.
Chciałem skontrolować stan jej umysłu i spytałem:
– Czy ty w ogóle wiesz, co to jest grzesznik?
– O, dobrze wiem, proszę pana; grzesznik to jest taki człowiek, który kocha zło.
To była zadziwiająco trafna odpowiedź, a zwłaszcza spodobało mi się określenie
„kocha” zamiast „czyni”. Po tej odpowiedzi nie miałem już powodu, aby posądzać ją o
zaćmienie umysłu.
Zebrany tłum w największym napięciu przyglądał się tej scenie objawienia, jakby
jakiemuś tajemniczemu obrządkowi. W końcu wybuchnął taką burzą zachwytu, że nie
mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto wyzwala się jakaś groźna siła przyrody.
Jednak Bernadetta nie zwracała najmniejszej uwagi na okrzyki pochwalne i
błogosławieństwa, które ze wszystkich stron dolatywały do jej uszu. Nie zdawała sobie
wcale sprawy, że zebrany tłum wielbi ją jako wybrankę niebios. Przeciwnie, przynaglała
teraz wszystkich do pośpiechu, jakby chcąc się pozbyć co prędzej natrętnego
towarzystwa. Tak, to na razie wszystko...
Doktor Dozous mozolnie i z przerwami odcyfrowywał swój po-gmatwany stenogram.
Teraz porządnie składa luźne kartki. Wszyscy milczą. Nawet gospodarz Duran nie
odzywa się ani słowem.
Dopiero po dłuższej przerwie zabiera głos cesarski prokurator:
– O ile dobrze zrozumiałem, to nauka stoi na stanowisku następującym: wyłącza
podejrzenie o oszustwo, wyłącza chorobę umysłową, wyłącza również i cud. A więc co w
takim razie jeszcze pozostaje, o ile mogę spytać przedstawicieli wiedzy?
– Właśnie, co w takim razie pozostaje – powtarza doktor w zamyśleniu...
100
PRZERWANIE POUFNEJ NARADY
W biurze merostwa przy ul. du Bourg burmistrz Lacadé spaceruje niespokojnie po
pokoju. Wrócił przed chwilą z urzędowej uroczystości i z tego powodu ubrany jest w
długi surdut i trój-kolorową wstęgę na piersiach. W klapie czerwieni się rozetka Legii
Honorowej. Pan burmistrz ma zmartwienie. Obwisłe, gładko wygolone policzki są
jeszcze bardziej fioletowe niż zwykle. Powód złego humoru leży na zielonym stole, przy
którym urzęduje sekretarz Courrèges, ojciec rudowłosej Anetki. Jest to list urzędowy z
Argelès, podpisany własnoręcznie przez podprefekta Duboëgo.
„Niniejszym wzywa się burmistrza z Lourdes o nadesłanie w jak najkrótszym terminie
sprawozdania o pożałowania godnym zakłóceniu porządku w mieście i okolicy oraz o
zameldowanie, jakie zastosowano środki celem stłumienia niepokojów”.
– Czego oni chcą ode mnie? Czy mam może przymknąć Najświętszą Pannę? – unosi się
Lacadé. – To nie jest moja sprawa, to pole działania prokuratora. Niech rozkaże ją sobie
przyprowadzić przez żandarmów. Państwo – to państwo, a gmina – to gmina. A ja jestem
gmina. Zdaje się, że szanowna podprefektura nie rozróżnia tych dwóch rzeczy.
– Musimy jednak coś przedsięwziąć, panie burmistrzu – podsuwa Courrèges.
– Wiem o tym aż za dobrze.
Rozgoryczony wyjmuje z szuflady plik wycinków z gazet:
– Cała prasa okręgu drwi z nas, a w dodatku przewiduję, jaką zabawę urządzi sobie
naszym kosztem Paryż.
Courrèges spoglądając co chwilę w kierunku drzwi oświadcza: – Mam wrażenie, panie
burmistrzu, że ci panowie już czekają. Lacadé wyprostowuje swoją postać i
kieszonkowym grzebykiem doprowadza oporną bródkę do porządku.
– A więc, Courrèges, prosić. Ma to być konferencja ściśle tajna. Niech pan jednak
zostanie w przedpokoju, abym na wszelki wypadek miał świadka pod ręką...
Pan burmistrz powitalnym gestem wyciąga obydwie ręce ku wchodzącym. Są to
panowie prokurator i komisarz policji.
– Z przykrością zniewolony byłem przerwać panom niedzielny odpoczynek – wita ich
donośnym głosem wytrawnego mówcy. – Jako głowa waszego miasta muszę się zwrócić
o pomoc do władzy cywilnej. Sprawa jest mocno drażliwa. Mam oto przed sobą list od
prefekta z urzędowym zapytaniem o wypadki, które w przesadzie nazywa „zakłóceniem
spokoju”. Tak samo zresztą wyraża się cała liberalna prasa, rada, że znalazła sobie żer w
naszym Lourdes. Stajemy się pożałowania godnym ośrodkiem publicznego
zainteresowania. Przyznam się panom otwarcie, że mała rewolta robotników w
kamieniołomach czy też pracowników leśnych mniej by mi sprawiała kłopotu, aniżeli to
„zakłócenie spokoju", którego rodzaj trudno właściwie sprecyzować. A w każdym razie
dużo, dużo bardziej wolałbym poświęcić swój cenny czas i zdrowie na unowocześnienie
naszego biednego Lourdes, stoję przed rozbiciem wszystkich moich zamierzeń. Bo czyż
101
myślicie, panowie, że po wątpliwej jakości rozgłosie, który wywołaliśmy, przyznają nam
owo wymarzone połączenie kolejowe? Na pewno nie. A może wodociągi? Możemy się z
nimi pożegnać. A ruch turystyczny z Paryża? A źródła lecznicze, które mieli wydobyć z
ziemi przedstawiciele naszej nauki? Wszystko to diabli wzięli. Chciałbym zobaczyć
takiego paryżanina, który odważy się zjechać do naszego gniazda, gdzie zamiast
wytwornych domów kuracyjnych zastanie brudne groty z średniowiecznymi zabobonami.
Tu chodzi o większe rzeczy niż o głupie bajki jakiejś niepoczytalnej idiotki czy oszustki...
Łysy pan przerywa tę jeremiadę:
– Proponuję, abyśmy przede wszystkim rozważyli sytuację od strony prawnej.
– O to właśnie chciałem pana prosić, prokuratorze – zgadza się z westchnieniem
burmistrz i z zamkniętymi oczyma i rękoma złożonymi na wydatnym brzuchu zasuwa się
głębiej w wygodny fotel.
Vital Dutour zaczyna swe przemówienie. Ogania go rozkoszne podniecenie, właściwe
wszystkim dobrym prawnikom (nawet jeśli w danej chwili czują się chorzy na grypę),
którzy pewnie i nie-omylnie doprowadzają swe wywody do logicznych i druzgocących
wniosków.
– Otóż nagie fakty przedstawiają się następująco: czternastoletnia dziewczynka,
niskiego pochodzenia i mniej niż przeciętnej umysłowości, opowiada, że miewa
objawienia. W tym stanie rzeczy nie ma jeszcze żadnego wykroczenia ani przestępstwa,
za które by nasze ustawy przewidywały sankcje karne. Gdyby owa dziewczynka określiła
swoje widzenia jako objawienie się jej Matki Bożej, można by to jeszcze od biedy
zakwalifikować jako uchybienie przyzwoitości religijnej. Mała Soubirous jednak, o ile mi
wiadomo, mówi wyłącznie o „Pani” – „o młodej Pani”, o „ślicznej Pani”. A zatem, choć
te naiwne wyrażenia, powiedziałbym raczej, ta bezczelna naiwność może być wysoce
irytująca dla ludzi wierzących, to jednak w sensie prawnym nie oznacza, jeszcze
bluźnierstwa. Śliczna, młoda Pani nie jest niczym więcej, jak tylko śliczną młodą panią.
A więc co za tym idzie, nagi stan rzeczy nie upoważnia do sądowego ścigania autorki
tych bajek... Jacomet z należytą skromnością prosi o głos.
– Panie prokuratorze, proszą mi wybaczyć moją uwagę, ale myślę, że ów nagi stan
faktyczny byłby wystarczającym powodem do aresztowania dziewczynki, gdyby można
uzasadnić podejrzenie o oszustwo lub chorobę umysłową.
– Ależ, drogi Jacomecie – odpowiada z pobłażliwą wyższością Vital Dutour – te
możliwości były już rozpatrywane. Przecież był pan przed kwadransem zaledwie sam
świadkiem, relacji lekarza miejskiego, doktora Dozous, który odrzuca oba te
przypuszczenia kategorycznie. Muszę co prawda się przyznać, że postawa tego
przedstawiciela nauki niemało mnie rozczarowała...
Pan burmistrz zmęczonym wzrokiem spogląda na swych gości.
– Panowie rozpatrują w tych objawieniach tylko i wyłącznie ów „nagi stan faktyczny”,
podczas gdy nie same wizje godzą w interes miasta czy nawet państwa. Byłoby co
102
prawda świetnie, gdyby można było urzędowo zakazać pewnego rodzaju objawień, lecz
niestety środków ku temu nie posiada nawet najbardziej absolutny rząd. Zabieram tu głos
nie jako prawnik, lecz jako szary obywatel. Mój praktyczny, chłopski rozum mówi mi, że
moment karalny owego „stanu faktycznego” leży nie w samych wizjach dziewczynki,
lecz w niebywałym poruszeniu całej ludności, jakie te widzenia spowodowały.
– Gdyby mi panowie nie byli przerwali – podejmuje z godnością prokurator – byłbym
już doszedł do punktu drugiego. Otóż owe niepokoje wśród ludności budzą we mnie
może więcej jeszcze podejrzeń, niż to pan burmistrz przypuszcza. Wyczuwam w nich
bowiem wywrotową tendencję sterowaną przeciwko państwu.
Rozważmy więc sprawę owych publicznych zbiegowisk ze stanowiska prawnego. Co
robią ci ludzie, gromadzący się wokoło Bernadetty? Przychodzą po nią do jej domu,
pielgrzymują z nią do groty; tam klękają z zapalonymi świecami i odmawiają różaniec
oraz głośno objawiają swój entuzjazm. Wreszcie... rozchodzą się spokojnie do domów.
Czy można im tego zakazać?
– Tak, nie tylko można, ale trzeba koniecznie – woła rozgoryczony burmistrz.
– Ale jak to pan chce zrobić? Czy pan zna paragraf, który by upoważniał do takiego
zakazu?
– Obawiam się, że taki nie istnieje – mówi burmistrz z wahaniem.
Pan prokurator cesarski robi długą ironiczną przerwę, w końcu oświadcza sucho:
– Otóż zapewniam pana, że istnieje i to nawet nie jeden, ale dwa. I ten pierwszy
powinien być panu lepiej znany aniżeli mnie, panie burmistrzu. Znajduje się on w
królewskim rozporządzeniu „z 18 lipca 1837 roku o urzędowaniu władz komunalnych”.
– Polecę zaraz sekretarzowi, aby wyszukał to rozporządzenie.
– Niech się pan nie trudzi – cedzi wolno Dutour. – Znam ten paragraf na pamięć.
Upoważnia on każde merostwo „do zamknięcia dla ruchu publicznego wszystkich ulic,
dróg, mostów i okolicy w wypadku, gdyby użytkowanie wyżej wymienionych groziło
życiu lub zdrowiu obywateli”.
– Sapristi, panie prokuratorze – zachwyca się Lacadé. – Co za wspaniała głowa
prawnicza. Gdzież ja biedny podziałem moją własną? Zarządzenie zamknięcia dróg, do
którego jestem upoważniony, wystarczy najzupełniej. Zresztą owa niezabezpieczona
ścieżka leśna, leżąca na samej krawędzi góry, jest moim zdaniem rzeczywiście
niebezpieczna. Jeszcze dziś każę przez Calleta roztrąbić ten zakaz.
Prokurator wyciera nos długo i hałaśliwie, po czym oświadcza:
– W dzisiejszej sytuacji odradzałbym takiego postępku jak najusilniej.
– Jak to, przecież, o ile zrozumiałem, właśnie taką procedurę mi pan poleca?
Vital Dutour podnosi wzrok na portret Napoleona III. W pół-mroku ponurego
zimowego dnia dostrzega tylko biało-niebieską wstęgę orderową na wyfraczonej piersi.
103
– Widzi pan, szanowny burmistrzu, w traktowaniu zagadnień politycznych wybrałem
sobie gwiazdę przewodnią, według której kieruję swoim postępowaniem. Otóż władza
autorytatywna nie powinna nigdy odważyć się na taki krok, którego cel jest zbyt
przejrzysty. Jeśli zamknie pan dojście do Massabielle, ludzie wierzący powiedzą, że
boimy się Najświętszej Panny. A ci niewierzący pomyślą sobie to samo. A więc
ośmieszymy się w oczach jednych – i drugich. Poza tym, jeśli zamkniemy tę jedną drogę,
pozostaną jeszcze otwarte trzy inne, o których trudno byłoby twierdzić, że są
niebezpieczne pod jakimkolwiek względem. A zatem trzeba rozpatrzyć ową drugą
możliwość, o której wspomniałem, a która wydaje mi się daleko stosowniejsza.
– Czy pan się nie domyśla o czym chcę mówić, panie Jacomecie?
– Hm, Boże drogi, nie. Jestem ostatecznie tylko zwykłym policjantem, panie
prokuratorze.
Vital Dutour zdjął z palca swój sygnet i stuka nim w blat stołu.
Wiecie panowie zapewne, że Cesarstwo Francuskie zawarło konkordat ze Stolicą
Apostolską. Zadałem sobie wczoraj sporo trudu, aby przestudiować treść tej umowy. Otóż
w art. 9 uzgodniono, że Kościół ze swej strony nie będzie ustanawiał żadnych nowych
ośrodków kultu bez formalnego zatwierdzenia ich przez Cesarskie Ministerstwo Wyznań,
Rozumiecie już teraz, panowie?
– I ten artykuł, zdaniem pana, może być dla nas użyteczny? – pyta burmistrz, tym razem
już bardzo ostrożnie, aby znów nie strzelić bąka i nie narazić się na ironiczną
pobłażliwość prokuratora.
– Tak i nie, szanowny panie. Zależy to wyłącznie od Kościoła.
– Za całą tą aferą kryją się niewątpliwie nasze sutanny – wyraża przypuszczenie pan
Jacomet.
– Mam nadzieję, że tak właśnie jest, mój drogi – odpowiada
zarazem wiem, że Peyramale to wcale nie głupi chłop...
prokurator. – Lecz
Adolf Lacadé śmieje się głośno.
– Pomyślcie, panowie, jakiego ta mała idiotka narobiła zamętu. Jeśli konkordat
podpisany osobiście przez cesarza i papieża ma...
Przy tych słowach ukazuje się nieśmiało w drzwiach głowa sekretarza Courrègesa.
– Panie burmistrzu, przepraszam, ale... czy pan zamówił jeszcze inną osobę?
– Dlaczego pan pyta, Courrèges, przecież zna pan mój program zanotowany w
kalendarzyku lepiej niż ja...
– No kiedy, koniecznie chcą się z panem widzieć, koniecznie...
– Dlaczego ta tajemniczość, mów pan otwarcie, kto tam czeka...
– Mamy wizytę – mówi prędko Courrèges. – Ksiądz dziekan Peyramale we własnej
osobie.
104
Lacadé wstaje natychmiast i pędzi, o ile mu wiek, tusza i godność pozwalają, na
spotkanie. Z przedpokoju dochodzi jego uprzejmy głos. Ksiądz Dominik Maria
Peyramale jest olbrzymiego wzrostu, potężnie zbudowanym mężczyzną. Ma lat zaledwie
47, lecz jego wyrazista twarz jest ponad wiek poorana. W wielkim futrze i astrachańskiej
czapie na głowie ksiądz dziekan wygląda raczej na śmiałego podróżnika-odkrywcę aniżeli
na dziekana kantonu Lourdes. Między duchowieństwem a władzami południowej Francji
stosunki bywają często naprężone. Jest to wynik wypróbowanej metody rządu Jego
Cesarskiej Mości, który sam nie czuje się nigdy dostatecznie pewny, metody polegającej
na wygrywaniu wzajemnym przeciwnych partii, co wydatnie osłabia siłę ich opozycji
wobec rządu. Całe południe Francji jest szczerze katolickie, nietknięte jeszcze
nowoczesnymi prądami nihilistycznymi. Toteż właśnie dlatego nasyła się tu na różne
stanowiska urzędowe tak zwanych młodych Voltaire’ów.
Ksiądz dziekan z Lourdes nie należy do ludzi, którzy by się obawiali owych młodych
Voltaire’ów, jeśli zaś chodzi o starego Voltaire’a to, w przeciwieństwie do owych
nasyłanych urzędników, ksiądz dziekan naprawdę przeczytał jego dzieła. W ogóle
tchórzostwo czy nawet nieśmiałość nie należą do słabych stron tego olbrzyma. Zjawia się,
nawet czasem w słynnej Café Progrès, w tej jaskini liberalizmu, aby po dalszej wyprawie
w teren rozgrzać się szklaneczką calvadosa. Zabawnie wtedy wyglądają owe lwy,
tłoczące się do tego Daniela, aby dostąpić zaszczytu uściśnienia jego dłoni. Peyramale
odnosi się do nich z tak pobłażliwą cierpliwością, na jaką stać jedynie człowieka aż do
szpiku kości: niecierpliwego. Należy przez to rozumieć, że tylko człowiek chwiejny, sam
pełen jeszcze wątpliwości, nie chce i nie umie być tolerancyjny na zewnątrz. Taka
osobowość jak Peyramale, hartowana w ogniu wielu walk wewnętrznych, nie obawia się
już zetknięcia z przeciwnym światopoglądem. On wie, gdzie jest prawda i prawdę tę
uznał nie drogą łatwego przyzwyczajenia, lecz zdobył ją wytrwałym długoletnim
bojowaniem. Nie chował bo-wiem tchórzliwie głowy w piasek i nie zatykał uszu na
szerzące się wokół niego wątpliwości i bezbożne teorie. Są to już dawne dzieje. Obecnie
widok owych lwów ryczących nie rozpala go już do białości. Może raczej burzy mu się
krew na postępowanie strachliwych jagniąt, to jest tych spomiędzy braci duchownych,
którzy dygoczą za lada groźniejszym podmuchem. I jeszcze w jednym wypadku staje się
Peyramale niebezpieczną beczką prochu, a mianowicie gdy mu się ktokolwiek, choćby to
nawet był i zwierzchnik, próbuje mieszać w jego pracę duszpasterską lub charytatywną.
Postępowanie jego, zwłaszcza w tej ostatniej dziedzinie wywołuje wiele krytyki w tak
zwanym wytwornym świecie, z możnym rodem Lafite’ów na czele. W tych kołach uważa
się, że serdeczna miłość, specjalnie przez dziekana okazywana warstwom
najbiedniejszym, niekoniecznie musi iść w parze z bezwzględną szorstkością wobec klasy
posiadającej. Nawet wtedy nie, jeśli się pochodzi z rodziny tak zasłużonej na polu nauki
jak Dominik Peyramale. Nie prosi bogatych o jałmużnę dla swych biedaków, lecz po
prostu ściąga z nich daninę na ten cel. Ksiądz Pomian znany ze swych żartobliwych
określeń nazwał go kiedyś „pod-palaczem miłosierdzia”
– Wasza wielebność się zaziębi – ostrzega przyjacielsko Lacadé, gdy ksiądz Peyramale
chce zdjąć futro. – Proszę się przypatrzyć naszemu biednemu prokuratorowi.
105
Dziekan ma wspaniały, głęboki głos o metalicznym brzmieniu, lecz jakby stale lekko
ochrypnięty. Ten głos jest przedmiotem zachwytu wszystkich kobiet w Lourdes.
– To, co mam do powiedzenia, załatwię bardzo krótko. Wiem, że zeszliście się tu,
panowie, aby wspólnie rozgryźć pewien twardy orzech. Przyszedłem, aby wam w tym
dopomóc. Otóż jeśli panowie przypuszczacie, że czy to ja, czy moi wikariusze
przywiązujemy jakiekolwiek znaczenie religijne do rzekomych objawień massabielskich,
tedy mylicie się całkowicie...
– A zatem wasza wielebność wyłącza możliwość jakiegoś nadprzyrodzonego zjawiska?
– zapytuje prokurator.
– Ostrożnie, drogi panie. Ani na chwilę nie zaprzeczam możliwości zjawisk
nadprzyrodzonych. Uważam jednak za mało prawdopodobne, aby Pan Bóg właśnie dla
nas miał robić cuda. Aby dostąpić objawienia nadprzyrodzonego, konieczna jest
gotowość dusz na przyjęcie takiej łaski. A daleko nam do tej gotowości. Nie chciałbym w
tym zestawieniu użyć nawet wielkiego słowa: cud. Historię massabielską, o ile nie okaże
się zwykłym oszustwem, co jestem skłonny przypuszczać, należy zaliczyć do dziedziny
spirytyzmu, animizmu, okultyzmu, wywoływania duchów i innych tym podobnych
babskich czarów, od których Kościół odwraca się ze wstrętem.
– Bardzo interesujące, tak, istotnie bardzo słuszne – przytakuje Lacadé z uznaniem.
– Czy ksiądz dziekan zna w ogóle tę małą Soubirous?
– Nie, nie znam jej wcale i nie mam najmniejszej ochoty jej poznawać.
– A czy nie byłoby to może wskazane – pyta Dutour – aby jego wielebność sam dał jej
dobrą nauczkę?
– Absolutnie nie mam zamiaru się w to mieszać. Proszę mi tego oszczędzić. Uważam,
że uspokojenie tej małej kryminalistki czy psychopatki należy wyłącznie do władz.
– Lecz ksiądz dziekan chciał przecież dopomóc władzom – przypomina Jacomet.
– I już to zrobiłem zakazując całemu podległemu mi duchowieństwu odwiedzania groty
oraz interesowania się tymi zajściami. Doniosłem już o tej mojej decyzji księdzu
biskupowi. Dalej poleciłem uczącym w szkole zakonnicom, a szczególnie opiekunce
klasy, siostrze Vauzous, aby użyła całego swego wpływu, a nawet całej surowości, celem
zlikwidowania tego wybryku. To jest wszystko, co mogłem zrobić.
– Wpływ księdza dziekana na tutejszą ludność jest olbrzymi – przymila się Lacadé. –
Czyż nie jest ksiądz apostołem tych prostaczków? Może byłoby dobrze, gdyby ksiądz
zechciał osobiście zabrać głos w tej sprawie...
– Co to, to nie. Nie mam zamiaru rozdmuchiwać jeszcze bardziej tego zapustnego figla
odpowiada Peyramale i wkładając czapę futrzaną na swą dużą głowę żegna się uprzejmie.
– Życzę Panom miłego spędzenia niedzieli.
– Czy wobec tego da się w tym wypadku zastosować artykuł dziewiąty konkordatu? –
pyta burmistrz prokuratora wyprowadziwszy Peyramale’a aż na schody.
106
– Otóż w tym właśnie tkwi paradoks – wybucha Dutour ze złością. – Przez to, że ten
chytry lis staje niby to po naszej stronie, odbiera nam tę możliwość. Otwarta walka z
władzą duchowną byłaby o wiele korzystniejsza aniżeli ta pozorna jednomyślność. Teraz
spada cała historia wyłącznie na naszą głowę...
– A niech to wszyscy diabli... – jęczy Lacadé. – Dziś było tam dwa tysiące ludzi, jutro
będzie trzy tysiące, pojutrze może być pięć, a my mamy do dyspozycji Calleta i kilku
żandarmów.
– Czy moja skromna osoba może poddać pokornie pewien projekt pod rozwagę? – pyta
służalczo Jacomet. – Niewiele wprawdzie znam się na wyższej polityce, natomiast znam
dobrze wszelkiego rodzaju ciemne indywidua, jako że codziennie zmuszony jestem z
nimi obcować. Nie obcy mi są ani bandyci, ani pijacy, złodzieje czy włóczęgi. Z biegiem
lat nabrałem pewnej praktyki, jak takim ludziom napędzić strachu i uczynić ich
powolnym narzędziem. I chybaby ta mała Soubirous trzymała z szatanem, gdyby mi się
nie powiodło rzetelnie ją przestraszyć i zniechęcić do dalszej zabawy. I to jeszcze dziś.
Jeśli dziewczyna straci odwagę, by pójść do groty, już jutro cała ta historia z duchami
rozejdzie się po kościach. Proszę zatem pana prokuratora i burmistrza o pozostawienie
mnie całej tej sprawy.
– To nie jest zła myśl, drogi Jacomecie – odpowiada po długim namyśle Dutour. – Poza
tym byłoby to postępowanie zgodne z ustawą, gdyż pan jest pierwszą instancją urzędową,
powołaną do badania oskarżonej. Chciałbym jednak i ja wyrobić sobie zdanie o tej małej i
dlatego chętnie bym ją zobaczył i to jeszcze przed pańską indagacją. Urządzę to zresztą
bardzo wygodnie w moim prywatnym mieszkaniu. Niech pan, proszę, wyda odpowiednie
zarządzenia. A pan co na to, panie burmistrzu?
Lacadé od dłuższego czasu siedzi jak na rozżarzonych węglach. Dzwonią już na
południe, w ustach ma gorzki smak. Bernadetta pozbawiła go dziś zwykłej szklaneczki
ulubionego malvasiera.
– Róbcie panowie co chcecie, byle prędko – woła chwytając za kapelusz. – Od panów
już tylko zależy, czy Lourdes otrzyma swoją kolej żelazną czy nie...
WYPOWIEDZENIE WOJNY
Panna Antonina pocieszała się myślą, że prędzej czy później chimeryczna wdowa
znudzi się Bernadettą i że odeśle ją do domu. Korzystając z hojności swej dobrodziejki,
zazdrosna była o każdego, kto mógłby z nią współzawodniczyć o te łaski lub, nie daj
Boże, ją zdystansować. A tu jak na złość sama wprowadziła Bernadettę do domu pani
Millet. Gdyby mogła przewidzieć takie następstwa, nie byłaby za nic wspomniała o
swych przypuszczeniach, że ukazująca się Bernadetcie pani może być zmarłą Elizą.
Tymczasem pani Millet jest coraz więcej zaślepiona w małej wizjonerce. Panna Peyret,
choć zna swoją klientkę na wylot, nie może nawet w przybliżeniu określić, kiedy ją to
przestanie bawić i kiedy zdecyduje się na rozstanie z Bernadettą.
Tymczasem, ku niezwykłemu zdziwieniu zazdrosnej krawcowej, sprawa bierze odwrotny kierunek. Nie pani Millet wypowiada swój dom Bernadetcie, lecz Bernadetta z
107
własnej woli opuszcza bogatą protektorkę. Dzieje się to w sobotę krótko przed
śniadaniem, na które panna Antonina nie została zaproszona. Bernadetta po rozmowie z
ciotką Bernardą, kłania się uprzejmie swej gościnnej opiekunce i oświadcza:
– Tysiąckrotnie dziękuję pani za jej dobroć dla mnie, ale sądzę, że będzie lepiej, abym
wróciła do rodziców.
Takie przerażenie odbija się w twarzy pani Millet, że aż tłusty podbródek trzęsie się jak
w febrze:
– Na miłość Boga, dlaczego, moja córko? Czy niedobrze ci u mnie?
Bernadetta ze swą zwykłą otwartością szczerze przyznaje:
– Nie, nie czuję się już dobrze, ale – dodaje – to tylko z mojej winy...
– Czy nieładnie tu u mnie? Co ci się nie podoba?
– O! Raczej za ładnie jest w domu pani.
Krawcowa obecna przy tej rozmowie oniemiała wprost z wrażenia i nerwowo mruga
oczami. Z własnych przeżyć sądząc, spodziewała się, że bogata pani z wybuchem gniewu
przyjmie oświadczenie niewdzięcznicy. A tu znowu niespodzianka! Pani Millet
połknąwszy kilka łez odpowiada:
– Bernadetto, jesteś dzieckiem wybranym, muszę się zgodzić na to, co postanowiłaś.
Zatem jutro zobaczymy się w grocie...
– O tak, droga pani, zobaczymy się jutro w grocie...
Pani Millet trzyma długo w swych dłoniach ręce Bernadetty, jakby trudno jej się było z
nią rozstać.
– Ale przecież, kochane dziecko, zjesz jeszcze z nami śniadanie, mamy pasztet z
zająca...
– Pasztet z zająca... – połykając ślinkę z lubością powtarza smakoszka Antonina.
– Dziękuję bardzo, ale wolę już zaraz wrócić do domu. Czy mogę teraz pożegnać pana
Filipa?
Po odejściu Bernadetty bogata wdowa, zwraca się ku pannie Peyret:
– Proszę cię, kochana Antonino, zostaw mnie teraz samą; nie pragnę dzisiaj
towarzystwa przy stole...
W drodze do domu ciotka Bernarda mówi do Bernadetty:
– Chętnie wzięłabym cię do siebie, nie tylko dlatego, że jesteś moją córką chrzestną.
Mogłabyś spać na poddaszu z ciotką Lucyllą. Ale lepiej będzie, jeżeli wrócisz do domu,
do swoich. Ludzie mają złe języki. Wszyscy teraz interesują się tobą i podglądają cię.
Tylko nie bierz sobie tego zbytnio do głowy...
108
Uwaga ciotki jest jednakże całkiem zbyteczna. Nie ma obawy, aby rozgłos powstały
około jej osoby wywarł na Bernadetcie wrażenie. Nie spostrzega go nawet. Odczuwa
jednakże z przykrością, że zachowanie się wobec niej własnej rodziny w domu nie
wróciło do dawnej swobody. Matka dziwnie skrępowana, bez słowa krząta się po
mieszkaniu, a gdy się spotka z wzrokiem córki, łzy nabiegają jej do oczu. Tak samo
ojciec, wygląda smutny i przygnębiony. Mówi tak samo mało jak matka; nie okazuje już
wprawdzie dawnej urazy, lecz jest widocznie onieśmielony. Widok ten sprawia przykrość
Bernadetcie i zamyka usta.
Serce jej ściska się widząc, że ojciec wstydzi się nawet swego ulubionego zwyczaju
wygrzewania się w łóżku w ciągu dnia. Powstrzymuje go myśl, że może jego córka jest
rzeczywiście jasnowidzącą, lub jeszcze czymś więcej, jak o tym przebąkują stare i mądre
niewiasty! Nie mieści się to w głowie prostego młynarza. Bo czy mu to potrzebne, że
Bernadetta jest jakimś niezwykłym stworzeniem? W każdym razie Soubirous czuje się
daleko lepiej w cichym kąciku u ojca Babou aniżeli w domu, gdzie krępuje go widok
córki, tej niezwykłej, wyróżnionej istoty. I nawet Marysia, najzaufańsza siostrzyczka
Bernadetty, zachowuje się nie tak jak dawniej. Rozmawiając z nią, stara się być
wykwintna i do zwykłej gwary miesza francuskie zwroty wyuczone w szkole. Janek i
Justyn wymykają się cichaczem z domu, jak tylko mogą. I oni nie czują się całkiem
swobodni w towarzystwie siostry. Do tego przez dzień cały liczni goście odwiedzają
mieszkanie, nie mówiąc już o najbliższych sąsiadach Sajou i pani Bouhouhorts. Nawet
poczmistrz Cazenave zajrzał raz przez ciekawość; piekarz Maisongrosse, pana Józefina
Ourous i Germaine Raval wszyscy odwiedzają teraz ich nędzne mieszkanko. Bogata pani
Ludwika Baup przyprowadza nawet swą pokojówkę, która też miała swego czasu jakieś
widzenie. Czcigodny starzec, mistrz szewski Barringue, ofiarowuje Bernadetcie skórzany
pasek, wykonany własnymi drżącymi rękoma. Przecudowną klamrę ozdobił wizerunkiem
Madonny.
– Oto masz tutaj swoją Panią – mówi wręczając jej podarek.
– Ależ to przecież wcale nie jest moja Pani – brzmi odpowiedź Bernadetty ku
niezadowoleniu artysty.
Wobec tych warunków rodzina Bernadetty czuje się uszczęśliwiona z ofiarowanej córce
przez wujostwo Sajou małej komórki na poddaszu. Najwięcej raduje się Bernadetta z
posiadania, własnego kącika. Może tam w spokoju i ciszy rozważać oraz cieszyć się, że z
piętnastodniowego okresu przeznaczonego na miłosne spotkania, upłynęły zaledwie trzy
dni. A więc ma przed sobą jeszcze dwanaście. Powtarza to sobie bezustannie. Następnej
niedzieli pani Ludwika przechodzi sama siebie. Rzeźnik Gosos sprzedał jej prawie za
darmo comber barani, który, natarłszy dobrze czosnkiem, wspaniale przyrządziła.
Zasiadają właśnie wszyscy do tej wymarzonej uczty, gdy we drzwiach staje policjant
Callet, dobrze znany zwiastun wszelakiego zła.
– Wasza mała musi iść ze mną – mruczy nie wypuszczając fajki z opuszczonego
prawego kącika ust.
– Wiedziałem – jęknął Soubirous – wiedziałem, że tak musi się skończyć...
109
Ojciec widzi przed sobą tego samego stróża sprawiedliwości, który go kiedyś na skutek
podłego donosu zawlókł do aresztu śledczego.
– No, no, – śmiejąc się uspokaja ich Callet – tym razem to jeszcze nie nakaz
aresztowania. Pan prokurator cesarski chce tylko zobaczyć sobie waszą małą...
– Ale niech pan jej chociaż pozwoli dokończyć jedzenia, panie Callecie – prosi matka;
dla niej nad wszystko ważniejsze jest to, aby jej dziecko nie było pozbawione niezwykłe
kosztownego posiłku.
– Tylko się nie śpieszyć – zgadza się strażnik porządku.
Trzeba jeść ze spokojem i rozwagą. Sąd może czekać... – Dziwi się wszakże, że wbrew
jego doświadczeniu młoda przestępczyni miast stracić apetyt, z wielkim spokojem powoli
i dokładnie opróżnia swój talerz.
Vital Dutour miewa często dolegliwości żołądkowe; dzisiaj rów-nież wypija tylko
filiżankę gorącego bulionu. Przerywa posiłek, gdy mu meldują przyjście Bernadetty, i
udaje się do gabinetu. Przyciemniona lampa skąpo oświetla pokój, na kominku płonie
ogień, trzaska i skacze około czterech modrzewiowych szczap tak grubych, jakich
Bernadetta nigdy jeszcze nie widziała. Wiadomo, państwo przydziela swym urzędnikom,
dodatkowo do pensji, najpiękniejsze drzewo opałowe. Dutour, odkąd czuje się tak bardzo
przeziębiony, kazał swe biurko przysunąć blisko kominka. Zwrócony plecami do okna
obserwuje dziewczynkę przez lorgnon. Każe jej podejść do biurka. Pierwsze swe
wrażenie określa: Wszystko w porządku. Dziecko biedaków, jak setki innych dzieci tej
okolicy, lecz wyjątkowo ubogo ubrane. Dziewczęca postać Bernadetty nie pozbawiona
jest jednakże wdzięku, który pan Dutour przypisuje otulającemu ją okryciu. To jej
dziwaczny kapulet. Dutour od niedawna dopiero żyje w tej prowincji i nie zna
miejscowych strojów. Sądzi, że takie płaszcze noszą wszystkie niewiasty w Madrasie.
Okrycie jest już tak wypłowiałe, że nie można nawet rozróżnić koloru ozdobnego
obramowania. Kaptur ocienia okrągłą twarzyczkę i dodaje wdzięku drobnym dziecięcym
rysom. Płaszcz bez żadnego kroju sięga aż do stóp, tkwiących w malutkich
drewniaczkach. Cała postać robi wrażenie artystycznej figurki, którą rzeźbiarz w połowie
pracy odsunął na bok. Fałdy płaszcza, każdy cień czy światło są jakby tylko zaznaczone,
rozpoczęte lecz niewykończone. Jedynie wielkie czarne oczy, wyglądające spod kaptura,
są wyraziste i dojrzałe.
Cesarski prokurator najwyraźniej widzi w nich oczy zakochanej. Ileż to razy na sali
sądowej spotykał podobne oczy niewieście, bystre, czujne i ostrożne, broniące zaciekle
przedmiotu swej miłości.
– Czy wiesz, dziecko, kim ja jestem? – rozpoczyna rozmowę łysy pan, skubiąc
nerwowo sztywne mankiety.
– Oczywiście, że wiem – wolno odpowiada Bernadetta powtarzając dosłownie słowa
policjanta. – Pan Callet powiedział mi, że pan jest prokuratorem cesarskim.
110
– A czy jest ci wiadomo, kto to jest ten prokurator cesarski? Bernadetta opierając się
lekko o stół spogląda uważnie na pana Dutoura.
– Tak bardzo dokładnie nie umiałabym powiedzieć...
– A więc ja cię objaśnię, moja kochana. Jego Cesarska Mość, pan i władca, cesarz
Francuzów przysłał mnie po to, abym czuwał nad tą okolicą. Moim zadaniem jest
wykrywanie wszystkiego zła i karanie winnych, jak np. kłamców, oszustów itp.
Zrozumiałaś teraz, kim jestem?
– O tak, zrozumiałam, pan jest drugim panem Jacometem...
– O nie, moje dziecko, jestem czymś o wiele większym, jestem zwierzchnikiem pana
Jacometa. On wykrywa zbrodniarzy i oszustów i przysyła ich do mnie. Na moje polecenie
sąd rozpatruje ich winy i wtrąca do więzienia. Ciebie także pan Jacomet dzisiaj
przesłucha. Jednak w tej chwili nie rozmawiam z tobą jako najwyższa głowa policji, gdyż
mi ciebie żal, moja kochana, i chciałbym cię przestrzec i pomóc. Jeżeli będziesz rozsądna
i powiesz całą prawdę, to może obędzie się bez przesłuchania przez pana Jacometa.
Zobaczymy więc teraz, co mogę. uczynić dla ciebie!
Duże oczy dziewczynki patrzą badawczo w twarz pana Dutoura. Broni wszakże swej
wielkiej miłości, więc musi być ostrożna i czujna. Pan prokurator zniżając głos mówi:
– Dużo hałasu zrobiło się w mieście około twej małej osóbki. Czy się tego nie boisz?
Pytam się teraz bardzo poważnie i serio: czy chcesz znowu jutro rano pobiec do
Massabielle?
Na to pytanie oczy dziewczynki, tak zwykle spokojne, rozbłyskują nagle.
– O tak, muszę jeszcze dwanaście razy pójść do groty – od-powiada szybko. – Tak Pani
sobie życzyła, a ja przyrzekłam...
– A więc ty znów pleciesz o tej Pani? – mówi pan Dutour zawiedziony, bo spodziewał
się rozsądniejszej odpowiedzi. – Moja mała, przyznasz mi chyba, że jesteś bardzo
głupiutkim i ograni-czonym stworzeniem. W szkole jesteś najgorszą uczennicą, sąd wie
wszystko o tobie. Przyznajesz, że koleżanki nawet młodsze od ciebie lepiej umieją czytać,
pisać, rachować i prześcigają cię nawet w religii?
– Tak, to prawda, panie, jestem bardzo głupia.
– Przyznajesz więc, – że wszystkie dziewczęta w szkole są mędrsze od ciebie. A teraz
zastanów się, moje dziecko! Czy ludzie dorośli, uczeni, którzy całe lata poświęcali nauce,
jak np. ksiądz Pomian albo ja, czyż nie wiemy wszystkiego lepiej od ciebie? Otóż my
właśnie tobie mówimy, że Pani, o której opowiadasz, jest tylko dziecinnym uwidzeniem i
śmiesznym snem...
Bernadetta zamyślonym wzrokiem spogląda na zegar, stojący na gzymsie kominka.
– Gdym pierwszy raz ujrzała Panią – mówi – myślałam też, że to tylko sen...
111
– Widzisz więc, moja mała, wtedy właśnie myślałaś rozsądnie. A teraz nie chcesz
uwierzyć zdaniu mędrszych i uczonych ludzi?
Bernadetta odpowiada ze świadomym, kobiecym uśmiechem:
– Mogłam się mylić raz jeden, ale sześć razy uważać sen za rzeczywistość!?
Vital Dutour jest zaskoczony trafną odpowiedzią. Rzeczywiście. Halucynacja to nie to
samo co sny. Pan prokurator czuje się nie dość pewny w tej dziedzinie i dodaje:
– No, można przecież częściej śnić o tej samej rzeczy...
– Ja jednakże nie śnię, zupełnie nie – jasno odpowiada Ber-nadetta. – Nawet
dzisiejszego ranka widziałam Panią tak dokładnie, jak widzę innych ludzi i tak samo jak z
nimi, rozmawiałam z nią.
Dutour zmienia temat rozmowy, stwierdziwszy, że nie przekona oskarżonej:
– Opowiedz mi raczej teraz o twoim domu, o tym, jak żyjecie i jak wam się powodzi...
Bernadetta nie wstydzi się ubóstwa i z całą szczerością odpowiada:
– O panie, przed dziesięciu dniami było jeszcze u nas bardzo źle; zupa milloc była
naszym jedynym pożywieniem. Teraz jednak, kiedy mama ma trzy razy tygodniowo
posługę u pani Millet, a ojciec jest urzędnikiem na poczcie u pana Cazenave’a...
Wiadomości te widocznie zadowoliły pana prokuratora.
– Aha – przerywa – a więc spotykanie się z Panią ma także swe praktyczne strony... A
cóż to znów za historia z panią Millet?
Bernadetta patrzy długo na pana Dutoura, zanim odpowiada:
– Nie wiem, panie, o co panu chodzi...
– O, ty dobrze rozumiesz, a przecież wiesz już, moja mała, że przed sędzią nic się nie
ukryje, on wie o wszystkim. Dlaczego więc taisz przede mną, że mieszkasz u pani Millet?
– Nic nie taję, bo już tam nie mieszkam. Tylko dwie noce spałam w czwartek i piątek.
– Nie chodzi o to ile nocy. Byłaś jednak gościem w najbogatszym i najwspanialszym
domu w Lourdes. Gdyby nie twoja Pani, nie byłabyś się tam nigdy dostała.
Bernadetta zaprzecza temu tak energicznym ruchem głowy, że kaptur opada jej na plecy
i odsłania ciemną główkę.
– Pani Millet przyszła sama po mnie i prosiła mamę o pozwolenie przeniesienia mnie
do niej. Uczyniłam to, bo chciałam jej sprawić przyjemność. Dla mnie nie było to
jednakże żadną szczególną radością.
– A ta biała suknia jedwabna? – prowadzi pan prokurator dalej swój wywiad.
– Nie nosiłam tej sukni. Wisi w szafie panny Latapie.
Pan Dutour wstaje odsuwając fotel.
112
– Bernadetto, strzeż się. Przekonałaś się, że sąd wie o wszystkim, o wszystkich darach,
jakie tobie i rodzicom rozmaici ludzie przynoszą. Gdyby sąd uznał, że twoja Pani
dopomaga ci do spe-kulacji i dobrych interesów, byłabyś zgubiona. Lecz ja podaję ci rękę
i chcę cię ratować. Chcę ci nawet oszczędzić przesłuchania u pana Jacometa, bo to może
być dla ciebie pierwszym krokiem do więzienia. Natomiast nie żądam rzeczy trudnych.
Niczego nie potrzebujesz odwoływać ani cofać. Przyrzeknij tylko mnie, przedstawicielowi tego sądu, który ci grozi, że będziesz mi posłuszna...
– Będę posłuszna panu, o ile tylko będzie to możliwe – od-powiada Bernadetta tonem
stanowczym i niezachwianym.
– A więc podaj mi rękę na zgodę i przyrzeknij, że nie pójdziesz już więcej do groty...
Bernadetta cofa dłoń jak oparzona.
– O, tego nie mogę panu przyrzec. Muszę przecież spełnić życzenie Pani.
Dolna warga pana Dutoura wysuwa się mocno naprzód; to znak silnego
zdenerwowania.
– A więc odrzucasz rękę, która chce ci pomóc! Zastanów się dobrze, bo przestrzegam
cię po raz ostatni.
Bernadetta opuszcza nieco głowę. Lekki rumieniec występuje jej na policzki, kiedy
szeptem odpowiada:
– Muszę pójść do groty jeszcze dwanaście razy...
Pan prokurator odczuwa ze zdziwieniem, że zaledwie może opanować zdenerwowanie.
– No to skończone między nami i nic więcej nie mam ci już do powiedzenia – mówi
podniesionym głosem. – Sama strącasz się w przepaść...
Po odejściu Bernadetty uczucie wstydu ogarnia pana Dutoura. Na sali sądowej
przyzwyczajony jest odnosić łatwe zwycięstwa. Tam ludzie zdruzgotani i złamani żebrzą
o litość, więc „podanie pomocnej ręki” nie zawodzi nigdy. Tam zazwyczaj zadowolony z
siebie rozkoszuje się łzami podsądnego. Bernadetta natomiast nie roni ani jednej łezki.
Mimo gróźb i ofiarowanej pomocy pozostaje niewzruszona i twarda. Rzec by raczej
trzeba, że on wyniósł z tej rozmowy jakiś przykry niesmak, jest niespokojny i
niezadowolony z siebie. Jakieś nagłe światło oświeca jego umysł i budzi jasną
świadomość, że zarzut wyzyskiwania sytuacji, czyniony biednemu, wygłodzonemu
stworzeniu, doskonale może zastosować do siebie samego. Czymże bowiem innym jest
jego cała, tak zwana kariera życiowa, jak nie zręcznym naginaniem się do panującego
kierunku i spekulacją? To dziecko posiada, o dziwo, coś, czego broni, a co jest może
nawet tylko wytworem chorego mózgu. Broni go jednakże z całą wiarą i siłą przekonania.
Gdy tymczasem on staje w obronie czegoś, co mu Bogiem a prawdą zupełnie jest
obojętne. Dzisiaj może się to nazywać Napoleonem, wczoraj był Ludwik Filip, jutro
może Bourbon albo jakiś adwokat intrygant. Ha, ha! Cóż go zresztą obchodzi państwo...
113
Tak rozważając pan Dutour staje przed lustrem i z przerażeniem ogląda w nim swoje
odbicie. Śmieje się do niego obleśna twarz podrzędnego urzędniczka. Kredowo białe,
zgryźliwe oblicze z czerwonym i obrzmiałym od kataru nosem. Ogarnia go wściekłość na
ten widok i oto pan prokurator cesarski dosłownie pokazuje język swemu lustrzanemu
odbiciu. Po chwili jednak pociesza się: Jacomet, chłop twardy, bezwzględny, będzie na
pewno umiał załatwić tę sprawę. Z tą nadzieją w sercu zażywa lekarstwo i kładzie się do
łóżka.
Po zwycięskiej utarczce z władzą państwową Bernadetta wsuwa się cicho do kościoła.
Tam w ciemnym kąciku czuje się bezpieczniej aniżeli w domu. Lęka się bardzo Jacometa,
który przecież ongiś okazał się tak bezwzględny dla jej ojca. Komisarz policji szpieguje ją
jednakże wytrwale i wie, gdzie jej szukać. Toteż kiedy po nieszporach dziewczynka wraz
z innymi tłumnie wychodzącymi z kościoła mija wielkie drzwi, Jacomet przystępuje do
niej uprzejmie i po ojcowsku klepie po ramieniu:
– Muszę cię prosić, drogie dziecko, na chwilę do siebie. Nie będzie to trwało długo.
Mimo że to zajście nie ma charakteru aresztowania, lecz jest raczej uprzejmym
zaproszeniem, tworzy się już całe zbiegowisko około tej pary. Bernadetta zdaje się być
zupełnie obojętna. Daje ciotce Lucylli polecenie powiadomienia rodziców. Tłum zajmuje
postawę wrogą wobec komisarza. Odzywają się szydercze głosy: – Jesteście silni wobec
dzieci, ale pozwalacie im przymierać głodem. – Inni sykają: – Nie daj się, Bernadetto,
broń się! Oni cię chcą widocznie zamknąć...
Mieszkanie i biuro komisarza policji znajduje się na parterze domu, który jest
własnością zamożnych państwa Cénaków. Jest to jedna z patrycjuszowskich rodzin w
Lourdes, tak samo szanowana, jak rody Lafite’ów, Milletów, Lacrampe’ów i Baupów.
Pierwsze piętro tegoż domu przy placu Marcadale zajmuje naczelnik podatkowy J. B.
Estrade, ze swą siostrą, starą panną. Estrade prosił sąsiada Jacometa, by mu pozwolił
przysłuchiwać się badaniu Bernadetty. Memorandum sporządzone przez policję oraz
entuzjazm siostry, biorącej udział w ostatnim pochodzie do groty, wzmogły w panu
Estradzie zainteresowanie tą sprawą. Osobiście odnosi się jednakże do niej z wielką
niechęcią i krytycyzmem. Jako wybitny ekonomista, znawca dobrej literatury, nie miał
dotąd najmniejszej skłonności do badania zjawisk okultystycznych. Kiedy Jacomet wraz z
swą ofiarą wchodzi do gabinetu, zastaje oczekującego ich pana Estrade’a. Siedzi w
wielkim czarnym fotelu ceratowym, ozdobionym białymi guziczkami. Urzędowe biurko,
dwie szafy do akt, koszyk do papierów i spluwaczka dopełniają umeblowania tego
jednookiennego pokoju. Są tylko dwa krzesła w gabinecie, a więc Bernadetta usiąść nie
może. Jacomet przygotowuje arkusz kancelaryjnego papieru, zaostrza ołówek i
rozpoczyna badanie według urzędowego schematu.
– A więc, jak się nazywasz?
– Pan przecież zna moje nazwisko. – Lecz w tejże chwili ogarnia ją przerażenie, bo wie,
jak źle przyjmowane są takie proste odpowiedzi, chociażby najzupełniej prawdziwe.
Dodaje więc za-raz: – Nazywam się Soubirous, Bernadetta.
114
Pan komisarz policji odkłada ołówek i mówi po ojcowsku:
– Kochana Bernadetto, zapewne niedobrze rozumiesz, jak poważna jest dla ciebie
sprawa, o którą cię pytam. Oto tym ołówkiem spiszę wszystkie twoje zeznania i
sporządzę tak zwany protokół. Ten protokół będzie częścią akt osobistych, które pod
nazwiskiem Bernadetta Soubirous złożę w urzędzie policji; tam też nadal zapisywać
będziemy wszystko o tobie. Nie bardzo to przyjemne posiadać takie akta osobiste w
policji. Zazwyczaj ludzie przyzwoici, a zwłaszcza młode dziewczęta, nic o tych rzeczach
nie wiedzą. Ale słuchaj dalej! Jeszcze dzisiaj wieczorem prześlę twoje ze-znania Jego
Ekscelencji Panu Prefektowi w Tarbes... To pan wszechwładny i bardzo surowy, więc
lepiej nie mieć z nim nic do czynienia. Nazywa się pan baron Massy... Zrozumiałaś już
chyba teraz, o co rzecz idzie. A więc ile masz lat?
– Mam lat czternaście, proszę pana.
Jacomet przestał pisać:
– Co mówisz? Ty chyba sobie dodajesz
– O nie, już prawie dobiegam piętnastu.
– I jeszcze nie ukończyłaś szkoły – wzdycha pan komisarz policji. – Rodzice mają
kłopot z tobą. A przecież, prawdę mówiąc, powinnaś już być im pomocą. Co robisz w
domu?
– O, nic wielkiego. Zmywam naczynia, obierani kartofle, a często muszę pilnować
młodszych braci...
Jacomet odsuwa fotel od biurka i zwraca się wprost do oskarżonej:
– A teraz, moje dziecko, opowiedz mi szczegółowo, co przeżyłaś w Massabielle...
Bernadetta krzyżuje ręce na brzuchu, tak jak to zwykły czynić na całym świecie proste
kobiety i wieśniaczki, gdy przed drzwiami domów opowiadają sobie nowinka sąsiedzkie.
Pochyla nieco głowę na lewo i przygląda się obojętnie, jak arkusz papieru szybko
pokrywa się pismem komisarza notującego jej zeznania. Przez częste powtarzanie tego
samego opowiadania brzmi ono płynnie i nieledwie mechanicznie.
– To naprawdę szalona historia – przyznaje Jacomet, kiedy Bernadetta skończyła. – A
czy znasz tę damę?
Bernadetta wielkimi oczami spogląda na pytającego.
– Ależ nie, nie znam zupełnie tej Pani.
– Dziwna to jakaś pani, taka elegancka, a przebywa tam, gdzie Leyrisse pasie świnie.
Ile może mieć lat ta pani?
– Sądzę, że szesnaście lub siedemnaście.
– I mówisz, że jest tak bardzo piękna?
Na to pytanie Bernadetta przyciska kurczowo dłonią serce:
115
– O tak, piękniejsza aniżeli wszystko inne na świecie!
– Bernadetto, przypominasz sobie zapewne pannę Lafite, której ślub odbył się przed
kilku tygodniami. Czy ta pani jest jeszcze piękniejsza od niej?
To pytanie rozbawiło dziewczynkę. Śmiejąc się odpowiada:
– Ach panie, nie da się ich nawet porównać!
– I ta twoja pani, drogie dziecko, stoi tam tak nieruchomo, na jednym miejscu, jak jaka
figura w kościele?
– To nieprawda – brzmi urażona odpowiedź Bernadetty. – Pani jest całkiem żywa,
porusza się, przybliża, rozmawia ze mną, pozdrawia też wszystkich i uśmiecha się do
nich. Ona nawet i śmiać się potrafi...
Pan Jacomet zabawia się rysując pięcioramienną gwiazdę na swoim protokóle i nie
podnosząc wzroku od swego artystycznego wyczynu, zmienia nieco ton:
– Mówią niektórzy, że pani mówiła ci jakieś tajemnicze rzeczy? Bernadetta nie
odpowiada przez długą chwilę. Potem mówi bardzo cicho:
– Tak, powiedziała coś takiego, co jedynie dla mnie było przeznaczone i czego nie
wolno mi opowiadać.
– Nawet i mnie nie, ani panu prokuratorowi?
– Nie, ani panu, ani panu prokuratorowi.
– A siostrze Vauzous i księdzu Pomianowi, czy powiedziałabyś, gdyby tego zażądali?
– Nie, im także nie mogłabym powiedzieć.
– A gdyby Ojciec św. w Rzymie ci nakazał?
– I wtedy nie. Ale Ojciec św. nie nakaże mi tego.
Pan Estrade podczas całego wywiadu siedzi cicho, kapelusz trzyma na kolanach i laskę
w ręku. Komisarz zwraca się ku niemu z uśmiechem:
– Uparte stworzenie, co? Ale jeszcze jedno, moja mała! Co rodzice twoi mówią na to
wszystko? Czy wierzą ci?
Nad tym pytaniem zastanawia się Bernadetta długo, dłużej niż nad wszystkimi
poprzednimi. Wahając się mówi wolno:
– Sądzę, że rodzice mi nie wierzą.
– A więc widzisz – mówi z uśmiechem Jacomet zdobywając się jeszcze raz na
ojcowską pobłażliwość. – Czyż ja mam ci wierzyć, kiedy nawet rodzice nie wierzą?
Gdyby twoja pani była rzeczywistością, to przecież i inni musieliby ją widzieć. Przecież
każdy mógłby powiedzieć, że codziennie, gdy się ściemni, widuje u siebie np.
tajemniczego kominiarza, który mu daje tajne polecenia i nie pozwala opowiadać ich
116
dalej. Głupi ludzie też by mu uwierzyli... Czy niesłusznie mówię? Przyznaj sama,
Bernadetto!...
Bernadetty jednakże nie olśniła błyskotliwość pomysłów przedstawiciela policji.
Pozostaje milcząca i apatyczna. Jacomet postanawia, więc przejść do ostatecznego ataku.
Używa do tego wypróbowanych sztuczek i podstępnych chwytów, stosowanych wo-bec
zwykłych łobuzów i oszustów.
– Uważaj teraz dobrze, Bernadetto – upomina Jacomet. – Odczytam ci twoje zeznania, a
ty powiedz, czy są zgodne z prawdą. Po czym odeślę niezwłocznie protokół panu
prefektowi. Czy jesteś gotowa?
Bernadetta podchodzi zupełnie blisko do biurka, aby nie stracić ani jednego słówka. Pan
komisarz urzędowo-obojętnym tonem rozpoczyna odczytywać swe notatki.
Streszcza z kolei opis Pani: – Bernadetta zeznaje, że Pani nosi niebieski welon, a
opasana jest białym paskiem...
– Biały welon i niebieski pasek – protestuje w tej chwili dziewczynka.
– Mylisz się z pewnością – stwierdza pan komisarz – przecież opowiadałaś, że miała
biały pasek!
– O nie, to pan się omylił – z całym spokojem, stwierdza Bernadetta.
Policja wielokrotnie doświadczyła już, skuteczności podobnych chwytów; dlatego pan
komisarz, nie daje za wygraną. Próbuje iść dalej obraną drogą. Oskarżona słucha z
naprężoną uwagą.
– Według zeznań Bernadetty Pani ma około 20 lat!
– I tego nie mówiłam; Pani nie ma nawet jeszcze siedemna-stu!!...
– A skąd o tym wiesz? Kto ci to powiedział?
– Kto by mi powiedział? Widzę przecież sama.
Jacomet rzuca na nią niepewne spojrzenie. Po dłuższej przerwie próbuje szczęścia po
raz trzeci i czyta;
– Bernadetta Soubirous zeznaje, że Pani podobna jest bardzo do figury Matki Boskiej w
kościele.
To już wyczerpuje cierpliwość dziewczynki. Rozgniewana tupie nogą w podłogę i
mówi podniesionym głosem:
– Takiego głupstwa nie powiedziałam. To wierutne kłamstwo. Pani nie ma nic
wspólnego z figurą Matki Boskiej w kościele!
Na to zrywa się pan Jacomet z fotela. Nie pomaga podstęp, trzeba więc potraktować
dziewczynę jak innych młodocianych przestępców.
– Dość tego – wrzeszczy – nie myśl, że możesz sobie ze mnie żartować. W tej
szufladzie mam opisaną całą prawdę, którą sąd zna doskonale. Biada ci jeżeli skłamiesz,
117
bo jedynie szczere przyznanie się do winy może cię wyratować. Wymień mi nazwiska
osób, które należą do spisku z tobą! Ja i tak znam ich wszystkich!
Bernadetta blada z przerażenia cofa się o dwa kroki. Jeszcze nikt w życiu nie skrzyczał
jej tak jak komisarz policji. Odpowiada zdziwiona, lecz spokojna:
– Proszę pana, nie rozumiem zupełnie, co pan mówi...
Jacomet daje ujście swej wściekłości. To daje czasem dobre wyniki.
– Nie rozumiesz?! To ja ci wytłumaczę. Znam doskonale pewne osoby, które cię
namówiły do rozgłaszania karygodnej opowiastki o twoich widzeniach. Wbiły ją w twoją
biedną łepetynę, a ty jak katarynka powtarzasz wyuczoną piosenkę. Słyszałem przecież
na własne uszy, jak cię jej nauczono. Czy wierzysz mi teraz?
Bernadetta ochłonęła już z przestrachu:
– Janka Abadie była ze mną pierwszy raz w grocie, ona powie, czy mnie ktoś namówił,
niech pan jej zapyta...
– Zresztą, moja mała, mnie jest to zupełnie obojętne, czy się przyznasz, czy pójdziesz
do aresztu – mówi Jacomet. Chwyta dziewczynkę za rękę i podprowadza szorstko do
okna:
– Spójrz, co tam widzisz na dworze?
– Bardzo wiele ludzi stoi przed pańskim domem – mówi Bernadetta.
– Wszyscy oni nic ci nie pomogą, moja kochana, i nie mogą nic pomóc. Bo przed moim
domem stoi także trzech żandarmów, czy widzisz ich? To brygadier d’Angla, Belhache i
Pays. Czekają tylko mego rozkazu, aby cię aresztować. Bernadetto, chyba nie chcesz
dobrowolnie strącić się w przepaść! Pan Dutour, wysoki prokurator, rozkazał, abyś już
nigdy nie poszła do Massabielle. Przyrzeknij więc teraz wobec świadka, pana Estrade’a,
że będziesz posłuszna.
– Muszę dotrzymać przyrzeczenia – szeptem odpowiada Bernadetta.
Tutaj pan J. B. Estrade po raz pierwszy i jedyny w ciągu całego przesłuchania zabiera
głos.
– Kochane dziecko, pan komisarz chce cię ratować – prze-strzega – usłuchaj go i daj
przyrzeczenie.
Bernadetta rzuca krótkie spojrzenie obcemu panu. Poznaje od razu, że nie ma żadnego
prawa wtrącania się w chwili ciężkiej walki, jaka toczy się w jej duszy. Toteż nie darzy
go żadną odpowiedzią. Pan Estrade wyczuł w tym pewne pouczenie i zawstydził się
nagle.
– Czy mam więc zawezwać żandarmów? – pyta Jacomet.
Bernadetta kurczowo ściska swój woreczek.
118
– Nawet jeżeli mnie mają zabrać żandarmi, to i tak nie mogę nic na to poradzić –
odpowiada.
– A to jeszcze nie wszystko – znęca się dalej komisarz. – Każę uwięzić również twego
ojca i matkę. Co mnie obchodzi, że potem twoje młodsze rodzeństwo umrze z głodu.
Twój ojciec już raz siedział w areszcie, podejrzany o wiele błahszą rzecz niż twoje
niesłychanie bezczelne oszustwo.
Bernadetta zwiesza głowę tak nisko, że nie można, dojrzeć jej twarzy. Całą minutę trwa
milczenie. Jacomet czeka na skutek swe-go ostatniego pocisku. Zastosował wobec
dziewczynki trzeci, najwyższy już stopień tortur moralnych, wymagający dłuższego
zastanowienia. Czeka więc na odpowiedź, wtem ktoś puka do drzwi raz i drugi.
– Proszę – mruknął komisarz, widocznie zadowolony z nieprzewidzianej przerwy.
W drzwiach staje wysoka postać Franciszka Soubirous; stoi nie-pewny, pozbawiony
swej zwykłej dostojności i ze zmieszaniem obraca czapkę w rękach. Z oczu jego
wyczytać można na przemian lęk i przygnębienie, to znów nagłą decyzję. Zapewne popił
sobie dla odwagi u ojca Babou, lecz widocznie za mało.
– Do diabła, czego tu szukacie, Soubirous? – wita go Jacomet, Soubirous oddychając
ciężko wyciąga ręce ku Bernadetcie:
– Dziecko moje, biedne moje dziecko, chcę je stąd wyprowadzić...
Jacomet nagle zmienia ton i staje się znowu uprzejmy:
– Słuchaj, Soubirous. Ta heca z grotą musi się skończyć, dłużej tego nie zniosę. Już
jutro musi ustać. Rozumiecie?.
Soubirous obiema rękami bije się w piersi, że aż dudni:
– Bóg mi świadkiem, panie komisarzu, że i ja niczego innego nie pragnę. Żona moja i ja
zmarnujemy się z tego zmartwienia.
Jacomet zgarnia swe papiery.
– Dziewczę jest jeszcze małoletnie – mruczy. – Wy jako ojciec odpowiadacie mi za nią.
Wy tylko możecie jej nakazać, aby nie chodziła nigdzie indziej jak tylko do szkoły. Gdy
zakaz nie pomoże, zamknijcie ją w domu. Jeżeli mnie nie usłuchacie, zaaresztuję was
wszystkich razem. Przysięgam, uczynię tak nieodwołalnie. Mam do tego powód
dostateczny. Jesteście więc od tej chwili pod ostrą obserwacją. A teraz, idźcie z Bogiem i
niech was tu więcej nigdy nie oglądam.
Bernadetta ciągle z głową zwieszoną opuszcza dom pana Cénaca. Zaciska zęby, aby się
nie rozpłakać na ulicy; dopiero tam w domu, w swej izdebce na strychu będzie mogła
sobie pofolgować. Plac cały czerni się od ludzi. Słychać zewsząd gniewne okrzyki:
–Bernadetto, nie ustępuj!... Ślicznie się wywinęłaś!... Przecież oni nic ci zrobić nie
mogą...
Bernadetta słyszy jednak tylko lament ojca powtarzającego w kółko:
119
– Widzisz, dziecko, z twej winy zanosić musimy ten cały skandal i wstyd...
W ulicy de Petites Fossées gromadzą się już tylko ci najwierniejsi. Na ich czele kroczy
Antoni Nicolau. W ręku trzyma dużą pałkę, którą groźnie podnosi w górę.
– Bernadetto, jako żywo, potrafiłbym cię stamtąd uwolnić... Ale Bernadetta zaledwie
zauważyła swego rycerza. Walczy z nowym atakiem astmy; oddech jej staje się coraz
krótszy i cięższy...
– I co, sąsiedzie, co myślicie o tej całej sprawie? – pyta komisarz policji naczelnika
urzędu podatkowego, gdy zostali sami. Estrade trze czoło, jakby chciał zgarnąć bolesny
ucisk z głowy.
– To dziewczę nie kłamało – odpowiada krótko.
Jacomet śmieje się rubasznie:
– Otóż widzimy, jak naiwna jest nasza publiczność złożona z laików. Ja zaś nie
przypominam sobie, abym spotkał pomiędzy mymi najzatwardzialszymi klientami kogoś
przebieglejszego, by-strzejszego i bardziej upartego aniżeli ta mała. Czy pan spostrzegł, w
jak rafinowany sposób przemyślała każdą odpowiedź i jak naprzód przewiduje jej
następstwa? Nie dała się schwycić w żadną zastawioną pułapkę. Przyznać jej trzeba, że aż
do końca nie cofnęła nic ze swych zeznań. Gdyby papa nie był przyszedł w porę, nie
wiedziałbym, słowo daję, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Estrade wzrusza ramionami:
– Lecz jaką ona ma korzyść z tej dalszej niebezpiecznej gry?
– Jaką? To jasne. Chodzi tu, mój kochany, o powodzenie, o sukces, o rozgłos i sympatię
ludzi oraz o rolę jaką się gra, nie mówiąc już o korzyściach z otrzymywanych
podarunków. O, dla nas ludzi policji dusza ludzka przestała być nieodgadnioną
tajemnicą... A jak się panu zdaje, czy święci wobec władz policyjnych zachowywali się z
równie bezczelną obojętnością, jak ta mała aferzystka, kandydująca do nieba?
– Ależ, kochany sąsiedzie, kto mówi o niebie i świętości! A już najmniej z pewnością ta
mała. Jestem przekonany, że ona nie za-stanawia się nawet nad zagadkową i niezwykłą
osobowością tej, którą widuje, i uważa ją za coś zupełnie naturalnego. Jest nią sama
oczarowana i innych umie porywać za sobą. Przyznaję się otwarcie, że takie wrażenie
odniosłem z tego przesłuchania.
Komisarz Jacomet uśmiecha się pobłażliwie:
– Panie sąsiedzie, pan zna się na podatkach, ja zaś jestem starym wygą policyjnym.
Przyznaję, że się pan doskonale orientuje w skarbowości. Lecz jeżeli chodzi o znajomość
duszy naszego dzielnego ludu, o trochę psychologii, może pan całkowicie zaufać staremu
Jacometowi.
120
PANI I ŻANDARMERIA
Siostra Maria Teresa Vausous stoi przed rzędami ławek szkolnych. Jej kształtna twarz o
ładnych rysach jest dzisiaj mizerniejsza niż zwykle. Oczy ma wpadnięte, wargi zaciśnięte.
Nawet dzieci zauważyły, jak źle dziś wygląda ich nauczycielka. Przyczyna tego
zmęczenia jest jednak zrozumiała, siostra Vauzous miała nocny dyżur i czuwała od
wczorajszego wieczoru aż do dzisiejszego ranka. A tymczasem dziekan Peyramale polecił
pewną sprawę księdzu Pomianowi, ten zaś ze swej strony z powodu nagłego wyjazdu do
Saint Pé przekazał ją nauczycielce klasowej. Niełatwe to zresztą zadanie, którego się
pozbył ksiądz Pomian. Tym cięższe jest ono dla siostry Vauzous po bezsennej nad
książkami spędzonej nocy.
Zlecenie dziekana polega mianowicie na tym, aby Bernadetta wobec wszystkich
koleżanek otrzymała należytą nauczkę. Siostra Vauzous ma jej wykazać, że w najlepszym
wypadku jest to bezwstydna zarozumiałość, aby młode dziewczę, nie dopuszczone
jeszcze nawet do pierwszej Komunii św., ośmielało się rozgłaszać o swym poufałym
stosunku do Najświętszej Dziewicy. Ksiądz Peyramale żądał nawet wyraźnie, aby silnie
podkreślić śmieszność tego młodzieńczego zboczenia. Ponieważ rzecz cała rozpoczęła się
w obecności koleżanek, sądzi więc, że drwiny tych samych koleżanek ośmieszą ją i
pognębią bez reszty. Najlepszym lekarstwem na egzaltowane pomysły jest wykazanie ich
śmieszności. Dając swe polecenie, dziekan wybrał, najodpowiedniejszego jego zdaniem
człowieka, księdza Pomiana. Ksiądz dziekan był zupełnie spokojny, że katecheta
wywiąże się doskonale z tego zadania. Znał jego zmysł humoru i dowcip, chociaż nie tak
dosadny i swojski jak jego własny. Niestety, zacna siostra Vauzous nie posiada tej zalety
w najmniejszym stopniu, wywodzi się przecież z najsurowszych kół francuskich,
całkowicie nie rozumiejących żartu i niefrasobliwości. Ojciec jej, obecnie emerytowany
generał-rojalista, wierny swemu królowi, był niegdyś wykładowcą szkoły w St. Cyr.
Matka jest córką profesora nauk politycznych, zaśniedziałego konserwatysty, wobec
którego sławny de Maistre uchodzić mógłby za jakobina i rewolucjonistę. Po przodkach
zatem odziedziczyła siostra Vauzaus wojskową i profesorską skrupulatność. Chcąc się
przygotować do oczekującego ją dziś zadania, siostra Vauzous całą noc studiowała.
Wczytywała się w trudne dzieła teologiczne, traktaty o łasce, wolności, grzechu i
zasłudze. Z wszystkich tych wielkich zagadnień, problem łaski najwięcej dręczył jej
duszę. W tej więc chwili siostra Vauzous jest wzburzana, zmęczona i niespokojna. Jakiś
niewyraźny, przytłumiany głos budzi w niej powątpiewanie o wartości ofiary swego
własnego życia. Niepokojem tym dręczy się jej serce, choć za nic nie przyznałaby się do
tego. Dumna i silna natura nie cofnie się, mając już tylko kilka kroków do mety. Wiodą ją
przecież ku niej środki niezawodne: surowość, modlitwa, praca, wyrzeczenie,
umartwienie ciała i pokora ducha. Na nich się opiera i nimi żyje.
Nauczycielka rzuca spojrzenie na szóstą z kolei ławkę środkowego rzędu. Narożne
miejsce zajmuje Bernadetta Soubirous, która po tygodniowej nieobecności pierwszy raz
przyszła dzisiaj do szkoły. Podczas gdy inne dziewczęta plotkują i szepczą między sobą,
ona milczy z głową opuszczaną i wzrokiem wbitym w pulpit. Dziewczyna wydaje się
121
załamana. Widocznie wczorajszej niedzieli władze nieźle się z nią rozprawiły, myśli
zakonnica.
– Soubirous Bernadetta – wywołuje – podejdź bliżej i stań przed pierwszą ławką.
Bernadetta wolno podchodzi i staje na miejscu przeznaczonym do egzaminów.
Towarzyszą jej nieprzyjazne szepty i chichoty koleżanek. Siostra Maria Teresa, nie
zważając na Bernadettę, zwraca się do innych:
– Moje dzieci! Dzisiaj będziemy mówić o rzeczach nie dotyczących zadań szkolnych
ani katechizmu. Ksiądz katecheta nie będzie was z tego egzaminować, więc nie
potrzebujecie uczyć się na pamięć. Ale rozmawiać wam nie wolno, tylko uważnie słuchać
i spamiętać dobrze, bo chodzi o ważne sprawy.
Wiecie, kochane dziewczątka, bo już chyba ze sto razy wam to mówiłam, że my, ludzie,
jesteśmy wszyscy grzesznikami, jedni mniej inni więcej, ale na ogół grzeszymy wszyscy.
Gdybyście tak, jak nasza religia wymaga, robiły codziennie przed wieczornym pacierzem
rachunek sumienia, ile by tam rzeczy wyszło na jaw! Ile kłamstw naliczyłybyście w ciągu
dnia, kłamstw wobec rodziców i innych bliźnich. Może nawet pożądałyście cudzego
dobra? A ile dziewcząt musiałoby się przyznać, że były roztargnione podczas mszy św.,
nieuważne w modlitwach? Inne znów grzeszą przez lenistwo, nieszczerość, zuchwałość,
przez myśli brzydkie lub inne podobne przewinienia.
Otóż w tej chwili np. Kasia Mengot jest znowu nieposłuszna. Obgryza paznokcie!
Słuchajcie więc dobrze! Pan Bóg nie stworzył nas wszystkich równymi. Jedni więcej, inni
mniej muszą walczyć ze swymi słabościami. I w naszym mieście mamy, choć niewielu,
ludzi wyróżniających się pobożnością, ludzi cnotliwszych od innych. Nie ma ich jednakże
w tej klasie wśród nas. Czy rozumiesz mnie, Bernadetto?
– Tak, siostro, rozumiem – odpowiada Bernadetta, ale ton jej obojętny nie zdradza
zainteresowania przemówieniem nauczycielki.
– A może ci się jednakże wydaje, że jest wśród nas ktoś wartościowszy od innych?
Bernadetta zdziwiona, spogląda swymi wielkimi oczami na zakonnicę. Zmęczona jest,
bo i ona całą noc nie spała.
– Nie, siostro – odpowiada mechanicznie.
– O, dziękuję ci, Bernadetto, za twą skromność – mówi siostra Vauzous z lekkim
ukłonem w jej stronę, co wywołuje wybuch śmiechu w klasie.
– Spokój! – Idźmy dalej. W ciągu wieków Pan Bóg w swej nieustającej dobroci zsyłał
na świat wyjątkowe istoty w ludzkim ciele. Takich jednakże my nie znamy. Ludzie ci nie
popełniali prawie żadnych grzechów. Nie kłamali, ani pragnęli cudzej własności, modlili
się pobożnie, nie byli fałszywi ani leniwi lub zuchwali. Nie drapali się też w głowę, jak
np. w tej chwili Aneta Courrèges. Znacie przecież z historii świętej tych wyjątkowych
ludzi, nie obciążonych prawie żadnym grzechem. Która z dziewcząt wymieni mi taką
osobę? – No, Soubirous!
122
Bernadetta milczy, natomiast z jednej z ławek podnosi się ręka niezawodnej Janki
Abadie. Trzepoce nią w powietrzu, aby zwrócić na siebie uwagę nauczycielki.
– No? Kogo nazwiesz mi Janko?
– Św. Józefa – wyrywa się Janka.
– Dlaczego wymieniasz właśnie św. Józefa? – ze zdziwieniem mówi siostra. – Ale
zostawmy to teraz, aby iść dalej. W późniejszych czasach żyli na świecie także inni,
podobnie święci ludzie; ciężkie było ich życie, cięższe nawet od tych, znanych nam z
historii św. Mówię o tych orędownikach, których pomocy wzywamy w naszych litaniach.
O tych właśnie coś niecoś wam opowiem. Byli to wybrani mężowie boży, pustelnicy i
pustelniczki, albo bracia i siostry w zakonach. Z daleka od świata żyli w pustyniach, w
skalistych nagich górach, takich jak nasze Pireneje. Korzonki roślin, miód leśny i woda
były ich codziennym pożywieniem i napojem. A często nawet pościli przez długi czas,
nie jedząc w ogóle nic. Czuwali przez noce całe, spędzając je na rozmyślaniach. Ułożyli
całe mnóstwo nowych modlitw a zostawili je dla nas. Wielu z nich biczowało swe ciało
skórzanymi batogami, a jeszcze inni nosili pod grubym habitem żelazne paski z
zardzewiałymi kolcami, które do krwi raniły ich skórę. A w imię czego znosili te
wszystkie cierpienia? Aby zwalczać złe myśli, pożądania, aby zabić w sobie resztę
zmysłowości. Taki sposób życia świętych spamiętajcie sobie, moje kochane, nazywamy
ascezą. Dręcząc i umartwiając grzeszne ciało, owi święci zwyciężali pokusy i napaści
szatańskie. Za to udzielał Pan Bóg niejednemu spośród nich łaski, aby oglądali własnymi
oczami to, czego my, zwykli i ułomni ludzie, widzieć nie możemy. Miewali widzenia i
objawienia. Np. oczom ich ukazywali się aniołowie otaczający nas wszystkich, mimo że
ich dostrzec nie możemy. Również Chrystus Zbawiciel nasz w cierniowej koronie ze
znakami pięciu ran niejednokrotnie objawiał się im w blasku złotych promieni, a czasem
Matka Najświętsza z sercem prze-bitym siedmiu mieczami. Ze złożonymi rękami i
promiennym wzrokiem wzniesionym, ku niebu, dusza wybrana tonęła w zachwycie i
zapomnieniu o świecie... – Bernadetto, czy zrozumiałaś, o czym mówię?
Bernadetta budzi się jakby ze snu. Jest przerażona, bo nic nie pojęła, a raczej nic nie
słyszała. Z sercem ściśniętym bólem myśli tylko o tym, że jej Pani czeka tam na nią na
próżno... Tępo i bez słowa patrzy na nauczycielkę. Siostra kiwa nad nią głową.
– Nawet tego nie potrafisz zrozumieć!
Dziewczęta kręcą się na ławkach niespokojnie. Czekają sposob-nej chwili, aby wydrwić
i wyszydzić Bernadettę.
Siostra Maria Teresa zwraca się znowu ku niej i pyta głośno:
– Czyżbyś więc ty się chciała przyrównać do tych wielkich, Bogu poświęconych dusz?
– Nie, proszę siostry.
– A może myślisz, żeś przez ssanie cukru lodowatego zasłużyła na te twoje objawienia?
– Nie, siostro.
123
Odpowiedź ta wywołuje wybuch drwiącego śmiechu całej klasy. Dziewczynki, które
były świadkami pierwszego zajścia w grocie, z trudem hamują wesołość. Nawet Marysia
nie może ukryć złośliwie zadowolonej miny. Gdy przebrzmiał śmiech, zakonnica mówi
dalej:
– Teraz widzisz, Bernadetto, że nawet koleżanki wyśmiewają się z ciebie. Zamiast zająć
się jakąś poważną pracą, wymyślasz i rozszerzasz wariackie plotki po to tylko, aby
zwrócić na siebie uwagę. Uważałam cię dotąd za ograniczoną, ale niezłą dziewczynę, ale
niestety widzę, że jesteś o wiele bardziej zła i zepsuta, niż przypuszczałam. Mimo że
nigdy nie oczekiwałam po tobie wielkich rzeczy – jednak nie spodziewałam się, że
posuniesz się aż do niesmacznych żartów z osoby Matki Najświętszej, a z siebie zrobisz
błazna. Wróć teraz na swoje miejsce i wstydź się, że głupimi i karygodnymi wybrykami
zakłócasz powagę wielkiego postu. Na karnawałowe pomysły jest już za późno!
Po południu Bernadetta idzie znowu do szkoły; głowę ma pochyloną, a serce ściśnięte
niewypowiedzianym bólem. Nikt jej nie towarzyszy, lecz ona też nie pragnie nikogo. Nie
zniosłaby nawet Marysi obok siebie. Niestety, na połowie drogi spotyka pannę Peyret,
która przez chwilę idzie obok niej. Garbuska aż się trzęsie z oburzenia.
– Bernadetto, jesteś niewierna. Sprzeniewierzyłaś się Pani, a także twej dobrodziejce
pani Millet. Czekałyśmy dzisiaj rano na ciebie w Massabielle, pani Millet i ja i wiele
jeszcze, bardzo wiele ludzi! Pani Millet tak była pewna ciebie; powiedziała, że założy się
o 100 franków, że Bernadetta nie okaże się niewierną...
– Ale przecież zakazali mi pójść – wyrywa się boleśnie z piersi Bernadetty.
Krawcowa ciekawa każdej plotki i intrygi podburza dziewczynkę dalej:
– Co tam zakaz! Kto ci może zakazać iść tam, gdzie ci się podoba? Nie daj się ogłupiać
Jacometowi. On chciał cię tylko nastraszyć, ale zrobić ci nic nie może. Cóż złego
popełniłaś? A choć-by cię i zamknęli, to i to musisz przyjąć, kochane dziecko. Obowiązek
jest obowiązkiem...
– Ale oni chcą także zaaresztować rodziców, a wtedy moi mali braciszkowie umrą z
głodu.
– Wszystko jedno – unosi się panna Peyret. – Choć zamkną także i rodziców, nie
możesz złamać słowa, nie możesz zaniedbać obowiązku...
Bernadetta nie pożegnawszy się, poczyna biec, aby tylko pozbyć się krawcowej. Boi się
także spóźnić do szkoły, bo zegar na wieży szpitalnej wybił już drugą. Droga do szkoły
prowadzi przez wiadukt, który spada łukiem ku niżej położonej części miasta. Bernadetta
zamierza właśnie, wstąpić na most, kiedy naraz czuje, że nie może iść dalej. Musi stanąć i
zaczerpnąć oddechu. Zatrzymuje ją jakaś niewidzialna przeszkoda, jakby wielka kłoda,
której, mimo kilkakrotnie powtarzanych prób, przekroczyć nie może. Czuje zarazem, że
jakaś silna ręka bezwzględnie chwyta ją za ramiona i zmusza do powrotu. Wolnym
krokiem wraca drogą, którą przy-szła przed chwilą.
124
Dochodząc do placu Marcadale, słyszy za sobą głośny równy krok a stuk butów
żołnierskich, podbitych gwoździami. Ktoś idzie za nią. To żandarmi Pays i Belhache,
którzy dostali nakaz pilnowania jej. Ci dwaj olbrzymi w błyszczących, uniformach,
kapeluszach z piórami i długimi szablami przy boku, kroczą już obok niej.
– Co powiesz, moja droga? – pyta piękny Belhache z czarną brodą. – O ile wiem,
kazano ci iść do szkoły, a nie na wagary!...
– Szłam przecież do szkoły – mówi Bernadetta – ale na moście leży tak wielka zapora,
taka belka z powietrza, że nie można się przez nią przedostać...
– Co tam znów za nowy pomysł o belce z powietrza – zrzędzi suchy Pays, ojciec pięciu
córek. – Nie sądź, że i mnie będziesz mogła za nos wodzić...
– A teraz zapewne idziesz do domu, kochaneczko? – pyta Belhache. Młodszy i
przystojniejszy od kolegów, w wolnych chwilach lubi polować na ładne spódniczki.
– Nie, nie pójdę do domu – odpowiada Bernadetta z namysłem – pójdę do groty...
– Aha, do groty się wybierasz, ptaszku? Zaczekaj no chwilę... Hej, Pays, przywołaj
szybko brygadiera!...
Po kilku minutach wraca Pays u boku okazałego brygadiera d’Angli. Ten w biegu
opasuje się szablą i żując gruby plaster wędliny powtarza pełnymi ustami:
– Ho, ho, to znów coś nowego, belka z powietrza. Z powietrza belka!...
– Pozwólcie mi przecież iść do groty – prosi dziewczynka.
– Dobrze, ale na twoją odpowiedzialność – decyduje brygadier, gładząc swe blond
faworyty. – Jednakże my wszyscy trzej pójdziemy z tobą.
Nie chcąc być mniej gorliwym, przyłącza się później i Callet do tej zbrojnej eskorty.
Widok małej Soubirous pomiędzy czterema uniformami porusza całe miasto. Widzi ich
stara Piguno. Wpada do ciotki Bernardy, a potem do izby Soubirous. Otwierają się okna,
z domów wychylają się ciekawe kobiety, szybko we fartuchy ocierając mokre ręce. W
Rue Basse już gromada osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu ludzi pędzi w ślad
Bernadetty. Ona jednakże jakby dziś miała nogi z ołowiu, nie leci lotem ptaka, ani pędem
liści, wiatrem gnanych.
W grocie, jakby podcięta, pada na kolana i błagalne dłonie wyciąga ku niszy. Ale nisza
dziś ciemna, pusta, tak pusta jak nic na świecie. Gałązka dzikiej róży, poruszona wiatrem
idącym od Gave, chwieje się smutnie. Obojętnie też szemrze dzisiaj rzeka. W dodatku
zaczyna padać i grota staje się zwykłym szarym schronieniem dla zgromadzonych tam
ludzi.
Z ust Bernadetty wydziera się okrzyk rozpaczy.
– Nie widzę jej... dzisiaj... nie widzę jej.
Wyciąga swój różaniec i kurczowo podnosi ku skalnej wnęce. Ale owal niszy wieje
pustką śmiertelną; szary i brzydki mrok uchodzącego dnia, owego dwudziestego drugiego
125
dnia lutego napełnia ją smutkiem. Jedynie kamień w głębi lśni kościanym połyskiem.
Wymarzona nisza jest dzisiaj zwyczajnym otworem i łatwo uwierzyć, że opowiastka o
ukazującej się tam Pani może być naprawdę kłamstwem, albo też wytworem chorobliwej
wyobraźni. Bernadettę ogarnia uczucie bezgranicznego żalu, rozpacz kochanki, która bez
własnej winy straciła ukochanego, bo przemoc ludzka nie pozwoliła jej dotrzymać słowa i
stawić się na spotkanie. Pani zawiodła się gorzko na niej. Przeniosła się z ohydnej groty
do miejsca godniejszego swej osoby, tam gdzie dotąd przebywała. Bernadetta bez słów, z
głębi serca woła ku ciemnej niszy:
– Czyż Pani nie wiedziała o tym, że pan Jacomet chce zamknąć w areszcie mnie, matkę
i ojca, jeżeli przyjdę do Pani. A ja przyszłam pomimo to! O czemuż Pani nie poczekała
jeszcze trochę, zanim Pani odeszła ode mnie?...
W tej samej chwili przychodzi jej myśl pocieszająca, której się chwyta jak deski
ratunku. I oto wybucha głośna skarga:
– Już wiem, dlaczego nie mogę dziś ujrzeć mej Pani. Ukryła się, widząc tylu
żandarmów naokoło mnie...
To niefortunne wytłumaczenie nieobecności Pani wywołuje w tłumie długie
niemilknące wybuchy śmiechu. Tu i ówdzie słychać głosy:
– Teraz chyba widzicie, że Bernadetta jest niespełna rozumu... Choć wczoraj podobno
na policji zupełnie mądrze odpowiadała. Nie dajcie się bałamucić, to biedne chore
dziecko...
Jakiś dowcipniś zaczepia żandarma z czarną brodą:
– He! Belhache, ty wyglądasz jak diabeł i to tłumaczy wszystko.
Belhache gładzi swą długą bandycką brodę. Przebywając stale w towarzystwie
robotników, łupkarzy, włóczęgów, wśród stałych gości najróżniejszych okolicznych
knajp, przyswoił sobie ich język i potrafi dawać z miejsca cięte odpowiedzi.
– Pewnie, że wyglądam jak diabeł – odpiera zaczepkę – jestem też nim naprawdę.
Jestem jednakże biednym diabłem, a Najświętsza Panna, zamiast mi pomóc, skryła się
przede mną... Dowcip ten obiega wkrótce całe miasto. Zaledwie w godzinę potem Duran
wita gości w swej kawiarni pytaniem:
– Czy państwu już wiadomo, że Najświętsza Panna nie chce absolutnie nic mieć do
czynienia z żandarmerią?
Panowie Dutour i Jacomet są także obecni w kawiarni. Wprawdzie zlekceważenie przez
Bernadettę zakazu jest obrazą władzy, ale panowie nie są tak zupełnie niezadowoleni z
obrotu sprawy.
Lekarstwo przepisane Bernadetcie przez dziekana Peyramale’a, mianowicie
ośmieszenie jej – zostało zastosowane. Najlepiej byłoby, aby Pani z własnej inicjatywy
zakończyła grę. Pan prokurator poleca panu Jacometowi dalszą straż nad rodziną
126
Soubirous, nie każe jednak zabraniać Bernadetcie jej wycieczek do groty. Po dzisiejszym
rozczarowaniu ludzie sami ochłoną i zrezygnują ze spodziewanego przedstawienia.
W tym czasie Bernadetta, jej matka, ciotka Bernarda i Lucylla, a także kilka innych
osób znajdują się w młynie Savy. Dziewczynka nagle zaniemogła. Ułożono ją na łóżku
młynarzowej. Leży z przymkniętymi oczyma i z trudem łapie oddech. Skóra na
policzkach jest poszarzała i obwisła, obrzękłe usta z wysiłkiem chwy-tają powietrze.
Zimny, mokry okład chłodzi jej czoło. Jakże inna bywa jej twarz w chwilach
zachwycenia. Panna Estrade, która była świadkiem sceny w grocie, zwraca się do bladej
za-troskanej kobiety, stojącej przy łóżku:
– Czy zna pani bliżej to dziecko?.
– Jakże nie mam jej znać – jęczy Ludwika Soubirous – przecież jestem jej matką. I tak
to już trwa całych jedenaście dni. Jedni wyśmiewają nas, inni litują się nad nami. Można
rozum od tego stracić. Policja chce nas uwięzić. O Najświętsza Panno! – Dlaczego muszę
tak cierpieć? Niech pani popatrzy na to dziewczę! Ona jest przecież ciężko chora.
Matka Soubirous traci zmysły z troski i bólu. Wreszcie pochyla się nad córką:
– Przemów przecież, dziecko moje, powiedz choć słówko!
Ale Bernadetta ku rozpaczy Ludwiki trwa nadal w milczeniu. Młynarz Antoni biegnie
na pocztę przywołać ojca. I oto i ojciec siedzi teraz przy łóżku; człowiek słaby i miękki,
zupełnie zdruzgotany widokiem cierpienia córki. Łzy spływają mu po policzkach, kiedy
głaszcząc twardymi, spracowanymi dłońmi chore dziecko przemawia do niej
pieszczotliwie:
– Co się złego stało memu dzieciątku. Było nieposłuszne... Ale jest bardzo kochane...
Będziemy go bronić i opiekować się nim. Powiedz, co byś chciała, moja malutka...
Bernadetta milczy i nie otwiera oczu. Dopiero kiedy Antoni proponuje przywołać dra
Dozous, porusza się i mówi bardzo cicho:
– Umrę, jeżeli nie zobaczę jej więcej...
Ojciec chwyta Bernadettę na ręce i unosi ją ostrożnie:
– Zobaczysz ją, kochane dziecko, daję ci na to słowo... Nikt ci nie może zakazać. A
jeżeli mnie nawet zamkną... i to już nie obca dla mnie rzecz, ale za to ty ją zobaczysz....
W powrotnej drodze do domu Franciszek Soubirous czuje się jednak już zawstydzony,
zmieszany, że litościwe jego serce wyrwało mu takie nieopatrzne przyrzeczenie. Jest
nieswój i nie chce mu się iść do domu. Chyłkiem mija swój dom i wchodzi do ojca
Babou, aby tam utopić wszystkie swoje troski.
J. B. ESTRADE WRACA Z GROTY
Już nazajutrz po owym tragicznym poniedziałku Bernadetta przeżywa chwile
niewysłowionej radości z ponownego spotkania się z Panią. Tęskniła przecież już za nią
tak ogromnie, jakby nie dzień jeden, ale wieki całe dzieliły ją od ostatniego widzenia.
127
Pani również zdaje się być serdecznie wzruszona zobaczeniem swej wybranej. Ubrana
jest tak samo, ale piękność jej i czar promienieje więcej niż kiedykolwiek. Policzki
zaróżowione, jasnobrązowe loki swobodnie wysuwają się spod welonu, a róże u białych
stóp złociste rzucają ognie. Z niebieskich oczu bije moc, ale i łaska-wość tak wielka, że
Bernadetta zapada od razu w zachwycenie trwające całą godzinę.
Przybyło z nią dziś około 200 osób oraz zwykłe ściślejsze kółko.
Pośród nich oczywiście krawcowa oraz pani Millet, której wiary nie osłabiły ani złośliwy
żart żandarma, ani nieobecność Pani przy ostatniej bytności w grocie. Żandarmerię
reprezentuje brygadier d’Angla, wydelegowany dzisiaj przez władze na ten
odpowiedzialny posterunek.
D’Angla już z góry cieszy się na pochwałę swych przełożonych, gdy im będzie mógł
zareferować o ostatecznym już niepowodzeniu oczekiwanego widowiska. Toteż z
prawdziwą przykrością spostrzega, że już wstęp do przedstawienia zapowiada nowy
sukces. Bernadetta natychmiast wpada w ekstazę i gdy z urzeczonym wyrazem oczu
wykonuje przed niszą swe pokłony i naiwne obrządki, przez tłum klęczących kobiet
przebiega jakby elektrycz-ny prąd. I choć lud ten, tak chwiejny w swych przekonaniach,
gotów jest każde niepowodzenie ośmieszyć i wyszydzić, jednak w tej chwili, dopóki
twarz i zachowanie małej wizjonerki wskazują na rzeczywistą, obecność Pani, trwa bez
oporu pod przemożnym urokiem. Pan brygadier, przyjaciel i codzienny gość pana Durana
wścieka się ze złości.
– A więc cały taniec zaczyna się na nowo – mruczy pod nosem. – Cóż za ślamazary ten
prokurator wraz z komisarzem! – To oni zabronili mu wkroczyć w odpowiednim
momencie, jak przecież jest w zwyczaju na politycznych zebraniach, by przerwać całą tę
hecę.
I wtedy w przystępie pasji szatan zapewne dyktuje mu nieopatrzne słowa. Rzuca w
klęczący tłum głośne wyzwanie:
– Że też w dziewiętnastym stuleciu mamy jeszcze tylu idiotów!...
Szmer oburzenia przebiega wśród klęczących. Zamiast odpowiedzi jakiś głos intonuje
jedną z najpopularniejszych pieśni maryjnych:
My chcemy Boga, Święta Pani,
Ach, usłysz Twoich dzieci śpiew.
My Twoi słudzy ukochani
Za wiarę damy życie, krew!
Błogosław, Święta Pani...
Bernadetta nie zwraca zupełnie uwagi na to, co się wokoło niej dzieje. Kłania się, potem
klęka, znów wstaje i uśmiecha się radośnie, Na jej twarzy maluje się na przemian
szczęście, spokój, to znów lęk lub głębokie skupienie i zasłuchanie. Oddana jest tylko i
wyłącznie swemu ukochaniu bez miary i granic. Prawdziwa bowiem miłość kobieca spala
się w dążeniu do zgłębienia przedmiotu swej miłości. Nie z ciekawości, lecz z potrzeby
128
całkowitego oddania Bernadetta poznała już kilka wybitnie występujących cech
usposobienia swej Pani. Wie, że mówi niewiele, a każde jej powiedzenie ma wyraźny cel
i znaczenie. Wie także i to, co niestety sprawia ból jej sercu, że Pani nie przychodzi
wyłącznie dla niej, dla rozpalenia w niej płomiennej miłości ku sobie, lecz w innej
głęboko przemyślanej intencji. Bernadetta, nie odkryła jeszcze tego celu, lecz odczuwa,
że jej własna osoba nikłą zaledwie odgrywa tu rolę. Rozumie dobrze, że codzienna droga
do groty jest bardzo dla Pani uciążliwa i wielkiego wymaga poświęcenia. Kochającym
sercem wyczuwa, że Pani pod dobrotliwym uśmiechem i przyjaznymi oznakami
życzliwości ukrywa lekki wstręt do tego, na co jej oczy patrzeć muszą. To uczucie
przyrównuje Bernadetta do tego, co sama już przeżywała. Przecież po każdej miłosnej
rozmowie z Panią, jakże obcy i wstrętny wydaje jej się świat, do którego wraca. A cóż
dopiero jej Pani! Prawdopodobnie – rozumuje dalej – Pani brzydzi się nią tysiąc razy
więcej, aniżeli ona brzydziła się kiedyś swą siostrą Marysią, patrząc na jej nagie uda.
Trzeba więc postępować z całą ostrożnością. Pani nie lubi na przykład zbyt poufałej
bliskości i jedynie w rzadkich momentach wybranych pozwala nie tylko Bernadetcie
zbliżyć się do krawędzi niszy, lecz i sama podchodzi i schyla się ku niej. Dlatego nie
trzeba jej się narzucać.
Bernadetta zrozumiała, że Pani chce być wolna i nieskrępowana w swym postępowaniu.
Przychodzi nie zawsze wtedy, kiedy jest oczekiwana, lecz gdy dobroć i łaskawość ją do
tego nakłonią, Bernadetta nie zrobiła jej dlatego żadnej wymówki z powodu wczorajszej
nieobecności w grocie. Pani zna swą wartość i nie pospolituje się. Toteż jedynie na
klęczkach i z płonącą w ręku świecą należy witać Panią i obcować z nią. Nieraz gdy
patrzy na tłum tłoczący się w grocie i odwracający się od niej plecami, wyraz cierpienia
przyciemnia blask jej oczu. Oblicze natomiast jaśnieje radością, na widok każdego
wysiłku a trudu podejmowanego dla niej. Z zadowoleniem patrzy na Bernadettą, która nie
zwracając uwagi na ostry żwir, na kolanach posuwa się ku grocie.
Bernadetta odgaduje, że to upodobanie ma jakąś łączność ze słowem „pokuta”. Słyszała
je już kilkakrotnie z ust Pani. Wprawdzie, gdy siostra Vauzous na lekcjach katechizmu
mówiła im coś o pokucie, Bernadetta nic z tego nie rozumiała. Teraz jednak, gdy tak
bardzo gorąco usiłuje podobać się Ukochanej, zaczyna pojmować, o co jej chodzi. Pokuta
to wszystko ciężkie, przykre i bolesne, co człowiek czyni na przekór własnemu lenistwu i
wygodzie. Kolana Bernadetty starte aż do krwi w intencji zadowolenia ukocha-nej Pani
widoczną sprawiają jej radość. Poznać to można z wyrazu twarzy i niezwykłych gestów.
Pustymi dłońmi zdaje się czerpać wodę z niewidzialnego źródła pokuty, wznosi ręce ku
górze jako znak, że ofiary tej nie zatrzymuje dla siebie. W miarę wzrastającej miłości
dziewczynka coraz lepiej rozumie swą Panią. Wpatrzona w nią, widziała już kilkakrotnie
na jej obliczu zaledwie dostrzegalny wyraz wstrętu i odrazy. Na co patrzyły wówczas jej
cudne oczy? Może słowa Pani, wypowiedziane szeptem przed kilku dniami, rozwiążą
zagadnienie! – Módl się za grzeszników – powiedziała wtenczas – i za chory świat.
To ten chory świat i ohydne jego postępki takim bólem przytłaczają jej serce i
powlekają wyrazem cierpienia pobladłą twarz.
129
Bernadetta już teraz pojmuje jasno, że grzech jest tym złem najgorszym. Wiedziała
przecież już o tym. Lecz teraz, gdy poznała lepiej istotę swej Ukochanej, świadomość ta
pogłębiła się w jej duszy. Bernadetta raczej sercem odczuwa brzydotę tego zła, o którym
wie, że wstrętem przejmuje Panią. Pokuta i tylko pokuta złagodzić może tę odrazę.
Ten właśnie dzień wybrała Pani do wyrażenia swego najgłębszego życzenia. Poleca
Bernadetcie, aby wzywała do pokuty wszystkich zgromadzonych w grocie. Ze łzami w
oczach zwraca się dziewczyna do tłumu i szeptem wymawia trzykrotnie „pokuta”.
Pierwszy to krok, który za pośrednictwem Bernadetty łączy Panią z zebranym tam ludem.
Łączność tę przerywa nagle niesłychany wybryk, wprawiający Bernadettę w lęk i
oburzenie. Jakiś człowiek zjawia się w grocie, obchodzi ją wokoło i długim kijem
opukuje ściany, pogwizdując sobie przy tym pod nosem. Bernadetta, choć wzrok ma
wlepiony w Panią i zdaje się tylko na nią patrzeć, widzi wszystko i nic nie uchodzi jej
oczom. Człowiek uzbrojony laską przeprowadza dalej swoje badania i zbliża się do
ściany okalającej niszę. Zaczyna rozgarniać kijem gałęzie cierniowego krzaku. Na ten
widok serce zamiera w piersiach Bernadetty. Zuchwalec dotyka prętem delikatnych stóp
Pani, która się cofa przed tą obelgą. Rozdzierający krzyk dziewczynki przeszywa
powietrze.
– Precz, precz w tej chwili – woła. – Przecież to sprawia jej ból. Obraziłeś ją...
W tej samej chwili Antoni z pomocą dwóch innych mężczyzn chwytają winowajcę i
wyrzucają z groty. Zajście wywołuje pogróżkę stróża porządku publicznego, brygadiera,
d’Angli:
– Jeśli jeszcze raz zrobicie coś podobnego, będę zmuszony rozpędzie całe
zbiegowisko...
I znów odpowiada mu na to chór nowej pieśni maryjnej.
Ty, której berła ląd i morze słucha...
Najważniejszym dla Bernadetty jest jednakże trzeci epizod dzisiejszego dnia. Napełnia
on jej serce o wiele większym strachem aniżeli ponowne spotkanie z prokuratorem i
Jacometem. Oto Pani daje jej polecenie, które niedoświadczona dziewczyna osobiście
musi wykonać. Podczas gdy do tej chwili jedynie cierpieniem płaciła za szczęście,
jakiego dostąpiła, teraz ma wykonać coś, przed czym drży dosłownie z niepokoju.
Po wyrzuceniu przez Antoniego napastnika z długą laską, Pani daje Bernadetcie znak,
aby się zbliżyła. I oto słyszy znów głos Ubóstwianej, brzmiący wielką powagą:
– Idź proszę do kapłanów i powiedz im, aby tu wybudowali kaplicę... – A ciszej i mniej
wyraźnie dodaje:
– W procesjach niech tu przychodzą.
J. B. Estrade uległ namowom siostry i poszedł dziś do groty. Co prawda dużo go
kosztowało zwalczenie silnych wewnętrznych oporów. Już ubiegłej niedzieli w czasie
przesłuchiwania Bernadetty przez Jacometa, dziewczyna zrobiła na nim fascynujące
wrażenie. W drobnej, dziecinnej osóbce tkwiło tyle stanowczości i siły przekonania,
130
którym nawet zimny umysł Estrade’a nie mógł się oprzeć. Naczelnik Urzędu
Podatkowego bał się własnej wrażliwości i to był prawdziwy powód, dla którego nie
chciał oglądać widowiska w grocie. Na dnie serca spodziewał się zresztą tak jak Dutour i
Jacomet całkowitej porażki.
Estrade jest tak zwanym praktykującym katolikiem. Zdaje sobie sprawę ze swej
przynależności do Kościoła i w ogólnym pojęciu wykonuje jego nakazy. Kościół katolicki
był duchową ojczyzną jego rodziców i dziadów, a zatem i on, człowiek skromny,
urzędnik średniego stopnia, bez specjalnych aspiracji, nie widzi powodu dla którego
miałby od tej reguły odstąpić. Przywiązanie do Kościoła rzymskiego jest dla niego tak,
jak i dla wielu innych ludzi, pewnego rodzaju wygodnym, bo dokładnie określonym
patriotyzmem, w tej najmniej dokładnie określonej dziedzinie, jaką jest wieczność. W
dodatku będąc z natury trochę ociężały, politycznie czuje się konserwatystą, co znowu
wzmaga jego wierność dla tej najbardziej konserwatywnej na kuli ziemskiej potęgi, jaką
jest Kościół katolicki. Poza tym jednak Estrade jest człowiekiem myślącym i oczytanym.
A więc skupiony jego umysł zdolny i skłonny jest do krytycznych rozważań i
historycznych wniosków, co zresztą jest ogólną cechą umysłów wykształconych tego
stulecia. Charakteryzuje go jeszcze pewna wybitna umiejętność, którą nie wiadomo, czy
nazwać jego siłą, czy słabością, a mianowicie zdolność usuwania z drogi dwóch bardzo
niewygodnych elementów: prawdziwego wątpienia i prawdziwej wiary. Woli przesuwać
się bezpiecznym, złotym środkiem przez życie, jako wzorowy obywatel i katolik.
Ani na chwilę nie wierzy w prawdziwość objawień Bernadetty. Nawet i teraz nie, kiedy
nie pożegnawszy się wcale z siostrą wraca z groty. Wybiera nieuczęszczaną drogę wzdłuż
młyńskiego strumienia, aby nie wplątać się w tłum ciągnący z Massabielle ku miastu. Nie
może zaprzeczyć, że to, co zobaczył w grocie, napełniło go wielkim niepokojem. Cisną
mu się do głowy wspomnienia młodocianych dni, kiedy to bywało, że „boskość”, jak to
sobie wtedy nazywał, ogarniała go całego i pobudzała do uczuć doskonałych, chcących
objąć miłością cały świat. Ta „boskość” jednak nie zdaje się być towarzyszką wieku
dojrzałego. O tak, tylko w młodości podobne uczucia spływają nagle na duszę człowieka i
ogarniają ją płomieniem, by potem gaszone przyziemnością życia rozwiać się i ulecieć.
Pamięta jeszcze ten niepojęty, gorący prąd, jaki w owych chwilach przenikał serce, a
pewność zmartwychwstania napędzała łzy do oczu.
Lecz dzisiaj dziwi się pan Estrade niemało, skąd mu się biorą palące łzy pod
powiekami. Czyżby widok tej biednej kataleptyczki wzruszył go do tego stopnia i stopił
jego zwykłą mieszczańską sztywność? — Nie może zapomnieć znaku krzyża, jakim
Bernadetta kilkakrotnie się żegnała, kreśląc go szeroko z namaszczeniem poprzez całe
swe oblicze. Panu Estrade przychodzi myśl, że święte dusze w niebie takim a nie innym
znakiem muszą się pozdrawiać. Lecz skąd to proste, nieokrzesane dziecko pirenejskich
gór czerpie tę niezwykłą umiejętność, aby każdym spojrzeniem, każdą miną i gestem
przenosić w rzeczywistość to, czego wcale nie ma. Przypomina sobie, jak Bernadetta
podnosi pytający wzrok, kiedy zdaje się niedobrze rozumieć słowa Pani. Z jakim
rozpaczliwym naprężeniem wytęża słuch, aby lepiej słyszeć, a potem nagle z dziecinną
131
radością całuje ziemię szczęśliwa, że wreszcie pojęła życzenie Pani. Wszystkie te jej
czynności i gesty z taką przeogromną siłą zbliżały niewidzialną boskość do życia
ludzkiego, że wobec nich uroczyste nabożeństwa kościelne mogłyby się wydawać jedynie
pampatyczną ceremonią.
Pogrążany w takich rozmyślaniach, Estrade nie od razu spostrzega idącego ku niemu od
tartaku pana Hiacynta de Lafite’a, otulonego w swą obszerną pelerynę. Staromodne to
okrycie nie znajduje uznania w oczach panów Lacadégo, Dutoura, Dozous i innych.
Nazywają je ekscentrycznym małpowaniem, podczas gdy niektóre niewiasty,
wzdychające do interesującego literata, uważają, że strój ten niezwykłego dodaje mu
uroku.
– Biedny Lafite – ubolewają nad nim – zapewne przeżył jakąś tragedię miłosną. –
Niewiele bowiem kobiet uznaje inne czysto duchowe źródła cierpienia.
– A, witam pana! Już tutaj o tak wczesnej porze? – pozdrawia pan Lafite naczelnika
urzędu podatkowego.
– To raczej ja z tym samym pytaniem zwracam się do pana. Jest pan ostatnim, którego
posądziłbym o tak wczesne wstawanie.
– Niestety, w wielu wypadkach ludzie źle mnie sądzą. Nie kładę się nigdy spać przed
godziną dziewiątą...
– Co, już tak wczesnym wieczorem?
– O nie, mój łaskawco, o dziewiątej rano... Noc jest moim najlepszym
sprzymierzeńcem, podwaja siły mojego ducha, wtedy najwydatniej pracuję i myślę
najintensywniej. Dzisiaj na przykład udało mi się stworzyć kilka rymów, które ja sam
skłonny jestem uznać za dobre. Najidealniejszą porą do pracy są moim zdaniem godziny
między piątą a siódmą rano, po nieprzespanej nocy. Wtedy umysł działa najsprężyściej i
dosięga szczytów swoich możliwości!
– Nie mogę niestety tego powiedzieć o moim dzisiejszym po-ranku – mruczy Estrade. –
Wracam właśnie z groty...
– Hm, jakoś wszyscy już teraz chodzą do groty – z uśmiechem zauważa Lafite. –
Pierwszym był Dozous, teraz pan, następny pójdzie pewnie Clarens, a w końcu Lacadé i
Duran...
– Nie spodziewałem się zupełnie ujrzeć tam rzeczy tak niezwykłych.
– O, rozumiem. Średniowieczna pastuszka spotyka wyłaniającą się z źródła górskiego
nimfę, która przez dwa tysiące lat czekała na wyswobodzenie z nudy i samotności.
– Gdyby pan jednakże był świadkiem dzisiejszej sceny w grocie, zaniechałby pan na
pewno swych żartów. Panie drogi, jako poeta powinien pan to koniecznie zobaczyć.
– O nie, kochany panie Estradzie, – odpowiada z powagą Lafite, chwytając swego
towarzysza za ramię. – Jeżeli się nie mylę, czytamy w Ewangelii św. Jana: Błogosławieni,
którzy nie widzieli, a uwierzyli. Wydaje mi się, że tę prawdę można przenieść i na pole
132
literackie. Ja bowiem uważam za lichych partaczy takich pisarzy, którzy umieją opisać
tylko to, na co sami patrzeli. Odrzucam z pogardą twierdzenie, że aby coś odtworzyć,
koniecznie trzeba to przeżyć osobiście.
– Jednakże są rzeczy, których najbujniejsza fantazja wyczarować nie zdoła – zauważa
Estrade.
Lafite zatrzymuje się i głęboko wciąga w płuca rześkie powietrze poranka. Wreszcie po
małej przerwie improwizuje w dalszym ciągu:
– Wy wszyscy nie możecie się wyzbyć resztek waszych religijnych złudzeń. I w tym
leży wasze zmartwienie. A jednak w naszym stuleciu bogowie umierają. Nie lada siły
potrzeba, aby przeżywszy śmierć bogów nie wpaść w bałwochwalstwo. Okresy takie, jak
nam wykazuje historia, są zwykle ciężkie dla ludzkości. Niech się pan przyjrzy, co się
dziś dzieje w Kościele, mam na myśli Kościół katolicki, bo o innych w ogóle lepiej nie
mówić. Otóż co tam widzimy? Chrześcijaństwo po zniżonych cenach, proszę pana,
wielka wyprzedaż Boga! I nie może wcale być inaczej, skoro zawalił się fundament
całego tego gmachu, a mianowicie mitologia!... Czyż bowiem opowiadanie o istnieniu
wszechmocnego, wszystko wiedzącego, wszędzie obecnego Boga, urodzonego z
Niepokalanej Dziewicy po to jedynie, aby zbawić ten marny świat (choć go przedtem sam
takim marnym stworzył), czyż więc to opowiadanie nie jest równie nieprawdopodobne,
lub – przyzna pan – jednakowo wiarogodne jak mit o Minerwie, wychodzącej z głowy
Zeusa? A że człowiek, ogólnie biorąc, jest niewolnikiem swoich przyzwyczajeń, nawet w
dziedzinie mistycznych wierzeń, toteż tak jak starożytni przywiązani byli do swej
Minerwy, tak samo i my nie umiemy wyrzec się św. Dziewicy. Chwiejący się,
zarysowany gmach naszej religii podpierany jest dzisiaj najrozmaitszymi deistycznymi
rusztowaniami, mającymi go zabezpieczyć przed upadkiem. I na tych rusztowaniach wy
wszyscy obijacie się bezradnie. Niech pan jednak nie sądzi, że jestem jakimś maniakiem
racjonalizmu, wcale nie. Skłonność do mistycyzmu uważam za jeden z najpiękniejszych
przymiotów duszy ludzkiej, który nigdy w żadnej epoce całkowicie zaginąć nie może. Wy
jednak, stojący na waszych rusztowaniach, dostajecie od razu zawrotu głowy wobec
jakiegokolwiek przejawu tego mistycyzmu. Nie jesteście dość silni, aby móc spojrzeć w
próżnię i...nie stracić ducha...
– Ma pan słuszność, panie Laficie, to, co widziałem w Massabielle, przyprawiło mnie
istotnie o zawrót głowy. Nie wiem nawet, czy to, co oglądałem, miało jakąś styczność z
religią. Jest jednakże pewne, że Bernadetta cofnęła mnie w świat uczuć, których chwała
Bogu jeszcze całkowicie nie zatraciłem...
Przyjaciele idą dalej w milczeniu aż do Pont Vieux. Pieniąca się Gave z wściekłością
rozbija się o słupy mostu. Wreszcie po długim milczeniu Estrade nie mogąc opanować
wzruszenia pyta miękkim głosem:
– Czy pan, Laficie, nie żyje nigdy nadzieją, że i pan kiedyś dobije do swojego domu?
133
– Dokąd? – pyta Hiacynt de Lafite, powiewając kapeluszem na pożegnanie. – Życzę
panu dużo dobrego, panie Estradzie, ja właśnie idę do domu przespać się. Bo mój jedyny
dom, to sen i niezawodna nicość...
DZIEKAN PEYRAMALE ŻĄDA CUDU
Wiosna stoi tuż u progu. Jeszcze dwa, trzy tygodnie, a można mieć nadzieję, że po
zimie nie zostanie śladu. Wiosna zagląda już do wielkiego, otoczonego murem ogrodu
przy probostwie w Lourdes. Już widać w nim wiosenne porządki. Wyrudziałe podczas
zimy trawniki są wygrabione, zagony świeżo przekopane, a krzaki bzu troskliwie
poprzycinane. Zeszłoroczne żółte liście zgrabiono w małe kupki, a biały rzeczny piasek
uklepany w kopczyki oczekuje dalszego losu. Przeznaczony na wysypywanie ścieżek i
alejek skrzypieć będzie pod stopami przechodniów. Jedynie szpaler róż pozostaje jeszcze
w swej zimowej szacie, niebezpiecznie byłoby wystawiać je na ewentualne przymrozki
kapryśnego miesiąca lutego. Te róże są przecież dumą i słabością ks. Marii Dominika
Peyramale’a. Teraz oto wolnym krokiem chodzi od jednego do drugiego krzaka, i kolejno
bada je dokładnie. Wszystkie są jeszcze owinięte słomą, niektóre, szczególniej wrażliwe,
dodatkowo zabezpieczone troskliwie szmatami. Ksiądz dziekan wsuwa prawą rękę
między słomę chochołów i bada, czy nie wyczuje nabrzmiewających już pączków. Prawa
jego ręka w myśl przysłowia nie wie, co czyni lewica, w której kapłan trzyma bardzo
ważny list. Autorem tego listu jest nie byle kto, bo sam monseigneur Bertrand Sévère
Laurence, biskup w Tarbes.
Dopiero po ukończonej częściowo inspekcji w szeregach swych ukochanych róż
rozłamuje ksiądz dziekan biskupią pieczęć na kopercie. Jest to odpowiedź na jego
sprawozdanie oraz pytania dotyczące ostatnich wydarzeń w Lourdes. Stosownie do
oczekiwania proboszcza biskup podziela całkowicie jego stanowisko. Tak zwane
„objawienia w Massabielle” nie wymagają na razie żadnego urzędowego oświadczenia, a
tym mniej wkroczenia władz kościelnych. Prawo kanoniczne żąda tego wyraźnie tylko w
wypadkach „udowodnionego kacerstwa, szkodliwego zabobonu lub wywołania
poważnego zaburzenia w rzeczach wiary”. W tym wypadku nie ma mowy o żadnej z
wymienionych okoliczności. Chodzi tu jedynie o niewyjaśnione dotąd twierdzenie
czternastoletniej dziewczynki, że widuje jakąś nieznaną panią niewiadomego nazwiska.
Ksiądz biskup pochwala w zupełności zachowanie dziekana z Lourdes, zgodne z
interesem i korzyścią diecezji, i poleca miejscowemu duchowieństwu nadal nie zwracać
uwagi na dalsze tego rodzaju wydarzenia, przypomina dalej dziekanowi z Lourdes o
obowiązku surowego zakazania podległemu duchowieństwu w mieście i na wsiach, by
nie łączyło się z tłumem gromadzącym się przed grotą. Na ewentualne pytania, zadawane
spowiednikom w konfesjonale, niech im będzie wskazówką następująca odpowiedź:
– Pan Bóg po wszystkie czasy jest mocen czynić cuda i zsyłać swoich posłańców na
ziemię. Lecz na razie nic nie uprawnia nas do wierzenia, że taki właśnie wypadek zdarzył
się w grocie massabielskiej.
Biskup w Tarbes nie lekceważy tak aktualnej sprawy w Lourdes, bo przeżył już smutne
pod tym względem doświadczenie i pamięta bardzo przykry tego rodzaju precedens.
134
Przed kilku bowiem laty pewna dziewczyna w Avignon, nazwiskiem Róża Tamisier,
odegrała podobną komedię rozgłaszając o swych zmyślonych widzeniach Najświętszej
Dziewicy. Generalny wikariusz owej diecezji, trochę marzyciel i fantasta, nie badając
dostatecznie krytycznie tego zdarzenia, popadł w bardzo drażliwą sytuację. Autorytet
kościelny wiele ucierpiał po wyjściu na jaw oszustwa i głośnej kompromitacji; w całej
Prowansji zaczął się szerzyć ateizm, a polityczni wrogowie rozdmuchiwali swój tryumf.
– Dlatego zalecam jak najdalej posuniętą ostrożność – kończy biskup swoje pismo –
oraz gorącą modlitwę o oświecenie w tej sprawie i odwrócenie podobnego nieszczęścia.
Peyramale składa list do koperty. Pomimo że zawarta w nim jest osobista dla niego
pochwała, jednak zepsuł mu humor całkowicie. Łatwo tym wysoko postawionym
osobistościom zalecać rozwagę i takt. Są jak generałowie w kwaterze głównej, dokąd nie
zabłąka się żadna kula. Twarde, szare życie znają tylko z literatury; nie to co my, tkwiący
po uszy w codziennym błocie.
Ksiądz Peyramale jest wytrawnym znawcą ludzi i jako taki powziął pewne określone
podejrzenia. Posądza mianowicie, że w niesmacznej komedii massabielskiej maczały
palce pewne, dobrze mu znane, zamożne obywatelki. Ów „podpalacz miłosierdzia” wie,
co sądzić o swoich pobożnisiach w rodzaju pani Baup czy Millet.
Przykładne te damy uważają kościół za salon czy lokal klubowy, w którym przy
zapachu kadzideł i blasku świec lepiej się uwydatniają cnoty społeczne i duchowe walory,
a żądza plotek i sensacji znajdzie odpowiedni temat. Gdzie jednak chodzi o wykazanie
miłości bliźniego, gdzie należałoby doraźnie ulżyć nędzy duchowej i fizycznej
pirenejskiego ludu, tam szanowne panie mocno zaciskają swe kiesy i biadają, ile już
pieniędzy wydały na urządzenie tegorocznego obchodu św. Anny lub też na ozdobienie
rozmaitych ołtarzy. Natomiast w każdej chwili są gotowe do protegowania
nadnaturalnych zjawisk, aby współdziałając w stwierdzeniu ewentualnego cudu
przymnożyć chwały własnej osobie. Widocznie doniesiono mu już o zainteresowaniu się
pani Millet Bernadettą. Przypomnienie księdza biskupa o niesławnej pamięci Róży
Tamisier jest dlatego bardzo na czasie.
Właśnie zbliża się ksiądz dziekan do pięknej róży La France, dla której najbardziej się
obawiał skutków ostrej zimy. Nacina lekko skórkę pnia, gdy wtem jakiś zgiełk z ulicy
dochodzi jego uszu. Hałas przybliża się aż do furtki ogrodowej. Ksiądz dziekan
przeczuciem tknięty domyśla się, że to Bernadetta Soubirous. I dziwna rzecz, ten
nieustraszony człowiek nie może opanować pewnego zdenerwowania z powodu tego
śmiesznie małego przeciwnika. Aby pokryć zmieszanie, odruchowo sięga ręką po
brewiarz w kieszeni. Uważa, że parafianie nie powinni widzieć swego proboszcza bez
zajęcia, z próżnymi rękoma. Ten uczniowski wybieg wzbudza w nim od razu
niezadowolenie i złość na samego siebie. Mimo to podnosi brewiarz do oczu i udając
zatopionego w czytaniu, przechadza się wzdłuż akacjowej alei, prowadzącej od furtki do
probostwa.
Zdaniem mądrej ciotki Bernardy przez słowa: „Proszę panią, aby poszła do kapłanów”,
Pani nie miała nikogo innego na myśli, jak tylko dziekana. Na pewno nie księdza
135
Pomiana ani Pènesa lub Sempeta, gdyż oni byli tylko wikariuszami i współpracownikami
księdza dziekana. Powiedzenia Pani były, niestety, czasem przedziwnie ogólnikowe i
niejasne. Nie wymówiła nigdy żadnego nazwiska, ani swego, ani żadnego innego. Tak jak
i do Bernadetty nie mówiła po imieniu, lecz uprzejmie, ale ceremonialnie odzywa się do
niej: „proszę”, albo „czy zechce pani”. Może zbyt trudno jej zapamiętać dziwaczne
nazwiska miejscowej ludności. Wprawdzie Pani zna doskonale dialekt okolicy Bigorre i
posługuje się nim bez zarzutu, jak rzadko kto z ludzi lepszej sfery!! A może Pani nie chce
wymieniać nazwisk dlatego, aby nie wyróżniać i nie wy-wyższać nikogo?
Dla Bernadetty byłoby wielką ulgą, gdyby ciotka Bernarda pod słowo „kapłanów”
podciągnęła trzech wikariuszy a nie dziekana. Osoba jego bowiem już od dzieciństwa
budziła w niej przerażenie, choć znała go tylko z ulicy i ambony. Gdy w czasie kazania
słuchała jego donośnego, lekko jakby schrypniętego głosu, ogarniał ją lęk i poczucie
własnej małości. Olbrzymia postać księdza Peyramale’a, twarz bruzdami poorana,
gwałtowne ruchy, kiedy wojowniczym krokiem szybko przechodził ulicami miasta,
wszystko to wzbudzało w dziewczęciu podziw połączony ze strachem. Słowem, olbrzymi
dziekan Peyramale był zbyt potężną istotą dla malutkiej Bernadetty. Bała się go w
wyobraźni dziewczęcej, tak jak się boją dzieci „czarnego luda”. Serce w niej zamiera na
myśl, że ma przed nim stanąć jako posłanka Pani. Najchętniej chciałaby uciec stąd jak
najdalej. Ale ciotka Bernarda nigdy nie żartuje, i zwykle przeprowadza konsekwentnie to,
czego się podjęła. Teraz oto wzięła w swe ręce spełnienie polecenia Pani i towarzyszy
Bernadetcie na probostwo. Z gorliwością zastępuje jej matkę. Energicznym szturchańcem
w plecy dodaje odwagi wystraszonej dziewczynie. Biedna Bernadetta aż się zatoczyła z
wrażenia i nieomal wpada przez kamienny próg do księżego ogrodu.
Przy końcu alejki stoi olbrzymi proboszcz w całej swej okazałości i czyta brewiarz. Jest
zwrócony plecami do Bernadetty.
– O, gdyby się nigdy nie odwrócił!. – wzdycha biedaczka. Wstrzymuje oddech i
drobnymi kroczkami podchodzi do groźnego niebezpieczeństwa. Ma wrażenie, że to nie
ścieżka ogrodowa a lodowata Gave, przez którą musi przebrnąć. Stara się stąpać jak
najciszej... ale gdzie tam. Te nieznośne drewniaki stukają jak młoty w skroniach. Może
lepiej iść boso? W pewnym oddaleniu od dziekana przystaje, serduszko jej bije głośno.
Wtem nagle ksiądz obraca się ku niej. Błyskawice i pioruny zdają się bić z jego oblicza.
Właśnie tak jak się Bernadetta spodziewała. Prostuje swą potężną postać, jakby nie dość
jeszcze była olbrzymia, aby nastraszyć małą Bernadettę.
– Czego chcesz? Ktoś ty? – zwraca się ostro ku niej.
– To ja... jestem Bernadetta Soubirous – jąka się dziewczynka, oddychając szybko.
– O, co za zaszczyt dla mnie – szydzi Peyramale. – Najnowsza gwiazda Lourdes
przychodzi do mnie w odwiedziny... Czy zawsze ciągniesz za sobą cały twój dwór?
Bernadetta stoi z oczami wbitymi w ziemię i nie ma siły odpo-wiedzieć. Proboszcz
krzyczy dalej:
136
– Jeżeli ktoś z tej gawiedzi odważy się wejść do ogrodu, natychmiast zawołam
żandarmów. Tu nie ma nic do oglądania!
Nie zaszczycając Bernadetty już ani jednym słówkiem, ksiądz Peyramale odwraca się i
wielkimi krokami wchodzi do domu. Bernadetta blada jak ściana i półprzytomna ze
strachu idzie za nim jak cień. Salon na probostwie jest bardzo obszerny i strasznie zimny
pomimo sutego ognia na kominku. Lecz czerstwy i krwisty proboszcz nie odczuwa
zimna. Purpurowy z gniewu, wydymając grube wargi staje przed dziewczynką i patrzy,
jakby ją chciał zdruzgotać oczyma,
– A więc to ty jesteś ta mała bezwstydna komediantka – warczy – wyprawiająca miłe
historie? Więc to ty?
Nie słysząc odpowiedzi krzyczy na cały głos:
– No! Otwórz wreszcie dziób! Czego chcesz ode mnie?
– Pani powiedziała do mnie – rozpoczyna dziewczę, a łzy ją dławią.
Dziekan przerywa niecierpliwie:
– Co to znaczy? Jaka Pani?
– Ta Pani w Massabielle...
– Nie znam żadnej Pani z Massabielle.
– No ta prześliczna Pani, która tam zawsze do mnie przychodzi...
– Czy to jakaś pani z Lourdes? Czy znałaś ją przedtem?
– Nie, to nie pani z Lourdes i nigdy jej przedtem nie widziałam.
– A czy spytałaś ją kiedy, jak się nazywa?
– O tak, pytałam ją, jak się nazywa, ale mi na to nic nie odpowiedziała...
– No to może ona jest niemową?
– Nie, Pani dobrze słyszy i czasem rozmawia ze mną...
– I o czym też ta Pani mówi z tobą?
Bernadetta chwyta w lot korzystną okazję i recytuje pośpiesznie:
– Dzisiaj powiedziała mi: Idź, proszę, do kapłanów i powiedz im, aby tutaj wybudowali
kaplicę...
Bernadetta odetchnęła z ulgą. Bogu dzięki! Ciężar spadł jej z serca... Spełniła polecenie.
Ksiądz Peyramale gwałtownie przysuwa się z krzesłem do Bernadetty i rozsiadając się
w nim szeroko, płonącymi z gniewu oczyma pochłania przerażone dziewczę.
– Kapłanów? Co to znaczy? Ta Pani jest chyba całkowitą poganką. Kanibale mają także
swych kapłanów. My katolicy mamy księży, z których każdy jeszcze nosi osobny tytuł...
137
– Pani jednakże mówiła o „kapłanach” – oświadcza Bernadetta, która powtórzywszy
odebrane polecenie po trochu nabiera odwagi.
– Otóż, moja mała, udałaś się do mnie pod złym adresem – huczy dalej Peyramale. – A
poza tym... Czy masz pieniądze, aby budować kaplicę?
– O nie, ja nie mam żadnych pieniędzy.
– No to powiedz tej twojej Pani, aby się wpierw postarała o pieniądze na kaplicę,
rozumiesz?
– Tak, proszę księdza proboszcza, powtórzę jej to – odpowiada Bernadetta z uprzejmą
gotowością, biorąc polecenie zupełnie poważnie.
Ksiądz dziekan patrzy na nią z niedowierzaniem. Czyżby to dziwne stworzenie było tak
naiwne?
– Głupstwa gadasz! – wykrzykuje wreszcie i zrywa się z fotela. – Powiedz twej Pani
coś innego, a mianowicie że proboszcz z Lourdes nie zwykł jest przyjmować poleceń od
nieznajomych dam, nie wyjawiających swego nazwiska. Nie uważa też za stosowne, by
wykwintne panie z bosymi stopami włóczyły się po górskich spelunkach i przez
niewypierzone podlotki objawiały swe życzenia. I powiedz jej, że ksiądz dziekan prosi ją
najuprzejmiej, aby raz na zawsze pozostawiła go w spokoju. Czyś zrozumiała mnie
dobrze?
– O tak, wszystko powiem – obiecuje ochoczo Bernadetta. Jej serce i myśli krążą już
koło Uwielbianej i mało ją obchodzi to, co sądzą o tej Najcudniejszej obojętni ludzie. Nie
dochodzi prawie do jej świadomości, jak krótko i obcesowo potraktował ksiądz dziekan
polecenie jej Uwielbianej. Ten jednakże na zakończenie raz jeszcze chce napędzić strachu
dziewczynie i wskazuje na wielką miotłę, pozostawioną w kącie przez gospodynię.
Ostatni to już i największy grom spadający na głowę Bernadetty z ust rozgniewanego
proboszcza:
– Widzisz tę miotłę tam w kącie? Widzisz? No więc słuchaj. Własnoręcznie wymiotę
cię nią stąd, jeżeli odważysz się raz jeszcze mnie niepokoić!
To ostatnie wystąpienie załamuje zupełnie małą Bernadettę. Wybuchając głośnym
szlochem, wybiega na ulicę.
Nie skończyły się jeszcze na dziś troski księdza Peyramale’a. Przy dokładniejszym
zbadaniu okazało się, że aż sześć jego pięknych róż zmarniało. Niepowetowana strata.
Ileż lat starania i zachodu wymaga taki wątły młody krzaczek, zanim stanie się
elastycznym, jędrnym pniem. A ileż rozkoszy od wiosny aż do późnej jesieni daje taki
okryty odurzającym kwiatem krzew, wonią i barwą odwdzięczając się człowiekowi za
doznaną opiekę! Lecz nie tyle martwią księdza proboszcza zmarznięte róże, nadające się
już jedynie na spalenie, ile gnębi go wyraźnie myśl o jego dzisiejszym zachowaniu się
wobec Bernadetty. Kto wie, czy jest ona istotnie sprytną oszustką, czy też może tylko
posłusznym a ślepym narzędziem w rękach pani Millet i innych ambitnych, niewiast. To
jednakże nie uprawnia proboszcza z Lourdes do zachowania się wobec słabego dziecka
138
jak dziki ludożerca albo diabeł w teatrze marionetek. Kiedy mała szlochając wybiegła z
pokoju, miał ochotę w tej chwili zawrócić ją z drogi i pocieszyć jakimś dobrym słowem i
świętym obrazkiem. Bernadetta jest przecież najbiedniejsza z biednych. Lecz z drugiej
strony, drogi Boże, nie może kierować się zbyt miękkim sercem wobec tej hałastry. Zna
przecież ich zamkniętą duszę aż do najgłębszych zakamarków. Lecz inne jeszcze myśli
nie dają księdzu proboszczowi, upragnionego spokoju. Po widzeniu się z Bernadettą
znacznie stracił na pewności siebie. Owa tajemnicza Pani umiała za pośrednictwem
dziewczynki wdrążyć się w jego mózg. Proboszcz zaczyna się zastanawiać nad dość
licznymi objawieniami Najświętszej Panny, które zostały przez Kościół zbadane i
zatwierdzone. Czyż owa Anglèse de Sagazan, pastuszka z Gaskonii, którą Najświętsza
Dziewica kilkakrotnie uszczęśliwiła swoim zjawieniem w dolinie Garaison, czyż tak
bardzo się różniła od Bernadetty? Albo Katarzyna Labourdé z Saint Sévérin. Albo
Melania, dziewczynka z La Salette, owej wysokogórskiej, zapadłej wioski alpejskiej
Delfinatu. Kościół Katolicki uznał objawienia w La Salette za istotnie prawdziwe i dla
wiary zbawienne i pożyteczne. Najdziwniejsze zaś wydaje mu się to, że wszystkie te
objawienia zdarzyły się stosunkowo bardzo niedawno, bo zaledwie przed 21 lub 22 laty.
A więc jeśli chodzi o tę dziwną historię z Bernadettą, to mamy nie tylko pożałowania
godny precedens z Różą Tamisier, ale ów bardziej nie-pokojący z Melanią z La Salette.
Ksiądz biskup nakazał najdalej idącą ostrożność...
Ksiądz Dominik Peyramale postanawia włączyć do jutrzejszej rannej mszy św.
modlitwę „o wykrycie prawdy o Massabielle”. Jednocześnie irytuje się, że tej małej, tak
pozornie naiwnej czarownicy udało się kilku słowami zaledwie wzbudzić w nim, dotąd
niezachwianym, tyle niepokoju i wątpliwości.
Znacznie gorzej jeszcze od dziekana czuje się właśnie owa mała czarownica, zaledwie
bowiem wypadła z głośnym szlochem z plebanii i mając przy boku obydwie ciotki,
ruszyła ku domowi, kiedy nagle z przerażeniem uprzytamnia sobie, że stała się rzecz
straszna. Nie wypełniła całego polecenia Pani. Zapomniała powiedzieć dziekanowi
drugiej jego części, mianowicie: – Niech przychodzą tu w procesjach.
Wyrocznia domowa imieniem Bernarda Casterot uważa, że wykonanie tej drugiej
części nie jest już niezbędne, wobec tego, że ksiądz proboszcz z takim okropnym
oburzeniem i szyderstwem przyjął zlecenie o wybudowaniu kaplicy. A przecież procesje
mogłyby się odbywać jedynie wtedy, gdyby była już kaplica. Bernadetta tym razem nie
daje się przekonać rozsądnym perswazjom ciotki. Jeśli jej Pani, tak skąpa w słowach,
zażądała procesji, no to wie najlepiej, czego jej potrzeba. A więc jeśli przy jutrzejszym
spotkaniu w grocie chce mieć czyste sumienie, to i to życzenie musi być dokładnie
powtórzone. Trudno przewidzieć, jak się Pani zachowa. Gdyby Bernadetta zawiodła jej
zaufanie, mogłoby się stać coś strasznego. Mogłaby wtedy Pani na kilka dni albo nawet,
strach to pomyśleć, na zawsze odejść i nie wrócić już nigdy więcej...
Droga na plebanię w kilka zaledwie godzin po bolesnym doświadczeniu to prawie tak
jak droga skazańca na miejsce stracenia. Olbrzym gotów jest wpaść w szał i wedle
obietnicy „wymieść Bernadettę miotłą ze świątyni”. A może nawet sprawi jej lanie tą
139
miotłą? Co może jednak biedaczka na to poradzić, musi zacisnąć zęby i przygotować się
na najgorsze. Bernadetta ubłagała dobroduszną ciotkę Lucyllę, że jej nie opuści przy
furtce, lecz że wejdzie z nią razem do ogrodu i z przyzwoitej odległości będzie wraz z nią
oczekiwać katastrofy. Postanawiają wybrać się na tę egzekucję o czwartej po południu o
zachodzie słońca. O przedwieczornej godzinie – należy mieć nadzieję – i najbardziej
gwałtowny złośnik czuje się zmęczony i mniej skłonny do wybuchów.
O wyznaczonej godzinie zastają księdza Peyramale’a znów wśród swoich róż. Ponuro
przygląda się zniszczeniom, jakich mróz dokonał w szeregach jego faworytek. Tym
razem Bernadetta naszła go niespodziewanie. Stoi przed nim wątła, cała drżąca i patrzy
na niego oczyma jagnięcia przeznaczonego na zabicie. Ciotka Lucylla w myśl obietnicy
danej Bernadetcie przekroczyła wprawdzie furtkę, lecz nie odważyła się wejść dalej do
ogrodu jak na jeden krok.
– No wiesz, mała, muszę przyznać, że odwagi ci nie brak – zabrzmiał donośny głos.
– Księże proboszczu, przepraszam, że znowu przeszkadzam. To moja wina, ale ja o
czymś zapomniałam...
Ksiądz dziekan ma na rękach skórzane ochraniacze, a w prawej dłoni trzyma wielki,
ogromny nóż. Widok tego noża odbiera Bernadetcie resztę odwagi. A więc prędko
jednym tchem, jakby ścigana przez furie wyrzuca z siebie drugą część poselstwa:
– Pani powiedziała, aby przychodzić do niej w procesjach...
– W procesjach! – wybucha śmiechem Peyramale. – To doskonałe! A zatem w
procesjach! Ha ha, ha! To świetny pomysł! Chociaż właściwie, co jej po procesjach.
,
- Przecież ty jej i tak już codziennie całe procesje do groty przyprowadzasz. Damy ci
płonącą pochodnię w rękę i możesz z nią kroczyć na czele i urządzać procesje, ile tylko
zechcesz. Na co ci potrzebni biedni księża? Jak się dowiaduję, ty sama jesteś swoim
biskupem czy nawet papieżem i osobiście celebrujesz jakieś dzikie nabożeństwa w
Massabielle, na widok których ludzie albo pękają ze śmiechu, albo płaczą z rozczulenia.
Mimo poprzednich dobrych zamiarów znów złość poniosła księdza Peyramale’a. Teraz
zmienia ton i robi się uprzejmy i ironiczny.
– Czy ta Pani chciałaby może mieć procesje już od jutra?
Bernadetta przytakuje głową z całym przekonaniem.
– Qua credi – myślę że tak! – Po czym dygając kilkakrotnie próbuje się ostrożnie
wycofać.
– Przepraszam bardzo serdecznie księdza dziekana – szepcze – teraz już nic więcej nie
mam do powiedzenia.
Lecz proboszcz zatrzymuje ją:
– Nie tak ostro, mała. Tutaj ja decyduję, kiedy stąd odejdziesz. Czy pamiętasz jeszcze,
co masz twojej Pani powtórzyć ode mnie?
140
– O tak, dobrze pamiętam!
– Ale to nie wszystko, mam dla ciebie jeszcze jedno polecenie. Przy tych słowach oczy
Peyramale’a zatrzymują się na słomianych chochołach:
– Czy ta Pani naprawdę nigdy ci nie powiedziała, kim jest?
– Naprawdę, nigdy mi nie powiedziała.
– Gdyby jednak była tą, o której ludzie mówią, to musiałaby chyba znać się trochę na
różach. Co, jak myślisz?
Bernadetta patrzy na niego tępo, nie rozumiejąc wcale, czego od niej chce. Tymczasem
ksiądz pyta dalej głosem, po którym trudno poznać, czy to gryząca ironia, czy ponura
powaga:
– Opowiadano mi, że w grocie wyrasta ze skały krzak dzikiej róży, czy tak jest
naprawdę?
– Tak jest naprawdę, proszę księdza – odpowiada gorliwie Bernadetta, uradowana, że
żadna nowa burza nie zbiera się nad jej biedną głową. – Tuż pod niszą, w której zwykłe
stoi Pani, rośnie taka pnąca różyczka. Ma takie długie pędy...
– To świetnie się składa – kiwa głową Peyramale najwidoczniej zadowolony. –
Nadstaw dobrze uszu, dziewczynko, bo musisz jeszcze coś twej Pani powtórzyć. A
mianowicie: Proszę Pani, proboszcz z Lourdes życzy sobie, aby Pani zrobiła mały cud i
kazała zakwitnąć krzakowi dzikiej róży teraz, zaraz, zanim zima się skończy. Spełnienie
tego skromnego życzenia proboszcza z Lourdes powinno być dla Pani drobnostką. No,
zrozumiałaś mnie?
– Ależ tak, naturalnie, że zrozumiałam.
– No, to powtórz jeszcze raz!
I Bernadetta, której zrobiło się już dużo lżej na duszy, bez pomyłki powtarza zlecenie
Peyramale’a dla Pani...
ZAMIAST CUDU – ZGORSZENIE
Całe miasto rozprawia o poselstwie dziekana do Pani. Ksiądz Peyramale okazał się na
swoim stanowisku mistrzem, który zawsze sprosta najtrudniejszym zadaniom.
Niedowiarki i antyklerykały widzą w jego żądaniu świetny dowcip jedynie. Są jednakże
trochę zakłopotani, bo oto trudno by już twierdzić po oświadczeniu proboszcza, że
Kościół proteguje wszelkie takie objawienia, a nawet posądzać kler o reżyserię tych
widowisk.
Również w obozie wiernych katolików wywołuje dyplomatyczny pomysł księdza
dziekana niemałe podniecenie. Bo jeśli owa Pani jest istotnie Najświętszą Panienką, no to
w takim razie jest ona i królową różańca, i królową róż. Chyba nie zechce więc pominąć
świetnej okazji do łatwego cudu. Zwłaszcza że cud ten u progu wiosny mógłby prawie
uchodzić za naturalne zjawisko.
141
Nie byłoby zbyt wygórowane wymaganie, aby Niebo w takiej postaci zesłało trochę
pomocy wiernym swoim synom i poprawiło przez to ich los na tym bezbożnym świecie.
Tak, ten proboszcz z Lourdes to naprawdę bardzo sprytny człowiek.
Pan Duran wita swoich kawiarnianych klientów wesołym mru-gnięciem oka...
– Czy chcecie się państwo ze mną założyć, że niedługo doczekamy się malutkiego
cudu? Pogoda jest piękna, w południe słońce już trochę grzeje, a za cztery dni mamy
marzec. O resztę postarają się już pewne miłe panie. Czy myślicie, że to wielka sztuka
schować naczynie z węglami gdzieś pod niszą? Albo obłożyć ziemię naokoło krzaka
butelkami z gorącą wodą? Tak właśnie robi Cazenave w swoim zimowym ogrodzie! I ma
takie wspaniale rezultaty, jak goździki i gladiole na Boże Narodzenie! Zobaczycie
państwo i tu taki kawał. Idę o każdy zakład.
W taki sposób dobry duch kawiarni „Postęp” uprzedza wypadki.
Innego zaś rodzaju cudem jest głośne, rozpaczliwe wołanie o cud, które rozlega się
teraz wzdłuż i wszerz całej pirenejskiej krainy. Treść rozmowy dziekania z Bernadettą
rozeszła się z błyskawiczną szybkością i nawet w najbardziej odległym zakątku górskim
po-budziła nadzieję w ludzkich sercach. Wszyscy ci wieśniacy o zgrubiałych od pracy
dłoniach, dobroduszni pasterze, wyrobnicy, łupkarze i robotnicy leśni dochodzą nagle do
bolesnej świadomości, że wygnańcem jest człowiek na tej ziemi i rozbitkiem. Że brzemię
pracy i cierpienia, które znoszą pokornie jak woły robocze swe jarzmo, to klątwa ciążąca
na wypędzonych z raju,
I tak jak prawdziwi rozbitkowie z upragnieniem wypatrują skrawka zbawczego lądu,
tak i te dusze tułacze z gorącą niecierpliwością zaczynają wyczekiwać pocieszającego
znaku z nieba. Gorzkie poczucie krzywdy i potrzeba nadprzyrodzonej nadziei zlewa się w
jedno pragnienie, pragnienie cudu. Cud się stanie dla nich na znak! Krzak róży zakwitnie
w lutym!...
Jedyną osobą nie interesującą się wcale ewentualnym cudem jest Bernadetta.
Następnego dnia, zaledwie wbiegłszy do groty, prędko zrzuca z serca ciążący na niej
obowiązek. Zamiast pogrążyć się, jak zwykle, w rozkosznym patrzeniu i wsłuchiwać się z
napiętą uwagą, czy nie odezwie się głos Pani, pospiesznie recytuje słowa dziekana.
Wyrzuca je z siebie jednym tchem, bez przestanku i intonacji, aby prędzej. Polecenie
proboszcza wydaje jej się tak niewłaściwe i pozbawione należnego Pani szacunku, że z
trudem przechodzi jej przez gardło.
Bo czyż to łatwo mówić do Pani tymi słowami: – Proboszcz z Lourdes powiedział, aby
się Pani sama postarała o pieniądze na kaplicę. Proboszcz z Lourdes powiedział, że „nie
przyjmuje żadnych zleceń od nieznajomych dam”, albo: „Proboszcz z Lourdes życzy
sobie, aby Pani kazała zakwitnąć temu krzakowi róży u Pani stóp”. I wreszcie:
„Proboszcz z Lourdes powiedział, żeby go Pani pozostawiła w spokoju w przyszłości”.
Pani słucha spokojnie wszystkich tych niegrzeczności. Ani razu nie ukazuje się na jej
twarzy owa smutna bladość, jaka występuje w chwilach, gdy dzieje się coś
niestosownego. Uśmiecha się nawet z lekka od czasu do czasu z wiernego sprawozdania
142
Bernadetty, lecz nie wiadomo, czy go uważnie słucha. Przelotne muśnięcie wzrokiem
różanego krzaka wskazuje, że żądania Peyramale’a przyjęła do wiadomości. Pani jest
najwyraźniej roztargniona. Nie schyla się też wcale ku swojej wybrance, a jej oczy
przezroczyste są obojętne i dalekie. I wydaje się, że Ta, o której ludzie twierdzą, że jest
tylko zjawą, sama w tej chwili ma jakieś widzenia. Muszą to być obrazy pełne męki i
grozy, bo usta jej powtarzają kilkakrotnie słowo „pokuta”. Bernadetta odczuwa, że serce
Pani napełnione jest dziś odrazą, i stara się wszelkimi siłami, aby przez pokutę
uprzyjemnić Pani pobyt na tym, budzącym w niej tyle wstrętu, świecie. Dziewczyna
bezustannie nachyla się i całuje ziemię. W żarliwym zapamiętaniu umyślnie czołga się
wciąż na kolanach i zdziera je sobie aż do krwi. Mało jej tego, rozkrwawia sobie nawet
wnętrza dłoni. Chce swoim przykładem pociągnąć za sobą cały tłum, zapalić go do
czynienia pokuty. Niestety, nie udaje jej się to wcale, bo mało kto rozumie jej intencję.
Wszyscy zaś razem wolą patrzeć i oczekiwać spodziewanego cudu, aniżeli męczyć się dla
Pani, której nawet zobaczyć nie mogą. Mimo pięknej pogody Pani drży z zimna. Róże na
stopach nie błyszczą dziś wcale! Po upływie 20 minut zaledwie Pani opuszcza niszę...
Rozczarowani widzowie szepczą między sobą, że twarz Bernadetty dziś prawie wcale
nie była zmieniona.
Ów czwartek 25 lutego jest dniem pełnym oczekiwania, na ten bowiem dzień umyślili
sobie ludzie spełnienie wytęsknionego cudu. Jest to, licząc od czwartku 11 lutego, kiedy
Bernadetta po raz pierwszy ujrzała Panią, trzeci czwartek objawień. Zrozumiałe jest
niesłychane podniecenie tłumu żądnego cudu, tłumu, który sobie tak dokładnie
przepowiedział postępowanie Pani. I nie tylko proste wieśniaczki z doliny Batsuguère, ale
również i pani Millet, ciotka Bernarda, państwo Bouhouhorts, Nicolau, Sajou i wielu,
wielu innych są święcie przekonani, że albo dzisiaj, albo nigdy zdarzy się coś wielkiego,
niezapomnianego.
Za to między burmistrzem a prokuratorem i znów między prokuratorem a komisarzem
policji rozegrały się sceny i toczyły dialogi niezbyt przyjemne. Jeden czyni drugiego
odpowiedzialnym za opłakaną, sytuację, w jakiej się obecnie znalazły władze. Przede
wszystkim zaś używa sobie prasa paryska, tak jak to trafnie przewąchał wyczulony
instynkt polityczny pana Dutoura.
Wielkie dzienniki wykorzystują chytrze tę pożałowania godną historię, aby podstępnie,
z ukrycia skierować ostrze krytyki przeciw rządom absolutnym cesarza, rządom
niepopularnym, wyrosłym z zamachu stanu. I tak dziennik paryski Le Journal des Débats
pisze: „Ostatnie smutne wydarzenia w Lourdes jak błyskawice rozświetliły materialną i
moralną nędzę, na jaką skazana jest po dziś dzień ludność naszych południowych
prowincji. Zapytujemy, co zrobił nasz rząd dla tego narodu, wysoce uzdolnionego, w
ciągu bądź co bądź całego już dziesięciolecia co zrobiono, aby mu udostępnić zdobycze
cywilizacyjne naszego wieku? Otóż nie uczyniono nic, a nawet mniej niż nic, i to z całym
zimnym wyrachowaniem. Bo przecież wiadomo, że lud, którego wychowanie i nauka
leży przeważnie w ręku księży i mniszek, nie potrafi się wznieść na wyżyny wolnego i
swobodnego myślenia. A o to właśnie chodzi! Uświadomienie polityczne mas byłoby
143
początkiem końca tyranii. Najpewniejszym, wypróbowanym chwytem, mającym na celu
odwrócenie ludzkości od najwyższych ideałów wolności, to rozpętanie religijnego
fanatyzmu. Zechce sobie p. Roulland, cesarski minister oświaty i wyznań religijnych,
wziąć tych kilka uwag do serca”.
Pan Roulland bierze sobie tych kilka uwag tak bardzo do serca, że załamując ręce
zaklina swego szefa gabinetu:
– Niech mi pan jak najprędzej zrobi porządek z tymi wariackimi objawieniami.
Popełnia jednak błąd zasadniczy, nie podając dokładnego sposobu, w jaki mianowicie
ma to być przeprowadzone. Szef gabinetu zwraca się z bolesną skargą do Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych i do Ministra Sprawiedliwości Delangle’a. Minister Spraw
Wewnętrznych skierowuje zjadliwe pytanie do barona Massy’ego, prefekta w Tarbes, a
minister Delangle poleca gorąco nadprokuratorowi w Pau, panu Falconnetowi zajęcie się
tą przykrą sprawą. Rozgoryczony prefekt z Tarbes ze swej strony nadsyła coraz ostrzej
redagowane pytania do podprefekta Duboë w Argèles i komisarza policji w Lourdes.
Równocześnie nadprokurator cesarski Falconnet żąda niezwłocznego sprawozdania o
inkryminowanych wypadkach od prokuratora Dutoura!
I tak na biurokratycznej drabinie jakubowej chodzą sobie z góry na dół i z dołu na górę
służbowe pytania i służbiste odpowiedzi, nie doprowadzając do żadnej decyzji ani
stanowczych zarządzeń. Jeśli zaś najwyższe odnośne władze – Ministerstwo Wyznań
Religijnych – nie odważą się na żadną bliżej określoną akcję, to czegoż można oczekiwać
od urzędników niższych. Zwłaszcza że tak trudno jest znaleźć paragraf skierowany
przeciwko „objawieniom” z tamtego brzegu, a odgrywającym się na tym padole. Aby
jednak jako tako zachować autorytet, zgadzają się wszyscy jednogłośnie na „surową
obserwację” rodziny Soubirous, dziewczynki Bernadetty oraz ścisłe śledzenie
wywołanych przez nią niepokojów. A że tak już bywa na tym nędznym świecie, że
biednemu zawsze wiatr w oczy wieje, więc i w tym wypadku najsilniej dostaje po głowie
najniżej na drabinie stojący urzędniczek policyjny.
Pan Jacomet obawia się, że przez upór Pani gotów jest stracić posadę. Jeśli nie opanuje
sytuacji, będzie przeniesiony w stan spoczynku z malutką emeryturką na pociechę.
Ciężkie chwile przeżywa biedny Jacomet. Jest równocześnie rozgoryczony i wystraszony.
Uratować sytuację, no i posadę, mogłaby tylko odważna decyzja, na którą nie mogą się
zdobyć jego przełożeni. Postanawia więc pan komisarz wystąpić ostatecznie w ten
czwartek. Mobilizuje w tym celu nie tylko całą służbę bezpieczeństwa z Lourdes, to
znaczy 7 żandarmów i Calleta, lecz ściąga również posiłki z Argèles. Przybywa stamtąd
trzech dodatkowych żandarmów. A więc w ów czwartek o 6 rano w sumie jedenastu
zbrojnych stanęło w Massabielle, gotowych do stoczenia bezwzględnej walki z Panią,
Bernadettą i jej zwolennikami.
Co prawda nawet Jacomet w swoich obliczeniach nie przewidział, że w tym dniu
oczekiwanego cudu ściągnie do Massabielle około pięciu tysięcy ludzi. Tłoczą się ze
wszystkich stron ku grocie. Ciągną szosą przez Górę Spelunek, poprzez lasek Saillet i od
strony wyspy Chalet. Jacomet rozkazuje żandarmom stworzyć kordon, aby powstrzymać
144
napór cisnącej się masy ludzkiej. Do groty przepuszczają tylko Bernadettę z jej
najbliższym otoczeniem, poza tym doktora Dozous, Estrade’a z siostrą i jeszcze kilka
znaczniejszych osobistości. Najwierniejszy spośród mężczyzn, bywalec groty, młynarz
Antoni Nicolau, zostaje przez Jacometa brutalnie odepchnięty. W odpowiedzi na to
Antoni osuwa się na kolana tuż przy brygadierze d’Angli i klęcząc intonuje donośnym
głosem pieśń do Matki Boskiej. Znaczna część publiczności idzie za jego przykładem.
Zarządzenie komisarza policji Jacometa zamiast dokuczyć Pani, zdaje się nawet ułatwiać
jej sytuację. Sklepienie i wnętrze groty przypomina wielkością i kształtem scenę czy
estradę teatralną. Ściśle stłoczona publiczność skupia się w szerokim półkolu naokoło tej
sceny. A że pierwsze rzędy widzów klęczą, udaje się dalszym stojącym za nimi widzieć
dokładnie nieomal całe wnętrze groty. Zatem pan komisarz niechcący stworzył dziś
idealne ramy i warunki dla uświetnienia znienawidzonego widowiska.
Bernadetta widzi przed sobą całkiem inną, nową Panią! (O, czyż, mimo najgorętszej
miłości nigdy nie uda się jej poznać właściwej istoty swej Ukochanej?!). Nie leży dziś w
zamiarach Pani uszczęśliwienie swej małej wybranki i Bernadetta nie wpada tym razem w
ową głęboką ekstazę, poprzez którą tłum jak gdyby widział rzeczy niewidzialne. Nigdy
jeszcze nie była Pani tak uroczysta jak właśnie w dzisiejszy czwartek. A raczej chcąc być
dokładnym: po raz pierwszy jest dzisiaj naprawdę uroczysta. Jej zniewalający urok ma
pewien rys surowości i powagi. Nawet uśmiechy i kiwanie głową, owe oznaki
serdeczności przy każdym powitaniu, są dziś bardzo powściągliwe, oficjalne, zaledwie
naznaczone. I suknia leży dziś na niej dostojnie nieruchomo, a powiew wietrzyka nie
odważa się igrać z fałdami jej płaszcza. Tak zwykle swobodnie spadające na czoło loki są
dziś troskliwie ukryte pod welonem.
Bernadetta od razu przeczuwa, że będzie dziś musiała spełnić jakieś dodatkowe żądanie.
W wielu bezsennych nocach zastanawiała się nad tym, jakby w razie potrzeby zbliżyć się
jak najbardziej do owalu niszy. Na szczęście pod ścianą leży dość płaskich głazów, po
których może doskonale podejść choćby tylko do krzaka róży, oplatającego od dołu niszę.
Pani robi pierwszy swój uroczysty znak krzyża, co Bernadetta powtarza za nią
natychmiast. Po czym wskazującym palcem przywołuje dziewczynkę. Bernadetta
zręcznie przeskakuje przez leżące głazy i z najwyżej położonego wspina się tak wysoko,
że twarz jej dosięga już krzaka głogu. Nigdy nie odważyłaby się na takie zbliżenie, gdyby
nie wyraźne życzenie Pani. Przedział jej włosów jest zaledwie o kilkanaście centymetrów
oddalony od bladych, bezkrwistych stóp, na których jarzą się złote róże. W namiętnym
pragnieniu oddania się z gorliwą zapamiętałością pokutnicy Bernadetta zanurza twarz w
różanym krzaku i całuje go. Lecz jakoś szczęśliwie nie rozdrapała sobie zbyt mocno
policzków. Ukazało się zaledwie kilka kropelek krwi. Na ten widok podnosi się gwar
tysiącznych głosów. Już przedtem, gdy w swym wypłowiałym kapulecie zręcznie i z
dziewczęcym wdziękiem przeskakiwała po głazach ku niszy, szmer podziwu towarzyszył
jej krokom. A teraz – niesamowita scena z różanym krzakiem, całkowite zlekceważenie
bólu poprzedza najwyraźniej wielką chwilę cudu, który zaraz musi się stać.
145
Podniecenie tłumu dochodzi do szczytu. Są już i tacy, obdarzeni lotną fantazją, którzy
krople krwi z policzka Bernadetty, osiadłe na gałązce głogu, biorą za rozkwitające pąki
róży. Jest to kulminacyjny moment wszystkich – jak je nazwał Peyramale – „szalonych
obrządków” Bernadetty.
Jednakże Pani zdaje się nie poświęcać specjalnej uwagi tej improwizacji. Ma inne
zamiary. I oto nagłe, posługując się najprawdziwszym patois, choć brzmi to dziwnie
wytwornie w jej ustach, wypowiada kilka słów. Z naciskiem akcentując każdą sylabę, jak
się dziecku wbija w pamięć ważny rozkaz, mówi do Bernadetty:
– Annat héoué en a houn b’y laoua – co oznacza: Podejdź tam do źródła, umyj się i
napij się wody.
W dwóch susach, nie odwracając ani na chwilę twarzy od Pani, Bernadetta zeskakuje na
ziemię. Źródło? Gdzie tu jest w ogóle źródło? Stoi przez chwilę bezradna. Potem
przychodzi jej na myśl, że Pani nie znając przecież dostatecznie tutejszego języka,
zapewne używa błędnego słowa źródło, zamiast strumień. A więc klęka co prędzej i na
kolanach posuwa się do młyńskiej rzeczki. Oddaliwszy się o kilka kroków, zwraca twarz
ku niszy. Lecz Pani z wyraźnym zniecierpliwieniem potrząsa głową.
– Aha – myśli dziewczyna – widocznie nie chce, abym się napiła z Savy, lecz z Gave. –
Natychmiast więc zmienia kierunek i zwraca się w stronę drugiej rzeki, od której brzegu
jest oddalona o jakieś 30 metrów. I wtedy słyszy znów głos Pani:
– Nie do Gave, proszę!
W tych czterech słowach i w ostrzegawczym tonie głosu leży jakby wyrok odsądzający
rzekę Gave od planów Pani. Widocznie ta w szaleńczym pędzie płynąca rzeka, jakby
opętana widmem uchodzącego czasu i wiecznego przemijania, mimo że uczony pan
Clarens chciał w niej dosłyszeć się słodkiego Ave, kryje w swoich spienionych odmętach
kłębowisko wrogich, złych mocy. A więc dokąd się udać? Bernadetta stoi z lekko
otwartymi ustami i pytające spojrzenie rzuca ku niszy. Wtedy Pani powtarza raz jeszcze
całe zdanie o źródle i chcąc dopomóc bezradnej dziewczynie dodaje:
– Annat minguia aquero hierbo que troubéret aquiou. Słowa te znaczą:
– Podejdź tam i zjedz roślinę, która tam rośnie.
Bernadetta rozgląda się bardzo długo po grocie, zanim dostrzega w jej najdalszym kącie
po prawej stronie mały skrawek ziemi, wyjątkowo nie pokryty piaskiem ani żwirem.
Rośnie tam garstka mizernych traw i ziół, między innymi wątły krzaczek dorine. Kwiatek
ten nazywają również „kamieniołomem”, gdyż pozornie słabiutki i pokorny, jest
dostatecznie silny i uparty, aby przez twardą skorupę skalną przebić się na powierzchnię
ku światłu i słońcu. Ochoczo pospiesza Bernadetta do tego miejsca. Wykonuje teraz
drugą część rozkazu: urywa kilka traw i czubków ziół i połyka je. Przychodzi jej przy tym
na myśl wspomnienie z dzieciństwa. Pewnego razu rodzice odwiedzili ją w Bartrès.
Wyprowadziła właśnie swoje, owce na pastwisko, a ojciec, wówczas jeszcze pewny
146
siebie młynarz, położył się obok niej na trawie. Niektóre z pasących się owiec miały na
plecach, zielonkawe plamy.
– Spójrz, Bernadetto – żartował ojciec, zachowując jednak poważny wyraz twarzy – te
biedne stworzenia przejadły się już do tego stopnia tym trawskiem, że im aż wyłazi
bokami.
Bernadetta, która nigdy nie rozumie żartów i bierze wszystko, co jej się opowiada, za
dobrą monetę, litowała się wtedy okropnie nad swoimi owcami i rozpłakała się z żalu. I
oto teraz, gdy Pani rozkazuje jej jeść to wstrętny gorzkie zielsko, stają jej wyraźnie przed
oczyma zielonkawe plecy owiec i przypominają się łzy nad nimi przelane.
Lecz stoi jeszcze przed nią trudna do wykonania pierwsza część rozkazu: „Idź do
źródła, napij się z niego i umyj twarz”. – Dla Bernadetty sprawa jest zupełnie jasna; jeśli
Pani mówi o źródle, to znaczy, że gdzieś tu musi być źródło. Jeśli go nigdzie dostrzec nie
można, no to widocznie jest ukryte pod ziemią. Dziewczyna wpatruje się w ów mały
skrawek ziemi, którego gorzkich ziół właśnie spróbowała. I nagle zaczyna obydwiema
rękami rozdrapywać tę ziemię. Ryje w niej jak kret. I choć oparte o ścianę groty stoją
szpadle i łopaty, pozostawione przez robotników drogowych, Bernadetcie nie przychodzi
nawet na myśl, aby sobie taką łopatę przynieść i ułatwić pracę. Gorączkowo rozgrzebuje i
wygarnia ziemię rękami, bojąc się zasłużyć na zarzut ze strony Pani, że zbyt opieszale i
bezskutecznie pracuje. I nawet teraz, gdy wykonuje ów całkiem dla siebie niezrozumiały
rozkaz poszukania źródła, nie zastanawia się ani przez chwilę nad ukrytymi intencjami
Pani. I choć z największą subtelnością i czułością rozmyśla nieskończoną ilość razy o
stosunku swoim do Niej, o tym co właściwie łączy jej samotne „ja” ze samotnym „Ty”
cudnej Pani, to jednak nie troszczy się wcale o tajemne cele, do których dąży jej
Umiłowana. Za bardzo kocha, aby analizować Jej postępowanie. Jakże bardzo typowo
kobieca jest ta miłość Bernadetty. Plany i dążenie jej Ubóstwianej obchodzą ją tylko o
tyle, o ile dają jej nowe pole do okazania swej miłości i bezwzględnego oddania.
Wygrzebawszy w ziemi dołek wielkości miski kuchennej, dziewczyna natrafia na
wilgotny grunt. Łatwiej jej teraz wyrzucać garść po garści mulistej ziemi. Przerywa
jednak na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu. Zmęczyła się. Na dnie wygrzebanego dołka
występuje troszkę brudnej wody. Wystarczyłoby, aby sobie nią potrzeć czoło i policzki i
zmoczyć wargi. Prawdopodobnie polecenie Pani o „umyciu i piciu” odnosiło się właśnie
do takiej symbolicznej czynności. Jasna rzecz, że Pani jest przyzwyczajona do
operowania symbolami. W arystokratycznym świecie, z którego na pewno pochodzi, jest
to w zwyczaju; natomiast w świecie rodzin Soubirous – bierze się każde polecenie
dosłownie i rzeczowo. Dziewczynka uważałaby za zwykłe oszustwo, gdyby się naprawdę
nie umyła i naprawdę nie napiła.
Grzebie więc dalej w ziemi, na skutek czego owa odrobina wody, prawdopodobnie
pozostałość po ostatnim wylewie rzeki, wsiąka w spulchnioną ziemię i tworzy już tylko
wilgotny muł.
Bernadetcie nie pozostaje nic innego, jak wybrać najbardziej mokrą garść ziemi i
pomazać nią sobie całą twarz, a drugą taką samą garstkę przełknąć.
147
Po kilku rozpaczliwych wysiłkach, choć krztusi się i krzywi z obrzydzenia, z umazaną
błotem twarzyczką, zdołała jednak wepchnąć w przełyk trochę wilgotnej ziemi. Lecz jej
czczy żołądek, podrażniony tą niezwykłą strawą, buntuje się i wywołuje gwałtowne
mdłości. I oto w oczach owych pięciu tysięcy spragnionych cudu widzów biedna
Bernadetta, męcząc się niemiłosiernie, wymiotuje dopiero co połknięty muł.
Rzuca się ku niej matka i obydwie ciotki. Ktoś podaje naczynie z wodą przyniesioną ze
strumienia. Obmywają jej twarz i ręce, czyszczą zabrudzoną sukienkę. Wszyscy są
zawstydzeni.
Jedynie śmiertelnie zmęczona Bernadetta, leżąc w ramionach matki, nie ma sił, aby się
wstydzić. Nie ma już nawet siły, aby zauważyć, że Pani ją opuściła.
A jakie wrażenie odnoszą patrzący ludzie, którzy nie słyszeli rozkazu Pani, którzy nic
nie wiedzą o „piciu wody”, o „umyciu twarzy” i o „jedzeniu ziół”?
Najpierw widzą, jak Bernadetta nie zważając na ciernie zanurza twarz w różanym
krzewie. Ten ascetyczny pocałunek wywołuje niebywały entuzjazm. Przygotowuje się
cud. Potem nagle ni stąd, ni zowąd zwrot nieoczekiwany. Bernadetta z twarzą zmieszaną
posuwa się na kolanach ku patrzącym. Dotychczas odwrócona była zwykle plecami do
widzów, jak celebrujący przy ołtarzu kapłan, od czasu do czasu tylko zwracając się ku
nim twarzą, aby powtórzyć ludowi słowa „Niewidzialnej”. Dziewczyna nie wie, co ma
dalej począć. Zwraca się raz w jednym kierunku, po to tylko, aby natychmiast zawrócić i
udać się w stronę wprost przeciwną, przy czym rzuca ku niszy spojrzenia pełne
zwątpienia i niezdecydowania.
Jej twarz nie różni się niczym od codziennego wyglądu znanej im dobrze córki
biedaków Soubirous. Potem kręci się przez chwilę bezradnie po grocie, aby wreszcie w
najdalszym jej kącie jeść trawę, rękoma rozdrapywać ziemię i rozmazywać sobie brudny
muł po twarzy. A już na ukoronowanie swej kompromitacji, dławiąc się i krztusząc, łyka
garstkę tego mułu po to, aby ją w okropnych wstrząsach całego ciała z powrotem
zwymiotować.
Okropny ten wstyd usiłuje pokryć i zatuszować rodzina. Mokrymi szmatkami
obmywają nieszczęsną brudaskę, aby ją doprowadzić do ludzkiego wyglądu.
Taki jest kolejny przebieg wydarzeń, na które patrzy zaciekawiony tłum. Widzi przed
sobą odpychające przejawy choroby umysłowej, obrazek, jaki pewnie oglądać można
jedynie w domu wariatów. A więc to ma być cud dzisiejszego czwartku! I jak to zwykle
bywa z tłumem, że w chwili zachwytu czy oburzenia reaguje jednomyślnie, więc i to
straszliwe rozczarowanie wywołuje ogólny zgodny oddźwięk. Aż do momentu, w którym
matka i obie ciotki zbliżyły się do wyczerpanego dziecka, panowała śmiertelna cisza, od
tej chwili jednak rozlega się głośny choć tłumiony śmiech. Lecz śmiech ten nie przynosi
odprężenia napiętymi nerwom. Ludzie śmieją się nie tyle z Bernadetty, ile z siebie
samych, z własnej głupoty i łatwowierności. Tysiące zebranych w niepojętym
oszołomieniu ufało, że tu w Lourdes stanie się coś takiego, co nada temu beznadziejnemu
życiu jakiś sens, co będzie dowodem prawdziwości wiary.
148
I oto pragnienie się nie spełniło, różany cud nie rozświetlił ponurej rzeczywistości.
Trzeba wracać do szarego dnia powszedniego. Bernadetta okazała się nieszczęśliwą
wariatką, a Pani wytworem jej chorego mózgu. Za to przyznać trzeba, że ksiądz dziekan i
komisarz to trzeźwe, mądre głowy. Bezpieczniej i pewniej takich się trzymać.
Nawet najzagorzalsi stronnicy Bernadetty wzdychają z żalem:
– Kto by się spodziewał, że to takie pomylone stworzenie.
Pan Jacomet czuje, że nadeszła jego wielka godzina. Teraz albo nigdy musi się udać mu
całkowite unieszkodliwienie tej bzdury. Zadepcze ją własnym butem jak dogasający
płomień. On, podrzędny funkcjonariusz policji, dokona tego, czego nie umieli dokonać
ministrowie ani prefekci, ani podprefekci, czy nawet sam burmistrz z Lourdes. I widzi już
oczyma duszy, jak wyróżniony przez swych przełożonych, chwalony przez całą
oświeconą Francję, otoczony wdzięcznością uwolnionego od kłopotu duchowieństwa,
będzie czytał o sobie w abonowanych przez pana Durana gazetach: „Skromny komisarz
policji rozdeptał głowę hydrze zabobonu”.
Podniecony tymi marzeniami, wybiera sobie pan komisarz wywyższone miejsce jako
trybunę i stojąc w otoczeniu swych żandarmów rozpoczyna donośnym głosem do tłumu
przemówienie:
– Kochani ludzie! Widzicie chyba teraz, jak was się oszukuje i ogłupia. Niebawem
wykryjemy tych filutów, którzy sobie dla zabawy umyślili to całe krętactwo. Na własne
oczy przekonaliście się, że mała Soubirous jest nieszczęśliwą, umysłowo chorą, którą się
w najbliższych dniach zamknie w odpowiednim zakładzie... A więc z opowiadania o
Najświętszej Pannie wyszły nici, moi drodzy! Na pewno ma Ona coś lepszego do roboty,
jak zjawiać się tu w taki ponury czwartek miesiąca lutego i przeszkadzać wam w pracy.
Najświętsza Panna pragnie waszego dobra, więc nie chce z pewnością, abyście tracili czas
i pieniądze. Będzie na pewno bardziej zadowolona, jeśli pozostaniecie przy swoim
różańcu, każdy w swoim domu. Tego samego zdania są zresztą księża. W zamiarach
Najświętszej Panny nie leży na pewno sprawianie trudności policji i narażanie jej na
koszty. Spójrzcie tylko na tych panów żandarmów. Przez wasz upór musieliśmy dobrać
do pomocy jeszcze trzech z Argèles. Sprawiacie im niepotrzebny kłopot, a i tak mają już
dość ciężką służbę za dnia i w nocy. A ile można by zrobić dobrego za pieniądze, które
przez was dodatkowo musimy stracić.
A więc, dobrzy ludzie, ustatkujcie się w porę i weźcie na rozum całą tę historię. Cudu
wam się zachciewa i to w powszedni dzień. Nie ma tak dobrze! Nawet w niedzielę
niełatwo o cud. Pan Bóg nie uznaje zamieszania w niebie, jak i cesarz nie zniesie
nieporządku w państwie. Mam nadzieję, żeście mnie zrozumieli i że od jutra będziemy
już mieli zupełny spokój...
Po tym jędrnym i swojskim przemówieniu tłum zaczyna się powoli rozpraszać.
Wszyscy czują się nieswojo. Niektórzy dowodzą, że już dawno wiedzieli, że wszystko
jest oszustwem, drudzy rzekomo od razu uznali to za obłęd, jeszcze inni idą w milczeniu
149
przytłoczeni okropnym zawodem lub głęboko zawstydzeni. Nie mogą się jeszcze
pogodzić z okrutną rzeczywistością.
Pani Millet siedzi nad rzeką na rozkładanym krzesełku, które w ostatnich dniach zwykła
ze sobą przynosić. Wokoło niej zebrało się kilka osób z najlepszego towarzystwa z
Lourdes, jak pani Baup, panna Estrade i nieodstępna krawcowa Peyret. Stoi tam jeszcze
jedna pani – siostrzenica wybitnego lekarza Elfryda Lacrampe.
Pani Millet szlocha głośno.
– Jest mi tak na duszy, jakbym straciła najmilsze dziecko.
– Nie moja to wina, droga pani Millet... Dostatecznie przestrzegałam panią przed tą
małą – dorzuca garbuska.
Panna Lacrampe zaś wznosi wyblakłe oczy ku niebu i mówi do płaczącej wdowy:
– Nie powinna mnie pani była ze sobą tu zabierać, droga przyjaciółko, wiedząc, jak
chwiejna jest moja wiara. Obawiam się, że to doświadczenie zaszkodzi mi już
ostatecznie.
Panowie Estrade i Dozous wracają razem do miasta. Nie mówią do siebie nic. Dopiero
koło tartaku Estrade otwiera usta.
– Swoją drogą ciekawe, że nawet ludzie naszego pokroju nie potrafią się oprzeć takim
masowym sugestiom.
BŁYSKAWICA
Przyjaciele i obrońcy Bernadetty nie mogą pojąć jej dzisiejszego zachowania po
przeżyciu tak ogromnej katastrofy. Kiedy bowiem w ubiegły poniedziałek Pani nie
stawiła się na spotkanie, Bernadetta była bliska rozpaczy, chociaż nikt jeszcze nie zwątpił
ani nie odwrócił się od niej. Dzisiaj natomiast jest spokojna, a nawet ufna i pogodna. A
przecież przeżyła niebywały wstyd, gdy w obecności tak licznych widzów zmuszona była
zwymiotować. Toteż ludzie nie rozumieją jej zachowania, nie umieją sobie wytłumaczyć
jej pogody wobec tak haniebnej porażki. Bo i mali, i wielcy tego świata zwykli są oceniać
życie jedynie miarą powodzenia. Legenda otaczająca dziś już osobę dziewczynki trafiła
na podatny grunt. Umysły prostego ludu, żądnego nadprzyrodzonych zjawisk i
spragnionego wyższej pociechy, chwytają ją w lot. Bernadetta staje się atrakcją miasta i
wsi, przedmiotem codziennych rozmów i sporów w każdym prawie domu. Staje się
gwiazdą, jak staje się nią bohater, zwycięzca, wynalazca, czy artysta oślepiony blaskiem
własnego powodzenia. Lecz gdy każda świeżo kreowana wielkość z rozkoszą wżywa się
w swą nową rolę i nie potrafi się oprzeć urokowi hołdów i uwielbienia, Bernadetta nie
zatraca nic z swej prostoty, mimo tysięcy wpatrzonych w nią oczu. Nie przyczyniła się
niczym do rozgłosu swego imienia i nie przypisuje sobie żadnej zasługi. Nie rozumie
ludzi tak, jak i oni jej nie rozumieją. Bernadetta nie pojmuje, czego chcą te tłumy
ciekawych, tak chciwie śledzących jej spotkania z Panią? O ileż byłoby lepiej, gdyby w
takich chwilach nie było przy niej nikogo. Dziekan, prokurator i komisarz policji
zostawiliby ją wtedy w spokoju. Dla niej ważna jest tylko miłość. Ważna jest osoba Pani i
150
uwielbienie, jakie winna jej okazać. Bernadetcie nie zależy wcale na tym, aby przekonać
ludzi, że jej Pani jest rzeczywistością a nie urojeniem, i mówi o niej tylko wtedy, kiedy
jest zmuszona bronić swego ukochania. Czyż nie musi wyznać prawdy, gdy proboszcz i
urzędnicy biorą ją w krzyżowy ogień pytań? Czyż miałaby dla własnego spokoju i
pozbycia się natrętnych indagacji zaprzeć się Pani? Ludzie mówią ciągle o Najświętszej
Pannie. Bernadetta nie wie, kim jest ta Najpiękniejsza, wie, że Ona przede wszystkim jest
Panią i nazwa ta, według zdania dziewczynki, tysiąc razy lepiej określa jej osobę i
godność, aniżeli najświętsze imiona mogłyby wyrazić. Bernadetta rozumie już teraz, że
Pani ma jakieś szeroko zakreślone plany i że właśnie jej zamiary są powodem
zamieszania i niepokojów. Nie byłoby tego, gdyby przychodziła tylko dla niej. Bernadetta
doznała już w chwilach zachwyceń tyle niebiańskiej szczęśliwości, że nie ma żalu, ani nie
odczuwa zazdrości z powodu innych zamierzeń Pani. Dzisiaj jednak naprawdę nie mogła
zrozumieć jej żądania. Bo jakże tu pić ze źródła, którego nie ma? Mimo wszystko jednakże rozkazy Pani muszą być dokładnie spełniane, chociażby ludzie nie wiadomo jak z niej
szydzili.
Przez dzień cały niebywały tłok panuje w dawnym areszcie. Klamka ciężkich drzwi
więziennych przechodzi z rąk do rąk. Goście siedzą na łóżkach, na stole, nawet na
podłodze, zmywanej codziennie przez Ludwikę. Lecz dzisiaj nikt nie winszuje rodzicom
„jakże szczęśliwym z powodu posiadania takiego dziecka!” Nie słychać słów podziwu i
zdumienia, że w tej norze uchował się taki „anioł”. Dzisiaj oczy odwiedzających patrzą
smutnie i z wyrzutem, że ów „anioł” okazał się zwykłą oszustką, i wiadomo, że w takich
wypadkach rodzice są winni. Nawet ciotka Bernarda i cicha Lucylla pożegnały się szybko
i opuściły biedną izbę. Życzliwa ciotka Sajou smutnie kiwa głową.
– Jak można było do tego doprowadzić. Boże mój, jak można było!
Natomiast ciotka Piguno bierze matkę Soubirous na bok:
– Chcecie wiedzieć, co powiedziała pani Lacrampe? Córka jej jest w zakładzie dla
obłąkanych, więc matka ma doświadczenie. Otóż ona orzekła, że ten stan Bernadetty
trwać jeszcze może kilka miesięcy. Potem nastąpi chorobliwe mruganie oczami, dalej
porażenie członków, aż wreszcie utrata mowy. O! tak, to wielkie nieszczęście, które was
spotkało. Powinniście zawczasu starać się o miejsce w zakładzie dla umysłowo chorych
w Tarbes, Współczuję wam i bardzo rozumiem wasz ból, lecz trzeba go znosić ze
spokojem i poddaniem się woli Bożej.
– Praoubo de jou – powtarza kilkakrotnie biedna matka Soubirous, a w głosie jej brzmi
tłumione łkanie. Tymczasem nadchodzi panna Peyret i wobec wszystkich obecnych
napada na Bernadettę.
– Jak możesz się tak zachowywać, moje dziecko? Najpierw jesz trawę i błoto, a potem
wymiotujesz? Biedna pani Millet odchorowała to ciężko. Męczy ją migrena, jakiej już od
miesięcy nie mie-wała. Dwóch lekarzy jest przy niej, dr Dozous i Peyrus.
Bernadetta słucha tych wymówek bez śladu zawstydzenia, wreszcie odpowiada:
151
– Ależ ja wszystko robiłam na życzenie Pani! Ona kazała mi się napić i umyć w źródle,
wskazując na najdalszy kącik groty. A że tam nie ma żadnego źródła, grzebałam więc w
ziemi i znalazłam trochę wody. Chcąc się jej napić musiałam ją połykać wraz z ziemią...
Na te słowa krawcowa skoczyła jakby ukąszona przez żmiję:
– A więc śmiesz twierdzić, że Najświętsza Panna chce z ciebie zrobić bydlątko! Moi
państwo, słuchajcie, co wygaduje ta wariatka! Matkę Boską przedstawia jako diablicę,
nakazującą jej pożerać trawę i ziemię! Nie, tego już za wiele. O takim bluźnierstwie
trzeba koniecznie powiadomić proboszcza...
– To nieprawda, co pani mówi – z całym spokojem oświadcza Bernadetta i po raz setny
powtarza: – Nie wiem zupełnie, kim jest Pani.
– Ale ja za to teraz wiem, kim ty jesteś, przebiegłe stworzenie – wrzeszczy garbuska.
Stara Piguno spogląda smutnie na matkę Soubirous.
– Przebiegłe stworzenie! Boże kochany, to biedne dziecko, przebiegłe...
Bernadetta odpiera rzeczowo obelżywe zarzuty panny Peyret stając w obronie swej
Ukochanej.
– Zresztą Pani wcale nie kazała mi żreć ziemi, tylko napić się ze źródła...
Wujaszek Sajou zapala swą ulubioną fajkę, czego z respektu dla Bernadetty od kilku już
dni nie odważył się uczynić. Sąsiad kamieniarz chrząka głośno, po czym odzywa się
ochrypłym głosem:
– Z jakiego źródła? Żadnego źródła tam nie ma, a więc Pani skłamała!
– Tak, najwidoczniej skłamała! – godzą się z nim wszyscy obecni.
– Pani nie kłamie! – wykrzykuje Bernadetta, a oczy jej błyszczą z gniewu i oburzenia.
Sędziwy mistrz szewski Baringue tak się dziś przejął skandalem przy grocie, że nie
tylko ręce, ale i stara jego głowa trzęsie się z wrażenia.
– Każde dziecko o tym wie – mówi – że wszelkie źródła wytryskują z góry na dół, a nie
z dołu do góry. W ziemi jest tylko woda zaskórna...
Mimo tych wszystkich zarzutów, stanowcze i odważne wystąpienia Bernadetty nie
pozostają bez skutku; obecni łagodniej już osądzają jej dziwaczne zachowanie
dzisiejszego ranka. Bernadetta przedstawia Panią jako całkowicie ziemską żywą istotę,
której niezwykłe życzenia i polecenia trzeba wykonywać bezwarunkowo, chociażby były
trudne i niewygodne. Miłość do Pani napełnia Bernadettę tak wielką siłą przekonania i
niezachwianą wiarą w nią, że logika jej argumentacji wnet zbija krytyczne uwagi
otoczenia. Podświadomie wraca im zaufanie do Najcudniejszej Pani, skłonni są znów
uznać ją za istotę mądrą i dobrą, niezdolną do jakichkolwiek zdrożnych czy chytrych
postępków.
Bernadetta nie troszczy się zupełnie o tajemnicze źródło, którego nie zna. Twarzyczka
jej wygląda dzisiaj bardziej świeżo aniżeli przed dwoma tygodniami, a po zadrapaniach o
152
krzak cierniowy pozostały tylko lekko zaróżowione ślady. Matka Soubirous nie spuszcza
zapłakanych oczu ze swego dziecka. Nie może uwierzyć przepowiedniom starej Piguno,
że córka jej w krótkim czasie straci władzę i mowę, pociesza się, że Piguno jest złośliwą i
zakłamaną czarownicą. I tak się dziwnie składa, że oto nagle, w tej ciężkiej godzinie, w
której wszyscy zwątpili, ona matka zaczyna wierzyć. Wierzy, że Najświętsza Panna
ukazuje się jej dziecku w postaci czarującej i świadomej swej woli Pani.
Jedynym człowiekiem, który dotąd wcale nie zabiera głosu, jest Franciszek Soubirous,
pan domu. W tej chwili jednakże dzieje się rzecz nie do wiary, której by nikt po nim się
nie spodziewał. Oto ojciec Soubirous, człowiek niezdecydowany, trochę nieśmiały,
dbający zawsze o sądy ludzkie, wyrzuca za drzwi całe towarzystwo! Czyni to co prawda
ze zwykłą swą uprzejmą godnością. Z ręką na sercu kłania się wszystkim i mówi:
– Widocznie nie dość jeszcze biednym jestem człowiekiem, skoro Pan Bóg nawiedził
mnie i tym nawet doświadczeniem. Nie mogę zajrzeć w głąb serca dziecka mego i nie
wiem, czy Bernadetta jest egzaltowana i podatna na różne urojenia. Wiem tylko jedno na
pewno: ona nas ani nie okłamuje, ani nie gra przed nami komedii. Ale nic, w tej chwili
nie mogę poradzić! Musimy jednakże żyć jakoś dalej, a w tych warunkach byłoby to na
dłuższą metę niemożliwe. Chyba sami widzicie, że brak nam powietrza w tej izbie. Więc,
kochani sąsiedzi i krewni, nie weźcie mi za złe, że was poproszę, abyście nas opuścili i
nie powracali już więcej...
Słowa te są skargą duszy na wskroś udręczonej. Wyczuwają to nieproszeni goście i bez
urazy co prędzej opuszczają izbę. Jedynie krawcowa i ciotka Piguno na swój sposób
tłumaczą powiedzenie Franciszka i biegną, aby wszystkim rozpowiedzieć o tym
zdarzeniu i niezwykłej energii ojca Bernadetty. Jako ostatni człapie niewidzący na jedno
oko Ludwik Bourriette, pracujący także na podwórzu pocztowym. Soubirous prosi go,
aby jego dzisiejsze niestawienie się do pracy wytłumaczył przed Cazenave’em chorobą.
Potem uroczyście kładzie się do łóżka, po raz pierwszy od wielu już dni. Przez dwa małe i
nierówne okienka zimowe blade słońce nieśmiało zagląda do izby.
Tymczasem Marysia, chcąc pocieszyć siostrę – jak gdyby nic nie zaszło – siada przy
stole obok Bernadetty, otwiera swój katechizm i zaczyna się uczyć. Janek i Justyn, którzy
dzięki Pani przeżywają błogi czas swobody i wolności, wymykają się cicho z izby na swe
odkrywcze wyprawy.
Nierzadko się zdarza, że wielkie wydarzenia obierają sobie za narzędzia wykonawcze
małe i nic nie znaczące istoty.
Bourriette, dawny brukarz, prawie zupełnie zaniewidział na jed-no oko. Gdyby było
zupełnie ślepe, mniej by go gorszyło – jak mówi Pismo św. Teraz jednakże niepokoi go
ustawicznie. Jest stale zaognione, świerzbi i pali niemiłosiernie. W dodatku wydaje mu
się, że jakaś niewyraźna ciemnoszara smuga, wychodząca z chorego prawego oka,
przeszkadza i psuje jasność lewego.
Kalectwo wyciska piętno na jego życiu. Z jednej strony wzbudza litość w sercach
bliźnich, z drugiej uprawnia go do pobłażliwości wobec samego siebie. Z całkowitym
153
przeświadczeniem i przyjemnym zadowoleniem lubi często powtarzać powiedzenie: „cóż
można wymagać od ślepca”. I rzeczywiście Bourriette, jeszcze w pełni męskich sił,
porzucił twardy swój zawód i lżejszą pracą zdobywa swój chleb codzienny. Służy też jako
posłaniec przy nadarzających się okazjach. Jest to łatwiejszy zarobek, a wobec kalectwa
usprawiedliwiony przed rodziną i światem. Rozleniwionemu Bourriette’owi uzdrowienie
chorego oka nie przyniosłoby zatem praktycznych korzyści, jednak w drodze ku poczcie
przychodzi mu niezwykła myśl. Nie wierzy on bardzo w uzdrowienie, ale jak wielu
pacjentów, dręczonych długim cierpieniem, uważa, że „lekarstwo nie przynoszące szkody
już tym samym pomaga”. Zawraca więc z drogi i idzie na ulicę des Petites Fossées do
swego mieszkania. Przed drzwiami domu spotyka swą sześcioletnią córeczkę:
– Słuchaj mała, ty pewno wiesz, gdzie jest grota Massabielle? To tam, gdzie Bernadetta
Soubirous widuje piękną Panią!
– Ależ ojcze – odpowiada dziewczynka lekko urażona, że ojciec może wątpić o jej
wiadomościach – byłam przecież przy tym już trzy razy...
– A więc słuchaj, kochanie. Idź do matki i poproś ją o duży lniany worek. Z tym
workiem pobiegnij do groty i z prawego najdalszego kąta przynieś mi pecynę ziemi. Ale
pamiętaj! Koniecznie z prawego kąta! Przynieś mi potem na podwórze pocztowe. Czyś
mnie dobrze zrozumiała?
W pół godziny później Bourriette chowa się w najciemniejszy kąt Stajni Cazenave’a. W
ręku trzyma węzełek zrobiony z chustki do nosa. W nią zawinął mokrą ziemię, a
właściwie gęsty, błotnisty szlam. W pustym kojcu siada na słomie oparty plecami o cegły
murowanej ściany, po czym chusteczkę z mokrą ziemią przyciska mocno do prawego
oka. Woda spływa mu po twarzy. Sądząc, że działanie może nastąpić dopiero po
dłuższym czasie, cierpliwie czeka w swej ciemnej kryjówce. Zegar na wieży Św. Piotra
wybija już drugą. A ziemia w chusteczce przez długie godziny ani trochę nie wyschła.
Wreszcie Louis Bourriette wychodzi z ciemnego schowania na jasny dzień. Zatacza się
jak pijany, tak oślepiające światło bije na niego. Kurczowo zaciska lewe, zdrowe oko. W
prawym toczy się walka. Dotychczasowa nieprzenikniona ciemność ustępuje miejsca
jasnemu jak mleko obłoczkowi. Gęsta mgła staje się przejrzystą, lekko zawoalowaną
chmurką, w której pojawiają się ogniste błyski. W ich świetle Burriette rozpoznaje
kontury otaczających go przedmiotów. Wstrząśnięty tym odkryciem biegnie przez plac
Marcadale do dra Dozous. Jest właśnie godzina przyjęć i poczekalnia pełna jest
pacjentów. Bourriette nie zważa na nic i bez pukania wpada do gabinetu.
– Cóż za nowy zwyczaj, Bourrietcie? – gromi go doktor. – Proszę wyjść z pokoju i
czekać na swą kolej.
– Nie mogę czekać – jąka się Bourriette półprzytomny – bo nagle przejrzałem na moje
chore oko. Przykładałem mokrą ziemię z groty i teraz widzę, panie doktorze! To cud
oczywisty!...
154
– O, tylko ostrożnie i nie tak szybko z waszymi cudami – mruczy doktor. Zaciemnia
jednak pokój, po czym w świetle lampy naftowej z ostrym reflektorem poczyna badać
oko pacjenta.
– Cztery duże blizny na rogówce, siatkówka częściowo odklejona. Jednakże widzicie
trochę na to oko, prawda? Chwilami trochę lepiej, to znów gorzej.
– O, tak! Czasami lepiej, czasami gorzej – powtarza Bouriette, który, jak wszyscy
chorujący na oczy, staje się przy badaniu nie-pewny i nie umie dokładnie określić stopnia
swego niedomagania.
– A dzisiaj widzicie lepiej, hm?
– O, dzisiaj widzę o wiele lepiej. Mam w oku jakby błyskawicę, w której świetle widzę
wszystko.
– Błyskawicę, to jeszcze nie normalne widzenie. Przez kilka godzin zaciskaliście oko i
podrażniliście silnie nerw.
Dozous obraca lampę, tak że ostre jej światło pada na tablicę wiszącą na ścianie.
Wskazując na olbrzymią literę pyta doktor: – Możecie to przeczytać prawym okiem,
Bourrietcie?
– Nie, panie doktorze, tego przeczytać nie mogę.
– A lewym możecie przeczytać?
– Nie, nie mogę i lewym, panie doktorze.
– Co to znów nowego! Lewym też nie? A spróbujcie obydwoma oczami?
– Obydwoma także nie mogę przeczytać, panie doktorze, bo ja w ogóle czytać nie
umiem.
Dozous odsłania okna. – Przyjdźcie do mnie jutro, Bourrietcie, gdy się trochę
uspokoicie.
Opuszczając gabinet inwalida uparcie mruczy do siebie.
– A przecież to na pewno cud.
Doktor Dozous sam na razie nie wie, czy wypadek Bourriette’a powinien zbadać
okulista, czy też raczej psychiatra.
CZĘŚĆ TRZECIA
ŹRÓDŁO.
NAZAJUTRZ PO WIELKIM ZMARTWIENIU
Nazajutrz po wielkim zmartwieniu Ludwika Soubirous jest zdecydowana bronić córki.
Nie chodzi jej bynajmniej o Panią. Dla niej nie odczuwa zbytniej sympatii. Przecież
odmieniła, a nawet zabrała najmilsze jej dziecko.
155
Nikt nie może zaprzeczyć, że dzisiejsza Bernadetta a Bernadetta sprzed dnia 11 lutego –
to dwie całkiem różne istoty. I jeśli nawet życie w tej norze płynie teraz trochę
swobodniej, jednak jest to zbyt mała nagroda za tyle przeżyć, przykrości, a nawet
niebezpieczeństw. Przede wszystkim jednak ma największy żal do Pani o słowa
powiedziane do Bernadetty podczas trzeciego spotkania:
– Nie mogę obiecać, że uczynię panią szczęśliwą na tym świecie, lecz na tamtym.
Ludwika Soubirous jest zbyt dobrą katoliczką, aby ją można posądzać, że
niedostatecznie dba o szczęście wieczne.
Już choćby dlatego, że tamto życie za grobem trwa o tyle dłużej niż to obecne. Lecz
uznaje ona zdrową zasadę: trochę szczęścia należy się człowiekowi na tym, trochę na
tamtym świecie, ani za dużo ani za mało, ale jakoś równo podzielone. I dobrze by było,
gdyby można sobie wyprosić te zbyt duże skoki temperatury szczęścia „między tu a
tam”. Bo czy to jest słuszne, że jej mała Bernadetta musi znosić na tej ziemi tyle nędzy,
chorób ludzkich, drwin i złośliwości, a nawet prześladowania sądu po to, aby tam w
niebie prowadzić kiedyś życie wygodne, próżniacze, do którego nigdy nie była
przyzwyczajoną i którego nawet nie pragnie. Nie, to nie jest sprawiedliwe! Oboje z
mężem walczą tylko o jedno, o prawo do spokojnego życia, bez stałej troski o jutro. Nie
chcą głodować, lecz nie chcą również jadać bażantów, ani popijać słodkiego burgunda.
Szczytem ich marzeń jest posiadanie małego młyna w rodzaju dawnego młyna Boly.
Od czasu jednak, gdy ich areszt stał się sławny, do wszystkich tych skromnych marzeń i
uczuć dochodzi jeszcze jedno zupełnie nowe, a mianowicie: próżność!
Pani Soubirous staje się teraz podobna do matki cudownego dziecka – małego wirtuoza,
dającego codzienne koncerty. I podczas gdy Bernadetta, nie troszcząc się wcale o poklask
ludzi i po-pularność, oddana jest w zupełności swoim uczuciowym przeżyciom, mama
Soubirous chytrze podgląda publiczność, zazdrośnie obserwując objawy wzrastającego
lub opadającego entuzjazmu i sympatii widzów. Czwartkowe niepowodzenie jest dla niej
prawdziwym ciosem. I podobnie jak wszystkie na świecie matki „cudownych dzieci”,
pani Soubirous jest szczególnie wrażliwa na zachowanie najbliższego otoczenia. Uważa
je za rodzaj świty, zobowiązanej do bezwzględnej adoracji. Dziś ma specjalnie na pieńku
z sąsiadką Bouhouhorts. Ta pozbawiona wszelkich zalet kobieta, która nie umie się
obchodzić nawet ze swoim półżywym bębnem i bezustannie musi wzywać dzielną panią
Soubirous na pomoc, miała czelność wykrzywiać się pogardliwie w momencie, kiedy
Bernadetta męczyła się, aby przełknąć ową wilgotną grudkę ziemi. Już ona jej pokaże,
niech tylko ośmieli się znów wzywać ją na ratunek.
Albo ta gruba Millet z nosem do góry zadartym i z wieczną migreną. A własna jej
siostra Bernarda Casterot? Zachowanie się Bernardy gryzie ją do tego stopnia, że nagle
Ludwika rzuca chochlę w ręce Marysi, zawiązuje chustkę na głowie i pędzi jeszcze przed
obiadem do siostry.
Nie zważając na zwykły szacunek, z jakim cała rodzina odnosi się do ciotki Bernardy,
pani Soubirous woła już od progu:
156
– A więc i ty stchórzyłaś i opuściłaś moją Bernadettę, co?
– Czego tak się drzesz, wariatko? – odpowiada tonem wyższości Bernarda.
Ludwika nie panuje już wcale nad sobą, tylko krzyczy z pasją:
– A ja ci oświadczam, że nic, nic na świecie nie zmusi mnie, żebym się zaparła mego
dziecka. Możecie sobie wszyscy zostać w domu, a ja jednak pójdę jutro z nią do groty.
Wdowa Tarbès śmieje się pogardliwie.
– Zawsze byłaś w ciemię bita i rozumu już nie nabierzesz. I chociaż jesteś matką, a ja
tylko chrzestną, to powiedz, kto stał u boku twej córki, kiedyś swoją głupią głowę
strachliwie chowała pod poduszkę?
Tak, to prawda. Wobec stałej przewagi siostrzanej Ludwika traci pewność siebie.
Bernarda Casterot z kopyścią w ręku prostuje przed Ludwiką swoją wielką, prawie
kwadratową postać.
– Jasna rzecz, że się pójdzie do groty jeszcze dziewięć razy, tak jak sobie Pani życzyła.
I da Bóg, że wszystkie głupie gęsi zostaną w domu i nareszcie ustanie to gęganie.
Podejrzewam zresztą, że nie byłoby to wcale po twojej myśli.
Życzenie Bernardy Casterot spełnia się już w piątek. Do groty przychodzi rzeczywiście
niewielka gromadka. A między setką zaledwie widzów większość jest nieżyczliwych i
zazdrosnych, którzy po wczorajszej kompromitacji oczekują dzisiaj ostatecznego
pognębienia Bernadetty. Jest, oczywiście, panna Peyret i stara Piguno, i Janka Abadie na
czele swojej wiernej paczki. Nieobecna jest ze stałej asysty jedynie chora pani Millet,
natomiast jak zawsze wiernie stawia się Antoni Nicolau z matką.
Bernadetta z radością stwierdza, że przyszło tak mało osób. Stanowczo przeszkadza jej
obecność tylu ludzi, a tysiące ciekawych oczu po prostu palą jej plecy.
Klęka przed niszą i wyjmuje różaniec, choć Pani nie ma. Przeczuwa natychmiast, że
Pani się dziś wcale nie ukaże, lecz nie przyjmuje tego tym razem tak tragicznie, jak w
ubiegły poniedziałek, kiedy nieobecność Pani pogrążyła ją w otchłań rozpaczy.
Bernadetta poczyniła już od tamtego razu wielkie postępy w poznawaniu zwyczajów
swej Ubóstwianej. Dziś wie już o tym, że Pani nie jest tak całkowicie niezależna, jak jej
się z początku wydawało. Niewątpliwie ma swoje zobowiązania, jak pewnie i regułę i
zwyczaje, których nie chce przełamywać. Dlatego nie zawsze może się stawić na
spotkanie. Toteż mimo dzisiejszej nieobecności tej Najśliczniejszej, Bernadetta nie dręczy
się już podejrzeniami, że Pani mogłaby ją porzucić i odejść na zawsze bez pożegnania.
Miłość jej nabrała już spokojnej pewności. W głębi serca przypuszcza, że Pani po prostu
nie przyszła dzisiaj z powodu przemęczenia. Może też mieć migrenę. Wytworne panie
cierpią często na tę chorobę, której nazwa ogromnie się podoba Bernadetcie, choć nie
bardzo wie, co to właściwie znaczy. Za to zdaje sobie sprawę, ile przezwyciężenia i
samozaparcia musi kosztować Panią każdorazowa wyprawa do Massabielle.
157
Bernadetta cicho odmawia różaniec. Potem z uśmiechem pełnym ufności zwraca się do
swego otoczenia.
– Pani dziś nie przyszła – i dodaje po małej chwili w formie wyjaśnienia: –
Prawdopodobnie zbyt się wczoraj przemęczyła.
Jest to jedno z jej określeń, którymi potrafi Niewidzialną udostępnić ludzkiej
wyobraźni, nadać jej realny kształt. Kto na własne uszy usłyszy takie jej powiedzenie i
patrzy przy tym w jej ciemnobrązowe, spokojne oczy dziecka, nie może dłużej wątpić w
jej prawdomówność. I wczorajsze wypadki – połykanie ziemi, krztuszenie się i wymioty
– nie wydają się już takie strasznie kompromitujące. Pani miała widocznie, coś
niepojętego na myśli i zażądała od swej wybranki czegoś, co jednak przechodziło jej siły.
Trzeba więc odczekać dalszego ciągu. Oświadczenie Bernadetty przechodzi z ust do ust i
niektóre z kobiet mają już znowu łzy wzruszenia w oczach. Tylko że nikt nie troszczy się
o wilgotne miejsce na ziemi w prawym kącie groty.
Oczu Bourriette’a nie przeszywają już olśniewające błyskawice. Lecz zamiast
ciemnoszarej, gęstej mgły, pozostały przed oczyma już tylko lekkie jasne chmurki, przez
które dokładnie rozróżnia otaczające go przedmioty. Jest przekonany, że to przyłożenie
owej wilgotnej ziemi z groty Massabielle sprawiło ten cud. Do lekarza oczywiście już nie
pójdzie. Ten by go niewątpliwie zachwiał w tej pewności i zaszkodziłby przez to
dalszemu cudownemu procesowi uzdrowienia. A Bourriette postanawia ponowić zabieg.
Wprawdzie powiedział już kilku znajomym, jak to mu nagle wrócił wzrok, lecz
przeważnie wyśmiali go pogardliwie. Właściwie, to zrozumienie znalazł tylko u dwu lub
trzech swoich dawnych towarzyszy pracy. Ci kamieniarze lub brukarze to solidarna i
zżyta kompania. Są to wprawdzie ludzie bardzo biedni i zniszczeni ciężką pracą. Gdy
jednak uda się któremu z nich wygrać los na loterii, co zdarzyło się ostatnio, natenczas
stawia swoim kolegom hojne kolejki, aż już mu nic z szczęśliwego ambo czy terno nie
pozostanie. Brukarze i kamieniarze z Bigorre nie są wcale pobożniejsi od reszty
tamtejszej ludności. Jednak jeśli jeden z nich miałby doznać cudu, uważaliby to za
wyraźny przywilej i własność całego ich klanu. Gdy więc upośledzony inwalida
opowiedział o doniosłym wydarzeniu, starzy towarzysze popatrzyli po sobie z uznaniem.
Około godziny trzeciej po południu udaje się Bourriette do Massabielle, aby sobie
stamtąd przynieść nowy zapas wilgotnej ziemi. W grocie zastaje już gromadkę kobiet.
Stoją pochylone nad wąską smużką wody, wypływającej z wilgotnego miejsca w grocie i
żłobiącej sobie w piasku drogę ku rzece Savy. Pasemko to nie większe od wąskiej strużki,
jaka powstaje po nagłym ulewnym deszczu letnim i spływa po ogrodowej ścieżce. Lecz
płynie szybko i zdecydowanie, jakby świadome swego kierunku i wciąż od nowa
zasilane.
– A co to znowu? – pyta zdziwiony Bourriette.
– Odmawiałyśmy nasz różaniec – odpowiada jedna z kobiet – i nagłe zaczęła płynąć ta
woda. Nie zauważyłyśmy jej przedtem.
158
– Sapristi – gwizdnął między zębami Bourriette – nie wygląda mi to wcale na wodę
zaskórną, ale na prawdziwe źródełko.
Oczy starej wieśniaczki z Omex zajaśniały radością.
– Przecież Najświętsza Panienka powiedziała Bernadetcie: – Niech pani idzie do źródła
umyć się i napić – no i macie źródło.
– Na Boga jedynego, to żadna woda gruntowa, lecz źródło woła z uniesieniem
Bourriette i pędzi do młyna Savy po Antoniego Nicolau.
Wiadomo, że każdy szanujący się młynarz zna się na trzech rzeczach dobrze, a to: na
ziarnie, na koniach lub osłach, no i naturalnie na wodzie. Gdy zajdzie tego potrzeba,
potrafi dobry młynarz zbudować sobie tamę na rzeczce, spiętrzyć wodę czy złapać źródło.
Nicolau schyla się nad nikłą smużką wody i fachowo poczyna szukać palcami jej
początku. Wreszcie oświadcza:
– To co mówi Bernadetta, zawsze ma ręce i nogi. To jest żyła, która płynie ze skały.
– A więc jednak Najświętsza Panna uczyniła cud! – krzyczy przeszywającym głosem
jedna z kobiet.
– Nie jestem żadnym uczonym fachowcem – mówi Antoni – a złapanie źródła nie jest
takie łatwe. Składa się na nie zwykle kilka poszczególnych żył, które trzeba sprowadzić
do jednego łożyska. Przez nieumiejętność zdarza się, że te żyły zostaną zasypane i wtedy
trzeba się pożegnać ze źródłem. A w ogóle byłoby bardzo wskazane, abyście kobiety za
dużo nie gadały.
Antoni Nicolau i Bourriette naradzają się chwilę, po czym obydwaj ruszają ku szosie do
Tarbes, która leży po drugiej stronie Góry Spelunek. Pracują tam kamieniarze i brukarze
zajęci tłucze-niem kamieni. Naturalnie, że z wdzięczności dla Najświętszej Panny
pomogą staremu koledze Bourriette’owi. Zaraz po skończeniu pracy, z kilofami na
ramionach, ruszają do groty. Większa część z nich zatrzymuje się przy stromej ścieżce
spadającej w dół na samej krawędzi skały. Chcą ją naprawić i zabezpieczyć drewnianą
poręczą. O zmroku Antoni Nicolau posyła do swego młyna po kilka smolnych pochodni i
przy ich migocącym świetle zabiera się z całym znawstwem do swego odpowiedzialnego
zadania. Udaje mu się to łatwiej, aniżeli się spodziewał. Zaledwie posunął się kilka stóp
za ową żyłą w głąb skały, gdy już nabrzmiała do grubości dziecięcego ramienia. Prędko
napełnia się wodą wykopany dołek, wobec czego mężczyzna przystępują do
obmurowania tego wgłębienia o kształcie i wielkości chrzcielnicy w kościele. Wybierają
w tym celu najgładziej przez wodę wyszlifowane kamienie i składają je z sobą
dopasowując jak najdokładniej. Szpary zasmarowują zaprawą murarską. Wybrukowują
również dno, zostawiając tylko mały otwór dla wstawienia rury w miejscu, które Antoni
teraz zatyka ręką, jakby chcąc zatamować pulsujące źródło. I oto już w ocembrowanym
dołku zaczyna się zbierać kryniczna przezroczysta woda. Wszyscy piją chciwie. Jest to
zwykła smaczna woda źródlana, bez żadnego dodatkowego przysmaku. Po chwili Antoni
w towarzystwie Bourriette’a wraca raz jeszcze do domu i przynosi stamtąd ciężkie rynny
159
drewniane, jakich używa się w młynie. Mają teraz służyć za rynnę odprowadzającą z
nowego źródła wodę, która chyżo z radosnym pluskiem wpada do drewnianego łożyska.
Dopiero po troskliwym wykonaniu wszystkich tych zabiegów biegnie Antoni pędem do
dawnego więzienia, aby zwiastować Bernadetcie zwycięską nowinę.
O świetle księżyca spacerują panowie Lafite i Clarens po wyspie Chalet. Jest piękny
wieczór w końcu lutego. Wiosna już wisi w powietrzu. Gdy obaj panowie mijają bramę
parku, spostrzegają czerwony blask pochodni z Massabielle.
– Zobaczy pan – mówi Clarens – nie będzie z tym spokoju aż...
– Aż co? – pyta Lafite. Nie otrzymuje jednak żadnej odpowiedzi.
Obaj bez słowa skręcają na drogę wiodącą do groty. Lafite nie był tam jeszcze nigdy, a
Clarens był świadkiem wczorajszego gorszącego zajścia. Podchodzą do robotników,
którzy właśnie ukończyli pracę i przyglądają się z zadowoleniem swojemu dziełu.
– Co tu robicie, moi drodzy? – pyta dyrektor gimnazjum.
– Voilà la source – odpowiada Bourriette z ukłonem kuglarza.
Antoni Nicolau zanurza w basenie rękę aż po łokcie.
– Bernadetta przyrzekła nam źródło, no i jest źródło, i jakie jeszcze! Bije co najmniej
sto litrów na minutę.
Na to Lafite kładzie Clarensowi dłoń na ramieniu:
– No co, przyjacielu, co pan mówi na mój dar proroczy? Już od trzech tygodni
przewidywałem, że to nie Oreada ani Driada, lecz nimfa źródlana.
Clarens zwraca się do robotników:
– Kto zamówił u was robotę i kto za nią płaci?
– O, proszę pana – odpowiada z wesołym błyskiem oczu jeden z kamieniarzy. –
Ofiarowaliśmy Pani kilka dodatkowych godzin pracy. Ona jest tu przedsiębiorcą. Na
pewno nam kiedyś za to zapłaci...
Wszyscy śmieją się swobodnie, a młynarz dodaje:
– To jest cud proszę panów, który zawdzięczamy Bernadetcie, a wczoraj tak ją
bezlitośnie wyśmiano.
– Ależ, drogi Nicolau – przerywa mu Clarens – o jakim cudzie mówicie? Źródło to
przecież nie żaden cud. Od dawien dawna tkwiło we wnętrzu tej skały i Bernadetta go nie
wyczarowała, tylko po prostu odkryła...
Na co poeta pokazując teatralnym gestem na wygwieżdżone nie-bo dodaje:
– A ten księżyc tam wysoko, moi panowie, ta Luna srebrzysta, ten martwy twór, który
bezustannie krąży wokoło nas, czyż nie jest też cudem? Nie umiecie patrzeć na wielkie
cuda i dlatego po-trzebne są wam małe.
160
Ten panteistyczny wywód wywołuje ogólne oburzenie. Siwowłosy robotnik z
lekceważeniem potrząsa głową.
– Co pan tam opowiada, panie. Księżyc cudem? A to jakim sposobem? Przecież
wszyscy dobrze go znamy i wiemy, że od dawna był i jest. To, co jest stałe, nie może być
cudem.
Obaj panowie wracają na wyspę Chalet. Stary pedagog odzywa się z ironiczną
pobłażliwością:
– Czy nie wydaje się panu, że poeci naszych czasów oduczyli się języka, jakim należy
przemawiać do ludzi prostych?
– Może pan ma i rację, przyjacielu – przyznaje Lafite. – Przecież i z panem nawet
trudno mi się już dogadać. Bóg jeden wie, co się z wami wszystkimi stało. Co do mnie, to
wieję stąd niebawem. Ustępuję miejsca tej damie z groty... No i moim krewnym, którzy
mi zapowiedzieli swój powrót.
KOCHA... NIE KOCHA...
Powstanie źródła w Massabielle jest tryumfem nie tylko Bernadetty. Jest zwycięstwem
całego ludu Bigorre nad cesarskim aparatem urzędniczym i władzami Kościoła. Tysiące
ludzi pielgrzymuje teraz do groty nie tylko rankiem, aby przez patrzenie na ekstazę małej
Bernadetty przeżyć wstrząs zbliżania się do niewidzialnej boskości. Również wieczorami
tworzą się długie pochody, zdążające z płonącymi pochodniami, łuczywem i zapalonymi
świecami do Massabielle. A więc tym sposobem spełnia się samo przez się życzenie Pani,
które tak obcesowo zostało odrzucone przez księży: nabożny lud ciągnie do Niej w
procesjach.
I chociaż samo wytryśnięcie nieznanego dotąd źródła w żadnym razie nie może być
przez władze kościelne uznane za cud, jednak cały świat mówi już o cudzie. I nawet
ludzie wykształceni o głowach trzeźwych, jak Clarens, Estrade i Dozous, uważają
okoliczności, w jakich odkryto źródło, co najmniej za dziwne. Cały zaś tłum, który tak
bezwzględnie w czwartek potępił Bernadettę i uznał ją za wariatkę, w poczuciu winy
podwaja teraz gorliwość. Niepewni i wątpiący, jak i wrogo dotąd usposobieni prześcigają
się w składaniu dowodów wiary. Taka na przykład Antonina Peyret zjawia się co dzień o
6 rano przed aresztem i klęcząc na ulicy, oddaje publiczny hołd ubogiemu mieszkanku
małej cudotwórczyni. Zdobywa sobie przez to równocześnie łaski pani Millet, która,
ponieważ uwierzyła w Bernadettę od początku, uważa się poniekąd za matkę tego cudu.
Stara Piguno z najgłębszą pokorą przychodzi do Ludwiki Sou-birous z prośbą, aby
Bernadetta zechciała pobłogosławić jej różaniec. Dziewczyna odmawia z oburzeniem.
Również Janka Abadie, która pierwsza rzuciła na Bernadettę kamieniem, usiłuje kiedyś
pocałować ją w rękę, lecz i to się jej nie udaje.
Cały lud pirenejski przeżywa dni jakby wyjęte z zamierzchłych wieków. Żaden choćby
najbardziej romantyczny fantasta nie odważyłby się nawet śnić o czymś podobnym w
trzeźwych, postępowych czasach. Wydaje się, jakby Lourdes stało na wulkanicznym
161
gruncie nadprzyrodzonej tajemniczości, która teraz znalazła ogniste ujście w dawno już
wystygłym kraterze. Ludzie są tu tacy jak wszędzie. Ci najubożsi żyją może jeszcze
bardziej nędznie niż biedota w innych częściach Francji. Mieszkają w walących się
ruderach, sypiają w stajniach i oborach razem z bydłem. Rzadko kiedy zdarza im się
dostać do ręki taki pieniądz jak 20 sous. I koło zdo-bycia tych 20 sous krążą przeważnie
myśli tamtejszych mężczyzn. A kobiety? – Troszczą się o codzienny milloc, zabiegają o
skromną choćby ilość masła czy słoniny lub marzą o kawałku białej albo czerwonej
flaneli na nowy kapulet. Nie bogactwo, lecz ubóstwo jest źródłem materializmu. Tylko
niedostatek i konieczność wyrzeczenia się najprostszych potrzeb prowadzą do
przeceniania ich wartości.
Tymczasem córce skromnych Soubirous udało się z pomocą niepojętych sił dokonać
cudu większego jeszcze aniżeli odkrycie źródła. Nie zdając sobie wcale z tego sprawy,
Bernadetta przelewa na tych biedaków część owego słodkiego ukojenia, jakie spływa na
nią samą za każdym razem, kiedy widzi Panią. W jakiś niewytłumaczony sposób przenosi
na nich niebiańską szczęśliwość, jakiej sama doznaje. Wyczekujący tłum czuje się za jej
pośrednictwem pokrzepiony i pocieszony. Przez nią poczynają rozumieć, że poza
słowami kapłańskich rytuałów i formułek leżą nie jakieś mętne i nieokreślone
możliwości, lecz prawie namacalna rzeczywistość. I to zbliżenie się tego świata do
tamtego zmienia ogromnie ich sytuację. Nędza przestaje już wydawać się im głazem
granitowym, którym obciążeni, dźwigać go muszą od bezsensownego urodzenia aż do
równie bezsensownej śmierci. Ów granitowy głaz stał się nagle jakby porowaty, bez
porównania lżejszy, aniżeli był wczoraj. I nawet tępy umysł pastucha Leyrisse’a
wyczuwa jakąś świąteczną beztroskę, coraz bardziej wypełniającą serca ludzkie. Od
dawna już przestał wypędzać swoje świnie w stronę Massabielle. Za to godzinami
wyśpiewuje gardłowym głosem kolejno wszystkie znane sobie piosenki z rodzinnych gór.
Całe życie tego zakątka wraz z jego codziennymi trudami, wszelkie złości i zawiści,
strach, zazdrość, wszystko traci na ważności. Przecież każdego ranka na nowo ukazuje się
Pani, aby im przypomnieć, że są jeszcze na świecie inne sprawy – ważniejsze. A więc czy
warto ubiegać się bez wytchnienia o ten kęs chleba?
Do zwykłej, ciężkiej pracy miesza się nowy, nieznany im dotąd element pewnej
pogodnej lekkomyślności. Kobiety inaczej niż zwykle doją swoje kozy. Nawet pranie
bielizny nie jest już takim arcyważnym zajęciem. A serca wszystkich przepełnione są
ufnym oczekiwaniem: Jutro! Jaka też niespodzianka przygotowuje się na jutro w grocie?
Lourdes stało się ogniskiem trzęsienia ziemi, promieniującym na całą Francję jak długa
i szeroka. Francja przeżyła trzy rewolucje, których celem było wyzwolenie ducha
ludzkiego spod tyranii krzyża. Krzyża bowiem nadużywały warstwy posiadające, niosąc
go przed sobą jako tarczę chroniącą ich przywileje. Otóż ta Francja burzy się przeciwko
ponownemu upadkowi w mroki, zdawałoby się już ostatecznie zwyciężonego fanatyzmu.
Żyje przecież zaledwie u „progu czasów” – jak to pan Clarens tłumaczył swoim uczniom.
Ziemia jest jeszcze niezdobyta, nieokiełznana. Nowoczesny przemysł, twór mózgu
ludzkiego, ma dać światu szczęście i wygodę. Nie ma zadania ważniejszego jak
stworzenie szczęścia na ziemi, a więc śmiertelnym wrogiem postępu, czyli wrogiem
162
ludzkości jest ten, kto przez nadprzyrodzone urojenia wykonanie tego zadania hamuje i
opóźnia.
Tak myśli trzeźwy pan Duran, który polega na opinii światłej prasy paryskiej. I tak
pisze światła prasa paryska, mając na myśli dobrobyt wszystkich Duranów. Nie bierze
wcale pod uwagę takich twierdzeń jak poety Lafite’a, który głosi, że księżyc sam w sobie
też jest cudem. Cudów dopatrują się tylko wstecznicy, którzy nie chcą widzieć, jak prosto
zorganizowana jest cała przyroda. Niebo jest olbrzymią pustą przestrzenią. Na tej
przestrzeni zaś rozsianych jest kilka trylionów przeróżnych systemów planetarnych. To
niebo jest właściwym światem i trudno sobie wyobra-zić, aby w ziejącej między
ognistymi kulami próżni miało się znaleźć miejsce na tak zwane nadprzyrodzone
zjawiska. Na nic nieznaczącym satelicie jakiegoś maleńkiego systemu gwiazd, wegetuje
sobie pewien rodzaj małpy, zwanej człowiekiem. Teoria, że jednostki męskie tego
gatunku małp, a nawet podobno i jedna żeńska, są stworzone na podobieństwo istot, które
wszechświatem rządzą (słowo rządzą należy też traktować jako antropomorficzne
określenie), odpowiada mentalności ciemnych dzikusów, którzy nie potrafili się jeszcze
przedrzeć przez gąszcz zabobonu do najwyższego osiągnięcia swojego szczepu: do
rezygnacji z urojonych bóstw.
Dopiero wtedy, kiedy ten niebezpieczny, leżący u podstawy wszelkiego iluzjonizmu,
kompleks świadomej głupoty zostanie pokonany, a człowiek wyrzeknie się
przedpotopowych omanów, że ziemia wraz z nim jest ośrodkiem całego świata, duch zaś
jego czymś wyższym niż konieczna i celowa funkcja materii, i uzna, że życie jego jest
tylko i jedynie fizyczno-chemiczno-biologiczną reakcją, wówczas dopiero stanie się
istotnie człowiekiem, a nie wierzącym w gusła małpoludem. Pełen zrozumienia i
pobłażliwości zaprowadzi rządy rozsądku i wykorzeni ze społeczności ludzkiej wszelkie
złe, niskie i mordercze instynkty.
I dlatego nie można przestać bić na alarm z powodu pożałowania godnych wypadków w
Lourdes. Takie właśnie ciemne afery rzucają kłody na jasną drogę postępu, na którą
wkroczył dążąc do dobrobytu nowoczesny człowiek. Wprawdzie ani Le Siècle, ani nawet
La Petite République nie piszą tego tak wyraźnie, gdyż nie mają odwagi zadzierać z
potęgą Kościoła, a może nawet ściągać na siebie oskarżenia o bluźnierstwo.
Za to mały Lavedan ogłasza w ostatnim numerze wesoły artykuł zatytułowany Źródło.
Autorstwo przypisują po cichu burmistrzowi Lacadému. Artykuł podkreśla, że okolice
Lourdes obfitują w ukryte mineralne i lecznicze źródła, które dadzą sobie same radę,
kiedy zechcą wytrysnąć spod ziemi, i niepotrzebna im jest w tym celu pomoc żadnej
czarodziejskiej Pani.
Obok jednak grupy intelektualistów, rozkoszujących się polemiką naczelnych
artykułów, żyje jeszcze inny wielki odłam społeczeństwa. Nie jest to nawet ta jego część,
reprezentująca szary tłum wierzących katolików, ani religijną arystokrację. Żyje w tym
kraju rzesza gorących serc, skorych do uniesień i zachwytu, biją tysiączne serca kobiet. Z
zapartym oddechem śledzą codziennie sprawozdania o wypadkach w Lourdes. Historia o
Pani i pastuszce, rozgrywająca się w ich ukochanej Francji, napełnia je naj żywszą
163
radością. W ich szeregach znajduje Bernadetta obroń-czynie, z których wiele pisuje
również do gazet. Gorąca walka zatacza coraz szersze kręgi, objawienia w Lourdes stają
się spra-wą narodową o olbrzymim zasięgu.
Sprawa narodowa! Tak jest! Rząd Jego Cesarskiej Mości oczekiwałby napaści raczej z
każdej innej strony aniżeli ataku z nieba. Gdyby któraś z opozycyjnych partii, jak
socjaliści, jakobina, wolnomularze czy rojaliści, wyciągnęła na światło dzienne jakieś
brzydkie sprawki, dowody korupcji w machinie państwowej i odważyła się na otwarty
proces, aby zadać cios w plecy reżymowi, to ostatecznie dałoby się łatwo radę zwykłymi
wypróbowanymi środkami. Ale na tajnym zebraniu rady ministrów, na którego porządku
dziennym figuruje już po raz drugi sprawa objawień w Lourdes, zdobywają się panowie
zaledwie na ten sam dowcip, na który przed dwoma tygodniami pozwolił sobie burmistrz
Lacadé: – Nie można przecież od nas wymagać, abyśmy przymknęli Najświętszą Pannę!
Tymczasem kancelaria cywilna cesarza zażądała od Ministerstwa Wyznań Religijnych
natychmiastowego i dokładnego raportu o tej sprawie. Minister Roulland przedkłada
skwapliwie obszerne sprawozdanie, umieszczając w zakończeniu pokorną prośbę o
najłaskawszą decyzję. Odpowiedź na tę prośbę zostaje wyrażona w bardzo ogólnikowym
zaleceniu, aby możliwie jak najprędzej zlikwidować massabielskie dziwy. Lecz podobnie
jak dotychczas inne władze, kancelaria cesarska nie podaje sposobu, w jaki należy to
uczynić. A nawet w zdaniu drugim pisma łagodzi już surowość pierwszego, polecając
usilnie unikanie wszelkich drastycznych wystąpień oraz jak najdalej idące poszanowanie
dla uczuć religijnych pirenejskiego ludu. Minister Roulland uśmiecha się zjadliwie. Od
razu poznaje w urzędowym papierku wykrętny styl swego pana i władcy Napoleona
Mniejszego. Niech sobie teraz prasa szaleje, on jest Bogu dzięki kryty. I tym sposobem
od cesarza począwszy, a skończywszy na komisarzu Jacomecie – jedna wspólna więź
łączy wszystkie autorytety państwowe – zakłopotanie!
Roulland uszczęśliwia niezwłocznie barona Massy’ego, prefekta departamentu Hautes
Pyrenées, owym tak niezdecydowanym pisemkiem cesarskim. Baron Massy jest
człowiekiem pod każdym względem poprawnym. Określa go się często słowem correct.
Ubrany stale w urzędową czerń, nosi niezmiennie lakierki i rękawiczki skórkowe i to
nawet w biurze. Wysoki sztywny kołnierzyk jest również arcypoprawny i dystyngowany.
Poza tym baron pochodzi ze starej rodziny francuskiej, jednej z najbardziej correct w
całym kraju. Nosi różne odznaczenia i ordery z watykańskim Św. Grzegorzem łącznie,
zdobyte oczywiście w sposób jak najbardziej correct. Ludziom tego typu wpisuje się w
książeczkę paszportową formułkę: Znaki szczególne: żadne.
Departament, którym zarządza baron Massy, jest przez wtajemniczonych w organizację
francuskiej administracji – niewiadomo zresztą dlaczego – uważany za odskocznię do
prefektury departamentu Sekwany, o którym znowu wiadomo, że na jego terenie leży
Paryż! Wynika z powyższego, że z Tarbes prowadzi już prosta i niezawodna droga do
najwyższych dostojeństw w państwie. Pan baron wie zatem dobrze, o jaką stawkę chodzi.
Jeśli mu się nie uda załatwić głośnej afery massabielskiej ku zadowoleniu władz
164
przełożonych i rozładować wciąż rosnącego napięcia, natenczas: żegnaj Paryżu, żegnajcie
marzenia o wielkiej karierze!
Przeczytawszy pospiesznie długą depeszę ministerialną, baron siada niezwłocznie do
powozu. Wprawdzie droga od prefektury do pałacu biskupiego jest bardzo niedaleka, lecz
pan prefekt z zasady nie lubi się pokazywać pieszo. Stosunki pana Massy’ego z księciem
Kościoła nie są może specjalnie wrogie, ale należy je uważać co najmniej za bardzo
oziębłe. Toteż Jego Przewielebność monseigneur Bertrand Sévère Laurence, który
dokładnie wie, co w trawie piszczy, nie może sobie odmówić tej drobnej satysfakcji i
każe Jego Ekscelencji czekać na siebie przez mały kwadransik. Ksiądz biskup znajduje
się właśnie w swojej prywatnej kaplicy.
O Jego Przewielebności trudno powiedzieć, że jest człowiekiem correct. W
powierzchownym znaczeniu tego słowa nie jest nim bowiem ani z wyglądu, ani z
pochodzenia. Jest stuprocentowym proletariuszem, synem robotnika szosowego z kantonu
Béarn. Nieprzyjaciele jego twierdzą, że Jego Biskupia Mość do 15 roku życia nie umiał
ani czytać, ani pisać. I dopiero po tym okresie ten uzdolniony analfabeta z przemożnym
pędem pięcia się wzwyż, właściwym wszystkim nisko urodzonym a utalentowanym
jednostkom, ukończył chlubnie najpierw seminarium w Air, a potem studia
uniwersyteckie ze wszystkimi odznaczeniami.
Baron Massy aż zgrzyta zębami ze złości, że mu każą czekać.
– To chytry lis – myśli z oburzeniem i w tej samej chwili stwierdza z przerażeniem, że
zgniótł między kolanami swój wytworny cylinder. Gdy jednak na progu ukazuje się
ciężka, trochę kanciasta postać biskupa, pan baron zgina się w głębokim ukłonie. Nachyla
się do jego ręki chcąc pocałować pierścień, lecz ksiądz biskup powstrzymuje go
uprzejmym gestem.
– Ekscelencjo – zaczyna baron – przyjechałem z prośbą o pomoc. Wiadomości z
Lourdes są tak alarmujące, że jestem nimi wysoce zaniepokojony. Jedynie Wasza
Ekscelencja może zapobiec, abyśmy nie musieli naciągnąć innych strun.
Opuszczone w dół kąciki warg nadają twarzy biskupa wyraz pogardliwej dumy.
– Ależ zróbcie to, panowie – wzdycha współczująco – ja sam niczego bardziej nie
pragnę.
– Musimy walczyć o honor i świętość naszej religii, Ekscelencjo, poważnie zagrożonej
przez niegodne komedie.
Ksiądz biskup podnosi gęste siwe brwi:
– Duchowieństwo kantonu Lourdes otrzymało od swego dziekana surowy zakaz brania
jakiegokolwiek udziału w tych, jak to pan nazwał, komediach.
– To nie wystarczy, Ekscelencjo. Należy w ogóle zakazać samych komedii. Kościół
powinien zapobiec temu, aby przez tak zwane „objawienia” nie ośmieszano naszej wiary
w oczach wierzących i niedowiarków.
165
Ksiądz Bertrand Sévère zagłębia się mocniej w fotelu. Jego ciężka ręka robotnika opiera
się na lasce z kości słoniowej.
– A jeśli w owych objawieniach tkwią jednak jakieś nadprzyrodzone siły? – mówi
wolno cedząc każde słowo.
Wytwornemu panu Massy’emu wydaje się nagle, że jego kołnierzyk jest za ciasny.
– Nadprzyrodzone siły? – Kto by to w ogóle mógł rozstrzygnąć?
– Jedna jedyna instancja – uśmiecha się lekko ksiądz biskup – a jest nią Kościół Święty.
Prefekt stwierdza, że krawat ma stanowczo zbyt ciasno zawiązany.
– Ekscelencjo, miałem wrażenie, że ksiądz biskup absolutnie nie wierzy w owe
nadprzyrodzone siły w danym wypadku i że całą tę farsę osądza tak samo jak my.
– Może być, może być, drogi baronie – odpowiada ekscelencja z zagadkowym
uśmiechem. – Musi mi pan jednak przyznać, że biskup jest chyba najmniej powołaną
osobą, aby się przeciwstawiać ewentualnemu cudowi, a przecież cud, zjawisko
nadprzyrodzone, jest wszędzie możliwe, nawet w mojej skromnej diecezji. W tym
wypadku obowiązkiem moim jest zachowanie jak najdalej idącej ostrożności i
powściągliwości... Od pana zaś, panie baronie, oczekujemy – jak zwykle – światłego i
zdecydowanego postępowania...
Po czym siwa głowa kapłana skłania się w pożegnalnym ukłonie przed świeckim
dostojnikiem.
Wróciwszy po tej audiencji do swego biura baron Massy natychmiast dyktuje
odpowiednie depesze. Jedną do podprefekta, drugą do komisariatu policji w Lourdes,
trzecią do tamtejszej prokuratury, czwartą do burmistrza. Pan baron żąda zaostrzenia
obserwacji rodziny Soubirous i zwracania specjalnie bacznej uwagi, czy nie otrzymuje
ona pieniężnych zasiłków. Niedozwoloną sprzedaż jakichkolwiek przedmiotów,
należących do Bernadetty, błogosławienie przez nią różańców i pobieranie za to
pieniędzy można by już jakoś podciągnąć pod rubrykę przestępstw, wystarczających do
zaaresztowania dziewczyny, a nawet całej rodziny. W zakończeniu tej depeszy pan baron
umieszcza znamienne zarządzenie, aby żandarmi, pełniący służbę przy grocie, byli w
pełnym uzbrojeniu oraz w... rękawiczkach. Te przepisowe rękawiczki (zrobione z żółtej
skóry) mają w pojęciu wytwornego Pana Massy’ego przekonać lekkomyślną Panią, że
sprawa przeciwko niej nabiera uroczystego i urzędowego charakteru. Tak się jednak
rzeczy złośliwie układają, że wyżej wzmiankowane rękawiczki służą nie jako groźne
memento, lecz są uważane za rodzaj hołdu, złożonego Pani.
Zaczął się marzec... Jeszcze tylko cztery razy – myśli Bernadetta – i nadejdzie ostatni
czwartek... i będzie po wszystkim. Już nie przyjdzie więcej. Czy rzeczywiście już nie
przyjdzie? Przecież nie powiedziała wcale, że po tych piętnastu dniach już nigdy nie
przyjdzie. Właściwie tylko ciotka Bernarda tak twierdzi i uparcie przy tym obstaje. A
ciotka Bernarda ma tak zwany silny charakter i jak wielu ludzi z charakterem patrzy zbyt
czarno na rozmaite rzeczy. W przeciwieństwie do rodziców Bernadetty, ciotka z
166
zamiłowaniem wyszukuje wszędzie najpierw przykrości, mogące wyniknąć z każdej
sprawy.
Biedna Bernadetta męczy się nieznośnie. Przerzuca się z jednej krańcowości w drugą,
od szalonej radosnej nadziei do rozpaczliwego strachu. Czy nie byłoby możliwe, aby Pani
pozostała jej wierna przez całe życie, aby wraz z Bernadettą stawała się co dzień starsza
tam w Massabielle? Ludzie by się w końcu tak do tego przyzwyczaili, że nikt już by do
groty nie przychodził. Ona, Bernadetta, pracowałaby chętnie przez cały dzień, tak jak
wszyscy inni. Może by mogła zostać pokojówką u pani Millet, przecież Filip jest już
bardzo stary. Podjęłaby się każdej pracy, nawet tej – dla niej najwstrętniejszej – prania
brudnej bielizny, byle tylko co ranka zobaczyć na chwilę swoją Panią. Zatapia się w
słodkich rozważaniach, jak to byłoby cudnie żyć w tej miłości aż do śmierci. Druga zaś
możliwość, że w następny czwartek mogłoby się wszystko skończyć, wydaje jej się tak
straszna, że aż nieprawdopodobna. Bo jakież byłoby życie bez tego codziennego
miłosnego błogosławieństwa.
Wobec tych dręczących zagadnień, cudowne zdarzenie, wytryśnięcie źródła, zostaje w
jej świadomości usunięte na dalszy plan. Chciałaby każdą przeżytą z Panią godzinę
zatrzymać, utrwalić.
Każdego ranka w grocie nieme błaganie wyrywa się z jej serca:
– Proszę, niech Pani zostanie dziś jak najdłużej!
Pani odpowiada przyjaznym, przytakującym uśmiechem. Lecz prośba dziewczynki
zostaje wysłuchana nie tak, jak ona tego pragnie, bo Pani pozostaje z nią nie dłużej jak
trzy, cztery kwadranse. Pewnie wie dobrze, ile może wymagać wysiłku od wątłej
dziewczynki.
Jeśli, jak sobie Bernadetta wyobraża, wywołanie ekstazy jest dla Pani takie męczące, to
jakich nadludzkich sił potrzeba małej wybrance, aby tę ekstazę znieść.
Adoracja w grocie jest teraz trochę zmieniona w swoim rytuale. Codziennie na początku
swego zjawienia się Pani żąda od Bernadetty, aby zjadła trochę ziół, napiła się wody ze
źródła i w nim się obmyła. I dziwna rzecz. Otaczający ją ludzie, którzy w czasie ostatnich
wizji przywykli naśladować wszystkie jej czynności, powtarzać wypowiadane przez nią
urywane słowa, nie próbują nigdy za jej przykładem pić z owego coraz silniej bijącego
źródła. Choć wieść o zdarzeniu z okiem starego Bourriette’a obiegła całe Lourdes, nikt w
to naprawdę nie uwierzył. Bo ten chytry Bourriette mówił zawsze o sobie jako o „ślepcu”,
a tymczasem nigdy naprawdę niewidomym nie był, a przy tym dostatecznie sprytnie
umiał patrzeć na ten świat. Sprawa Bourriette’a zatem jest przypadkiem podejrzanym i on
sam nie bardzo się nadaje na pokazowy przedmiot cudu. Źródło zaś jest dowcipną
odpowiedzią Pani na żądanie cudu przez dziekana. Pani nie jest przecież kościelnym,
słuchającym ślepo rozkazów swego proboszcza. Poza tym stać ją na własne pomysły, nie
potrzebuje czekać na wskazówki rozzłoszczonego choleryka.
167
– Żądasz ode mnie róż w lutym, abym ci pokazała swoją moc? Zaczekaj, bratku! Dam
ja ci, wprawdzie nie róże, zbyt skromne to życzenie, ale sprawię coś takiego, o czym ci
się nawet nie marzyło. Czy uznajesz nareszcie moją przewagę?!!
Źródło jest druzgocącym tryumfem Pani żywej i rzeczywistej nad lekceważącym Ją i
wrogo usposobionym duchowieństwem. Innego celu praktycznego, poza Bourriette’em,
nie przypisuje mu nikt. Od kilku dni Bourriette kąpie codziennie swoje oko w cudownym
źródle, lecz nie mówi o tym nikomu. Uroiło mu się bowiem w głowie, że gdyby miał się
tą wodą dzielić z innymi chorymi, jej własności lecznicze osłabłyby natychmiast.
Tymczasem każdego ranka tysiące ludzi przygląda się, jak Bernadetta na wstępie
codziennego zachwycenia na rozkaz Pani myje się w źródle i nabierając wody w pustą
dłoń pije. Przypisują tym czynnościom jedynie jakieś mistyczne czy rytualne znaczenie.
Bernadetta zaś czuje się w tych obrządkach jak najściślej związana z Panią, połączona z
Nią jakby codzienną komunią. Nikomu wtedy jeszcze nie przychodzi na myśl, że przez
wydobycie źródła Pani dąży do pewnego rzeczowego i praktycznego celu. Nikt jeszcze
nie rozumie, że przez codzienne powtarzanie tych samych rozkazów Pani chce, aby za
przykładem Bernadetty poszli wszyscy inni, chce ich naprowadzić na właściwą drogę.
Jedynie Bernadetta, która przez bezgraniczną miłość doszła już do pewnego poznania
swej Ukochanej, zdaje sobie sprawę, że nie zawsze może Ona wyrazić swą wolę po
prostu i wyraźnie. Tak samo, jak nigdy nie wymienia żadnych nazwisk, tak też nie
formułuje swoich życzeń w prostym rozkazie: zrób to czy tamto, aby przez to stało się to
lub owo! Zachowanie jej cechuje jakaś dworskość obejścia właściwa królowym, która ją
zniewala do tych zagadkowych omówień. Bernadetcie to nie przeszkadza. Ćwiczy się w
posłuszeństwie, posłuszeństwie bezwzględnym, nie pytającym po co i dlaczego. I z tej też
przyczyny mało się zastanawia nad powstaniem źródła i jego celem.
Jednak i zachowanie Bernadetty nie jest całkiem bez zarzutu. Aby wypróbować uczucia
swojej Ubóstwianej, stosuje pewne podstępy, niewinne podstępy zakochanej.
Odmawianie różańca stwarza między nią a jej Panią najbliższą, zachwycającą łączność,
zupełne zatonięcie w sobie i zapomnienie o świecie całym. Gdy Bernadetta kończy
Zdrowaśkę i na swej ubożuchnej koronce przesunie jeden paciorek, a Pani choć milczy,
ale uważnie śledząc jasnymi oczyma jej ruchy, przesuwa w palcach również o jedną dalej
perłę swego długiego, lśniącego różańca – wtedy to nie jest już tylko wspólnym
odmawianiem modlitwy, lecz oszałamiającym serce połączeniem się z przedmiotem swej
miłości. Wydaje się wtedy, że każda z nich trzyma w ręku przeciwny koniec tego samego
niewidzialnego pręta, przez który przepływa od jednej do drugiej, nie tylko gorąca
tęsknota duszy, ale i żywa ciepła krew serdeczna. W obecności Pani każda najdrobniejsza
rzecz nabiera dla Bernadetty nowego nieznanego dotąd znaczenia. Nawet stary, mocno
podniszczony różaniec.
A było to tak. Poprzedniego wieczoru zjawiła się u Soubirous panna Peyret z młodą
dziewczyną, zaledwie o dwa lata starszą od Bernadetty. Była to Paulina Sans, jedna z
pomocnic w szwalni (a trzeba dodać, że Antonina Peyret nie patrzy już teraz na
Bernadettę podejrzliwie, lecz z pokornym uwielbieniem). Zaczęła od wychwalania
168
Pauliny, swej najlepszej pracownicy a zarazem serdecznej przyjaciółki, po czym błagała
Bernadettę, aby nie od-mówiła prośbie dziewczyny. W tym miejscu Paulina zarumieniła
się z zakłopotania i poprosiła, aby Bernadetta zgodziła się zamienić z nią różańce. Nie
wyobraża sobie bowiem większego zaszczytu, jak modlenie się na różańcu, na którym
spoczywały oczy Pani, W zamian za to odda Bernadetcie swój, cenną pamiątkę po matce,
cały z dużych czerwonych korali. Chociaż zamiana ta wydawałaby się bardzo korzystna,
Bernadetta odrzuciła ją w pierwszej chwili z oburzeniem. Potem jednak zamyśliła się
głęboko i nagle zadecydowała. Dobrze, weźmie różaniec Pauliny jutro rano do groty i
będzie się na nim modliła. Jednak stawia warunek, aby Paulina stanęła gdzieś bardzo
blisko obok niej.
I oto teraz po pierwszych powitaniach, po umyciu i napiciu się wody ze źródła,
Bernadetta klęczy jak zwykle na dużym płaskim kamieniu naprzeciw niszy. Ostrożnie z
wahaniem wyjmuje ze swego woreczka wspaniały sznur Paulinkowych korali. Serce bije
jej gwałtownie z szalonego niepokoju. Bo teraz właśnie, w tej chwili rozstrzygnie się, do
jakiego stopnia Pani o nią dba. Jej skromny czarny różańczyk jest jedynym dowodem
rzeczowym ich wspólnej miłości i porozumienia. Bernadetta nie rozstaje się z nim nigdy,
nawet gdy zasypia, kładzie go pod poduszkę. Bernadetta lęka się własnej odwagi, z jaką
chce Panią wprowadzić w zasadzkę. „Jeśli nie zauważy nic, to znaczy, że jestem jej
zupełnie obojętna, jeśli zaś spostrzeże, będę wiedziała, że mnie kocha”.
Potem jednak z wzruszającą nieśmiałością zakochanej, wątpiącej we wzajemność,
chciałaby trochę dopomóc losowi. Bierze więc jaskrawy koralowy różaniec Pauliny i aby
zwrócić uwagę Pani, porusza nim ostentacyjnie w tę i tamtą stronę. Pani zauważyła to
odrazu. Opuszcza natychmiast swój i tak dobrze już znany Bernadetcie lekki smutek
zjawia się na jej obliczu. Wargi jej poruszają się:
– To nie jest twój różaniec...
Z rozedrganego serca Bernadetty wyrywa się gorące tłumaczenie.
– Nie, Madame, to nie mój. Panna Sans prosiła mnie, abym jej dała swój brzydki, w
zamian za jej bardzo piękny. Pomyślałam sobie, że może będzie Pani wolała ten
ładniejszy...
Pani cofa się o jeden maleńki kroczek, jest jakby urażona.
– A gdzie masz swój własny?
Zamiast odpowiedzi Bernadetta rzuca się po prostu ma Paulinę Sans, klęczącą tuż za
nią, i wyrywa z jej ręki swój czarny różaniec. Tryumfalnie podnosi go i trzyma wysoko
ponad głową. Tłum widzów tłumaczy sobie ten ruch na swój sposób i wszyscy zebrani go
naśladują. Radosny szmer przebiega poprzez rzędy klęczących: Pani błogosławi nasze
różańce.
Lecz to, co dla ogółu patrzących jest tylko nabożną ceremonią, dla Bernadetty staje się
świętą prawdą, od poznania której zadrżało w niej serce i dusza: – Ona mnie kocha!...
169
LUIDOR I POLICZEK
Cesarski prokurator Vital Dutour pociera z zakłopotaniem świecącą łysinę. Pomysł
Jacometa nie odpowiada mu wcale. Typowy wykwit mózgu zawodowego policjanta. A
przecież ten Jacomet, choć prochu nie wymyśli, w gruncie rzeczy poczciwy chłop.
Funkcje swoje spełnia ku zadowoleniu swych przełożonych. Jest na ogół lubiany, a
zarazem umie kiedy potrzeba napędzić strachu swoim klientom. Jego życie rodzinne jest
wzorowe, a córka, panna Jacomet, uchodzi za anioła miłosierdzia. Dnie całe poświęca
pracy na drutach. Robi dla biednych wełniane szaliki i kaftaniki, które potem rozdaje na
ulicy. Także Justyn i Jan Maria Soubirous zostali przez nią obdarowani jako
„najbiedniejsze dzieci miasta”. Wprawdzie ksiądz Pomian stwierdza, że na te włóczkowe
ciepłoty panna Jacomet zużywa po prostu wełnę przydzieloną dla policjantów i że wełna
zamiast grzać drapie, wszyscy jednak znają już dowcipy ks. Pomiana. I nawet ksiądz
Dominik Maria Peyramale, który sam bynajmniej nie jest potulnym jagnięciem, strofował
już nieraz swego wikarego:
– Minęły już te czasy, mój drogi, kiedy nasi koledzy w sutannach szwendali się po
salonach i robili z siebie Vauvenarguesów.
A więc wracając do Jacometa, pan Dutour uważa go za ograniczonego, ale
przyzwoitego człowieka. Tymczasem ten ostatni pomysł komisarza w żadnym razie nie
może być nazwany przyzwoitym. Pan prokurator zresztą doszedł już dawno do
przekonania, że mentalność agentów kryminalnych i złoczyńców jest bardzo zbliżona.
Policjant i przestępca są w pewnym sensie kolegami po fachu. Punktem środkowym, w
którym się te dwa bieguny przeciwne tego samego zawodu spotykają, to konfidentprowokator. A przecież ostatni pomysł Jacometa – to posłanie do Bernadetty właśnie
szpicla prowokatora.
Prefekt z Tarbes zażądał w ostatnim swym piśmie, aby koniecznie znaleziono dowód,
że rodzina Soubirous wykorzystuje łatwowierność swoich ziomków i z rzekomych
objawień ciągnie materialne zyski. Diablo rzadki wypadek „metafizycznej korupcji”. Taki
dowód byłby wystarczający. Bo niczego innego nie osądzają ludzie tak bezlitośnie jak
przestępstwa, które zresztą sami gotowi są każdej chwila popełnić, a mianowicie:
wyzyskania cudzej naiwności! Czyż nie na tym opiera się cała światowa reklama
handlowa?
Gdyby się udało udowodnić rodzicom Soubirous, że objawienia ich córki stały się dla
nich źródłem pokaźnych dochodów, w tej samej chwili Lourdes i Francja cała zostałyby
za jednym zamachem uleczone. Aby się o tym dowiedzieć, pan Dutour naprawdę nie
potrzebował pouczenia barona Massy’ego. Jednak prokurator nie może się zdecydować
na przyjęcie niewybrednego projektu Jacometa. Wprawdzie na następny czwartek
przepowiadają ludzie niesłychane rzeczy. Ma to być dzień ostatecznego i całkowitego
tryumfu Bernadetty i jej Pani nad rządem i krajem. A więc trzeba im obu, koniecznie
przed czwartkiem, zadać cios nieubłagany; a czasu zostało tak mało, zaledwie czterdzieści
osiem godzin.
170
Vital Dutour postanawia użyć jeszcze jednego, ostatniego już środka, zanim zgodzi się
dać komisarzowi pole do swobodnego działania. Podobno Bernadetta błogosławiła
różańce! Co prawda z właściwą sobie chytrością znalazła natychmiast na to
usprawiedliwienie, a właściwie wykręt. Otóż podobno Pani zażądała od niej w pewnej
chwili, aby jej pokazała swój stary różaniec, w odpowiedzi na co Bernadetta uniosła go w
górę. Nic to! Jeśli duchowieństwo okaże dobrą wolę i zrozumienie, można będzie z tego
błogosławienia przedmiotów modlitwy przez osobę świecką zbudować zarzut
przestępstwa przeciwko religii. A trzeba jeszcze dodać, że na koszt pani Millet ustawiono
w grocie rodzaj ołtarza z krucyfiksem, kilku obrazami Matki Boskiej i wielu świecami.
Wiadomo zaś, że konkordat zabrania urządzania jakichkolwiek nowych ośrodków kultu
religijnego bez wyraźnej zgody ministra wyznań religijnych. Pan prokurator postępuje
dokładnie tak samo, jak poprzednio uczynił to pan prefekt: udaje się do przedstawiciela
władzy duchownej. Ksiądz dziekan zaś żywi dla Dutoura akurat takie same uczucia,
jakimi ksiądz biskup obdarza barona. Prokurator w obszernym wywodzie usiłuje
przekonać dziekana, że sprawy zaszły już tak daleko, że wymagają niezwłocznego,
oficjalnego zakazu Kościoła. Przecież błogosławienie różańców, ustawienie ołtarzy przez
osoby niepowołane i niewyświęcone, to przekroczenie przepisów tak kościelnych jak i
cywilnych.
Dutour czuje, jak mu w lodowatym salonie Peyramale’a marzną nogi. Jest po świeżo
przebytej ciężkiej influenzie i obawia się recydywy. A grubiański proboszcz nie
zaproponuje mu nawet kieliszka wódki. Vital Dutour wpada w ponury nastrój. Wie
dobrze, że Peyramale, tak samo jak Lacadé lub on sam, Dutour, posłałby najchętniej tę
małą Soubirous tam, gdzie pieprz rośnie. Równocześnie i z tego zdaje sobie świetnie
sprawę, że pyszny dziekan uważa jego wizytę za upokorzenie, a mimo to nie zrobi
żadnego kroku, aby mu tę pigułkę osłodzić. Myli się jedynie co do motywów, kierujących
postępowaniem proboszcza. Ma on dziecinną przyjemność, aby w grze „złodzieje i
policjanci” brać udział po stronie złodziei. Bo poza tym ma już dość historii z damą
massabielską – powyżej uszu! Bernadettę uważa nadal za oszustkę. A jednak, nie
wiadomo dlaczego, doznał wręcz nieprzyjemnego dreszczu, gdy w matutinum na dzień
26 lutego natknął się na słowa proroka: „Widziałem wodą wychodzącą z prawego boku
świątyni. A wszyscy, których ta woda dosięgła, zostali zbawieni i mówić będą: Alleluja”.
Żeby jednak policja i sądownicy śmiali mu proponować wyciąganie za nich kasztanów
z ognia, tego już za wiele. Bezlitośnie wpatruje się w prokuratora cesarskiego, który
siedzi z lekko podciągniętymi kolanami, starając się jak najmniej opierać stopy na zimnej,
kamiennej posadzce.
– Szanowny panie – mówi Peyramale – jest pan w poważnym błędzie, jeśli chodzi o
określenie przestępstwa przeciwko kultowi religijnemu. Drewniany stolik, na którym ktoś
ustawi świecę i święte obrazy, pozostanie zawsze drewnianym stolikiem a nie ołtarzem.
Ustanowienie ołtarza wymaga ściśle określonej procedury. Drewniany stół, a na nim
świece, krzyże czy kwiaty każdy może sobie postawić, gdzie mu się podoba, u siebie w
domu czy gdzieś na otwartym polu; choć w tym wypadku tylko wtedy, o ile władze nie
mają ważnych zastrzeżeń. Jeśli chodzi o drewniany stół w grocie, to przecież może go
171
burmistrz czy prokurator obłożyć aresztem. Nie mam jednak najmniejszego powodu, aby
panom w tym pomagać ani tam w grocie, ani gdzie indziej, choć by na przykład w
mieszkaniu pani Millet.
Po tej wyraźnej wypowiedzi prokurator przestaje się wahać i decyduje się zastosować
plan Jacometa.
Około godziny 11 we wtorek, zjawia się w dawnym więzieniu nowy gość. Przybysz z
obcych stron. Ubrany jest podobnie jak wielu Anglików, przyjeżdżających w letnim
sezonie na kurację do Gavarnie lub Cauterets. Wełniany garnitur w olbrzymią kratę,
szkocki pled przewieszony przez ramię, popielaty cylinder na głowie. Zjawienie się takiej
kraciastej osobistości w Lourdes nie mogło przejść niezauważone. Woźnica pocztowy
Doutreloux, który go wczoraj przywiózł z Tarbes do Lourdes, dziwił się bardzo, że taki
bogaty pan z trzema brylantowymi pierścieniami na palcach nie wynajął sobie landa ani
nie jedzie własnym czworokonnym zaprzęgiem, tylko taką skromną „okazją” dla
biednych ludzi. A że woźnica Doutreloux bynajmniej nie jest mrukiem, wdał się więc z
obcym panem w pogawędkę i dał wyraz swojemu zdziwieniu. W odpowiedzi usłyszał, że
Lourdes jest w tej chwili miejscem pielgrzymek i kto się na pielgrzymkę do Lourdes
udaje, musi to uczynić z całą pokorą i poświęceniem; wysoce niewłaściwe byłoby
wybranie się do tego świętego miejsca ognistymi siwkami w błyszczącej uprzęży. Na
określenie „miejsce pielgrzymek” gwizdnął sobie Doutreloux cicho przez zęby. Poczciwy
Soubirous najchętniej dałby pewnie w skórę tej swojej Bernadetcie, aby mu nie sprawiała
tych świątobliwych kłopotów.
Obcy przybysz z brylantami na palcach zastaje w izbie tylko Ludwikę i Franciszka
Soubirous, który dziś jako chory nie poszedł do pracy. Marysia jest w szkole, a
Bernadetta gdzieś w pościgu za małymi braciszkami, których pęd do wolności przekracza
w ostatnich dniach wszelkie dopuszczalne granice.
Nie pierwszy to raz zdarza się, że ciekawi podróżni zaglądają do tej nory. Nic
dziwnego, skoro cała prasa francuska szlifuje codziennie – jak się wyraził Franciszek –
nazwisko Soubirous. Oglądają tedy obcy ludzie dom rodzinny małej cudotwórczyni;
czasem zdziwieni, czasem współczujący. Obchodzą więzienie nie tak, jak zwykłą izbę, w
której nędznych ścianach zmuszeni są mieszkać ludzie, lecz zwiedzają je jako muzeum, w
którym ku pouczeniu przyszłych czasów pokazuje się przekrój „wnętrza do-mowego”
najskrajniejszej nędzy. I jak nieraz w obecności dzieci dorośli nie umieją utrzymać języka
i mówią rzeczy niepotrzebne, tak i ci gadatliwi goście, nie oszczędzając dumy biednych
eks-młynarzy, wyrażają głośne współczucie na widok ich żałosnej nędzy.
Uwagi te doprowadzają ambitnych Soubirous do irytacji i czasami próbują tłumaczyć
natrętnym, że to tylko chwilowo, że starają się o jeden z młynów nad rzeką Lapaca. Są i
tacy, którzy wychodząc z izby wciskają matce czy ojcu Soubirous pieniądze w rękę.
Przyjmują je bez ceregieli i nikt nie może im tego brać za złe; tracą przecież drogi czas na
pokazywanie różnym nierobom swojego ubóstwa.
Jegomość „w kratę” wydaje się bardziej uparty, ale zarazem i bardziej towarzyski niż
inni goście w tym rodzaju. Nie patrzy pogardliwie na izbę z wysokości swego bogactwa,
172
lecz chwali czystość i porządek, czym od razu zjednał sobie panią Soubirous.
Rozbieganymi oczkami zagląda nawet do garnków Ludwiki. Ani ona, ani Franciszek nie
zastanawiają się, dlaczego ten wytworny milioner posługuje się pirenejskim patois i to w
najbardziej prostackim wydaniu. Przeciwnie, usposabia ich to dla niego tym serdeczniej.
W trakcie pogawędki elegancki pan wyjmuje oplecioną w słomę manierkę podróżną i
nalewa Franciszkowi pełen kubek złocisto-bursztynowego trunku. Soubirous umie ocenić
doskonały koniak.
W końcu gość zaczyna mówić o istotnym celu swego przybycia:
– Słuchajcie no, drodzy ludzie! Przyjechałem do was z Biarritz, gdzie posiadam
wspaniały dom. Stoi on tuż obok willi cesarza. Mieszkam tam z córeczką Ginettą, która
jest akurat w wieku waszej córki. Skończyła na jesieni 15 lat. Jest to słodka dziewczynka,
ale słaba na płuca i może dlatego stale trochę smutna. Ma ona jedno tylko życzenie, aby
posiadać różaniec małej voyante, o której tyle się już nasłuchała. Aby dogodzić mojej
córce, zapłacę za niego każdą cenę...
– Bernadetta nie odda swego różańca – odpowiada szorstko matka.
– W takim razie niech, chociaż pobłogosławi różaniec mojej córki, który z sobą
przywiozłem...
Franciszek zdecydowanie odsuwa kubek z kuszącym trunkiem:
– Szanowny panie! Jest pan jak widzę człowiekiem zamożnym – oświadcza – i na
pewno wie pan o świecie trochę więcej, niż my tu w tym kącie. Jednak jedno wiem na
pewno, mianowicie, że i ja i moja żona jesteśmy tylko zwykłymi prostymi ludźmi i
dlatego dzieci nasze też mogą być tylko zwyczajnymi ludźmi. Bernadetta widuje tę swoją
Panią. Dobrze, Bóg z nią! Że ludzie różnie o tej Pani mówią – też prawda. Ale to pewne,
że nikt nie wie, kim Pani jest w rzeczywistości. A poza tym moja Bernadetta jest
najzwyklejszą dziewczyną pod słońcem. Nie jest księdzem i nie nosi stuły, dlatego też
niczego nie może święcić.
– Niech pan mu nie wierzy – wtrąca się niespodziewanie matka Soubirous. – Moja
Bernadetta nie jest taką zwykłą sobie dziewczyną. Już gdy byłam z nią w ciąży, tuż przed
jej urodzeniem miewałam przedziwne sny. Może poświadczyć moja siostra Bernarda
Casterot, a stara Laguès z Bartrès wciąż mi powtarzała: – Droga Ludwiko, ta twoja mała
wprawdzie ma trochę ciężką głowę, ale w tej głowie snują się takie różne rzeczy, których
by się nikt nie domyślał.
Czerwona łapa milionera wyrzuca na stół kilka brzęczących złotych krążków.
– Wystarczy tyle za błogosławieństwo waszej córki?
Ludwika i Franciszek rozszerzonymi oczami wpatrują się w leżące przed nimi złoto.
Biedny Soubirous! Nie często zdarzało mu się w życiu zobaczyć takie luidory, napoleony
czy dukaty. Kilka na dłoń odliczonych monet 20-sous było w jego pojęciu wielkim
bogactwem. Widok złota przyprawia go o lekki zawrót głowy. Przecież to szczęście i
173
dobrobyt dla całej rodziny. Można by nareszcie przenieść się do jakiegoś przyzwoitego
mieszkania, ba, nawet starczyłoby na wydzierżawienie młyna.
Podobne myśli huczą w głowie Ludwiki. Powtarza wprawdzie raz jeszcze, lecz już z
ciężkim westchnieniem.
– O nie, Bernadetta nigdy nie zechce poświecić tego różańca... Podróżny nie daje
jednak za wygraną.
– Madame, gotów jestem na ustępstwa. Córce mojej wystarczyłoby może, gdyby pani
zechciała jej różaniec potrzeć o cokolwiek, co ma bezpośredni związek z pani córką, na
przykład o coś z jej rzeczy, które nosi na sobie. Już za taką drobnostkę zapłaciłbym dwa
luidory.
Ludwika spogląda na męża, a on na nią. I nagle Ludwika wstaje i chwytając z ręki
dziwacznego petenta sznur paciorków, wsuwa go pod poduszkę Bernadetty.
– Zawsze gdy śpi – szepcze w podnieceniu – kładzie tu swój.
Obcy pan wydaje się zadowolony. Odbiera „uświęcony” w ten sposób różaniec i chowa
go do kieszeni.
– Najuprzejmiej pani dziękuję, madame Soubirous. Moja córuchna będzie
uszczęśliwiona. Według zaś dzisiejszego kursu 2 luidory kosztują 52 franki srebrem i 40
centymów. Zróbcie mi teraz tę grzeczność, drogi Soubirous, i pokwitujcie mi ich odbiór
na tej kartce. Lubię we wszystkim porządek.
– Nie bierzcie pieniędzy! Ojcze! Matko! – krzyczy Bernadetta, która w tej chwili staje
w progu i słyszy ostatnie zdanie. – Pani by się gniewała...
Potem jakby chcąc przeprosić za niestosowne wtrącenie się, robi uprzejmy dyg w stronę
nieznajomego, a do matki zwraca się z słowami: – Chłopcy zaraz wrócą, mamo!
To, co teraz następuje, jest, zdaniem Ludwiki, typowe dla Franciszka Soubirous. Biedny
eksmłynarz wstaje i prostując swoją rosłą postać, pełnym godności gestem odsuwa ku
„kraciastemu” złote monety, po czym zwraca się do Bernadetty.
– Nie chcę ja tych pieniędzy – oświadcza wspaniałomyślnie. – To tylko serce twojej
matki zawahało się na krótki moment. No bo prawda, że trudno jej używić całą naszą
gromadkę za tych kilka sous, które zarabiam na poczcie. Szanownemu panu zaś dziękuję
uprzejmie za dobroć, z której skorzystać jednak nie mogę.
– Handel to handel – upiera się nieznajomy, zapominając o obowiązującej milionera
wytworności manier. – Ja dostałem towar, wy bierzcie pieniądze.
– Lecz my nie mamy nic do sprzedania – broni się Soubirous z miną hiszpańskiego
granda.
– Jeśli za mało wam dwa luidory, bierzcie pięć – wrzeszczy z pasją bogacz czując, że
gratka wymyka mu się z rąk. – Winien to jestem swemu dziecku, ale i wy waszemu tak
samo...
174
Bernadetcie robi się mdło na widok byczego karku natręta. Patrzy z obrzydzeniem na
jego krwią nabiegłą szyję, okrytą krostami i centkami po wrzodach.
Wreszcie gość opanowuje się i zmienia ton.
– Ostatecznie, Soubirous, daliście mi to, czego mi było potrzeba – mówi mrużąc
porozumiewawczo jedno oko. – Nie powinienem był widocznie postąpić tak otwarcie...
Słowa te nie dochodzą do wiadomości Franciszka, gdyż właśnie robi się zamieszanie.
Wchodzą obaj malcy, Marysia wraca ze szkoły i na dodatek kilku ciekawych sąsiadów
popycha się w drzwiach, aby przypatrzyć się „angielskiemu milionerowi”.
Ten zaś, nie mając już żadnych lepszych widoków na powodzenie swego planu,
wymyślił w ostatniej chwili jeszcze jeden sposób. Przecież jego rozkazodawcom chodzi o
to, aby cała suma, czy choćby tylko jej część pozostała u Soubirous... Żegna się więc
serdecznie z rodzicami Bernadetty, małą voyante szczypie po ojcowsku w policzek,
bierze cylinder, pled i parasol, a pozostawiając niby przez zapomnienie manierkę z
koniakiem na stole wychodzi. Tuż obok drzwi stoi mały drewniany stołek, na którym leżą
porzucone w nieładzie rozmaite drobiazgi. Z wprawą magika, który potrafi
niedostrzegalnie dla innych chować różne przed-mioty i z powrotem je wyczarowywać,
kraciasty jegomość wsuwa jednego z dwóch judaszowskich luidorów pomiędzy leżące na
stołku rzeczy. Ruchu tego nie zauważył nikt, oprócz małego Janka. Chłopak ten w całej
rodzinie przejawia najwięcej zmysłu praktycznego. Ostatnio dał tego dowód, przyniósłszy
matce do domu bryłę poświęconego wosku z kościelnych świec z prośbą, aby go
przetopiła. Nie znaczy to wcale, aby chłopak miał bardziej złodziejskie skłonności, niż
bywa przeciętnie na świecie, gdy się nastręcza po temu bezkarna okazja. I teraz, gdy
chowa złocistego luidora, jak sroka swoją błyszczącą zdobycz, nie czyni tego by-najmniej
przez wyrachowanie, aby zatrzymać go dla siebie. Wyczuwa jednak dokładnie, że od
czasu ukazywania się Pani rodzina jego kieruje się w swoim postępowaniu jakąś
przesadną wzniosłością, godzącą wyraźnie w interesy domowe. Malec wpuszcza zatem
luidora do kieszonki, aby go zabezpieczyć przed rujnującym idealizmem swoich
najbliższych. Jutro zaś wręczy go z tryumfem matce, naturalnie gdy będzie z nią sam na
sam i Bernadetta nie będzie mogła zobaczyć. W kilka minut później kraciasty gość zjawia
się ponownie i przepraszając wielokrotnie za swą nieuwagę, zabiera pozostawioną
uprzednio manierkę. Wmusza przy tym w gospodarza jeszcze jeden pożegnalny kieliszek
koniaku. Krótka ta chwilka wystarcza mu, aby się jednym spojrzeniem przekonać, że
złota moneta zniknęła ze stołka, a zatem... podróż jego nie była daremna.
Około godziny 2 po południu, w drodze do szkoły Bernadetta zostaje aresztowana.
Niejaki Leon Latarpe, robotnik drogowy, którego zaangażowano, jako pomocnika
policyjnego, chwyta ją delikatnie za ramię.
– Słuchaj, mała, musisz teraz iść ze mną do wiezienia.
Bernadetta spogląda na niego wesoło, prawie swawolnie. Wie, że Pani ją kocha, więc
cóż jej może stać się złego.
175
– Niech mnie pan mocno trzyma, panie – śmieje się z całą swobodą, – bo gotowam dać
drapaka...
O tym samym czasie policjant Callet aresztuje rodziców Bernadetty i prowadzi ich
przez szpaler szepczących ludzi do gmachu sądu.
Vital Dutour osobiście polecił sprowadzić aresztowanych do tego budynku, aby ich z
miejsca przekonać, że skończyły się żarty; wiadomo, że kto raz wpadnie w szpony
sędziego śledczego, ten nie tak łatwo z nich się wydostanie. To już nie sprawa z
komisarzem policji. Zrządzeniem Opatrzności jednak na obsadzenie głównej roli w tej
żałosnej komedii ma pan prokurator do dyspozycji tylko bardzo mizernego aktora. Jest
nim sędzia śledczy Rives, w którego domu pani Soubirous bywa zatrudniana, jako
praczka.
Władze państwowe, aby ostatecznie pogrążyć Panią, użyły sposobu, który trudno
nazwać przyzwoitym.
Na czwartek zapowiedziany jest przypływ kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Racja stanu,
której godnym przedstawicielem jest Vital Dutour, nie może dopuścić do tryumfu Pani.
Jedynym sposobem, aby temu przeszkodzić, jest uwięzienie Bernadetty, a każda droga,
która do tego celu doprowadzi, jest dobra. Czas nagli. Tymczasem pan prokurator
popełnia na wstępie jeden wielki błąd. Z powodów biurokratycznych, jako lojalny
urzędnik, nie chce się mieszać do resortu innego urzędnika i pozwala sędziemu Rivesowi,
nieszczęsnemu matołkowi, prowadzić sprawę na własną rękę. Ten zaś zabiera się z
największą energią do swego zadania i pragnie za wszelką cenę udowodnić winę
Bernadetcie i jej rodzicom. Wciąż biedak nie rozumie, że owa rzekoma wina jest
najsłabszym punktem, piętą Achillesową całej tej opłakanej sprawy. Że nie chodzi o nic
innego jak o unieszkodliwienie Bernadetty, a tym samym i jej Pani, na czas jak
najdłuższy przed zapowiedzianym czwartkiem i po nim. Według ustawy aresztowany
musi być w ciągu 24 godzin doprowadzony przed oblicze sędziego śledczego. Gdyby
więc pan Rives miał dostateczną ilość oleju w głowie, przetrzymałby Bernadettę i jej
rodziców aż do dnia następnego do godziny pierwszej. Po czym wezwawszy ich na
badanie, mógłby użyć setek dobrze sędziom znanych sposobów, aby przewlekać
indagacje tak długo, jak się okaże konieczne. Tymczasem nieboraczek rozkazuje
natychmiast przyprowadzić Bernadettę na przesłuchanie.
– A więc mam cię, nieznośna włóczęgo – krzyczy głośno pan Rives, aby dziewczynce z
góry napędzić strachu.
– Tak, jestem proszę pana – odpowiada Bernadetta z największą obojętnością, na jaką ją
stać.
– Skończyło się, moja panno. Teraz pójdziesz do więzienia, przed czym cię już żaden
Pan Bóg nie uchroni. Skończyła się grota raz na zawsze. Możesz sobie teraz za kratkami
przyjmować swoją Panią.
Bernadetta uśmiecha się lekko i mówi dosłownie:
176
– Que soi presto. Boutami, è gué sio soulido et piu ciabado e quem descaperei... – co
znaczy: Jestem gotowa, niech mnie pan zamknie w więzieniu, ale krata musi być solidna,
bo inaczej zwieję.
Pan sędzia aż zbladł ze złości. Co za bezczelna odpowiedź. Podbiega do dziewczyny i
trzęsąc ją za ramię krzyczy:
– Gdzie masz tego luidora?
Bernadetta patrzy na niego spod rzęs tak niewinnymi oczyma, że Rives musi odwrócić
wzrok.
– Co to jest luidor, proszę pana? – pyta.
– Ten złoty pieniądz, który otrzymaliście od tego obcego pana!
– Nie wzięliśmy ani grosza, ani ja, ani moi rodzice – odpowiada Bernadetta z
niezmąconym spokojem.
Na tym należałoby zakończyć pierwsze przesłuchanie. Prokurator jednakże niefortunnie
powierzył panu Rivesowi samodzielne śledztwo, a Bernadetta wytrąciła go całkowicie z
równowagi.
– Możesz spokojnego człowieka doprowadzić do szału, ty łajdaczko! – wrzeszczy
rozzłoszczony sędzia i chwytając za stojący na biurku dzwonek potrząsa nim gwałtownie.
Wchodzącemu woźnemu daje polecenie sprowadzenia rodziców dziewczynki celem
konfrontacji.
Znów błąd nie do darowania i to natury formalnej. Oboje Soubirous trzymają się wcale
nieźle. Wrodzona godność podupadłego młynarza hamuje do pewnego stopnia
gwałtowność sędziego. Z wszystkich odpowiedzi, jakie otrzymuje na swe pytania, bije
oczywista niewinność. I wtedy pan Rives popełnia najpoważniejszy w tym dniu błąd.
Każe przywołać prowokatora i tym samym demaskuje lichą intrygę sądu. Milioner w
szkockich kratach stawia się z tak niepewną miną, że nawet niezbyt lotny umysł
Franciszka odgaduje od razu, jak podły spisek uknuto przeciwko nim. Sędzia Rives czuje
się niewyraźnie. Gorzej, wstydzi się tak bardzo, że najchętniej uciekłby z tej sali. W
duchu przeklina prokuratora Dutoura. W końcu pyta:
– Ktoś z was musi mieć tego luidora? Kto jeszcze oprócz was był wtedy obecny w
izbie?
– Moje rodzeństwo, siostra Marysia i obaj mali bracia – od-powiada Bernadetta wolno i
z namysłem.
– Dawać ich tu – rozkazuje sędzia.
Janek przyznaje się od razu i wyjmuje z kieszonki złotego luidora.
– Leżało na stoiku i ja chciałem to dać mamusi – mówi pochlipując ze strachu.
Wtedy dzieje się coś takiego, czego nikt by nie przypisał żadnej wizjonerce czy
ekstatyczce. Otóż Bernadetta czerwienieje aż po korzenie włosów, twarz jej zmienia się,
177
staje się twarda, zacięta, podobna do twarzy ciotki Casterot. Wolnym, jakby
odmierzonym krokiem podchodzi do małego braciszka i wymierza mu tak siarczysty
policzek, że chłopiec aż się zatacza, wrzeszcząc wniebogłosy. Równocześnie wydziera
mu złoty pieniądz z ręki i z pasją rzuca szpiclowi pod nogi. Jest to jakby nieodwołalnie
skazujący go wyrok. Całe zajście rozgrywa się tak prędko, a postępek Bernadetty jest tak
bezapelacyjny i rozkazujący, że panu Rivesowi nie pozostaje nic innego, jak posłusznie
zakończyć wysoce niemiłą scenę.
Oskarżeni wychodzą z sali, odprowadzani jego okrzykami:
– Precz mi z oczu wszyscy! – Idźcie do diabła.
Przed gmachem sądu oczekuje gęsta ciżba. Na widok rodziny Soubirous ludzie witają
ich radośnie i hurmem odprowadzają do domu.
Racja stanu przez własną nieostrożność poniosła więc porażkę, a szkody, jakie stąd
wynikły dla państwa, są nieobliczalne. Zaledwie zapadła ciemność, tego wieczoru wybito
szyby w mieszkaniach prokuratora, komisarza i sędziego śledczego.
O czwartej po południu z placu Marcadale odjeżdża wóz pocztowy do Tarbes.
Jedynymi podróżnymi są: piekarz Maisongrosse i „angielski milioner”. Dokładnie na
połowie drogi między Lourdes a Bartrès woźnica Doutreloux zatrzymuje na szosie swój
zaprzęg. Czekają już tam dwaj kamieniarze, Antoni Nicolau i Bourriette. Podchodzą do
wozu, wyciągają zeń niefortunnego Anglika i układają plecami do góry na pryzmie
tłuczonego kamienia. Antoni zdejmuje skórzany pasek od spodni, po czym wypróbowuje
w rękach giętkość grubego pręta, który na wszelki wypadek też przyniósł z sobą. On ma
prawo do pierwszego uderzenia. Piekarz Maisongrosse, entuzjasta wszelkich godziwych
rozrywek ludowych, podnieca bijącego radosnymi okrzykami, a woźnica Doutreloux z
fajką w zębach robi fachowe uwagi.
Anglik wydziera się wniebogłosy. – Ludzie, przestańcie, popełniacie zbrodnię ciężkiego
uszkodzenia ciała, to zabójstwo...
– Już my dobrze wiemy, że ty, grubasie, znasz się na prawie – śmieje się Antoni,
podczas gdy jeden z kamieniarzy ostrym nożem wycina kwadratowy otwór w kraciastych
plecach milionera i dostawszy się do gołej skóry, spuszcza mu rzemiennym paskiem
srogie lanie. Po dokonanej egzekucji ładują nieszczęsnego podróżnika, z którego ubranie
opada w strzępach, z powrotem do wozu pocztowego. Nie odzywa się już ani słówkiem.
Za to Antoni i towarzysze są weseli jak szczygły. Niech no by się jaki Jacomet odważył
pociągnąć ich do odpowiedzialności.
DZIECKO BOUHOUHORTS
Nie tylko sam kaleka Bourriette wraca nieustannie myślą do źródełka w grocie.
Interesuje się nim także pan Lacadé, mer miasta w swej własnej osobie. W
przeciwieństwie do władz państwowych, mocno w sprawie Massabielle zaangażowanych,
pan Lacadé nie jest krótkowzroczny. Obdarzony nie tylko trzeźwym zmysłem kupieckim,
ale i niepoślednią fantazją, rozważa rzecz obiektywnie, bez uprzedzeń partyjnych pod
178
kątem dalszej przyszłości. W rezultacie tych rozważań, chociaż podświadomie, pan
burmistrz nie bardzo się martwi porażką, jaką poniosły organa rządowe. A przecież wie,
że zwycięstwo Pani to zwycięstwo mocy zagrażających nie tylko państwu ale i miastu,
będącemu pod jego opieką. Jednak tajemniczy i wewnętrzny jakiś głos szepcze mu, że
nadejdzie chwila, kiedy niepowodzenie władz centralnych może wzmocnić jego osobistą
pozycję. Myśli pana Lacadégo biegną w przyszłość.
Pan burmistrz miewa zbyt dobry apetyt, któremu nieraz nie może sprostać jego słaby
żołądek. Częsta niestrawność przyprawia go o bezsenne noce i wtedy ma dużo czasu na
rozważania ciekawych i interesujących zagadnień. Między innymi stawia sobie pytanie:,
dlaczego odkąd cesarz przyjeżdża na kurację do Vichy, chytry Tivrier zarabia setki
tysięcy na wysyłce tamtejszej wody mineralnej? Przecież wszystkie źródła, choć w
różnych miejscowościach wytryskujące, są na pewno zupełnie jednakowe. Kto odróżnia
wodę z Vichy od wody z Gavarnie czy Cauterets? Na pewno nikt. Za to panowie
profesorowie za odpowiednią zapłatą wystawią wszelkie potrzebne orzeczenia. Lacadé
przez 60 lat swego życia nie chodził z zamkniętymi oczyma po świecie, lecz przyglądał
się bystro wszystkiemu, co się naokoło niego działo. Wie już, że nawet nauka stojąca na
piedestale staje się w pewnych momentach powolną kochanką zdolnych,
przedsiębiorczych i zdobywczych osobników. Dlaczegoż więc Lourdes nie mogłoby stać
się tym, czym jest Vichy? Profesorowie wydadzą życzliwe świadectwo, że woda z
Lourdes zawiera składniki lecznicze, działające skutecznie, na przykład przy nadmiarze
kwasów żołądkowych, reumatyzmie, podagrze, przy kamieniach nerkowych,
powiększeniu wątroby i cierpieniach serca.
A czy może Lacadé jest mniej bystry od swego kolegi Tivriera? Bynajmniej. Jego
przedsiębiorczość kupiecka podsuwa mu dalsze coraz odważniejsze plany. Uważa, że
sprawa Bernadetty, mądrze pokierowana, mogłaby nawet być pomocna do osiągnięcia
jego zamierzeń. Przecież wiele sławnych uzdrowisk w Europie wywodzi swoją historię
właśnie z podobnych baśniowych początków. Lacadé marzy już o prospekcie, który w
setkach tysięcy egzemplarzy rozesłałby po świecie. Dołączyłby do niego opis,
zredagowany przez rutynowanego pisarza w stylu pana Hiacynta Lafite’a. Zawierałby
wzruszającą historię pewnej prostej dziewczynki, różdżkarki; ona to słuchając głosu
wewnętrznego i kierowana różnymi widzeniami odkryła lecznicze źródło w grocie
Massabielle. Nauka chętnie potwierdza i błogosławi nowemu odkryciu. W ten sposób to,
co się zaczęło w zabobonnej wyobraźni prostego ludu, zakończy się chlubnie w świetle
bengalskich ogni nowoczesnej wiedzy. Ani Cauterets, ani Gavarnie, ani nawet Vichy nie
stać na reklamowanie się tak sensacyjną broszurą. Jak każdy rozumny człowiek interesu
pan Lacadé nie wtajemnicza nikogo w swoje plany. Przede wszystkim nie powinno się o
tym dowiedzieć państwo.
Z ochotą położyłoby natychmiast łapę na nowo odkrytym źródle leczniczym, by je
eksploatować na własny rachunek. Całe jednak szczęście, że Góra Spelunek i
przylegający do niej teren, leżący po obu stronach szosy do Tarbes, jest własnością
gminy. Posiadłości zaś starego pana Lafite’a, który też ma głowę nie od parady, kończą
się u brzegu wyspy Chalet, a tereny państwowe leżą dopiero po drugiej stronie rzeki
179
Gave. Trzeci konkurent zdaniem pana Lacadégo nie wchodziłby w rachubę. Mimo
wszystko trzeba postępować wolno i ostrożnie. Przeczekać, aż się uspokoją umysły
ludzkie obałamucone spodziewanym cudem i broń Boże, w przeciwieństwie do pana
Dutoura i Jacometa, nie popełnić żadnego fałszywego kroku. Wtedy może się uda już w
ciągu roku wspólnie z zawiadowcą poczty Cazenave’em i podstawionymi osobnikami
założyć towarzystwo kuracyjne i wypuścić jego akcje.
Posyła więc Lacadé dwóch swych adiutantów, sekretarza Courrègesa i Capdeville’a do
groty po kilka butelek wody z nowo odkrytego źródła. Lecz smak tej wody nie zadowala
go. Brak jej tego orzeźwiającego dwutlenku węgla, który zawiera jego ulubiona woda
stołowa. Profesorowie będą jednakże umieli nawet ten brak przedstawić na korzyść
nowego źródła. Lacadé postanawia tłumaczyć, że kwas węglowy jest niezdrowy i bez
wszelkich wątpliwości wywołuje wzdęcia i odbijania. Poza tym informacje zaciągnięte po
cichu u miejscowego fachowca od źródeł są bardzo pocieszające. Źródło wydaje dziennie
sto dwadzieścia dwa tysiące litrów. To wystarczy do zrobienia niezłej fortuny, jak
wystarczyło koledze Tivrier. Przy uniwersytecie w Tuluzie pracuje profesor Filhol,
sławny balneolog. Lecz Lacadé, który stąpa zawsze ostrożnie i przezornie, uważa, że pole
działania nie jest jeszcze dostatecznie przygotowane, aby wciągać w grę tę najwyższą
instancję. Strzela wiec najpierw próbnymi pociskami mniejszego kalibru. Zanim profesor
Filhol wyda swą decydującą opinię, trzeba się upewnić, czy cała koncepcja ma w ogóle
ręce i nogi i jaki procent szans. W żadnym jednak razie z owych wstępnych prób nie
można zwierzyć się miejscowemu aptekarzowi Labayle’owi. Jako fachowiec, a przy tym
człowiek zamożny i członek rady gminnej, mógłby łatwo wpaść na ten sam pomysł i
uprzedzić pana burmistrza.
Adolf Lacadé ma znajomego aptekarza Latoure’a, mieszkającego w miasteczku Trie
niedaleko Tarbes. Jego więc poprosi o towarzyską przysługę. Wystawienie orzeczenia
przez przyjaciela będzie tanie, a przy tym nie obowiązujące. Pan Latour otrzymuje więc
butelkę wody ze źródła Massabielle z prośbą, aby przeprowadził chemiczne badanie jej
składników i stwierdził, w jakim stopniu nadaje się do celów leczniczych.
Tymczasem cesarski prokurator i komisarz policji usuwają się w cień; są pełni goryczy i
oburzenia, odkąd wybito im szyby w mieszkaniu. Za to pan burmistrz promenuje
codziennie po kilka razy przez uliczki miasta. Jest uroczysty, lecz przystępny i ludzki jak
nigdy dotąd. Odpowiadając na pozdrowienia przechodniów, zakreśla szerokie koła swym
miękkim kapeluszem, pamiątką rewolucyjnej mody. Widzi już przed sobą świetną
przyszłość, uwielbianego ojca miasta i ubóstwianego ojca rodziny. Ufny we własne siły
nie domyśla, się, że to ani państwo, ani pan Lafite, ani aptekarz Labayle nie stworzą dla
niego niebezpiecznej konkurencji, lecz nieznana Pani z groty!
W mieszkaniu państwa Bouhouhorts zeszły się już sąsiadki, ażeby wedle starego
zwyczaju przygotować śmiertelną koszulkę dla dziecka, gdy jego ostatnia godzina
nadejdzie. Wszystko wskazuje na to, że owa ciężka chwila jest już bardzo blisko. Na
nieszczęście pani Soubirous nie było dzisiaj w domu, kiedy przyszedł nowy atak i to
najcięższy z tych, które nawiedziły biedne maleństwo. Pani Bouhouhorts wierzy święcie
180
w skuteczność zabiegów i metod leczniczych doświadczonej sąsiadki. Czuje do niej
głęboki żal i złość, że w chwili najcięższej potrzeby nie mogła jej nigdzie znaleźć. Bo
jakoś nic nie pomaga, chociaż sama stosuje kolejno wszystkie środki pani Soubirous,
zawija dziecko w gorące koce i potrząsa nieustannie rozpalone ciałko, wstrząsane
kurczowymi drgawkami. Czyni wszystko z troskliwością matczynego serca, lecz próżne
jej zabiegi. Widocznie nie ma szczęśliwej ręki. Oczy dziecka są tak wywrócone, że tylko
białka widać, krótki charczący oddech wydobywa się z trudem z chorego gardziołka,
wykrzywiona bólem twarzyczka ma barwę brązowo-żółtą.
Obok rozpaczającej żony stoi mąż, łupkarz z zawodu, który zwykle pracuje w terenie, a
tylko raz w tygodniu na noc powraca do domu. W skrytości serca pociesza się, że
nareszcie kończą się już cierpienia tego biedactwa, no i że ostatecznie trochę spokoju i
wypoczynku w domu należy się każdemu po ciężkiej pracy. Bouhouhorts nie jest
bynajmniej pozbawiony uczuć ludzkich, a przecież umierające maleństwo to jego własny
synek. Po cóż jednak tak okropnie lamentować nad stratą dwuletniego dziecka? Są
jeszcze młodzi oboje. On sam ma dopiero lat dwadzieścia osiem i skoro tylko Pan Bóg
pozwoli żonie otrząsnąć się z rozpaczy, mogą doczekać się jeszcze wielu synów i córek.
Lecz to już leży w naturze kobiecej. Dobrowolnie poddają się nieszczęściu i żałość
wypełnia im życie całkowicie tak, że obojętnieją nawet dla męża, stronią od niego.
Bouhouhorts głaszcze czule plecy żony, lecz ona nie czuje nic. Całą uwagę ma skupioną
na chorym dziecku i rzuca mężowi krótkie polecenie:
– Idź raz jeszcze do doktora Dozous albo Peyrus, może przyjdzie który z nich...
– Po cóż to wszystko – wzrusza mąż ramionami. – Doktor Peyrus wyjechał na wieś, a
doktor Dozous ma godziny przyjęć. Widzisz przecież sama, że już nic go nie uratuje,
mały już kona i rzęzi, to agonia...
Franciszka Gozos, córka rzeźnika, stara się pocieszyć matkę zwykłym argumentem:
– Nie rozpaczaj, kochana Croisine! Raczej ciesz się, że twoje dziecko nie będzie się
tułało po świecie jako biedny kaleka! Ochrzczone jest i niewinne, będziesz tam w górze
miała swojego aniołka...
Zrozpaczona matka tuli głowę do pościółki chorego dziecka.
Złą pociechę dla niej wybrała Franciszka Gozos i Germaine Raval. Bo przecież ona,
matka, w tej chwili o nic lepszego nie błaga niebios, jak tylko o to, aby jej mały chociaż
kaleka żył dla niej na świecie. Nie pragnie wcale mieć w niebie aniołka, oczekującego
tam na nią, lecz swoje dziecko tu na ziemi. Nagle niezwykła myśl przeszywa jej mózg,
wyobraźnia podsuwa obraz Bernadetty obmywającej się wodą ze źródełka. Olśniewające
światło rozjaśnia skołataną głowę matki, bo oto w tej chwili zrozumiała, że zanurzanie i
obmywanie w tej wodzie nie jest tylko czczą ceremonią, lecz skuteczną receptą
wielokrotnie zalecaną przez Panią za pośrednictwem Bernadetty. Z krzykiem zrywa się
Croisine na równe nogi. Już wie, co zrobić. Wyciąga dziecko z dużego kosza,
zastępującego mu łóżeczko, zawija w fartuch i wypada z domu. Tak jest pewna, że to
Opatrzność kieruje jej krokami, że zapomina nawet okryć małego ciepłym kocykiem.
181
Mąż i sąsiadka przekonani, że ból pomieszał jej zmysły, przerażeni biegną za nią. Ona
pędzi dalej przez ulice na nic nie zważając, naprawdę jak szalona. Powstaje wielki
popłoch i zamieszanie. Nikt, nawet mąż, nie może jej zatrzymać w tym wyścigu ze
śmiercią. Wielki tłum ludzi podąża jej śladami do groty.
Zlana potem, na pół żywa i prawie bez tchu rzuca się przed studzienką na ziemię.
Starczy jej jeszcze tyle sił, aby dziecko aż po szyję zanurzyć w wodzie.
– Weź albo oddaj mi go, Panie – błaga prawie bez zmysłów. Nie słucha zaklinań
otaczających ją niewiast:
– Zabijesz małego, przecież woda zimna jak lód...
– Zabiję go, jeżeli uratować nie zdołam! – Wszystko mi już jedno – jęczy rozpaczliwie.
Chcą jej wyrwać z rąk dziecko. Dyszy i zgrzyta zębami. Nie daje nikomu przystąpić do
siebie i wreszcie nikt już nie usiłuje jej przeszkodzić. Grobowa cisza zalega grotę, tylko
słychać charczący oddech konającego dziecka. A potem po chwili nie słychać już nic.
Nagle przejmujący okrzyk jednej z kobiet przy źródle przerywa martwą ciszę:
– Panienko cudowna... mały ożył!...
Przez kilka sekund dochodzi do uszu obecnych cichutkie kwilenie, jakby nowo
narodzonego niemowlęcia. Ludzie, pobladli z wrażenia, spoglądają na siebie. Matka
zawija dziecko po piętnastominutowej kąpieli w fartuch, przytula je do piersi i pędzi z
powrotem do domu. W chwilę potem, gdy już wolno posuwający się tłum dochodzi do
mieszkania Bouhouhorts, Croisine staje przed progiem i wyciągając ręce przed siebie
broni wstępu do izby.
– Cicho, ludzie drodzy, cichutko... – szepcze – mój mały śpi...
Dziecko śpi przez resztę dnia i przez całą noc. Rano wypija chciwie dwie pełne szklanki
mleka, po czym ojciec uspokojony idzie do pracy, a matka po wodę do studni ojca
Babous. Wróciwszy, zastaje małego siedzącego w koszyku po raz pierwszy w swym
życiu o własnej sile. Matkę dławią łzy, łzy szczęścia, a z piersi przepełnionej
wdzięcznością wyrywają się słowa dziękczynnej modlitwy.
Taka jest więc historia pierwszego cudu w Lourdes.
W godzinę później tłumy ludzi płyną przez ciasną uliczkę des Petites Fossées. Przy
łóżeczku dziecka stoją dwaj lekarze: doktor Dozous i przywołany przez niego kolega
doktor Lacrampe. Nie można było osiągnąć doktora Peyrusa, który również czas jakiś
leczył małego. Rodzina Lacrampe’ów należy do najbardziej patrycjuszowskich w
Lourdes, a doktor, wybitny i zamożny członek tej rodziny, niezbyt chętnie odwiedza
osobiście pacjentów. Dzisiejszy wypadek zatem należy do wyjątków. Doktor Dozous
przyniósł z sobą swój lekarski notatnik. Najpierw obaj medycy badają starannie małego
kalekę, po czym doktor Dozous, otworzywszy swoją księgę chorych, odczytuje opis
dotychczasowego przebiegu choroby dziecka:
182
– Justyn Maria Adolar Duconte Bouhouhorts, urodzony 1856 r. w lutym, wygląd
rachityczny. W marcu 1856 r. ciężki katar kiszek; 25 sierpnia wysoka temperatura, silne
konwulsje, odruchy prawidłowe. Następnego dnia odruchy znikają, temperatura –
normalna. Meningitis _tuberculotica? 6 Postępujący bezwład dolnych kończyn. Exitus
oczekiwany lada chwila. Potem przez dłuższy czas żadnych zapisków. Diagnoza waha się
między meningitis a poliomyelitis Bezwład nóg zupełny.
Dozous odkłada ciężką księgę.
– Jak pan widzi, drogi kolego, zapiski moje są dość szcze-gółowe a to dlatego, że
wszystkie przypadki bardziej interesujące opisuję w moich korespondencjach z Paryżem.
Rozmawiających lekarzy otoczyli ciasnym kołem sąsiedzi nieszczęsnych rodziców.
Stoją z szeroko otwartymi oczami, wpatrują się z czcią w przedstawicieli medycyny. Lecz
ci nie zwracają wcale uwagi na gapiących się prostaczków. Celebrując dostojną łaciną i
greką odprawiają jakby jakieś officium na ołtarzu wiedzy, które nabożnym skupieniem
napełnia serca asystujących laików.
– Ostatni raz badałem dziecko przed trzema dniami – wyjaśnia dalej doktor Dozous. –
Całkowity paraliż ud nie ustępował. Sam pan zresztą widział, panie kolego, tę atrofię i
zniekształcenia. Tymczasem jednak nastąpiło niewątpliwie nowe unerwienie. Doskonale
dają się wyczuć pod palcami nowe mięśnie. Niech pan zechce spróbować...
– Jeśli diagnoza pańska była słuszna – mówi doktor Lacrampe – tedy zupełnie
wyłączona jest możliwość nowego unerwienia. W jaki sposób miałoby powstać, jeśli
nerwy układu ruchowego są zniszczone. Czy nie byłby pan raczej skłonny określić to jako
czysto rachityczne atrofie?
– Absolutnie nie, panie kolego. Podtrzymuję swoją diagnozę. Na to Lacrampe wzrusza
ramionami:
– W takim razie stoimy przed medyczną zagadką, bo żeby lodowata woda mogła z
niczego stworzyć świeżą substancję nerwową... Nie, drogi Dozous, czyżby pan tyle
możliwości przypisywał zimnej wodzie?
Przez twarz lekarza miejskiego przewija się zmęczony i lekko ironiczny uśmiech.
– Zalecam zimne kąpiele grubasom, którzy się źle czują. Ascetyczna recepta, mająca na
celu naprawianie skutków notorycznego objadania się i rozleniwienia.
– Może więc w tym przypadku wierzy pan w jakiś cudowny proces, w uzdrawiający
skutek nagłego przestrachu?
– Pyta mnie pan o zbyt wiele rzeczy, kolego!
– A więc trzeba by przyjąć, że w wodzie massabielskiej znajduje się jakiś nieznany,
lecz niesłychanie silny, leczący nerwy składnik.
Doktor Dozous w pośpiechu chwyta za kapelusz i rękawiczki:
183
– W każdym razie posyłam dziś jeszcze dokładny raport o dziecku Bouhouhorts do
Charcota i Voisina.
– Niech pan tego nie robi – woła przerażony Lacrampe – czy pan sobie nie wyobraża,
jakim homerycznym śmiechem wybuchnęliby ci dwaj bogowie na wieść o takim
poziomie wiedzy medycznej. Byłoby to dla nas bardzo nieprzyjemne.
– To jest dla nas nieprzyjemne – mówi sucho Dozous. – Bo i ja nie mam zwyczaju
wierzyć w coś, czego nie widzę na własne oczy.
IGRASZ Z OGNIEM, BERNADETTO!
Pewnego dnia zjawia się w Lourdes pan podprefekt Duboë, aby wydać ostatnie
rozporządzenia na czwartek. W tym bowiem dniu mijają całe dwa tygodnie sensacyjnych
objawień, w Massabielle. Władze miejscowe przeżywają ciężkie chwile obaw i
oczekiwania. Uzdrowienie dziecka Bouhouhorts zapewne podwoi lub nawet potroi ilość
pielgrzymek. Brygady żandarmerii zdążyły już meldować, że cała okolica jest w
poruszeniu. Choćby tylko wymienić znaczniejsze miejscowości jak: Saint-Péde-Bigorre,
Augun, Lauruns, Eaux-Bonnes, Bagnèresde-Bigorre, Pierrefitte, Nestalas i Luz. Cała
ludność czyni przygotowania, aby już w środę na noc wyruszyć z pielgrzymką do
Lourdes. Toteż utrzymanie porządku i spokoju przedstawia znaczne trudności techniczne.
Odbywają się liczne posiedzenia i obrady w merostwie pod przewodnictwem pana
Duboë. Postanowiono w końcu ściągnąć wojsko na ten ważny dzień i trzymać je w
pogotowiu, na wypadek, gdyby trzeba było zawezwać pomocy. Stosownie do rozkazu
barona Massy’ego do żandarmerii, wojsko również ma wystąpić nie w polowych lecz w
galowych mundurach. Nikomu nie przychodzi na myśl, że właściwie od tej chwili Pani
powołuje w swoje szeregi i armię francuską.
Równocześnie cesarski prokurator otrzymuje pospieszną pocztą list z Pau od swego
przełożonego Falconneta. Do tego urzędowego pisma dołączono odpis listu ministra
sprawiedliwości pana Delangle’a, a także kilka wycinków z tygodników i gazet. Część
prasy paryskiej oczekuje w najbliższej przyszłości szalonych niespodzianek. To, co się
bowiem obecnie dzieje w Lourdes – piszą gazety – przypomina oszukańcze praktyki
zakłamanych i przewrotnych kapłanów bogini Izis z czasów chylącego się ku upadkowi
Rzymu.
A na ów czwartek zapowiada się specjalnie wyreżyserowany efekt: coup de théâtre.
Nieokrzesany ludek góralski będzie oglądał czarodziejskie dziwy. Jakiś ziejący iskrami
elektryczny mechanizm sprytnie połączony z latarnią magiczną oświetli cudowną Panią i
ukaże ją oczom łatwowiernej gawiedzi. Jeśli tej niewybrednej komedii teatralnej nie
zdołają zdemaskować powołane do tego czynniki urzędowe, natenczas nieudolność ich
będzie aż nadto dostatecznie udowodniona.
Pan Delangle zaniepokojony tymi atakami prasy rozkazuje swoim podwładnym
natychmiastowe wykrycie i skonfiskowanie wszelkich technicznych przyrządów,
mogących służyć do zainscenizowania fałszywego cudu. Lecz nie na tym koniec
zmartwienia. Pewne okoliczności wskazują na istnienie organizacji szeroko rozgałęzionej.
184
Wzruszająca historia o niewinnej pastuszce okazała się przy dokładniejszym zbadaniu
sprawy zręcznym chwytem propagandowym. Bernadetta Soubirous – jak pisze
Amsterdamcke Courant – nie jest wcale wiejską dziewczyną, lecz niezwykle sprytnym
dzieckiem miasta z najniższych sfer społecznych, obciążona wszystkimi moralnymi
schorzeniami miejskich szumowin. Już pierwsze przesłuchanie policyjne wykazało jej
niesłychaną przebiegłość i chciwość na pieniądze. Dzięki tym kwalifikacjom została
kreowana na bohaterkę owego przewrotnego misterium. Przygotowanie do swej roli
otrzymała w pewnym klasztorze położonym w okolicy Pau. A próba generalna
przedstawienia odbyła się akurat na miesiąc przed pierwszym „objawieniem”.
Na skutek tych pogłosek baron Massy wysyła drogą telegraficzną nowe zarządzenie,
aby prokurator oraz policja i merostwo połączonymi siłami zarządziły stałą straż przy
grocie, czuwającą zarówno we dnie jak i w nocy. W myśl tego rozkazu funkcjonariusze
wymienionych urzędów zmuszeni są chcąc nie chcąc, wśród ogólnego gaudium, krążyć
bez wytchnienia po grocie w poszukiwaniu rzekomo ukrytej magicznej maszyny.
Już około północy zaczynają nadciągać pierwsze pielgrzymki.
Jest niezwykle mroźno. Przybysze z poszczególnych wsi, trzymając się w gromadach,
zbierają chrust, aby przy ogniskach przetrwać długie godziny nocnego chłodu. Dolina po
obu stronach Gave, okalająca górę jaskiniową, robi wrażenie wojskowego obozu. Coraz
gęściej na tle bezksiężycowej nocy rozbłyskujące ognie rzucają jasne światła na okolicę.
Widać nawet daleką łączkę Chalet i Ribères, lasek Saillet i cały teren od PontVieux do
wzgórz Bétharran. Kto zaś patrzałby od strony zamku lub ze zbocza gór koło Vincennes,
mógłby sądzić, że to wielki szerzący się pożar ogarnia dolinę. Jedynie w grocie
Massabielle panuje ciemność zupełna. Wykonując ściśle rozkazy prefekta, Jacomet
obłożył aresztem nie tylko ołtarz pani Millet wraz z obrazem i wotami, ale nawet i liczne
świece, które tam dzień i noc płonęły. Jedyne światełka rozbłyskujące wewnątrz groty, to
ślepe latarki żandarmów zmieniających się na nocnej służbie. Pełnią straż gorliwie, aby
broń Boże nie przemycono czarodziejskiego aparatu. Wędrowni przekupnie są już na
posterunku. Sprzedają salami, pieczone kasztany, ciastka migdałowe, cukier
kandyzowany, wino i ziołową nalewkę. Interes idzie tak świetnie, że wpływy
przewyższyły już dochody z jarmarków i świąt lokalnych, obchodzonych podczas lata.
Trudno by było w zachowaniu tłumu doszukać się religijnego nastroju mistycznego.
Całość robi wrażenie wstępnych przygotowań do ludowej zabawy. Na pogodny humor
oczekujących mas wpłynęła z pewnością sama osoba Pani, żywa i naturalna, jak ją
Bernadetta tylokrotnie w swych opowiadaniach przedstawiała. Toteż mimo że żandarmi
ze swoimi złodziejskimi latarkami czyhają na nią jak na zbrodniarza, stała się ona już
bliską i zaufaną przyjaciółką ludu z Bigorre! Nazywają ją Panią z Massabielle i mówią o
niej jak o wszechwładnej najwyższej królowej całego świata. Choć nie wszyscy są godni
widzieć ją własnymi oczyma, jednak każdy zna jej obraz, nosi go w duszy i w
szczegółach umie go opisać.
Mała Bernadetta Soubirous zdołała zdziałać to, co udawało się tylko czasem wielkim
wieszczom czy duchom wybranym, a mianowicie potrafiła Tę, którą z łaski nieba dane jej
185
było oglądać, udostępnić i przybliżyć sercom swoich ziomków. Czczą ją i kochają, jak się
kocha istotę ludzką z krwi i ciała, czują i wierzą, że żywa i rzeczywista raczy zjawiać się
wśród nich. I chociaż w ubiegły czwartek przeżywano dzień wielkiego rozczarowania,
dzisiaj wszyscy pełni ufności i nadziei oczekują wielkich wydarzeń. Niektórzy, licytując
się w domysłach, spodziewają się, że w tym dniu Pani odsłoni dla wszystkich swe cudne
oblicze. Każdy będzie mógł ją oglądać ku radości obecnego pokolenia i na znak
wiecznego przymierza. Inni sądzą, że nadchodzi dzień rozstania się z Panią i że chyba
dzisiaj na pożegnanie zakwitnie krzak dzikiej róży. Ten prosty lud, nadciągający przez
całą noc licznymi gromadami ze wszystkich stron, stwarza podniosłą atmosferę
oczekiwanego cudu. Gdyby się mogli stopić w jedną osobę i patrzeć oczami Bernadetty,
wtedy zobaczyliby wszyscy cudną Panią. Lecz dzisiaj nie poddadzą się już zwątpieniu jak
w ów dzień zgorszenia. O, nie! Wiara ich już nie jest zależna od tego, czy się stanie czy
nie stanie cud. Czyż im nie wystarczy cudowne uzdrowienie dziecka Bouhouhorts? Czasy
ewangeliczne widocznie powróciły na ziemię.
Około piątej nad ranem naliczył Jacomet siedem do ośmiu tysięcy pielgrzymów; o
szóstej było ich już dwanaście, a o siódmej przeszło dwadzieścia tysięcy. Cała wielka
dolina zaroiła się ludźmi i rozkwitła różnobarwnością strojów. Górale i pasterze odziani
w czarne płaszcze zstąpili z pirenejskich szczytów. Wielu spomiędzy nich to już starcy o
pomarszczonych, wyschłych twarzach, wspierający się drżącymi dłońmi na swych
górskich laskach, zakończonych ostrym żelazem. Stawili się chętnie na wołanie Pani.
Przybyły liczne dziewczęta z Prowansji. Powagą i dostojnością przypominają dalekie
siostrzyce z rzymskiej Kampanii, wywodzące się z tychże samych przodków. Wiele z
nich niesie gliniane dzbany na głowie, aby je napełnić wodą z cudownego źródła.
Również wieśniacy z okolicy Bigorre przypominają typy rzymskich cezarów o okrągłych
głowach, osadzonych na krótkich, grubych karkach. W przeciwieństwie do nich chłop z
Béarn to Gall o żywym temperamencie i ruchliwym profilu. Przybyli tu również
flegmatyczni Baskowie, najdawniej osiadłe odrębne plemię, nie związane pochodzeniem
ani z Rzymianami, ani z Gallami. Powolni i ociężali potrafią godzinami trwać bez ruchu
na jednym miejscu. I teraz stoją milczący, poważni o szczupłych twarzach, surowymi
oczami wpatrzeni w jeden punkt. Nawet spore grupki Hiszpanów przekroczyły granicę.
W brunatnych, z fantazją narzuconych pelerynach, trzymają się dumnie na uboczu, żywo
rozprawiając między sobą. Cały ten barwny tłum, czerwone i białe opończe kobiet,
jasnoniebieskie czapki Bearneńczyków i ciemne berety Basków, dragońskie uniformy, ta
mozaika kolorów daje wrażenie łąki kwiecistej, na której Bożą ręką zasiane powschodziły
żywe kwiaty ludzkie.
Komisarz policji wystąpił w najlepszym uniformie i białych rękawiczkach. Tak samo
paradnie, stosownie do wydanego rozkazu, ubrana jest żandarmeria. Pół kompanii 42
pułku zajęło pod dowództwem oficera posterunek na PontVieux. Młody porucznik ma
szczytne zadanie – bronić przed Panią przyczółka postępu i oświaty. Choć nawiasem
mówiąc, nawet postęp i oświata wysłały swych posłów na zwiady. Wszyscy oprócz
gospodarza i poety Lafite’a opuścili Café Français. Jedna tylko potęga zamknęła się w
swych domostwach – to kler katolicki. Wieśniacy przybyli częściowo konno lub na
186
wozach, wielu jeźdźców wjechało z końmi do rzeki, aby być bliżej przy grocie. Kilka
drabiniastych wozów, przeładowanych pielgrzymami, załamało się pod ciężarem. Ludzie
wchodzą na drzewa i skały, lecz mimo to niewielu tylko będzie mogło dokładnie
przypatrzyć się widowisku. Lecz ci liczniejsi, upośledzeni, którzy nie mogli podejść
bliżej, godzą się z całą gotowością patrzeć choćby oczyma tamtych.
Wtem nadchodzi Bernadetta. Burza oklasków zrywa się wśród zgromadzonych. Ogólne
podniecenie ogarnia widzów. Witają ją jak cesarza po zwycięstwie. Żandarmi pod
komendą Anglasa, delegowani do pilnowania dziewczynki, stają się mimo woli jakby jej
dworską świtą. Co więcej i komisarz policji zmuszony jest przyjąć na siebie upokarzającą
rolę i oto jak główny mistrz ceremonii toruje drogę małej wariatce, która umiała swą
osobą zainteresować całą Francję. A jest przy tym tak głupia, że nie potrafi nawet
wykorzystać swej popularności. Bo przecież rzecz niebywała, odkąd świat światem, aby
14 czy 15-letnie dziewczę doznawało na każdym kroku tyle objawów hołdu i czci!
– O ty błogosławiona, o ty wybrana! – wołają ku niej ludzie. Rzucają się przed nią na
ziemię, dotykają jej rąk, sandałków, chwytają końce wyblakłego kapuletu. A ona patrzy
zatroskana w tłum; twarzyczka jej krzywi się od płaczu, gdy za wiele ją dręczą. Dlaczego,
o surowa Pani, nie wlałaś w serduszko Twej wybranej choć odrobiny próżności, aby
umiała odczuwać radość z jej słodkich owoców? Lecz serce Bernadetty jest całkowicie
wypełnione troską i obawą. Czy ten czwartek jest już dniem ostatnim? Czy czas łaski
zbliża się ku końcowi? Żandarmi przepuszczają do Bernadetty tylko rodzinę, sąsiadki, dra
Dozous, Estrade’a, Clarensa – razem około 50 osób. Dziewczynka pada na kolana. Pani
już jest. Na kolana wszyscy! Jakby na niedosłyszalne słowa komendy
dwudziestotysięczny tłum rzuca się na ziemię. Żandarmi ociągają się, lecz powoli jeden
za drugim idą za ich przykładem. Sam już tylko komisarz policji stoi wyprostowany,
reguluje ruch i pilnuje, aby nie dopuścić do żadnego nadużycia. Czuje się jednakże
bardzo nieswojo w tej roli. Bernadetta tymczasem wita swą Panią, uśmiecha się, bije
pokłony i czyni wielki znak krzyża. Wreszcie i pan Jacomet wolno osuwa się na kolana,
co wywołuje grad szyderczych uwag i uśmiechów wśród tłumu.
Jednakże tego czwartku nie dzieje się nic takiego, co by zadowoliło wielkie
oczekiwania przybyłych. Tak Bernadetta, jak i jej Pani nie żądne są oklasków i nie dadzą
się sprowokować do odegrania aktorskiej roli i wywołania wielkich efektów. Odbywa się
i dzisiaj ceremonia podług znanego im programu. Jedzenie ziół, obmywanie twarzy, picie
wody, odmawianie różańca, uśmiechy, pozdrawianie, momenty przestrachu, a potem ulgi,
słuchanie i szepty. Po półgodzinie kończy się wszystko. Tęsknota dwudziestu tysięcy serc
nie została zaspokojona, a pomimo to takie same burzliwe oklaski żegnają Panią.
Bernadetta podnosi się z klęczek; oblicze jej promienieje szczęściem. Matka, siostra,
ciotki, panie Millet i Baup, krawcowa Peyret, Janka Abadie, Magdalena Hillot, wszystkie
cisną się ku niej, zasypując ją pytaniami.
– O czym z tobą mówiła...? Czy wróci znowu...? Czy była po raz ostatni...? Czy masz
dalej chodzić do groty...?
Bernadetta odpowiada uprzejmie jak zwykle.
187
– O tak, jeszcze wróci, ale już teraz nie będę chodzić do groty.
– Nigdy więcej?
– O nie, pójdę znowu, gdy ona wróci.
– A kiedy to ma być?
– Ona da mi znać – odpowiada Bernadetta, jakby mówiła o kimś, kto wyjeżdżając w
kilkudniową podróż, obiecuje listownie zawiadomić o swym powrocie.
– A w jaki sposób da ci wiadomość? – pyta ciotka Bernarda.
– Tego mi nie powiedziała, ciociu.
Szczęśliwość Bernadetty jest zupełna. Urlop, jaki Pani sobie bierze, i którego również
jej udziela, to czas przeznaczony na spokojne rozpamiętywanie bezgranicznego szczęścia,
jakiego dostąpiła. Ostatnie dwa tygodnie nadszarpnęły mocno siły Bernadetty. A więc
Pani daje jej teraz czas do wytchnienia, aby się mogła skupić i pogłębić w sobie wrażenia
tych dni. Bernadetta zadowolona jest z tej przerwy. Pani ma pewnie inne zajęcia i jest
również zmęczona częstym przybywaniem. Nawet serca najczulej kochające godzą się
chętnie na pewną rozłąkę, aby w nadmiarze miłości zaczerpnąć oddechu. Plac Marcadale
i wąskie uliczki Lourdes rozbrzmiewają głosami 20 tysięcy świętujących. Jest obawa, że
zabraknie żywności i napojów. Cazenave posyła wóz ciężarowy do Tarbes po kilka
beczek wina i inną żywność, a właściciel kawiarni Duran zmuszony jest przybrać do
pomocy kelnera i to pierwszego lepszego wprost z ulicy. Całe procesje głodnych i
spragnionych tłoczą się do gospód i kawiarni. Toteż kupcy miasteczkowi, zarówno ci
zasobni jak i skromniejsi, nabierają sympatii i gustu do Pani z Massabielle.
W powrotnej drodze towarzyszący Bernadetcie przyjaciele biorą ją pomiędzy siebie z
obawy, aby wieśniacy bigoryjscy z nad-miaru miłości i uwielbienia nie rozszarpali jej w
kawałki. Każdy pragnie ją uściskać. Z trudem udaje się rodzinie schronić do domu. I tutaj
dopiero dowiadują się o największym wydarzeniu dnia, o fakcie, którego znaczenia
Bernadetta jeszcze nie potrafi docenić. Matka Nicolau zapytuje:
– Czy Pani nigdy jeszcze nie powiedziała ci swego nazwiska?
Bernadetta w tej samej chwili zamyśla się głęboko. Potem od-powiada:
– Nie spytałam o to głośno. Ale ona zrozumiała mnie. Zarumieniła się lekko i odrzekła
tak cicho, że zaledwie dosłyszałam...
– No powiedz nareszcie! – niecierpliwi się ciotka – czyś aby dobrze spamiętała?
– Przez całą drogę do domu powtarzałam sobie, aby się nauczyć na pamięć.
Powiedziała mi...
– Co mówiła? No prędzej, czegoż się namyślasz?
– Powiedziała: Què soy l’immaculada Councepciou.
– Co mówiła? Powtórz jeszcze raz...
188
– Què soy l’immaculada Councepciou.
– L’immaculada Councepciou – powtarza wolno matka Nicolau i z płonącymi oczyma
wybiega z izby. Po drodze opowiada o tym Germaine Ravel, spotkanej przy maglu. Ta
pozostawiła kosz z bielizną i biegnie do swej przyjaciółki Józefy Ourous, zajętej
trzepaniem dywanów. Józefina pędzi natychmiast do Rozalii, pokojówki pani Baup. Jest
to ta sama Rozalia, która podobno także miewała widzenia. Józefina zastaje ją wyjadającą
słodycze ze spiżarni swej chlebodawczyni. Rozalia powtarza wiadomość pani Baup. Ta
biegnie do pani Millet, gdzie po naradzie postanawiają wspólnie natychmiast zawiadomić
o tym księdza Pomiana. Prefekt z obowiązku udaje się do księdza dziekana Peyramale’a.
– Mój ojciec i dziad byli lekarzami i przyrodnikami – mówi ksiądz Maria Peyramale do
grzejącego się przy kominku prefekta Pomiana. Dziekan wielkimi krokami przemierza
swój obszerny gabinet. Jest już po piątej, właśnie zapalono lampy. – Dziękując Bogu za
łaskę wiary, muszę być wdzięczny moim ojcom za odziedziczoną po nich zdolność
krytycznego rozumowania. Ile taki trzeźwy rozum jest wart w życiu codziennym,
potrafimy to docenić, prawda księże prefekcie?
– I co ksiądz proboszcz postanowił?
– Na razie nic, mój drogi. Ta mała będzie tu za chwilę. Proszę, niech ksiądz zostanie z
nami tak długo, dopóki nie dam znaku. Potem proszę pozostawić nas samych.
Bernadetta nie ochłonęła jeszcze całkowicie ze strachu po pamiętnej rozmowie z
dziekanem. Toteż ręce ma zimne jak lód i drży cała, gdy ją teraz wprowadzają do
gabinetu. Wprawdzie pokój nie wygląda tak groźnie jak wielka i ponura sala przyjęć na
dole, lecz widok dwóch księży potęguje jej przerażenie. Serce tłucze się nieznośnie.
– Podejdź bliżej, drogie dziecko – odzywa się ksiądz Peyramale, starając się mówić
bardzo łagodnie, choć już na wstępie wizyty budzi się w nim dawna nieuzasadniona złość
ku niej. – Chodź, usiądź bliżej przy ogniu! Czy mogę cię czymś poczęstować?
– O, bardzo dziękuję, księże dziekanie!
– Usiądź więc sobie wygodnie. Twój katecheta i ja chcemy ci zadać kilka pytań. Czy
odpowiesz nam prawdę?
– O tak, księże proboszczu.
Prościutko i sztywno siedzi Bernadetta koło komornika. Peyramale przysuwa swe
krzesło tuż obok i poczyna ją z bliska obserwować, jak lekarz pacjenta.
– A więc, co to takiego powiedziała Pani dzisiaj do ciebie?
– Què soy l’immaculada Councepciou – odpowiada dziewczynka z widocznym
wysiłkiem pamięci.
– A czy ty wiesz dziecko, co to znaczy „QUÈ SOY L’IMMACULADA COUNCEPCIOU”:
JAM JEST NIEPOKALANE POCZĘCIE?
– O nie, tego nie wiem...
189
– A wiesz, co znaczy słowo niepokalana?
– Tak wiem. Niepokalana to znaczy zupełnie czysta.
– Dobrze. A co znaczy – Poczęcie?
Bernadetta spuszcza głowę i milczy.
– No, zostawmy to – odpowiada na razie wymijająco ksiądz proboszcz i przechodzi na
inny temat.
– Powiedz mi za to, co wiesz o Matce Boskiej? Z pewnością już wam o niej niejedno
wasz katecheta opowiadał.
– O tak! – jąka się Bernadetta; wyłamuje sobie przy tym palce z zakłopotania, jak słaba
uczennica, która ma mało zaufania do swej tępej głowy. – Matka Boska wydała na świat
Dzieciątko Jezus. Leżało na słomie w betlejemskiej stajence. Z lewej strony stał wołek, a
z prawej osiołek, na którym przyjechała, i przyglądały się temu. Wołek parskał głośno, a
potem przybyli pastuszkowie i święci trzej Królowie. A potem Matka Boska miała wiele
nieszczęść w życiu i siedem mieczów w sercu, bo syna jej Zbawiciela przybili do
krzyża...
– Tak, wszystko, co mówisz, jest prawdą – przytakuje ksiądz dziekan. – Lecz czy wasz
ksiądz katecheta nie opowiadał wam czegoś więcej? Czy nie opowiadał wam nigdy o
Niepokalanym Poczęciu?
Tu wtrąca się ksiądz Pomian.
– Jestem pewny, księże dziekanie, że nigdy nie wspominałem nic o tym dogmacie.
Temat ten nie należy do programu szkoły powszechnej.
– A może nauczycielka wasza, siostra Vauzous, mówiła wam coś o tym?
– Wyłączam zupełnie taką możliwość – stanowczo zaprzecza ksiądz Pomian.
Ksiądz dziekan patrzy prawie żałośnie w oczy dziewczynki. Przypomina sobie słowa
dyrektora Clarensa, który wyraził się dzisiaj, że największą siłą Bernadetty – to jej
zupełna obojętność w dyskusji. Dziekan nachyla się ku niej ponownie:
– Jednakże musiałaś już gdzieś słyszeć to wyrażenie. Staraj się przypomnieć sobie
dobrze, kto ci mówił o Niepokalanym Poczęciu? Bo chyba nie zaprzeczysz, żeś już o tym
w ogóle słyszała?
Bernadetta zamyka oczy i namyśla się. Chce uczciwie spełnić rozkaz dziekana. Po
chwili mówi takim tonem, jakby się chciała uniewinnić:
– Być może, że już kiedyś coś słyszałam, ale nic nie pamiętam.
– A więc ja ci coś opowiem, drogie dziecko, o Niepokalanym Poczęciu. Przed czterema
laty, 8 grudnia, nasz ojciec św. papież Pius w Rzymie ogłosił światu naukę, że
Najświętsza Panna Maria od pierwszego momentu swego poczęcia, to znaczy od
pierwszej chwili swego istnienia w łonie matki była wolna od wszelkiej zmazy grzechu
190
pierworodnego. Stało się tak dlatego, bo Bóg wyróżnił Ją szczególniejszą łaską na poczet
przyszłych zasług Pana Jezusa Chrystusa. Zrozumiałaś mnie, Bernadetto?
Bernadetta wolno potrząsa głową:
– Jak bym to mogła zrozumieć, księże dziekanie?
– Wierzę ci najzupełniej moje dziecko. Jak byś to mogła pojąć. Nie są to rzeczy
dostępne dla rozumu ludzkiego. Niech sobie wielcy uczeni łamią nad tym głowę. Ale
jedno może zrozumiesz i ty. Gdyby Najświętsza Panna rzeczywiście do ciebie
przemówiła, mogłaby jedynie powiedzieć o sobie: – Jestem owocem niepokalanego
poczęcia, ale nie mogłaby powiedzieć: Jestem Niepokalane Poczęcie. Bo narodzenie albo
poczęcie są to wydarzenia. A osoba nie jest czyimś, co się wydarzyło. Nikt o sobie nie
może powiedzieć: Jestem narodzeniem mej matki, prawda? Chyba zrozumiałaś, co?
Bernadetta milczy i bez zainteresowania patrzy na dziekana. W nim zaś odzywa się
stara wada i ogarnia go gwałtowna złość. Zawoalowany, lekko ochrypły głos przybiera
groźny ton:
– Zatem twoja Pani popełniła niewybaczalną pomyłkę. Przyznajesz?
Bernadetta marszczy czoło pod kapturkiem, którego do tej chwili nie zdjęła z głowy. Po
pewnym namyśle odpowiada:
– Pani jest przecież obcą w naszych stronach i czasem zdaje mi się, że jej trudno się
wyrażać.
Słysząc te słowa ksiądz Pomian nie może ukryć uśmiechu, co zauważywszy dziekan
daje mu nieznaczny znak. Katecheta cicho wysuwa się z pokoju. Nie jest to po myśli
Bernadetty. Lubi swojego prefekta i wolałaby, aby jej nie zostawiał sam na sam z
dziekanem. Tymczasem proboszcz, westchnąwszy ciężko, poczyna mówić:
– Drogie dziecko, nadeszła, teraz dla ciebie poważna godzina. Pomyśl, że za kilka
tygodni masz po raz pierwszy przystąpić, do Stołu Pańskiego. Jestem odpowiedzialny za
ciebie i lękam się o twą duszę. Co mam z tobą począć? Dobrze ci patrzy z oczu i zdajesz
się mówić prawdę. Mimo wszystko jednak nie mogę, nie mogę ci uwierzyć! Dzisiaj
nawet mniej niż kiedykolwiek. Sprawiasz mi wiele udręki, Bernadetto! Zaklinam cię jako
twój duszpasterz w trosce o twoją duszę! Wołam do ciebie jak spowiednik w
konfesjonale: Przestań kłamać! Przyznaj się: – To pani Millet, Baup, panie Cénac albo
Bóg wie kto podsunął mi słowa o Niepokalanym Poczęciu, bym się stała sławną na
świecie!
– Nie mogę przyznać się do tego, czego nigdy nie było – odpowiada Bernadetta ze
smutkiem. – Żadna z tych pań nie namawiała mnie nigdy do niczego.
Dziekan wpija ostry wzrok w apatyczne oczy dziewczynki.
– Podobno ksiądz Ader, którego znasz z Bartrès, odwiedził cię wbrew mej woli.
Przypomnij sobie dobrze, czy może on naprowadził cię na ten pomysł?
Bernadetta odpowiada z całym spokojem:
191
– Ksiądz proboszcz Ader wcale nie rozmawiał ze mną w cztery oczy. Byli przy tym
rodzice, ciotka Bernarda, Lucylla i ciotka Sajou. Nie mówił mi o niczym takim.
Na to ksiądz dziekan nie odpowiada już nic. Siada przy swoim biurku i mechanicznie
przewraca kartki jakiejś książki. Po długim milczeniu odzywa się głosem zupełnie innym
niż poprzednio; mówi łagodnie i cicho jakby w zamyśleniu:
– Czy możesz mi powiedzieć, drogie dziecko, jak wyobrażasz sobie twoje dalsze życie i
całą twą przyszłość?
– Tak samo, jak wszystkich innych naszych dziewcząt – odpowiada Bernadetta szybko i
swobodnie.
Dziekan nie podnosząc oczu od książki mówi:
– Jesteś już dużą dziewczyną, nieledwie dojrzałą kobietą. Dziewczęta po pierwszej
Komunii św. mają już swoje liczne dozwolone przyjemności. Biorą udział w wielu
rozrywkach, bawią się, tańczą, poznają młodych mężczyzn, urządzają wspólnie różne
zabawy, a jeżeli Bożą to jest wolą, wychodzą za mąż za odpowiedniego młodzieńca. Ty,
jako córka młynarza, mogłabyś może dostać jakiego porządnego młynarczyka. Potem
przychodzą na świat dzieci. Spójrz na życie swej matki. Więcej pewnie ma ona
zmartwień niż radości. Ale taki już a nie inny los stworzył nam Pan Bóg, A ty,
Bernadetto, czy chciałabyś także chodzić na zabawy? Czy chciałabyś stać się taką kobietą
jak twoja matka? Powiedz szczerze!
Bernadetta rumieniąc się odpowiada z ożywieniem:
– Naturalnie, proszę księdza dziekana, że i ja chciałabym pójść tańczyć, jak inne
dziewczęta... dostać męża.
Na te słowa olbrzym podnosi się i skrzypiąc mocno butami podchodzi do Bernadetty.
Obie zaciśnięte pięści kładzie na drobne ramiona dziewczęce.
– A więc obudź się, jeśli nie chcesz marnie zginąć, Bernadetto! Igrasz z ogniem,
dziewczyno!
NAŚLADOWANIE CUDU
Po tym czwartku Bernadetta nie chodzi już do groty. Lecz mimo to codziennie rankiem
i wieczorem bywają tam inne kobiety z Lourdes. Skonfiskowany przez Jacometa stolik
zostaje wrzucony do szopy przy merostwie. Lecz zaraz następnego dnia w piątek ten sam
okryty wieńcami stolik promienieje światłem licznych świec w skalistej grocie
Massabielle. I znów konfiskuje go pan komisarz. Nazajutrz nieznani sprzymierzeńcy Pani
wykradają go z wozowni i umieszczają w grocie. Zabawa trwa tak długo, aż pan
prokurator cesarski wydał rozkaz porąbania stolika na spalenie. Wobec powyższego pani
Millet wnosi protest przeciwko nieprawnemu zabraniu i zniszczeniu jej własności, a
równocześnie darowuje nowy stolik, o wiele wspanialszy od poprzedniego.
Burmistrz Lacadé, który według zdania Dutoura stał się dziwnie łagodny w konflikcie z
Panią, radzi prokuratorowi zaprzestać polityki wzajemnego wbijania sobie szpilek.
192
Motorem takiej polityki jest złość, a działanie pod wpływem złości, czy to w wielkich,
czy małych rzeczach, nie doprowadza do rezultatu.
- Jeśli się chce zadać cios – tłumaczy – musi to być cios niezawodny. A my sobie takie
uderzenie przygotujemy, drogi prokuratorze. Niech pan liczy na mnie.
Dutour, zdumiony tak spokojną roztropnością, zaczyna podejrzewać burmistrza o jakąś
intrygę. Lecz już w ciągu następnych dni uwaga obu panów zostaje zaabsorbowana
nowymi i wielce niepożądanymi zdarzeniami. Widocznie Pani z Massabielle swoją
interwencją ściągnęła z nieba zbyt wiele łask na Lourdes, budząc zazdrość u swego
śmiertelnego wroga. Piekło i jego ciemne moce pragną również ukazać się na widowni. I
oto powstaje epidemia zaburzeń umysłowych, wybuchająca w różnych miejscowościach.
W całej krainie Bigorre mnożą się lunatycy, wizjonerzy, ekstatycy i somnambulicy. Nie
tylko rozgłos i powodzenie Bernadetty po-woduje tak liczne naśladownictwa. Od dawien
dawna istnieje związek między zjawiskami psychopatycznymi a mocami złego ducha.
Wiara w boskość nie jest niczym innym jak istotnym uznaniem faktu, że świat jest pełną
sensu organizacją duchową. Obłęd jest całkowitym zaprzeczeniem tego sensu. Więcej
nawet, jest pozornym przejawem bezsensowności dzieła stworzenia ucieleśnionego w
istocie stworzonej. Duszę, w której nie ma już żadnego śladu sensu, choć zdarza się to
bardzo rzadko, opanowuje obłęd. I dlatego czasy, w których zaprzecza się istnieniu
boskiej myśli we wszechświecie, stają się krwawą ofiarą zbiorowego szaleństwa, mimo
że w ludzkim przekonaniu są to czasy oświecenia i racjonalizmu.
Pierwszemu wypadkowi diabelskiego małpowania ulega koleżanka Bernadetty –
Magdalena Hillot. Jest to ta sama długonoga, blada dziewczynka, obdarzona pięknym
sopranem, która kiedyś należała do kliki Janki Abadie. Magdalena jest niezwykle
muzykalna. Duch Boży zwykł ogarniać całą istotę tego, kogo nawiedza. Za to szatan,
upatrzywszy sobie ofiarę, wykorzystuje jej zdolności specjalne jako ułatwioną drogę do
celu. W tym leży źródło chorobliwej wprost próżności ludzi utalentowanych. Również u
Magdaleny Hillot zaatakowany zostaje jej najbardziej uzdolniony zmysł – słuch.
Pewnego popołudnia dziewczyna klęczy w grocie i odmawia różaniec. Nagle słyszy, że
ogarniają ją fale niebiańskiej muzyki jakby śpiew anielskich chórów. Tchu jej brak z
wrażenia, tak delikatnie a jednak taką pełnią rozbrzmiewają pienia. Z początku nie
zastanawia się nad niczym, tylko poddaje się cała rozkoszy słuchania. W chwili gdy się
budzi z pierwszego zachwytu, szalona pycha rozpiera jej piersi: a więc i ja należę do
wybranych. Cichutko ukradkiem dołącza swój głos do niebiańskiego chóru. Lecz krótka
jej radość, bo oto w następnym już takcie przeraźliwa kakofonia rozdziera harmonijną
melodię, gwałcą ją instrumenty naśladujące chrząkanie świń, skrzek pawi i krakanie
kruków, jazgotliwie brzęczą blaszane trąbki. Spokojny rytm muzyki zatraca się w
tanecznych synkopach, wybijanych jakby bębnem z afrykańskiej dżungli. Przerażona
dziewczyna zrywa się z klęczek i zmuszona niezrozumiałym, wewnętrznym nakazem
zaczynia pląsać w takt szalonego tańca. Wreszcie z krzykiem ucieka.
Pan Jacomet jest człowiekiem sumiennym, ani on, ani państwo nie mają nic przeciwko
objawieniom konkurencyjnym. Toteż raport policyjny o „akustycznym objawieniu”
193
Magdaleny Hillot zostaje umieszczony w aktach, aby znów się wyłonić w odpowiedniej
chwili.
W kilka dni później chłopiec z Omex, idący brzegiem Gave, zauważa ognisty balon,
unoszący się nad Górą Spelunek. Chłopiec robi znak krzyża i balon pęka natychmiast.
Wyrostek pędzi z tą wiadomością również do komisariatu policji. Lecz Dutour usuwa z
przedłożonych mu przez Jacometa akt opowiadanie o ognistym balonie. Nie uważa go za
objaw choroby umysłowej, jego zdaniem chłopiec był świadkiem rzadkiego zjawiska
atmosferycznego, zwianego piorunem kulistym. Natomiast nie skreśla opowiadania
kilkorga dzieci od lat siedmiu do jedenastu, które w ciszy letniego południa ujrzały całą
Najświętszą Rodzinę w komplecie zebraną w grocie. Indagowane przez Jacometa dzieci
wymyślają niestworzone historie. Madonna cała w złocistych, sztywnych szatach była
bardzo podobna do królowej z talii kart. Św. Józef dźwigał tobołek na plecach, a w ręce
trzymał srebrne widły. Byli też goście u św. Rodziny, którzy siedząc za stołem jedli
milloc, św. Piotr i św. Paweł. Dlaczego właśnie ci dwaj? No, bo właśnie to oni byli, panie
komisarzu.
Dwa następne wypadki są bardziej niesamowite. Mała dziewczynka, idąca z matką na
spacer, przygląda się rzece Gave w pobliżu Massabielle. Nagle widok tak straszny
przedstawia się jej oczom, że biedactwo zastyga w konwulsyjnym skurczu. Przez dwie
godziny nie jest zdolna wymówić ani słowa, a gdy atak mija, szepcze tylko: laid, co
oznacza: demon.
A już zupełnie klasyczny przykład szatańskich sztuczek zdarza się w domu Cénaców,
gdzie mieszkają Jacomet i Estrade. Zamieszkuje tam również pewna skromna rodzina
mieszczańska z 11-let-nim synem Aleksem. Rodzice pokładają wielkie nadzieje w swoim
jedynaku i są z niego szalenie dumni. No, bo przyznać trzeba, że Aleks jest wzorowym
chłopcem, a w szkole pierwszym uczniem we wszystkich przedmiotach. Jego pilność,
zapał do nauki i przykładna czystość zasługują na szczególne wyróżnienie. Aleks unika
towarzystwa kolegów, uważając ich za zbyt „wulgarnych”, a sam jest sztywny w obejściu
i dbający o dobre formy. Na zapytanie, czym chce być w przyszłości, zwykł odpowiadać,
że pragnie być kiedyś sędzią.
Otóż tenże Aleks w jednej chwili i bez żadnego widocznego powodu dostaje ataku
szału. Rzuca się na matkę i rani ją swoim kieszonkowym nożem. Po czym zatarasowuje
się w kuchni. Na wszelkie próby podejmowane przez kolegów z tego samego domu,
którzy najczulszymi słowami starają się go stamtąd wywabić, odpowiada stekiem
najohydniejszych wyrazów, wśród których stale powtarzane słowo merde jest stosunkowo
najłagodniejszym. Rodzice zapewniają uroczyście, że syn ich nigdy nawet nie słyszał
takich wyrazów. Nareszcie chłopak zostaje obezwładniony i spoczywa na łóżku związany
grubymi sznurami. Z ust cieknie mu piana, a w oczach goreje taka nienawiść i wściekłość
szalona, że zacni rodzice nie mogą znieść tego widoku. Dr Peyrus postanawia przewieźć
go natychmiast do domu obłąkanych w Tarbes. Lecz matka, chwytając się ostatniej deski
ratunku, biegnie do znajomego zakonnika, ojca Beluze’a, który przypadkiem w tym dniu
gościł w Lourdes. Ojciec Beluze odprawia nad opętanym przepisane egzorcyzmy i
194
chłopiec zostaje uzdrowiony. Już w kilka dni po tym zajściu Aleks wraca do szkoły
uroczysty, sztywny i zamyślony jak zawsze, by od nowa stać się chlubą i radością rodziców.
W tym samym okresie Bernadetta znajduje wielu naśladowców. Pan Estrade, mocno
niezadowolony, i pan Jacomet, wielce uradowany, mają okazję przyjrzeć się osobiście
niektórym spośród nich.
Wszyscy doskonale podpatrzyli zachowanie i sposób bycia Bernadetty, jej ukłony,
powitania, uśmiechy, kiwanie głową i pod-noszenie rąk. Jednakże odnosi się wrażanie, że
specjalnym ich przeznaczeniem jest ukazanie niezmierzonej przepaści, jaka dzieli prawdę
od kłamstwa. Gdy udają, że widzą Panią, patrzącym wydaje się nisza jeszcze bardziej
pusta aniżeli poprzednio. Lecz i między nimi zdarza się wypadek różniący się od innych.
Mianowicie pewnego ranka jeszcze przed godziną 7 rozchodzi się wieść, że Bernadetta
idzie do groty. Prędko zbiera się liczny tłum, który podąża w jej ślady. I rzeczywiście
znajdują Bernadettę, klęczącą z zapaloną świecą. Ubrana jest jak zwykle w długą
spódnicę, drewniaki i w biały kapulet, którego kaptur głęboko spada na jej twarzyczkę.
Obrócona plecami do publiczności myje się w źródle, pije z niego, zjada źdźbła traw.
Potem posuwając się na kolanach wzdycha głęboko i szepcze: Pokuta, pokuta! Kopia jest
tak wierna, że prawie nikt z bywalców „dwutygodniówki” nie podejrzewa oszustwa.
Patrzący nie odczuwają jednak żadnego nastroju ani nabożeństwa, wszystko wydaje się
im już zbyt dobrze znane i zużyte. Po kilku minutach rzekoma Bernadetta podskakuje i
odrzuca z głowy kaptur. Oczom widzów ukazuje się śniada, trochę ospowata twarz
dziewczęca, uśmiechająca się ze złośliwym zadowoleniem. Mała komediantka unosi
palcami brzeg spódnicy i przed zdumionym tłumem zaczyna tańczyć. Chcą ją pochwycić,
lecz pościg się nie udaje. Dziewczyna w okamgnieniu wdrapuje się po stromej ścianie
skalnej i jak dzikie zwierzątko górskie znika na jej tle.
Niektórzy spośród widzów twierdzą, że była to młodziutka hiszpańska pokojówka,
którą przed kilku dniami pani Lacrampe zmuszona była wydalić za niezwykle zuchwałą
kradzież. Inni znów dopatrują się w niej Cyganki z obozu wypędzonego ostatnio z
okolicy Lourdes. Nikt jednak nie umie powiedzieć nic dokładnego o nieznajomej.
Jacomet natychmiast melduje prefektowi o „religijnej profanacji”.
Hiacynt de Lafite uważa ten epizod za fascynujący temat. Można by stworzyć poemat
taneczny o cygańskiej dziewczynie, urągającej świętościom. Nasz mistrz Giacomo
Meyerbeer napisałby do niego muzykę w stylu Roberta Diabła.
Upadek Franciszka Soubirous ma niewątpliwie związek z nagminnie już występującymi
objawieniami szatańskich mocy. Od czasu „urlopu” Pani otwarła się przepaść piekielna i
zionie coraz szerszą czeluścią. Otóż przez pełne dwa tygodnie Franciszek nie zagląda ani
razu do ojca Babou. Powody ku temu są różnorodne. Po pierwsze, gospoda ta stała się
ośrodkiem drwin, miejscem zebrań bluźnierców oraz klubem dyskusyjnym
niedowiarków. To w gorszym wydaniu Café Français. Choć Soubirous nie ma zamiaru
występować jako bojownik wiary w cuda, jednak jako ojciec czuje się przede wszystkim
uderzony tymi niebieskimi dziwactwami. Wstyd i duma nie pozwalają mu asystować przy
195
zapalczywych, w oparach alkoholu i w dymie tytoniu prowadzonych dyskusjach, w
trakcie których miesza się z błotem zdrowy rozsądek lub uczciwość jego córki. Jest
jeszcze jeden powód ważniejszy. Franciszek Soubirous ślubował sobie po cichu, że
powstrzyma się na razie od napojów alkoholowych. I przez długi szereg dni dotrzymuje
przyrzeczenia z niespodziewaną siłą woli. Byłoby wielką niesprawiedliwością nazwać
Franciszka Soubirous nałogowym pijakiem. Już samo poczucie wrodzonej godności
chroni go od nieodpowiednich wystąpień. Toteż nikt z miejscowych obywateli nie
ośmieliłby się twierdzić, że widział kiedykolwiek młynarza Soubirous w stanie
nieprzytomnym czy też zataczającego się. Owe dwa lub trzy kieliszki wódki dziennie,
potrzebne ojcu cudotwórczyni do zachowania równowagi duchowej, są miarą
odpowiadającą nieszczęsnemu samopoczuciu, z jakim się budzi codziennie rano. I rzecz
dziwna, od czasu gdy dzięki Bernadetcie spadła i na niego część splendoru, owa miara
nieszczęścia nie tylko się nie zmniejszyła, ale wprost przeciwnie – znacznie urosła. Mimo
bowiem całej lekkomyślności, młynarz Soubirous jest człowiekiem ociężałym, lubującym
się w wynajdywaniu ciemnych stron każdej sprawy. Sława, jaka od miesiąca opromienia
jego dom, napełnia Franciszka nie tylko niepokojem i troską, ale bardziej jeszcze ukrytą
tępą niechęcią ku tej, która tę sławę zdobyła. Na dnie serca gorzko wyrzuca córce ów
niepotrzebny blask, jakim otoczyła skromne nazwisko Soubirous, a równocześnie docenia
pewne dodatnie skutki tego splendoru. Uczucia różne – jak widać. Franciszek Soubirous
należy do tych upartych biedaków, którym świadomość własnej nędzy daje pełną goryczy
satysfakcję. – Lecz kobiety są inne – myśli. – Cieszą się, jeśli ludzie wycierają sobie nimi
gęby.
Aby odzyskać poczucie dawnej równowagi, potrzeba by byłemu młynarzowi więcej niż
trzy kieliszki dziennie. Chcąc jednak dotrzymać ściśle swego ślubowania, nie pije w
ogóle. Jest to walka na noże, którą musi prowadzić z sobą samym. Sam zaś ślub uczynił
w intencji, „aby się wszystko dobrze skończyło, aby się rozeszło po kościach”. Przy tym
Franciszek zdaje sobie doskonale sprawę, co jest winien samemu sobie, jako ojcu
cudotwórczyni. Chodzi więc teraz codziennie do kościoła. Tym samym zmuszony jest
kilkakrotnie w ciągu dnia prześlizgiwać się koło ojca Babou i innych podobnych
szynków. Jest to za każdym razem na nowo szczytowy punkt walki wewnętrznej, jaka się
w nim toczy.
W drugą niedzielę urlopu Pani, Franciszek wracając z sumy skręca w uliczkę des Petites
Fossées. I tam, przed samym domem ojca Babou, spotyka swoje przeznaczenie w
postaciach policjanta Calleta, brygadiera d’Angli i żandarma Belhache’a. Wszyscy trzej
zbrojni mężowie mają dzień wolny od służby. I oni korzystają z chwili wytchnienia,
jakiej im Pani użyczyła. Na widok Franciszka Soubirous wszystkim trzem przychodzi ta
sama myśl do głowy, jakby się umówili. W procesie państwa przeciwko cudom biorą oni
udział bardzo czynny i nie uważają się wcale za miej ważnych niż minister Roulland,
prefekt Massy, prokurator Dutour czy komisarz Jacomet. Wykazanie moralnej słabości
ojca Soubirous byłoby niezłym atutem w tej grze.
– Hej, wielki człowieku, dlaczego tak nosa zadzierasz? – woła brygadier. – Wyglądasz
tak dostojnie, jak jaki biskup w cywilu.
196
Rzeczywiście Franciszek wygląda bardzo dystyngowanie w dłu-gim czarnym surducie,
darowanym mu przez pana Cazenave’a. Z uprzejmym ukłonem chce wyminąć
żandarmów, lecz d’Angla zatrzymuje go:
– Nie uciekaj, Soubirous, przecież do nas nie możesz mieć o nic pretensji...
Franciszek staje i ponuro patrzy przed siebie.
– O Anglika mam żal do was wszystkich.
– O Anglika? – wykrzykuje brodaty Belhache.– A kto patrzał przez palce, jak Nicolau i
Bourriette stłukli tego sztokfisza na kwaśne jabłko? Myśmy to właśnie zamknęli oczy,
abyś miał swoją zemstę...!
– Słuchajcie panowie – upomina brygadier – zaczyna padać deszcz. Wygodniej nam
będzie porozmawiać wewnątrz u ojca Babou.
– Ja idę do domu – oświadcza Soubirous.
D’Angla chwyta go po przyjacielsku za ramiona.
– Do domu? A co ty będziesz robił w domu w niedzielę o 11 przed południem? Otóż nie
pójdziesz do domu, bo żandarmeria zaprasza cię na wódkę.
– Ale ja jednak pójdę – broni się Soubirous, chociaż już tamci mężczyźni zdążyli go
wepchnąć do środka. Obydwie izby w gospodzie są zapchane ludźmi, co jest zresztą
stałym zjawiskiem od czasu, kiedy Lourdes stało się najsławniejszym miastem Francji.
Dla wchodzących znakomitości miejsce robi się od razu. D’Angla przywołuje potężnego
ojca Babou:
– Nie chcemy dziś nic z twojego samogonu! Przynieś nam coś specjalnego, Babou,
nawet jeśliby to miało pochłonąć dodatek służbowy. Gościmy dziś naszego przyjaciela.
Babou nadyma policzki i cmoka czubki palców.
– Mam jeszcze w piwnicy trzy buteleczki w najwyższym gatunku.
Z amatorami wódki jest od wiek wieków zawsze ta sama historia. A mianowicie że
łatwiej jest oprzeć się pierwszej szklaneczce aniżeli drugiej, łatwiej drugiej niż trzeciej i
tak dalej. Przy pierwszej szklance myśli Soubirous: nie można ubliżyć władzy. Przy
drugiej nie myśli już nic, tylko rozkoszuje się dawno nieznanym smakiem palącej wódki.
Przy trzeciej postanawia pić dalej i milczeć. Jeśli nie będzie z nimi rozmawiał, nic się
złego stać nie może. Naokoło stołu żandarmskiego pchają się kibice, chcący asystować
przy tej hazardowej o wielką stawkę grze. D’Angla zasypuje Franciszka pochlebstwami.
– Na honor, podziwiam cię, chłopie, jak ty się potrafisz zachować. Przecież nazwisko
twoje figuruje we wszystkich gazetach świata i pomyśleć, że wciąż jeszcze mieszkasz w
tym lochu. Nie chcę się w to mieszać, ale powiem ci tylko tyle: mógłbyś zrobić majątek.
Różne bogate dewotki obsypałyby cię hojnie i nikt nie mógłby ci z tego zrobić zarzutu.
My jednak, władze, wiemy teraz dobrze, że na pieniądze nie lecisz i pozostałeś takim
samym chudopachołkiem, jakim byłeś przedtem. Cały mój szacunek, Soubirous!
197
– Każdy robi, jak uważa – odpowiada skromnie wychwalany. Belhache, który ma
nieświetne wyobrażenie o niesprzedajności różnych generałów, ministrów, prefektów i
innych wysoko po-stawionych osobistości, lekkim gwizdnięciem przez zęby wyraża
swoje uznanie.
– Sapristi! Jakiś ty niepodobny do naszych wielkich panów! Ich nie potrzeba prosić.
Sami biorą.
– Nie znam wielkich panów – odpowiada ostrożnie Soubirous.
Na to jeden z kibiców wtrąca się:
– Należy ci się młynek, Soubirous. Niech to wszyscy diabli! Nad rzeką Lapaca stoją
dwa nieczynne, a wody w tym roku będzie dosyć po takiej zimie. Powinni ci podarować
taki młyn i nikt nie mógłby tego wziąć za złe. Tym bardziej, że praca młynarza to
przecież praca dla ogólnego dobra.
– Co prawda, nie jestem gorszym młynarzem od wielu innych – wtrąca Soubirous
ostrożnie, aby nie powiedzieć za dużo, choć temat ten porusza go do głębi.
W takt takiej gadaniny opróżniają pierwszą butelkę. Oczywiście, gość zostaje uraczony
obficiej od innych, toteż po długotrwałej abstynencji nieszczęsny wiarołomca poddaje się
już bez protestu rozkosznemu oszołomieniu. Już i w drugiej butelce pokazuje się mętny
osad na dnie, kiedy d’Angla z udaną dobrodusznością zagląda mu w oczy.
– Jesteś dla mnie zagadką, bracie! Masz córkę wybraną przez niebo. Dwadzieścia
tysięcy ludzi było ostatnio w grocie. A ciebie nikt tam ani razu nie widział. Co mamy o
tobie sądzić, powiedz, co o tym myślisz?
– Jestem prostym człowiekiem i nikogo nie powinno obchodzić, co ja myślę!
– Nie wykręcaj się jak piskorz, Soubirous, – powiedz, wierzysz czy nie wierzysz?
Soubirous, któremu alkohol coraz mocniej uderza do głowy, nie może już dłużej
opanować języka.
– Wam się wydaje, że jesteście ze wszystkich najmędrsi – wykrzykuje. – Dlatego, że
jeździcie kolejami i wysyłacie telegramy do wszystkich krajów, wydaje wam się, że
Najświętsza Panna nie może zstąpić do ludzi takich jak my. A ona jednak przychodzi do
takich jak my, jak Boga kocham. A jeśli zechce, i ona może sobie pojeździć koleją.
– Dobrze gada! – wrzeszczą kibice. – Dlaczego by sobie Najświętsza Panna nie mogła
też jeździć koleją? Nasz dziekan powinien zaraz o tym zatelegrafować biskupowi w
Tarbes.
Mały Callet, najmocniej podchmielony, tłucze w stół pięściami.
– Nie koleją – ryczy. – Balonem! Koniecznie balonem! I to z całą Rodziną Świętą!
Takie prymitywne bluźnierstwa sprawiają uciechę sercom małych ludzi, nawet jeśli nie
są zdecydowanymi niedowiarkami. Toteż bezczelne drwiny z niebieskich potęg zyskują
sobie od razu tanią popularność.
198
Zadymiany lokal aż się trzęsie od wybuchów śmiechu. I nagle wśród tej zabawy
brygadier stawia niewinne pytanie:
– Jak to jest, Soubirous, jak się należy do Świętej Rodziny?
– Jak to jest, jak się co?... – jąka się pijany.
– No bo ty przecież należysz teraz do Świętej Rodziny, Soubirous.
– Jak to? Dlaczego mam należeć do Świętej Rodziny?
– Jak to dlaczego, uważaj no dobrze! Przecież wiesz, co to jest Święta Rodzina.
Najświętsza Panna, Jej Syn i zacny stary św. Józef...
– Św. Józef! – woła ktoś. – Przypomina mi zawsze księcia małżonka Alberta, męża
angielskiej królowej Wiktorii...
– Cicho tam! Nie ubliżać głowom obcych państw – pieje Callet – bo musielibyśmy
zareagować.
– Książę Albert umie takie rzeczy, których św. Józef na pewno nie potrafi – wtrąca się
jakiś znawca. Ale brygadier drapiąc się z lekka po faworytach czeka cierpliwie.
Wodniste, rybie oczy w nalanej czerwonej twarzy patrzą pobłażliwie.
Wreszcie odzywa się:
– Jeśli Najświętsza Panna odwiedza twoją Bernadettę, robi to jedynie z powodu
pokrewieństwa. To chyba jasne. A może dla ciebie nie jest całkiem jasne? Widocznie
czuje się spokrewniona z twoją Bernadettą, co? Tego nie możesz chyba zaprzeczyć?
– Tego nie możesz zaprzeczyć – powtarza jak echo Callet i nagle ostro naciera na
Franciszka. – Natychmiast musisz się przyznać, że należysz do Świętej Rodziny!
Soubirous wypił właśnie tę rozstrzygającą szklaneczkę, po której miłe oszołomienie
przechodzi często w tragiczny patos.
Wolno podnosi się i z ponurą twarzą bełkocze:
– Przyznaję, że należę do Świętej Rodziny!
Zebrana w szynku gawiedź bije huczne brawa i nie posiada się z radości. Callet usiłuje
przekrzyczeć zgiełk.
– Uciszcie się i słuchajcie, co powiem. Jeśli macie zaszczyt znajdować się w
towarzystwie członka Świętej Rodziny, to przede wszystkim nie wolno wam tu rzygać po
kątach.
– Spokój – huknął d’Angla i czeka aż się hałas uciszy. Potem przybliża ponad stołem
swoją czerwoną twarz tuż do bladożółtej twarzy Franciszka.
– A teraz powiedz mi, Soubirous, i nie wstydź się, jak to jest, gdy się należy do Św.
Rodziny?
199
Zgaszonym wzrokiem rozgląda się nieszczęsny Soubirous po izbie. Grube krople potu
występują mu na czoło. Za długo pościł i w ogóle nie znosi większej ilości alkoholu. Poza
tym pił za prędko. Wargi jego są jakby sparaliżowane.
– Jeśli się należy do Rodziny Świętej – bąka niewyraźnie. – Jeśli się ma Świętą Rodzinę
to... to... to jest przekleństwo!
Przy tych słowach osuwa się na krzesło i chowa głowę w ramionach. Nikt się już nie
śmieje, żandarmi wraz z Calletem wychodzą do studni i leją sobie wodę na głowę.
Dopiero potem, z lekka wytrzeźwieni, mają odwagę wyjść na ulicę. Po pół godziny
wracają po Franciszka i odstawiają go do domu. I znów rozchodzi się po Lourdes
uporczywa pogłoska, że prokurator cesarski po raz drugi kazał aresztować ojca
Bernadetty. Brygadier d’Angla, żandarm Belhache i policjant Callet wstydzą się. Wstydzą
się nawet do tego stopnia, że po krótkiej naradzie postanawiają nie zaraportować „o
wypadku gorszącego pijaństwa”, chociaż władze byłyby im niewątpliwie bardzo za to
wdzięczne, a tygodniowe pisemko Le Lavedan z rozkoszą umieściłoby moralizujący,
pseudonaukowy artykuł pod tytułem: Córka alkoholika
OGIEŃ IGRA Z TOBĄ, BERNADETTO!
Mija całych dwadzieścia dni, zanim Pani daje znać Bernadetcie, że wróci do
Massabielle. W ciągu tego okresu zamieszanie rośnie zastraszająco. Specjalnie dzieci z
Lourdes biorą w nim tłumny udział. Nikt zrozumieć nie może, co w nie wstąpiło.
Pewnego popołudnia wielka grupa dzieci w wieku 9–12 lat maszeruje do groty, aby tam
urządzić parodię błogosławienia różańców, cudownych uzdrowień itp. Tyle w tych
scenach jest bluźnierczej złośliwości, że wieśniaczki modlące się przy grocie uciekają z
przerażeniem. Dziekan Peyramale pieni się ze złości. Gotów jest przysiąc, że to Café
Français reżyserują tę hecę, oczywiście w porozumieniu z władzami. Nie mogąc jednak
niczego udowodnić dorosłym, ksiądz dziekan łapie między uczniami szkolnymi dwóch
młodocianych podżegaczy i własnoręcznie daje im w skórę. Następnej zaś niedzieli w
krótkim przemówieniu z ambony, nie wymieniając nazwiska Bernadetty, broni jej przed
wulgarną złośliwością napastników. Ludzie słysząc te słowa nie dowierzają własnym
uszom. Cóż to, czyżby Kościół zmienił zdanie? Nie. Ksiądz Maria Dominik Peyramale
sam nie jest jeszcze całkowicie przekonany o prawdomówności Bernadetty ani pewien jej
zdrowego rozsądku, lecz myśl o dziewczynie nie opuszcza go ani na chwilę. Choć nie
przyznaje się do tego, czuje się bezradny i wstrząśnięty do głębi. Mimo własnej chęci
zaczyna bojować po stronie tych, o których chciałby zapomnieć jak o dręczącym śnie. W
tym samym czasie Vital Dutour i Jacomet gorliwie wykorzystują cudaczne małpowania i
mistyfikacje. Codziennie długie raporty policyjne wędrują do barona Massy’ego i do
prokuratury w Pau. Opisywane są w nich nie tylko „uczniowskie kawały” sztubaków, nie
tylko mniej lub więcej udane próby naśladowania Bernadetty, podejmowane przez
najróżniejsze kandydatki taumaturgii, lecz również i owe niewyjaśnione wypadki ostrych
zaburzeń umysłowych. Historia nagłego obłędu wzorowego Aleksa i prędkie jego
uzdrowienie przez ojca Beluze’a, opisy różnych ataków zemdleń i szałów przesyłane są
regularnie do zwierzchnich władz. Nie przesyła się natomiast oświadczeń kilku chorych,
200
którzy twierdzą, że po użyciu źródlanej wody zostali natychmiast uzdrowieni lub też
poczuli się o wiele lepiej. Nie można brać panu komisarzowi za złe, że nic o tym nie
referuje, gdyż większość tych uzdrowień oparta jest na zeznaniach bałamutnych i
zagmatwanych.
Minister Roulland nie jest niezadowolony z raportów nadchodzących z Lourdes. Niezły
materiał będzie mógł dostarczyć rządowej prasie. Zamiarem jego jest wycofanie objawień
massabielskich spod jaskrawych reflektorów religijno-politycznej dyskusji, a przesunięcie
ich w strefę obojętnego półcienia, to znaczy na te szpalty, które gazety rezerwują
codziennie dla historii o duchach, o wężach morskich, o zemście mumii, o spirytyzmie i
innych sensacjach. W efekcie nowa nuta poczyna dźwięczeć w dotychczasowym
akordzie. A więc najpierw Bernadetta jest oszustką, potem ofiarą młodocianego obłędu,
wreszcie prawdą jest, że widuje Panią w grocie. Od dawien dawna istoty o słabym
systemie nerwowym miewają okultystyczne objawienia. Wszędzie i zawsze zjawiały się
takie „tajemnicze fenomeny”. Nie jest to nic przyjemnego, ale też i nie ma żadnego
znaczenia. Po prostu historia o duchach nie mająca nic wspólnego z religią. Należy raczej
do mrocznej dziedziny życia, której nie zdołały jeszcze rozświetlić promienie
wschodzącego słońca rozumu. Kościół sam jest zaciętym wrogiem tych mroków. Jeśli zaś
mowa o Pani, to nie różni się ona zapewne w swej istocie od „czarnego luda”, którym
nierozsądne matki straszą swoje dzieci.
Mniej więcej w taki sposób lawiruje umiarkowana prasa rządowa, nie chcąc broń Boże
narazić na szwank dobrych stosunków między Kościołem a państwem. Ułożenie się tych
stosunków jest osobistym dziełem Ludwika Napoleona. Przeciwko takiemu stanowisku
oburzają się znowu gazety jakobińskie, lewicowe. Nie przyznają owym średniowiecznym
mrokom prawa egzystencji w XIX stuleciu, nazywając je ciemnotą, obskurantyzmem,
wstecznictwem. Jeśli gdziekolwiek w oświeconej Francji jakiś duch jaskiniowy odważy
się wychodzić na światło dzienne, należy go bezlitośnie zniszczyć, unieszkodliwić. Z tym
poglądem nie zgadza się znów cały odłam prasy konserwatywnej i katolickiej. I tak
naczelny redaktor wpływowego organu L’Univers Ludwik Veuil-lot – ku przerażeniu
ministra Roullanda – jedzie osobiście do Lourdes. Po powrocie do Paryża ogłasza szereg
entuzjastycznych artykułów o Bernadetcie, a Panią Massabielską przedstawia w tak
jasnych barwach, że od razu pozyskuje dla niej najszersze koła reakcyjnego
mieszczaństwa. Tym sposobem to, co miało służyć do wybielenia i załagodzenia całej
„afery narodowej”, wywołuje nowy spór, a zagadnienie cudu zajmuje coraz więcej
miejsca w umysłach francuskiego narodu, bez względu na różnice przekonań.
Roulland udaje się na naradę do swego kolegi, ministra finansów Foulda, który jest
zarazem pośrednikiem w różnych sprawach delikatnych między cesarzem a ministrami.
Roulland, historyk z zawodu, deklamuje z patosem:
– Dla nas Napoleon – to Cezar. A więc niech Cezar nareszcie przemówi.
Po dwóch dniach minister Fould rewizytuje Roullanda:
– Drogi kolego, wie pan zapewne o tym, jak bardzo cesarz jest zabobonny.
201
– Czy to ma oznaczać, że cesarz wierzy w Panią? – pyta z naciskiem Roulland.
– O tym nie ma mowy. Panie, w które wierzy cesarz, nie są bynajmniej tak tajemnicze.
Wierzy on jednak w to, że Pani, w którą nie wierzy, może mu przynieść nieszczęście.
Typowa psychologia zabobonu.
– Cóż więc cesarz zamierza zrobić?
– Cesarz uważa, że panowie powinni sami we własnym zakresie skończyć z tą historią.
– Czy mam przez to rozumieć – pyta Roulland – że cesarz zgadza się, abyśmy zamknęli
grotę?
– O nie, z tym byłbym ostrożny, mój drogi – uśmiecha się Fould. – Cesarz nie życzy
sobie konfliktu z duchowieństwem. Jak nam wszystkim wiadomo, cesarz marzy o tym,
aby stać się wybawicielem Włoch jak niegdyś Bonaparte. Cavour nieustannie zarzuca go
propozycjami przymierza. Jeśli dojdzie do wojny, najdrażliwszym problemem będzie
państwo kościelne. Drogi Roullandzie, niechże pan postara się nakłonić biskupa z Tarbes,
aby on ze swej inicjatywy kazał zamknąć grotę. Ten monseigneur Laurence to podobno
otwarta głowa.
Rozmowa powyżej przytoczona ma ten skutek, że biedny baron Massy ku swemu
wielkiemu niezadowoleniu otrzymuje zlecenie udania się raz jeszcze do biskupa. I znowu,
jak stwierdza dokładnie na swoim zegarku, każą mu czekać dłużej niż pięć minut.
Poirytowany, z trudem zachowuje swą zwykłą nienaganną postawę.
– Mam nadzieję, Ekscelencjo, że wobec wszystkiego, co się dzieje, ksiądz biskup
zechce zmienić swój dotychczasowy pogląd. Sprawozdania policji, jakie otrzymuję z
Lourdes, są przerażające! Ulicznicy święcą wodę, błogosławią różańce, podejrzane
dziewki parodiują Najświętszą Pannę. Jeśli się temu nie położy kresu, wypadki w Lourdes
łatwo mogą doprowadzić Francję do protestantyzmu i ateizmu.
Zdenerwowany baron niepotrzebnie wygłasza ten wstęp pod-niesionym głosem.
Bertrand Sévère Laurence zachowuje zupełny spokój.
– Zajścia te są również i mnie dobrze znane – mówi po umyślnej przerwie – i szczerze
nad nimi boleję. Nie należy jednak przesadzać, choć nie ulega wątpliwości, że kilku
niesfornych sztubaków popełniło zbyt gruby żart. Jak mi doniesiono, ksiądz proboszcz
ukarał ich odpowiednio. Obawiam się jednak, prefekcie, że pańscy znakomici zresztą
urzędnicy w tym wypadku wykazują zbyt wiele gorliwości.
Prefekt, wytrącony z równowagi, zapomina nawet o swej wrodzonej uprzejmości.
– Urzędnicy moi, Ekscelencjo – mówi napastliwym tonem – starają się przywrócić
spokój dnia powszedniego, podczas gdy wasi księża chowają głowy w piasek.
Sarkastycznie opuszczone wargi biskupa drgnęły niedostrzegalnie:
– Duchowieństwo zachowuje się tak, jak tego wymagają przepisy. A musi pan
przyznać, że wobec niesłychanego wzburzenia mas niełatwo nam tak postępować.
202
– Milczenie kleru, Ekscelencjo, staje się coraz większym niebezpieczeństwem dla
porządku i spokoju. Bo albo objawienia w Lourdes mają charakter nadprzyrodzony w
teologicznym znaczeniu tego słowa i wtedy koniecznym jest, aby je Kościół jako takie
uznał, albo wszystko jest oszustwem i w tym wypadku powinien je Kościół potępić. Od
biskupa zaś oczekujemy decyzji.
Ekscelencja uśmiecha się pobłażliwie:
– Żałuję, że nie mogę się zgodzić na pańskie kategoryczne albo – albo, a poza tym zdaje
się pan przeceniać rolę biskupa. O tak, gdyby pytanie, co jest prawdą a co fałszem w
rzeczach nadprzyrodzonych, można było tak łatwo rozstrzygnąć!... A tymczasem nawet w
sprawach codziennych, światowych jakże trudna bywa nieraz decyzja. Pomiędzy
pańskimi dwiema przeciwnymi tezami istnieją jeszcze tysiące wątpliwości i odcieni. Aby
przebić się przez ten mroczny świat i dotrzeć do prawdy, potrzeba nam dużo czasu i
sumiennych dociekań, a przede wszystkim pomocy Ducha Świętego.
– Innymi słowy, Ekscelencjo, nie ma końca tej sprawie.
Biskup podnosi szeroką, o krótkich palcach rękę i bawi się złocistym, klejnotami
wysadzanym krzyżem na piersiach.
– Pan, drogi prefekcie, widzi w tym wszystkim tylko i jedynie potępienia godne
występki, o których melduje panu policja. Tymczasem ja otrzymuję również i inne,
przyjemniejsze wiadomości. Mogę panu zdradzić, że w Lourdes i w całej mojej diecezji
mnożą się objawy bardzo pocieszające. Wrogowie podają sobie ręce w imię Chrystusa, a
takiej żarliwości w modlitwie nie pamiętamy od dziesiątek lat.
Baron nerwowo zaczyna wciągać czarne glansowane rękawiczki.
– Owszem, modlą się, ale w miejscu nie poświęconym i nie-właściwym – wtrąca sucho.
– Modlitwa jest wszędzie równie dobra, prefekcie!
W tym momencie baron uznaje, że nadeszła odpowiednia chwila dorzucenia
najsilniejszego atutu. Ostrożnie wyjmuje z portfelu wycinek z gazety.
– Czy Ekscelencja pozwoli, że zaznajomię go z opinią naszej najwpływowszej gazety?
Otóż L’Ére Impériale pisze w ten sposób: „Aby ustanowić nowy przybytek modlitwy,
należałoby mieć ku temu ważniejsze przyczyny niż wypowiedzi histerycznej dziewczyny
oraz wybrać bardziej godne miejsce niż kałużę, w której ona urządza sobie toaletę”.
Biskup Bertrand Sévère Laurence z doskonalą obojętnością wysłuchuje powyższego
cytatu.
Przy pożegnaniu mówi łagodnie:
– Panie prefekcie, pan jest obowiązany myśleć i działać wyłącznie, jako administrator
swego departamentu. Ja zaś mam inne obowiązki. Jestem nie tylko zarządcą swej
diecezji. I dlatego, acz z wielkim żalem, nie mogę panu nic pomóc.
203
Wszystkich tych rozmów, interwencji i narad, jakie prowadzą wielcy tego świata,
Bernadetta Soubirous nie domyśla się wcale. Gdyby się o nich dowiedziała, nie zrobiłoby
to na niej wielkiego wrażenia, gdyż te następstwa jej miłości nie mają nic wspólnego z
samą miłością. Dziewczyna w czasie urlopu Pani pragnie ze wszystkich sił naprawić
stosunki domowe i przerzucić most nad przepaścią, jaka się wytworzyła między nią a jej
rodziną. Całe dnie spędza w domu. Opiekuje się braciszkami i stara się wyręczać matkę
na każdym kroku. Jedynie od pójścia do szkoły wykręca się, jak tylko umie. W wigilię
czwartku, ostatniego w marcu, Bernadetta nagle uświadamia sobie, choć nie umiałaby
powiedzieć skąd i jak, że Pani jutro wróci. Natychmiast mówi o tym matce, ciotce
Bernardzie i Lucylli. Ogarnia ją gorączka radosnego podniecenia. Przez całą noc nie
zasypia ani na chwilę.
W tenże sam czwartek, ostatni w marcu, o godzinie jedenastej przed południem zjawia
się na probostwie dr Dozous. Dziekan rzadko widuje lekarza miejskiego i przeważnie
tylko w czasie jakichś oficjalnych okazji Pomimo jednak, że nie utrzymują z sobą
ożywionych stosunków, obydwaj mężczyźni czują do siebie wyraźną sympatię. Jeden wie
o drugim, że z narażeniem się na krytykę tak zwanych lepszych sfer pracują obaj dla
dobra „utrudzonych i obciążonych”.
Dziekan wita doktora trochę zdziwiony, lecz z wielką życzliwością. Nie przyjmuje
odmowy i częstuje gościa butelką burgunda.
– Tak mało mamy okazji, aby ze sobą pogawędzić, drogi doktorze!
– Przychodzę właściwie nie na pogawędkę ani na szklankę wina – odpowiada lekarz i w
zamyśleniu wpatruje się pod światło w purpurowy napój.
– Cieszyłbym się szczerze, gdybym mógł choć raz czymś się panu przysłużyć – mówi
Peyramale i swymi dziwnie gorejącymi oczyma wpatruje się w szczupłą twarz lekarza.
– Obawiam się, że nic więcej Wasza Wielebność nie będzie mógł dla mnie zrobić, jak
tylko wysłuchać mnie cierpliwie... Otóż byłem dziś rano w grocie Massabielle...
Peyramale bez słowa podnosi głowę i zdaje się jakby zamykać w sobie. Dozous waha
się:
– Nie pierwszy dziś raz byłem świadkiem objawień... To jednak, co oglądałem tego
ranka, jest... jakby to powiedzieć... dotychczas najbardziej niesamowite...
Peyramale pełen napięcia wpatruje się w lekarza, nie zmieniając zresztą ani trochę swej
sztywnej pozy. Nie odzywa się ani słowem.
– Koniecznym jest pewien wstęp, księże dziekanie. Otóż jak Wasza Wielebność
zapewne słyszał, przed sześcioma tygodniami w czasie jednego z objawień zbadałem
małą Soubirous bardzo dokładnie. Już wtedy doszedłem do przekonania, że nie chodzi tu
ani o przypadek katalepsji, ani o jakąś chorobę umysłową.
– Czy udało się panu sformułować jakąkolwiek diagnozę? – przerywa Peyramale.
204
– Stany psychiczne tego rodzaju są jeszcze zbyt mało zbadane. Istnieje wprawdzie na
ten temat cała obszerna literatura, którą sobie natychmiast sprowadziłem. Nie chcę jednak
twierdzić, abym po przestudiowaniu jej poczuł się o wiele mądrzejszy. W końcu
znalazłem, czytając opisy niektórych wypadków, pewnego rodzaju objaśnienie, a
mianowicie że wizjonerzy pod wpływem oglądanych przez siebie obrazów mogą się sami
wprowadzić w sen hipnotyczny.
– Chwileczkę, szanowny doktorze! Czy to oznacza, że pan uważa Bernadettę za
prawdziwą wizjonerkę, a wyłącza wszelkie... mocniejsze określenia?
– Bernadetta – oświadcza Dozous – jest bez wątpienia prawdziwą wizjonerką. Lecz
wizje nie są moim zdaniem żadnym cudem dopóty, dopóki nie wywołują obiektywnych
następstw. Pan de Lafite twierdzi, że niezwykle rozwinięte mózgi nawiedzane przez wizję
stwarzają potem arcydzieła sztuki i ducha. I że w tym leży tajemnica Michała Anioła,
Racine’a czy Szekspira. Twierdzi on dalej, że te olbrzymy umysłu nie uświadamiają sobie
prawie owych nawiedzających ich wizji, podczas gdy mózgi genialne, lecz prymitywne
ucieleśniają swoje widzenia w określonych postaciach, jaką np. jest Pani Massabielska.
Peyramale odłożył swoją długą fajkę i siedzi nieporuszony.
– Czy uważa pan powyższą definicję tego Paryżanina za wystarczającą?
– Uważałem ją za wystarczającą aż do chwili, w której wytrysnęło źródło.
– Czy tym samym w opinii pańskiej powstanie źródła byłoby dostatecznym dowodem
cudu?
Przy tym pytaniu dr Dozous robi się niespokojny.
– Jestem badaczem przyrody, czcigodny przyjacielu, i jako taki, mało skłonny do wiary
w cuda. Źródło jest tylko źródłem. Nauka ustaliła już, że bywają istoty hiperwrażliwe ze
specjalnym uczuleniem na znajdujące się pod ziemią żyły wody czy metalu. Być może, że
Bernadetta jest właśnie jedną z nich.
Peyramale w zamyśleniu powtarza trzy obce wyrażenia:
– Prymitywne, genialne, hiperwrażliwe. Czy to wystarczy do wyjaśnienia tej sprawy?
– Wystarczyłoby, księże dziekanie, owszem, ale... tylko do momentu uzdrowienia
dziecka Bouhouhorts.
– A czy może to uzdrowienie zmusza pana, jako badacza przyrody, do kapitulacji i
uwierzenia w cud?
– Niezupełnie, księże dziekanie – waha się Dozous – kolega mój dr Lacrampe
utrzymuje, że w źródlanej wodzie w Massabielle działają pewne nieznane czynniki
lecznicze. Nie mogę tego przypuszczenia całkowicie wyłączyć.
– Silny to jakiś czynnik, co prawda – mówi wolno swym matowym głosem Peyramale –
że jedna jedyna kąpiel w tym źródle uzdrawia sparaliżowane dziecko...
Lekarz przytakuje.
205
– Bardzo silny! Zwłaszcza jeśli się bierze pod uwagę, że uzdrowierne nastąpiło
natychmiast. Nie chciałbym jednak zaprzeczać twierdzeniu dra Lacrampe’a, że źródlana
kąpiel mogła ewentualnie tylko przyspieszyć dawno już trwający proces uzdrowienia,
który jakoś uszedł moim oczom. Wprawdzie i matka, i wielu innych świadków twierdzi,
że w chwili cudu dziecko było już w agonii. Wobec wypadku jednak, który nastąpił
dzisiaj, nie ma miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Jest to fakt niezaprzeczalny, którego
naocznym świadkiem byłem ja osobiście.
Peyramale milczy. Nie spuszcza oczu z twarzy gościa, oczu, które już nie płoną, lecz z
dziwnie upartym wyrazem wpatrzone są w lekarza.
Dozous opowiada, że poszedł dzisiaj do groty dlatego, aby zobaczyć, jakie wrażenie
wywrze na wizjonerce spotkanie z Panią po tak długiej rozłące. I rzeczywiście, zdawało
się, że Bernadetta zapadła w ekstazę tak głęboką i długotrwającą, jak nigdy przed-tem...
Widocznie ponowne zobaczenie się z Panią wyczerpało ją zupełnie. Dziwne
przeistoczenie dziecinnej twarzyczki w przepiękną martwą maskę również nigdy dotąd
nie było tak niesamowite i wstrząsające, jak w tym dniu. Wszystkie kobiety szlochały,
płakali także mężczyźni. Bernadetta, cały czas na klęczkach, nie poruszała się prawie
wcale. Zwykłe obrządki przy źródle, nawet pokłony i szepty zostały dziś zupełnie
zaniedbane. Odmawiała jedynie różaniec. Po raz pierwszy w grocie skonstatował Dozous,
że dziewczynka zapadła w rodzaj głębokiego snu, graniczącego z zupełną
bezprzytomnością. Zdziwił go ten głęboki sen, gdyż nieraz przedtem zaobserwował, że
Bernadetta mimo stanu zachwycenia, w jaki zapadała, zdawała sobie sprawę ze
wszystkiego, co się wokoło niej działo. Jak zwykle trzymała w lewej ręce swój czarny
różaniec, a w prawej zapaloną świecę. Ręce Jej nie poruszały się wcale. Z lewej, trochę
uniesionej w górę, spomiędzy sztywno rozstawionych palców zwisał różaniec. W pewnej
chwili prawa ręka, zapewne zmęczona ciężarem grubej świecy, przechylała się z lekka w
lewo, przy czym płomień świecy zaczął opalać rozstawione palce ręki lewej. Krewniaczki
rzuciły się ku niej, aby zabrać jej świecę. Lecz Dozous, w którym – jak sam to przyznaje
– obudził się badacz, wyciągniętymi ramionami zatrzymał cisnące się do niej kobiety.
Potem wyjął zegarek. Nie ma transu, myślał sobie, który by znieczulił ból od oparzenia. I
choć języczki ognia oblizywały tylko szczupłe palce Bernadetty, jednak obejmowały je
wciąż od nowa i musiały zniszczyć co najmniej nabłonek zewnętrznej warstwy skóry i
spowodować rany od oparzenia. Wystarczy sobie tylko uprzytomnić, jak każdy palec
zbytnio przybliżony do płomienia cofa się instynktownie. Tymczasem dr Dozous patrząc
na zegarek obserwował, jak przez całe 10 minut płomień świecy igrał z niewrażliwymi na
ból palcami Bernadetty. Potem dziewczynka wstała z klęczek i podeszła bliżej skalnej
niszy. Widocznie Pani ją przywołała. Po skończonym widzeniu Dozous obejrzał
natychmiast rękę ekstatyczki. Była trochę osmolona, lecz nietknięta. Nigdzie ani śladu
najmniejszego oparzenia. Wtedy lekarz wziął palącą się świecę z rąk jednej z kobiet i
ostrożnie dotknął nią palców Bernadetty. Dziewczynka krzyknęła natychmiast:
– Co pan robi? Dlaczego mnie pan parzy?
206
Dozous opowiada wszystko w krótkich i rzeczowych zdaniach, a na zakończenie
oświadcza:
– Wszystko to widziałem na własne oczy, jestem jednak pewien, że gdyby mi jakiś
inny, rzekomo naoczny świadek, choćby sam ksiądz dziekan, taką historię opowiedział,
uśmiałbym się serdecznie.
Maria Dominik Peyramale skoczył na równe nogi i wielkimi krokami przemierza
gabinet.
– Więc jakie jest pańskie wytłumaczenie? – pyta wreszcie.
– Czytałem o fakirach i świętych hinduskich – odpowiada Dozous – którzy każą się
żywcem zakopywać, przechodzą przez płomienie lub kładą się na gwoździami nabitych
deskach nie odnosząc żadnych nawet zadrapań. Może to prawda a może i nie. Jeśli jednak
jest prawdą, to my, lekarze, musimy przypuszczać, że ciało ludzkie, pobudzane jakąś
nieznaną energią duchową, zdolne, jest popaść w stan zaprzeczający prawom natury.
– Bernadetta nie jest ani indyjskim fakirem, ani wyrafinowanym ascetą, tylko całkiem
zwykłym, nieświadomym stworzeniem – mówi Peyramale z pewnym zniecierpliwieniem.
– To nie jest żadne wytłumaczenie.
Teraz z kolei wstaje doktor. I po nim widać zdenerwowanie.
– Przez cały czas, księże dziekanie, zadawał mi ksiądz pytania. A przecież ja po to
przyszedłem, aby usłyszeć zdanie Waszej Wielebności. Czekam na nie.
Peyramale chodzi wciąż po pokoju i nie mówi nic. Jest do głębi przejęty, dręczą go
wątpliwości i nieufności, których wciąż jeszcze nie może przezwyciężyć.
LACADÉ RYZYKUJE ZAMACH STANU
Pan mer promienieje. Spomiędzy obwisłych fioletowych policzków przedsiębiorczym
klinem wystaje szara, gęsta broda. Powodem tego nastroju jest leżące na biurku pismo,
orzeczenie zaprzyjaźnionego aptekarza Latoura z Trie. Jest to nie tylko przyjaciel, ale
jego orzeczenie to ścisła naukowa i rzeczowa analiza wody ze źródła Massabielle. Adolf
Lacadé nie zna się w ogóle na chemii, docenia jednak znaczenie propagandowe
przyjemnie brzmiących, efektownych wyrażeń obcych.
Czyściutki, przejrzysty opis, sporządzony przez Latoura, przypomina arcydługą receptę
jakiegoś lekarskiego luminarza.
Już pod punktem pierwszym, zestawienia figurują związki chlorowe, wapń i magnez i
to – jak wyraźnie zaznaczono – „w dużych ilościach”. Chlor jest dobry, wapno jest dobre
i magnez jest dobry. Każdy lekarz przepisuje chlor, wapno i magnez. Jak to szlachetnie ze
strony tych trzech przodujących w farmaceutyce pierwiastków, że się grzecznie
ulokowały w tej samej wodzie i połączyły w tak korzystną całość.
– To dopiero punkt pierwszy – myśli Lacadé z rozkoszą zagłębiając się dalej w
przyjemne obliczenia. Pomiędzy liniami mruga ku niemu fatamorgana późniejszych
jeszcze przyjemniejszych obliczeń. Po chloranach następują w zgodnym szeregu
207
węglany. Te węglany są zapewne, co daj Boże, wcale nie gorsze od chloranów, zwłaszcza
jeśli występują w połączeniu z sodem, jak wynika z analizowanej próby. Tyle bowiem
wiadomości z chemii medycznej posiada stary smakosz Lacadé, aby wiedzieć, że po
obiedzie z dwunastu dań łyżka węglanu sodu przynosi pożądaną ulgę. Patrzcie ludzie, to
nasze massabielskie źródło dostarczy nam za darmo leku dla wszystkich obżartuchów. O
wartości krzemianów, wyliczonych na trzecim miejscu w spisie, ma pan mer już całkiem
mętne wyobrażenie. Dlaczego jednak miałby nieufnie odnosić się do tych właśnie
krzemianów, jeśli występują one w parze z aluminium, podobno zupełnie przyzwoitym
metalem? W dalszym ciągu wyliczenia znajdują się jeszcze tlenek żelaza (wiadomo, dla
anemicznych dzieci) i ożywczy fosfor – panu merowi zaczyna się wydawać zbyt dużo
tego dobrego. Zapisane pod punktem 7 związki organiczne zamykają tę długą litanię.
Obecność owej organicznej substancji uważa pan Lacadé za wysoce pożądaną, gdyż w
niej właśnie może tkwić owa tajemnica. Pięknie brzmiąca filozoficzna nazwa mieści w
sobie tę niewyjaśnioną jeszcze przez naukę resztę, w której zapewne kryje się ów leczący
nerwy składnik, o którym ostatnio w Café Français tak mądrze mówił doktor Lacrampe.
Do pozytywnej części swego orzeczenia aptekarz Latour dorzuca z naciskiem małe
zdanko negatywne „konstatujemy całkowity brak siarki w składzie tej wody”.
Lacadé zaciera ręce. Chętnie zrezygnuje z tej siarki. Z rosnącym zadowoleniem czyta
dalej: „Osobliwość tej źródlanej wody – pisze Latour – jest godna uwagi. Na jej dobro
musimy zaliczyć nie tylko jej właściwą lekkość, tak zbawienną dla procesu trawienia,
lecz i orzeźwiającą siłę, pobudzającą żywotność całego organizmu. Doceniając niezwykłe
związki chemiczne, kwalifikujące wartość tego źródła, myślimy, że nie posuniemy się
zbyt daleko, wyrażając przypuszczenie, że nasza wiedza medyczna w niedługim czasie
postawi źródło massabielskie, z uwagi na jego siłę leczniczą, na czoło naszych
rodzinnych wód mineralnych”. W zawiłym stylu ekspertyzy powiedziano tu nawet
więcej, aniżeli sobie można było wymarzyć. Powołanie się na wiedzę medyczną jest już
pewnego rodzaju naciskiem na nią. Wielki Filhol nie zawaha się prawdopodobnie położyć
swego podpisu pod orzeczeniem małego Latoura, gdyż nawet w świecie tych naukowców
jeden kruk drugiemu oka nie wykole. Ale o tym potem, Lacadé! Filhol wyruszy do
ostatniego ataku i zdecyduje o zwycięstwie! Kto wie, czy już za rok analiza podpisana
jego nazwiskiem nie ozdobi etykiet na butelkach, które przyszłe „Towarzystwo kuracyjne
w Lourdes” będzie rozsyłać w daleki świat.
Najpierw trzeba wygrać inną walkę, walkę, do której przygotowania strategiczne
zostały w pożałowania godny sposób pokpione. I to przez kogo? Przez zawsze
poprawnego pana Massy’ego, przemądrzałego prokuratora Dutoura i tego gamonia
Jacometa. Czas już, aby na miejscu tych tchórzliwych urzędniczków, tych marionetek
biurokratycznych zaczął działać człowiek czynu, z poczuciem rzeczywistości, który
potrafi rozciąć ten gordyjski węzeł. Kto mógłby być tym człowiekiem dla Lourdes, tym
handlowym Aleksandrem Wielkim, jeśli nie pan, panie Adolfie? W imię wielkiej
przyszłości należy grotę wraz ze źródłem zabezpieczyć. Dutour i Jacomet – chcąc bronić
państwo przed cudem – prześladowali z bezecną głupotą Bernadettę i jej rodzinę. Ataki
ich musiały się rozbić o ubóstwo, prostotę ducha i niewinność. Podczas gdy Lacadé
208
zaatakował sam cud i powalił go. Teraz, gdy pieszczotliwie wygładza ręką leżące przed
nim orzeczenie Latoura, jest już całkiem pewny zwycięstwa.
Z kolei powstaje najważniejsze pytanie:, w jaki sposób wywłaszczyć Panią z jej groty,
czyli innymi słowy: jak wyrwać grotę z rąk zabobonu, obedrzeć z mistycznego czaru i
uroku bajki, do której tęskni każde ludzkie serce?
Rząd zawiódł, Kościół tak samo. Obie instytucje skapitulowały przed owymi 20
tysiącami, przed poruszeniem tłumów, które niespodziewanie spadły im na głowę.
Państwo i Kościół boją się każdego objawu świadomej woli, jaka się czai w tych
niesfornych, krnąbrnych masach. Tak, niewątpliwie strach, przed samowolą tłumu jest
najgłębszym powodem takiego postępowania dwóch zagrożonych potęg. Motorem zaś
pobudzającym pana Lacadégo do czynu jest pobudka najpotężniejsza i powszechna w
tym stuleciu – interes.
Święta Wielkanocne – bardzo wczesne w tym roku – spędził pan mer w domu, ale
bynajmniej nie bezczynnie. Na jego biurku piętrzą się w pożółkłych stosach wszystkie
ustawy, dekrety, zarządzenia i okólniki, nadesłane od wielkiego roku 1789 przez rząd
francuski do gminy Lourdes. Lacadé cały ten groch z kapustą sumiennie przestudiował.
Sam sobie dotąd nie zdawał sprawy, jak wielką swobodę działania pozostawia gminom
ustawodawstwo francuskie. Mer jest władcą absolutnym na swoim terenie. Nie jest
mianowany, lecz wybierany przez wolne głosowanie ludności. I nikt inny, tylko ludność
gminy ma prawo usunąć go z urzędu. We wszystkich sprawach państwowych jest on
pełnomocnikiem, lecz nie podwładnym prefekta. On jeden jest powołany do wydawania
decyzji w kwestiach obchodzących wyłącznie daną gminę. Przed kilku już tygodniami
Vital Dutour zwrócił mu uwagę na pewien bardzo praktyczny dekret. Tylko że Dutour
jest typowym prawnikiem, wahającym się stale między za i przeciw. I oto teraz nadszedł
czas, aby wykorzystać wskazówkę pana prokuratora, wprawdzie trochę inaczej, niż ten
sobie wyobrażał.
Pan mer wzywa do siebie dwóch sekretarzy, panów Capde-ville’a i Courrègesa.
– Niech panowie siadają i piszą – zamaszystym krokiem, z miną zwycięskiego wodza
obnosząc swój brzuch po gabinecie, dyktuje:
– Powołując się na ustawy z dnia 22 grudnia 1789 r., dalej z dnia 24 sierpnia 1790 r.,
dalej z dnia 22 lipca 1791 r. i wreszcie 18 lipca 1837 r., wszystkie dotyczące administracji
municy-palnej, podajemy do wiadomości...
Lacadé rozkoszuje się cytowaniem tak odległych lat. Takie historyczne daty dodają
autorytetu temu, kto je potrafi w odpowiednich okolicznościach zastosować. Poczesując
włosy kieszonkowym grzebykiem dyktuje dalej napuszonym, urzędowym stylem:
– Z uwagi na to, że, po pierwsze: dla dobra religii należy położyć kres pożałowania
godnym wypadkom w grocie Massabielle... Odstęp!
Pisarze powtarzają zdanie. Słowo „odstęp” świszczy w uszach mera jak cios miecza.
209
– Z uwagi na to; po drugie, że obowiązkiem mera jest dbać o zdrowie publiczne, po
trzecie, że ludność miejscowa i przyjezdna coraz częściej używa do picia wody ze źródła
w wyżej wymienionej grocie, po czwarte, że chodzi tu o silne źródło mineralne, którego
użytkowanie dopiero po naukowej analizie i według przepisu lekarza można będzie
udostępnić publiczności, z uwagi na to, że, po piąte, owo użytkowanie wymaga
uprzedniej zgody władz, zarządzam, co następuje...
– Zarządzam, co następuje... – powtarzają służbiście adiutanci.
Lacadé staje na chwilę, po czym obróciwszy się gwałtownie, zaczyna dyktować z takim
impetem, że pisarze nie mogą nadążyć z pisaniem:
Artykuł I. Zakazuje się czerpania wody z wyżej wymienionego źródła. Artykuł II.
Zakazuje się jednocześnie chodzenia po brzegu massabielskim, będącym własnością
gminy. Artykuł III. Przed grotą Massabielle ustawiona będzie bariera z desek, zamykająca
do niej wstęp. Artykuł IV. Każde przekroczenie tego rozporządzenia będzie karane
według ustawy. Artykuł V. Wzywa się komisarza policji, szefa żandarmerii oraz straż
gminną, aby pilnowali ścisłego przestrzegania powyższych zarządzeń.
Podpisano
Mer
Data w Lourdes – Ratusz.
Otrąbiwszy te rozkazy wojenne, pan mer oddycha głęboko. Capdeville otrzymuje
polecenie natychmiastowego przepisania wyborową kaligrafią powyższej proklamacji.
Courrèges zaś zostaje wysłany specjalnym pojazdem, który Cazenave trzyma zawsze w
pogotowiu, do prefekta w Tarbes.
– Jest godzina 12 w południe. Najpóźniej o drugiej powinien stanąć na miejscu,
kombinuje Lacadé. Rząd nie może się zdecydować na żaden stanowczy krok czy to z
braku odwagi, czy z poczucia bezsilności. Może nawet jest w tym jakaś wyższa polityka,
której nie mogę rozgryźć. Jest również możliwe, że owa tajna racja stanu ma związek z
dwuznacznym zachowaniem się Kościoła, który niby to ucieka od domniemanego cudu,
ale równocześnie całkowicie go się nie wyrzeka. Mniejsza o to, ja jako mer jestem władzą
autonomiczną. Zamykając grotę popełniam zamach stanu, nie przekraczając jednak
swoich kompetencji. Do licha, nie jestem byle kim i wszystkich ich schowam w jedną
kieszeń, a nikt mnie nie może ruszyć z mego stołka. Przeciwnie, spodziewam się, że
prefektura i ministerstwo wyznań będzie mi bardzo wdzięczne za mój postępek. To
największa przysługa, jaką mogę oddać prefektowi. Baronowi nie pozostaje nic innego,
jak podcyfrować moje zarządzenie. „Vidi M”. Całkiem malutkie M. Tym samym
przyjmuje do wiadomości zarządzenie niezależnego mera i swoim autorytetem
gwarantuje jego wykonanie. Nic więcej. Gdy jednak owo „vidi” prefekta będzie już
figurowało pod moim nazwiskiem, wtedy już nie ja, lecz on będzie odpowiedzialny.
Przed moją radą gminną i w obliczu całej ludności mogę się powołać na to małe „M” i z
politowaniem wzruszyć ramionami. Na Boga, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby mnie
obrali prezesem rady ministrów Francji...
210
– Courrèges, słuchaj pan – mówi Lacadé – jeśli nie otrzyma pan wręcz przeciwnego
rozkazu, niech pan zostanie w Tarbes i spędzi tam miły wieczór. Będę czekał na pana do
piątej, jeśli do tej godziny pan nie wróci, będę wiedział, co robić...
Bije piąta, Courrèges nie wrócił. Najpewniej projektuje sobie przyjemny wieczór w
Tarbes, które w oczach światowców z Lourdes uchodzi za wielkie miasto. Posiada nawet
teatr – wodewil. A więc „vidi” barona jest tym samym zapewnione. Lacadé zaś „wie, co
ma robić”.
Prokurator i komisarz policji otrzymują odpisy burmistrzowego obwieszczenia, które
wędrują wprost do drukarni Lavedana. A że cios ma być zadany z oszałamiającą
szybkością, mer nakłania Jacometa do natychmiastowej akcji. I tej nocy pod
przewodnictwem komisarza maszeruje kilku robotników do groty. Godzina nie jest późna
i blask pochodni zwabia pokaźną ilość świadków, przyglądających się z zaciśniętymi
zębami nowemu widowisku. Od wielu już dni ustawiono tuż pod niszą skarbonkę, do
której miano – stosownie do życzenia Pani – składać ofiary na budowę kaplicy. Jacomet
konfiskuje skarbonkę, świece, obrazki, wota, a nawet kwiaty, które poskładano przed
obrazami Matki Najświętszej. W momencie jednak, gdy komisarz chce zeschnięte bukiety
wraz z świeżymi kwiatami własnoręcznie powrzucać do rzeki, przez coraz liczniej
gromadzący się tłum przechodzi ponury, groźny pomruk. Jacomet przestraszył się.
Przeczuwa, że jeśli zrobi to, na co ma ochotę, zostanie tak samo wrzucony do wody.
Zreflektowawszy się natychmiast podchodzi wolno do wozu, na którym złożone są już
dewocjonalia wraz z ołtarzykiem i w zamyśleniu dokłada do nich kwiatowy ładunek.
Robotnicy tymczasem zamykają dojście do groty parkanem z desek wysokości ludzkiego
wzrostu. Naokoło ustawiają tablice ostrzegawcze. Teraz już z drugiego brzegu strumienia
Bernadetta nie będzie mogła zobaczyć niszy z Panią.
Bernadetta jednakże przez wszystkie te dni pozostaje w domu. Nie chodzi wcale do
groty, gdyż od poniedziałku wielkanocnego Pani nie zawezwała jej ani razu. Pani często
teraz wyjeżdża na dłuższy czas. Bernadetta znosi opuszczenie bez skargi, gdyż wie, że
Najpiękniejsza znów do niej wróci.
Następnego dnia wczesnym rankiem wraca Courrèges. Pod rozporządzeniem figuruje
mała litera „M” pana barona, a zatem zamach stanu udał się w każdym razie z jednej
strony! Nareszcie Pani znalazła godnego siebie przeciwnika. Teraz się okaże, czy i z tej
opresji potrafi się wykaraskać. W godzinę później na murach Lourdes widnieją rozlepione
już plakaty z obwieszczeniem. Alarmujące bębnienie Calleta gromadzi wkoło niego
ludność nadciągającą ze wszystkich uliczek. Mały policjant pasjami lubi takie publiczne
proklamacje. Nadają mu powagi mówcy i politycznego wodza. Z przyjemnością
wsłuchuje się we własny krzykliwy głos, deklamujący lichą francuszczyzną z
nieodpowiednim akcentowaniem i przeciąganiem po góralsku:
– Z uwagi na to... zarządzam, co następuje...
Wieczorem tego samego dnia Café Français uroczyście żegna poetę Hiacynta de
Lafite’a. Krewni jego wrócili na Święta Wielkanocne do domu i pałac na wyspie Chalet
jest pełen ludzi. Lafite wraca do Paryża, gdzie na Rue Les Martyrs oczekuje go nagie
211
ciasne mieszkanko. Tęskni za Paryżem, mimo że każdym nerwem czuje już naprzód, ile
go będzie kosztowało smarowanie głupich artykułów do gazet i ile rozczarowań i
upokorzeń będzie musiał znosić. Zwykły to los niedocenionego artysty. Nie ma już
Wiktora Hugo, który kiedyś pochlebną o nim wypowiedział uwagę. Od dziewięciu lat
żyje na najwspanialszym, jakie sobie można wyobrazić wygnaniu. Teofil Gautier,
urodzony w Tarbes tak samo jak i on Lafite, przywita się z nim wprawdzie od czasu do
czasu w jakimś teatrze czy kawiarni, ale gdyby się ktokolwiek tegoż Gautiera zapytał: –
Czy pan przeczytał coś tego Lafite’a? – otrzymałby niechybnie odpowiedź: – A czy ten
Lafite w ogóle kiedyś coś napisał?
Hiacynt de Lafite siedząc w Lourdes tęsknił za Paryżem, miastem światłości, wie
jednak, że w Paryżu będzie tęsknił za cichym miasteczkiem Lourdes. Zimowe miesiące,
które tu spędził, nie minęły całkiem bez pożytku. Nie mówiąc już o kilku udanych
rymach, okres ten dał mu czas i okazję do głębokich refleksji. Poeta nie przyznałby się za
nic, że podniecenie, jakie od 11 lutego wstrząsa całym Lourdes, wywarło i na nim silne
wrażenie. Faktem jest, że należy do tych nielicznych, którzy nigdy do groty nie poszli i
nie asystowali ani razu osobiście przy objawieniach Bernadetty. Nie ma bowiem na
świecie większej dumy jak duma intelektualisty. Mimo głodu i chłodu, który nieraz
zmuszony jest znosić, uważa siebie nie za człowieka zwykłego, postawionego na scenie
życia, lecz za widza zaproszonego przez Boga do dworskiej loży. Przeświadczenie, że nie
należy do grona aktorów komedii, lecz do obojętnych obserwatorów, daje mu odurzające
poczucie wyższości, które pomaga do zniesienia życia pełnego braków i niedostatku.
Intelektualista widzi w sobie nie stworzenie, lecz gościa Bożego. Z tak doskonałą pozycją
nie może rywalizować żaden cesarz ani papież. A fakt, że ogół ludzi przeważnie o tym
nie jest poinformowany, pomnaża jeszcze tajemniczą rozkosz.
I dlatego też Hiacynt, ubogi krewniak bogatych Lafite’ów, spogląda na aferę, jaka się
rozgrywa między Bernadettą, jej Panią a mocami tego świata, z niedostępnej, lodowatej
wysokości swego ducha. Wysublimowany umysł zaledwie się styka z szarym życiem
codziennym, patrząc na nie wyłącznie w świetle pobłażliwej ironii. Słowem Lafite czuje
się sam Bogiem, w którego zresztą, wydaje mu się, nie wierzy.
Towarzystwo w Café Progrès jest w komplecie; stawili się nawet doktor Dozous i
Estrade, którzy w ostatnim czasie jakoś rzadziej tu zaglądają.
– Będzie mi pana brakowało – mówi stary Clarens, towarzysz codziennych spacerów. –
Takeśmy się interesująco kłócili w okresie tych trzech miesięcy. Nie wiem, jak sobie
teraz poradzę bez pańskiego stałego sprzeciwu, panie niezrównany opozycjonisto.
– Niech pan podziękuje za to tej Pani, przyjacielu – żartuje Lafite – ona mnie zmusza do
ucieczki stąd!
– Dlaczego Pani? – pyta Estrade, który wziął na serio odpowiedź Lafite’a. – Nie
uważam, aby Pani uczyniła panu jakąś krzywdę...
212
– Nie uczyniła mi nic złego? – śmieje się poeta. – Myli się pan. Uważam ją za
niezwykle despotyczną istotę. Żąda bowiem zdecydowanego oświadczenia się za lub
przeciwko niej.
Estrade potakuje gorąco.
– To prawda, Laficie, Pani istotnie żąda tej decyzji.
– A więc widzi pan, mój przyjacielu – ciągnie dalej literat. – Właśnie to żądanie,
zagrażające mej wolności osobistej, uważam za jej największe przestępstwo. Jestem
chyba dość skromnym człowiekiem i żadnym zarozumialcem, mam nadzieję. Ale mimo
to, póki żyję, nie wyrzeknę się jednego luksusu, bardzo zbytkownego – prawa do
bezpartyjności. Lubię bujać swobodnie i bez skrępowania pomiędzy tak zwanymi
niewzruszonymi zapatrywaniami moich bliźnich. Takie ustalone „punkty widzenia” –
darujcie mi panowie – są ogromnie męczące. Nie zwykłem uważać człowieka jedynie za
smutnego poszukiwacza codziennej strawy, którego trzeba wyleczyć z nadprzyrodzonych
iluzji, lecz zarazem nie mogę strawić tych religijnych ochłapów, jakie dziś rzuca się
ludziom. A poza tym, czy panowie nie zauważyli, że nabożne masy czy też rasy mają
niezbyt przyjemny, stęchły zapaszek?
– Pozwoliłem sobie już kiedyś zauważyć, mój przyjacielu – przerywa stary pedagog, –
że dzisiejsi poeci zatracili całkowicie łączność z ludem.
– Eh, mój drogi, całe to pojęcie lud – odcina się Lafite – należy też tylko do
zabobonnych abstrakcji, które macie na sumieniu wy, idealiści.
I na zakończenie dodaje:
– Od dnia, w którym Pani wtargnęła do Lourdes, czuję się tu nieswojo. Odczuwam
wyraźną tęsknotę do grzesznego Babilonu.
Do stołu podchodzi Lacadé i Vital Dutour. Pan mer, w zwycięskiej pozie dwukrotnie
okrążając spacerkiem plac Marcadale, ukazał się już dzisiaj oczom ludu. Wejście jego do
Café Français powitano hucznymi oklaskami. To Duran i jego klika święcą swój tryumf.
Bohater dnia zwraca się łaskawie do odjeżdżającego:
– Opuszcza nas pan, drogi mistrzu. Zapewne chce pan wyrobić naszemu miastu złą
opinię w Paryżu?
– Tej przyjemności na pewno sobie nie odmówię, panie merze – odpowiada Lafite z
najwyższą uprzejmością.
– Nie uważam tego za zbyt rozsądne z pańskiej strony – uśmiecha się proroczo A.
Lacadé. – Albowiem Paryż i świat cały przeżyją wkrótce niespodziewany obrót sprawy.
Dowiedzą się niebawem, że z naszego miasteczka naprawdę popłynie uzdrawiająca moc,
choć nie w tej formie, jak sobie to niejeden wyobraża. I pragnąłbym, panie Laficie, aby
pan jako poeta w pięknych słowach ową wielką niespodziankę opisał...
213
W tej samej chwili wszystkie oczy zwracają się ku drzwiom, w których powstał jakiś
zamęt. To brygadier d’Angla wzburzony, spocony przepycha się ku prezydialnemu
stolikowi.
– Panowie – woła zdyszany. – To był prawdziwy bunt. Tłumy przypuściły formalny
szturm do groty, porozrywały parkan, pozrzucały tablice.
– Gdy pan przychodzi ze służbowym meldunkiem, d’Angla – cedzi Lacadé po pełnej
godności chwili milczenia – powinien pan umieć zachować się bardziej stosownie... A
więc, co się stało i kiedy?
– Przed pół godziną, jak tylko się ściemniło, urządzono napad na grotę. Byłem tam
zupełnie sam...
– Czy rozumie pan teraz, panie burmistrzu, dlaczego panu nie pogratulowałem pańskiej
skądinąd podziwu godnej odwagi? – śmieje się z satysfakcją Vital Dutour.
– Nie, dlaczego? Przecież nic się nie stało – odpowiada Lacadé, wstając. Jest spokojny,
tylko trochę blady. – Dzisiejszej nocy ustawi się płot na nowo i dwa posterunki bez
przerwy będą pilnowały groty.
– Odwaga jest kosztowną zabawką – szydzi cesarski prokurator, a po kilku minutach
żegna się z Lafite’em tymi słowy:
– Jak pan może opuszczać tę interesującą sztukę przed końcem ostatniego aktu, drogi
panie?
BISKUP OBLICZA NASTĘPSTWA
Biskup Laurence wstaje od stołu. Poza dziekanem Peyramale’em obecni na obiedzie są
jeszcze tylko dwaj goście: pewien kanonik z kancelarii biskupiej i młody kleryk, sekretarz
osobisty. Obydwaj księża wycofują się prędko z uprzejmymi przeproszeniami. Jego
ekscelencja wyraża ochotę pozostania jeszcze chwilę sam na sam z dziekanem z Lourdes.
Jest to wielkie wyróżnienie, a biskup z Tarbes na ogół nie jest zwolennikiem specjalnych
wyróżnień. Zbyt dobrze zna ludzi. Jak wielu wyniesionych z nizin społecznych do
zaszczytnych, pełnych blasku godności, zachowuje na dnie duszy gorzki osad wspomnień
dawnej nędzy. Przykazanie miłości bliźniego stacza w jego sercu stałą walkę ze starannie
ukrywaną pogardą dla ludzi. Rezultatem tego zmagania jest rzadko spotykana poza
lodowatej łagodności, za którą czai się ostry i twardy jak diament rozum. Wyjątkową
jednak słabość ma biskup Bertrand Laurence do dziekana z Lourdes. Wzajemna ku sobie
skłonność istot męskich powstaje przez właściwe wymieszanie podobnych i skrajnie
różnych przymiotów. Ten Peyramale, chłop pod pięćdziesiątkę, wciąż jeszcze nie nauczył
się panowania nad sobą. Niech go tylko ktoś pogłaszcze pod włos, oczy olbrzyma płoną
od razu niesamowicie. Nie zastanawia się, co mówi, i w ogóle nie boi się nikogo. Jego
cięte i rubaszne odpowiedzi bawią Jego Biskupią Mość. Poza tym Peyramale jest z
urodzenia panem, co imponuje synowi robotnika drogowego. Otaczający biskupa księża,
rekrutujący się przeważnie z warstw ubogich, nie potrafią wyzbyć się pełnej
namaszczenia służalczości, tak charakterystycznej dla kleru niższego stopnia, zwłaszcza
214
w krajach południowych. Ekscelencja jest dumny, że pomiędzy podległym mu
duchowieństwem znajduje się taki pan, jak Peyramale.
Lokaj otwiera kolejno drzwi szeregu salonów, przez które ksiądz biskup, wsparty na
lasce z kości słoniowej, przeprowadza swego gościa. Wszystkie komnaty o wyblakłym
już trochę prze-pychu są zimne i niezamieszkałe. Już dwanaście lat żyje Bertrand Sévère
Laurence w tych pokojach, nie wycisnąwszy na nich najlżejszego śladu swojej
osobowości. Znajdują się w takim stanie, w jakim je przejął od swego poprzednika,
biskupa Double’a. Ks. Double – człowiek z „tamtych czasów” – posiadał zamiłowanie do
pięknych przedmiotów i w skromnych rozmiarach był ich kolekcjonerem. Laurence
zamiłowania do pięknych przedmiotów nie posiada i nie jest kolekcjonerem. Przeciwnie,
wyprzedał pewną ilość obrazów i dzieł sztuki z biskupiego pałacu, aby uzyskane za nie
pieniądze przekazać na Caritas. Ludzie z nizin są przeważnie realistami.
Nareszcie są u celu wędrówki. Nowe wyróżnienie Peyramale’a. Biskup każe podać
czarną kawę w swoim prywatnym pokoju. Jest to pokój, w którym Ekscelencja mieszka,
pracuje i sypia. Zanim został biskupem, posiadał na własny użytek tylko bardzo niewielką
izbę. I teraz jako biskup nie chce więcej. Nie pomogły perswazje mistrza ceremonii i
namowy do zajęcia większej komnaty. Ekscelencja nie dał się przekonać. Trudno byłoby
nazwać ten pokój przytulnym czy choćby tylko wygodnym. Jest to średniej wielkości izba
z żelaznym łóżkiem, klęcznikiem pod krucyfiksem i lichym obrazem Madonny; prosta
kanapa, biurko i kilka krzeseł dopełniają umeblowania. Nie można jednak również
określić tego wnętrza jako zakonne czy ascetyczne, gdyż Jego Wysokość nie zrezygnował
z żadnej wygody, do której był od dawna przyzwyczajony. Wyrzeka się tylko – i to bez
najmniejszej kokieterii – wprowadzenia zmian w swoim życiu dlatego, że został
biskupem. Biedny był przedtem i biedny pozostał ten syn robotnika. Do różnych braków
można się też przyzwyczaić.
Aby jednak trzymać się ściśle prawdy, trzeba dodać, że kuchnia u biskupa jest dobra,
więcej nawet, jest doskonała, jak to zresztą Peyramale zmuszony jest stwierdzić za
każdorazową bytnością.
Trzecie wyróżnienie: lokaj podaje proboszczowi długą fajkę. Sam biskup woli dobrą,
starą tabakę, o czym zresztą świadczy wygląd jego sutanny. Siadają blisko kominka. Co
za zimna wiosna w tym roku! Jedynym przytulnym kącikiem w tym pokoju jest właśnie
kominek. Ekscelencja marznie nawet w lecie; może mrozi go własna łagodność...
– Wypadki w grocie – zaczyna biskup, – o których ksiądz opowiadał przy stole,
utwierdzają mnie w przekonaniu, że nasze postępowanie było słuszne. Swoją drogą,
biedny prefekt czy burmistrz nie wyobrażali sobie zapewne, że ich parkan z desek będzie
codziennie na nowo burzony. Niech ksiądz pomyśli, ile szkody wynikłoby dla Kościoła,
gdyby świat mógł choć część tych desek zaksięgować na nasz rachunek. Muszę wyrazić
księdzu swoje uznanie, księże proboszczu z Lourdes...
– Ekscelencjo – odpowiada z największą czcią Peyramale – odważyłem się prosić o
dzisiejszą audiencję, gdyż wcale nie jestem zadowolony z tego, co jest i obawiam się, że
zmiana naszego postępowania okaże się konieczna...
215
Biskup strzepuje przygotowaną ca palcu porcyjkę tabaki z powrotem do tabakierki
zamiast wciągnąć ją do nosa. Jego głęboko osadzone oczy ze zdumieniem wpatrują się w
twarz dziekana. Lekkim chrząknięciem pominąwszy wyskok Peyramale’a odzywa się:
– Najpierw mam jedno pytanie do proboszcza z Lourdes: Kto to jest Bernadetta
Soubirous?
– Tak właśnie, kto to jest Bernadetta Soubirous? – szepcze dziekan z oczami wbitymi w
posadzkę. Mija cała minuta, zanim znów podnosi pooraną twarz ku zwierzchnikowi:
– Ekscelencjo! Przyznaję się otwarcie, że miałem Bernadettę za oszustkę, za drugą
Różę Tamisier, i dziś jeszcze chwilami tak o niej myślę. Zbyt dobrze znam ten gatunek
komediantów i fantastów, opowiadających zmyślone brednie z takim artyzmem, że nie
tylko inni, ale i oni sami w końcu w nie wierzą. O tak, to rozpaczliwie pożałowania godni
ludzie.
– Przyznaję dalej, Ekscelencjo, że później uważałem Bernadettę za wariatkę i że zdarza
mi się to jeszcze teraz, choć o wiele już rzadziej. I wreszcie przyznaję się, Ekscelencjo, że
widzę w Bernadetcie Soubirous istotę naprawdę błogosławioną i cuda czyniącą...
– Sprawozdanie księdza nie jest ani dostatecznie jasne, ani zadowalające, proboszczu z
Lourdes – mruczy biskup, którego przenikliwy prawniczy umysł nie ma zrozumienia dla
sangwinicznych paradoksów. Nieokreślonym ruchem wskazuje na biurko:
– Otrzymałem list od emerytowanego generała, nazwiskiem Vauzous. Uprasza mnie o
powzięcie kroków przeciwko zagrożeniu powagi Kościoła. Jest to mniej więcej ta sama
piosenka, którą od kilku tygodni śpiewa cały rząd, baron Massy, Roulland i, jak mnie
słuchy doszły, nawet sam cesarz. Jedna jest tylko różnica, że stary, zacny generał robi to z
najuczciwszych pobudek. Córka jego jest w Zgromadzeniu Sióstr z Nevers. Zapewne
ksiądz ją zna, gdyż uczy w szkole w Lourdes...
– Znam ją, Ekscelencjo, i rozmawiałem z nią dwa razy o Bernadetcie. Chciałem
usłyszeć zdanie nauczycielki, która ją codzien-nie widuje...
– Otóż właśnie, opinia nauczycielki, która powinna znać Bernadettę Soubirous lepiej
niż ktokolwiek inny, jest nieporównanie mniej dwuznaczna aniżeli opinia proboszcza...
W oczach Peyramale’a zapalają się niebezpieczne błyski.
– Odniosłem wrażenie, że zachowanie się nauczycielki wobec uczennicy nie jest
właściwe...
– Jak słyszę, siostra Vauzous jest ozdobą swego zakonu – ciągnie dalej biskup po chwili
badawczego milczenia. – Wyróżnia się we wszystkich dziedzinach. Są entuzjaści, którzy
widzą ją już in odore sanctitatis. Siostra Vauzous pochodzi ze znakomitej rodziny. Za lat
kilka zostanie zapewne mistrzynią nowicjatu, a później przełożoną. Dlaczegoż by więc
miała ta pełna cnót i zasług zakonnica bez żadnego powodu okazywać nieufność takiemu
stworzeniu, jak Bernadetta?
216
– Siostra Vauzous – odpowiada Peyramale – może sobie mieć prawo do najwyższych
zaszczytów i nawet do honorowego miejsca w niebie. Gdy się jednak z nią rozmawia,
Ekscelencjo, nie odnosi się zupełnie wrażenia, że ma się przed sobą istotę niezwykłą czy
nawet wybraną. W obliczu siostry Vauzous pozostaje się obojętnym, wobec Bernadetty
Soubirous nikt obojętnym pozostać nie może... Sam nie wiem, co siedzi w tej
dziewczynie. Jest to zupełnie proste, zwykłe stworzenie. Twarz... jak u wszystkich tych
Doutreloux, Ourous, Gozos czy Gabizos. Człowiek aż się wścieka, że taki roztrzepany
bęben potrafi całej Francji zaprzeć oddech w piersi swoimi błazeństwami. To znów ni
stąd ni zowąd padnie odpowiedź, wypowiedziana najzwyklejszym tonem, odpowiedź
Ekscelencjo, która potrafi człowieka pozbawić snu na całą noc. Nie można się po tym od
niej uwolnić, tak jak i nie można zapomnieć wyrazu oczu tej małej. Ekscelencja wie
przecież, że nie jestem ani entuzjastą, ani egzaltowanym mistykiem. Z pomocą Bożą
jestem trzeźwym i praktycznym człowiekiem. Gdy przez dłuższy czas nie widuję
Bernadetty, wątpliwości moje rosną. Jeśli jednak zawezwę ją do siebie, jak było ostatnio,
to nie ja ją, lecz ona mnie wprowadza w zakłopotanie. Bo, na Przenajświętszą Panienkę,
Ekscelencjo – dziecko to jest tak zadziwiająco prawdziwe i na swój sposób ma tak
oczywistą rację, kiedy mówi, że już sam nie wiem, co myśleć...
Teraz biskup nie zdradza najmniejszego wrażenia. Kiwając głową mówi:
– Wyśpiewał mi tu ksiądz cały hymn pochwalny na cześć Bernadetty Soubirous...
Peyramale reflektuje się:
– Chciałem powiedzieć, Ekscelencjo, że nie zasługuję na Jego uznanie. Nie robię nic
więcej, tylko powstrzymuję podległe mi duchowieństwo od chodzenia do groty.
Wprawdzie i to jest rzeczą niełatwą, zwłaszcza wobec księży z zapadłych wiejskich
parafii. Niestety, jednak nie mogę się przyczynić do wyjaśnienia i uspokojenia umysłów,
dopóki sam jestem do głębi wstrząśnięty. I choć przeżyłem już blisko pół wieku,
Ekscelencjo, potrzeba mi dziś bardzo Jego ojcowskiej opieki. Bo proszę pomyśleć o tym
źródle! Albo o uzdrowieniu dziecka Bouhouhorts! Od wczoraj zaś krążą nowe plotki, że
cudowne źródło wróciło wzrok ślepemu dziecku wieśniaka. Jeśli nawet osobę Bernadetty
Soubirous pozostawimy zupełnie na uboczu, to jednak jesteśmy świadkami
niewątpliwych cudów...
– Wolnego, księże proboszczu z Lourdes – przerywa biskup. – Wiadomo księdzu o tym
dokładnie, że ani ksiądz, ani ja nie jesteśmy powołani do operowania tak niebezpiecznymi
pojęciami. Tylko i jedynie Święta Kongregacja Obrzędów w Rzymie może decydować o
tym, czy coś jest cudem, czy oszustwem.
– Bardzo słusznie, Ekscelencjo – żywo przytwierdza dziekan. – Lecz aby kuria mogła
wydać swoje orzeczenie, musi posiadać potrzebny materiał. Dlatego oto proboszcz z
Lourdes w całym poczuciu swej niegodności staje przed swoim biskupem i mówi: Nie
mogę już tak dalej! Cała diecezja żyje w najgłębszej rozterce duchowej. Lourdes stało się
polem walki i to, niestety, nie tylko w przenośni, gdyż wczoraj wobec zebranych tłumów
żandarmi dobyli pałaszy. Egzaltowane baby w rodzaju pani Millet zachowują się
prowokująco, niedowiarki wyciągają jedną korzyść po drugiej z tego zamieszania, a
217
ludzie rozsądni, o trzeźwych głowach nie wiedzą, czego się trzymać. Ja sam też już nic
nie wiem. I dlatego, Ekscelencjo, ośmielam się najgoręcej prosić: Racz Wasza
Wielebność rozplątać ten węzeł. Racz powołać nareszcie biskupią komisję do zbadania tej
sprawy, aby dać temu ludowi jakieś oparcie!
Biskup wstaje i opierając się ciężko na swojej lasce podchodzi do biurka. Wyjmuje z
szuflady plik papierów i rzuca go na stół.
– Oto jest biskupia komisja śledcza – oświadcza – wypracowana aż do najdrobniejszych
szczegółów.
– Kiedy więc ksiądz biskup da znak do rozpoczęcia jej działalności?
– Jeśli się Bogu tak spodoba, nigdy!... – odpowiada Bertrand Sévère ostro i ze
zniecierpliwieniem daje znak dziekanowi, aby jeszcze nie wstawał. Potem podchodzi do
okna i patrzy na kwitnące w ogrodzie krzewy bzu.
– Cud jest czymś strasznym, księże – mówi cicho starzec – bez względu na to, czy
będzie uznany jako taki, czy nie. Ludzkość jest pełna pożądliwości. Dlatego ogląda się za
cudami. Zresztą i wielu wierzących nie chce wierzyć, lecz chce mieć pewność. Tę
pewność ma im dać cud. I słusznie Bóg Wszechmogący zsyła nam cuda niesłychanie
rzadko. Bo czyż byłaby wiele warta taka wiara, którą każdy półgłówek mógłby
codziennie sobie sprawdzać. Nawet codzienny cud mszy św. ukrywa się pod postacią tak
zwykłych rzeczy, jakimi są chleb i wino. Nie, nie, mój drogi, wszelka nadzwyczajność
jest trucizną dla każdej instytucji, czy to będzie Kościół, czy państwo. Niech ksiądz
weźmie pod uwagę to, co ludzie nazywają geniuszem, jak choćby na przykład taki
Napoleon Bonaparte. I czymże ten tak zwany geniusz był dla świata? Krwawym
kłopotem, księże proboszczu. A iluż to świętych, do których dziś się modlimy, było za
życia takim właśnie kłopotem, choć niekrwawym dla Kościoła. Chęć wywyższenia się
czy górowania nad innymi jest uzurpacją, której my, jako ustanowieni stróże
chrześcijańskiej społeczności, musimy przeciwdziałać dopóty, dopóki jakiś
niezaprzeczalny dowód łaski Bożej nas nie pokona. Kościół święty, jako ciało mistyczne
Chrystusa jest społecznością świętych, to znaczy, że każda jego część jest świętą w swej
istocie. Jeśli ja, jako biskup, powołam do życia komisję śledczą, potwierdzam oficjalnie
tym samym nie tylko niejasną możliwość, ale i wysokie prawdopodobieństwo
nadprzyrodzonych zjawisk. Mogę więc uczynić to dopiero wtedy, kiedy już wyczerpią się
wszystkie możliwości naturalnego wyjaśnienia sprawy. Jeśli uczynię to przedwcześnie,
wystawię na pośmiewisko nie tylko moją diecezję, ale i cały Kościół. Co bowiem mogą
mieć za znaczenie dwa lub trzy uzdrowienia, których rodzaj nie został zbadany przez
żadne gremium lekarskie. Niewiele można na tym budować. Przecież i ksiądz,
proboszczu z Lourdes, mimo hymnów pochwalnych na cześć dziewczynki Soubirous, nie
wyłącza całkowicie możliwości oszustwa czy obłędu. Niech sobie ksiądz wyobrazi, co by
powiedział nasz oświecony i krytyczny wiek o biskupie, który najpierw pobłaża małej
błaźnicy czy wariatce, potem wysłuchuje babskich plotek o cudownym źródle, wysyła
komisję śledczą po to, aby się okazało, że wszystko było tylko kuglarską sztuczką.
Ponieślibyśmy straty nie do powetowania.
218
Maria Dominik Peyramale porusza się niespokojnie i chce coś powiedzieć. Lecz biskup
nie dopuszcza go do słowa:
– Gdyby zaś mimo wszystko – mówi dalej – Pani z Massabielle okazała się naprawdę
Matką Boską, co może rozstrzygnąć tylko Rzym jako najwyższa instancja, natenczas
upokorzę się i będę czynił pokutę, aby uzyskać jej przebaczenie. Aż do tego momentu
jednak, jako biskup z Tarbes zobowiązany jestem nie folgować jej ani o krok.
OSTATNIE POŻEGNANIE
Tygodnie mijają, a walka przeciwko cudowi toczy się nadal nie rozstrzygnięta.
Podprefekt Duboë klnie na czym świat stoi, prokurator Dutour klnie niemniej, a już
najsoczyściej klnie pan Jacomet. Tchnące nudą lokale różnych urzędów w Lourdes
zamieniły się w biura sztabu generalnego, w których codziennie kuje się nowe plany
wojenne przeciwko wrogowi z Massabielle. Sam wróg wprawdzie wyjechał, lecz co
wieczór i co rano zwołuje podniecone tłumy do apelu. Trzy dalsze brygady żandarmerii
ściągnięto do koszar Nemours, gdyż d’Angla ze swoimi ludźmi już od dawna nie może
opanować sytuacji. Co dwie godziny zmienia się posterunek przy grocie, do której dojście
zamknięto już nie kilku luźnymi deskami lecz zwartym i mocnym płotem. Gdyby się Pani
teraz ukazała w grocie, byłaby uwięziona w swojej niszy. I tak właśnie ocenia ten parkan
rozgoryczony lud pirenejski twierdząc, że w zbrodniczy sposób uwięziono tę niebiańską
istotę. Punktem honoru wiernych staje się codziennie ponawiane, czy to siłą czy
podstępem, uwalnianie jej z niewoli. Dla uzbrojonych straży owa nocna, od tylu już
tygodni trwająca służba, której przyczyną jest w ich oczach oburzający bezsens, nie jest
bynajmniej drobnostką. Najsurowszy nawet zwierzchnik musi zrozumieć, że zmordowani
strażnicy, których co drugą noc wypłasza się z łóżek, od czasu do czasu zasną w czasie
służby. Ostatecznie nie siedzą przecież w okopach w polu przeciwko Austriakom czy
Prusakom, tylko pilnują wieśniaków z doliny Gave oblegających z uporem grotę
tajemniczej Pani. Co prawda trzeba przyznać, że owi wieśniacy z doliny Batsuguère
wykazują wiele zdolności taktycznych i pomysłowości w zasadzkach urządzanych
władzom. I tak na przykład pewnej nocy około trzeciej nad ranem, gdy księżyc już
zaszedł i ciemność ogarnęła rozległą dolinę, Belhache pełni służbę dowódcy straży. Ciszę
nocy mąci tylko burzliwy monolog wiecznie rozpędzonej Gave.
– No, dziś nie należy się już niczego spodziewać – mówi sobie Belhache. Od dwóch dni
ma nową kochankę, która czeka na niego w lasku Saillet. Jest lato i tę dziwną godzinę
spotkania wyznaczyła mu wczoraj. I choć Belhache lubi się chwalić, że zna się na
kobietach jak mało kto, jednak nie domyśla się, zarozumialec, że mała ulicznica
sprowadza go o tej porze na miłosną schadzkę po to, aby Najświętszej Pannie się
przysłużyć i zarobić na jej protekcję w niebie.
– Odchodzę na chwilę – mówi Belhache do pomocniczego policjanta Leona Latarpe’a,
który stoi właśnie na posterunku. Ów Latarpe, kolega Bourriette’a, ma już całej tej historii
powyżej uszu. Dla marnych trzydziestu sous musi się wyrzekać snu. Jest zdecydowany
wypowiedzieć gminie swoje usługi.
219
– Co mi mogą zrobić? – myśli. – A jeśli ty, Belhache, na chwilę odchodzisz, to i ja,
kochanku, zagrzebię się tu zaraz w kupkę siana,
W tym samym czasie grupa młodych chłopów z Batsuguère czatuje w jednej z dalszych
grot. Gdy uprzednio porozstawiane czujki dają im znać, że powietrze jest czyste,
podpełzają do groty, w największej ciszy obkładają drewniany parkan pakułami i innym
łatwopalnym materiałem, wreszcie podpalają wszystko. Co ich obchodzi, że Belhache
poniesie za to surową karę. Tysiące pielgrzymów, przybywających następnego ranka,
zastają już tylko zwęglone krokwie spalonej ściany, dzielącej ich od Pani. Zbierają
żałosne resztki całopalnej ofiary i niosą je jako trofea do domów. Myli się jednak
całkowicie prasa paryska, przypisując te złośliwe zamieszki, jakie lud urządza władzom,
wyłącznie fanatyzmowi wiary czy zabobonu. Żandarmeria wie dobrze, że nierzadko
między schwytanymi buntownikami znajdują się najbardziej nietolerancyjni
wolnomyśliciele i niedowiarkowie. A przecież właśnie oni powinni być zadowoleni z
walki, jaką państwo podjęło. Lecz wiadomo, że człowiek nie jest istotą logicznie myślącą.
A poza tym ci wolnomyśliciele mają uprzedzenie nie tylko do Pani, ale również i do
państwa. Mimo więc własnych przekonań religijnych wykorzystują z radością ową dobrą
okazję, jaka się nadarza, aby władzom trochę uprzykrzyć żywot. Doskonale zdają sobie
sprawę z faktu, że Pani jest źródłem niepokojów i powodem poważnych kłopotów dla
duchowieństwa oraz że powtarzające się rozruchy są nie tylko w oczach prefekta, ale
również i biskupa rozruchami, bez względu na motywy, z których powstały.
Czwarty już raz zburzyli obrońcy Pani przegrodę z desek i oto co następuje: wszyscy
robotnicy z Lourdes odmawiają ustawienia nowego parkanu. Zwołuje się cieśli i stolarzy
z okolicy. Stawiają się na wezwanie, wysłuchują polecenia i zawracają do domów. Nawet
obietnice wysokiej zapłaty nie pomagają. Skutek jest taki, że przez wiele dni, ku
wstydowi władz, dojście do groty stoi otworem. W końcu zgrzytając zębami z
wściekłości żandarmi przynoszą potrzebne narzędzia i osobiście zbijają nowe ogrodzenie.
Najcięższą pracę przy grocie ma mały Callet. Do jego obowiązków należy pilnowanie,
aby nikt nie mógł się napić wody ze źródła, które płynąc ochoczo utorowało już sobie
prawdziwe koryto aż do rzeki Savy. Wystarczy jednak, aby tylko Callet odwrócił się
plecami, a już ten i ów nachyla się i czerpie wodę. Policjant rzuca się na każdego, kogo
mu się uda przychwycić, i spisuje protokół karny. Pięciu frankami trzeba odpokutować
przekroczenie zakazu picia ze źródła. Kto ma przy sobie pieniądze, płaci na miejscu. Kto
zapłacić nie może, temu potrąca się tę sumę przy pierwszej wypłacie. Bywają dni, w
których mały Callet spisuje ze trzydzieści albo i więcej protokołów. Pan Rives i kolega
jego, sędzia pokoju Duprat, obmyślają wobec tego jeszcze ostrzejsze szykany. A
mianowicie wydają polecenie, aby stosować zbiorową odpowiedzialność wobec winnych
i ściągać grzywnę nie tylko od pojedynczych osób, ale i dodatkową ogólną od większych
grup publiczności. Callet jest rozgoryczony. Miasto oczywiście ładnie na tym zarobi –
myśli ponuro – ale ja? Ładnego sobie piwa nawarzę.
Jedyną osobą, która nic nie straciła z pewności siebie i z niezmiennym poczuciem
godności pokazuje się swoim podwładnym, jest organizator tego tak obfitego w skutki
220
pomysłu – pan mer. Uśmiecha się skrycie z popłochu, jaki powstał w szeregach przedstawicieli władz. Nie mają właściwego celu i stąd to wszystko. On za to ma cel wielką
ideę. Niedługo bomba pęknie
Nowa próbka wody ze źródła się już w ręku wielkiego Filhola. Z chwilą, gdy wysoka
nauka wyda swój ostateczny wyrok, który nie tylko potwierdzi, lecz rozszerzy i pogłębi
ocenę małomiejskiego aptekarza, najdziwaczniejsza walka będzie wygrana. Ani na chwilę
nie wątpi Lacadé o tym zwycięstwie. Jak zbawcza błyskawica orzeczenie Filhola oświeci
opinię publiczną i raz na zawsze da odpowiedź w massabielskiej sprawie. Na uwieńczenie
dzieła powoła się komisję, złożoną z najsławniejszych lekarzy, którzy całej cierpiącej i
tonącej w niewiedzy ludzkości rzucą ku pocieszeniu pokrzepiające słowa: chlorany,
węglany, wapń, magnez i przede wszystkim fosfor.
Lacadé wyznacza poczmistrzowi Cazenave’owi i właścicielowi kawiarni Duranowi
tajemnicze spotkanie, w trakcie którego wyjawia im swoją wielką ideę. Nie tylko ma
powstać luksusowy hotel, ale i wspaniałe kasyno z greckimi kolumnami i to koniecznie w
pośrodku artystycznie założonego parku kuracyjnego, nad brzegami Gave. W samej zaś
grocie Massabielle, przy dźwiękach rozkosznych walców i kankana, najpiękniejsze
dziewczęta będą podawały wytwornym pacjentom uzdrawiającą wodę w ozdobnych
pucharkach. Oczyma duszy Adolf Lacadé widzi już owych zamożnych kuracjuszy,
zdążających do Lourdes, zjeżdżających koleją, której przeciągły gwizd obudzi najbardziej
odległe i zaspane zakątki pirenejskich dolin.
Bernadetta tymczasem pracuje w domu. Bernadetta chodzi do szkoły i Bernadetta
czeka... A czeka... bardzo niecierpliwie. W poniedziałek wielkanocny przeżyła chwilę
najściślejszego połączenia się z Panią, jakiego nie dane jej było zaznać nigdy przedtem. Z
największym trudem, powracała do rzeczywistości i przezwyciężyła uczucie obcości dla
świata. Wie już teraz na pewno, że Pani nie rozstała się z nią na zawsze i że jej ostatnie
pozdrowienie zawierało obietnicę ponownego zobaczenia się. A to jest jedynym
marzeniem Bernadetty. Jak każda istota głęboko kochająca, nie zastanawia się nad dalszą
przyszłością. Nic nie wydaje się przeczyć jej nadziejom, że łączność z Panią potrwa tak
długo, póki jej życia na ziemi. A że odstępy między jednym a drugim widzeniem stają się
coraz dłuższe, jest to w jej mniemaniu rzecz zupełnie zrozumiała, gdy się zważy, ile
spraw ma Pani w dalekim świecie do załatwienia i jak mało może Bernadetta jej
ofiarować. Nie troszczy się też wcale o to, gdzie będą się odbywać dalsze spotkania, czy
nadal w grocie, czy gdzieś poza nią. Zbyt dobrze zna już charakter swojej Pani, aby się
obawiać, że żandarmeria czy kilka desek mogą stworzyć poważną przeszkodę dla jej
woli. Pani po prostu Bernadettę zawoła i znajdzie ją. Obojętnie kiedy! I tak mija
kwiecień, maj, potem czerwiec...
Z całkowitą apatią patrzy Bernadetta na walkę, którą sama rozpętała. Nie można nawet
powiedzieć, że jest jej obojętna. Ona jej po prostu nie widzi, nie rozumie. Patrzy przed
siebie oczyma zaspanego dziecka. Oby tylko pan prokurator, pan komisarz i sędzia
zostawali ją w spokoju. Uszy jej są głuche na codzienne nawoływania wielbicieli. – O ty
błogosławiona... O ty wybrana... cudotwórczyni, jasnowidząca... I choć brzmi to, omal
221
nieprawdopodobnie, Bernadetta nie rozumie tych głosów. Ci ludzie chyba powariowali.
Ona sama nie zdaje sobie sprawy z cudu. Wie, że Pani powiedziała: „Napij się wody ze
źródła i umyj się” i ten rozkaz Bernadetta wykonała. To wszystko. Ale cud? Po prostu
Pani wiedziała, gdzie jest pod ziemią ukryte źródło. O tych rzeczach jednak dziewczynka
nie rozmawia z nikim. Gdy tylko ktoś o tym napomknie, choćby nawet matka czy
Marysia, Bernadetta natychmiast się oddala.
Niełatwe ma teraz życie biedaczka. Z wszystkich stron ściągają do powięziennego
mieszkania ciekawscy, nagabujący ją natrętnymi i niemądrymi pytaniami. Bernadetta
chowa się przed nimi, jak tylko może. Lecz dumni sąsiedzi, jak stary Sajou, Ourou,
Bouhouhorts, Raval, a nawet ciotka Piguno wyciągają ją z kątów, aby się nią popisywać.
Musi odpowiadać i rozmawiać z obcymi ludźmi. Lecz sposób, w jaki to czyni, wywołuje
żywe rozczarowanie. Dziewczynka przyswoiła sobie ton bezmyślnej katarynki.
Monotonnie recytuje swoją historię, jakby to wcale nie były jej własne dzieje, lecz z
przymusem opowiadana legenda z zamierzchłych czasów. Są to jednak tylko pozory, pod
którymi ukrywa głębokie zawstydzenie. Gdyż zdarza się bardzo często, że odwiedzający
proponują cichaczem jej rodzinie pieniężne datki. Bernadetta ma z tym wiele kłopotu:
musi bystro patrzeć swoim bliskim na ręce i nie dopuścić, by który z małych braciszków
dał się skusić. Jest to jedyny przypadek, wobec którego Bernadetta, tak obojętna na
wszystko, nie zna żartów. Poza tym pomiędzy nią a jej rodziną przepaść pogłębia się z
dnia na dzień. Tak rodzice jak i rodzeństwo odczuwają pewien rodzaj lęku przed
Bernadettą. Niesamowitą wydaje im się ta współmieszkanka, utrzymująca jakieś
zakazane stosunki z niebem. Franciszek Soubirous nie odnowił już swojego ślubu i
wymyka się do ojca Babou o takich porach dnia, o których wie, że lokal jest prawie pusty.
Po czym wraca do domu i zaszywa się bez słowa w ostatni kąt. Bieda i głód już im nie
dokuczają, odkąd ma stałą posadę u Cazenave’a i w dodatku z podwyższoną pensją.
Również i Ludwika Soubirous jest stale nie w humorze i jakaś kłótliwa. Zdążyła się już
oswoić ze sławą swego cudownego dziecka, a poza tym minęły już owe pełne blasku dni
lutego. Trzeba się pogodzić z tym, że ma się córkę wizjonerkę. Biedni ludzie muszą się
do wszystkiego zastosować. Bernadetta zbliża się od czasu do czasu do matki z nieśmiałą
czułością. Tak wielką odczuwa pokusę położenia matce głowy na kolana, jak wtedy w
bezsennej nocy jedenastego lutego. W takich chwilach serce matki Soubirous staje się
nagle, mimo jej woli, dziwnie twarde i udaje, jakoby nie domyślała się serdecznej intencji córki. Dopiero potem, podczas noszenia wody czy prania bielizny, robi się jej
przeraźliwie smutno na duszy i łzy cisną się do oczu.
A już najgorzej przedstawia się sytuacja w szkole. Janka Abadie oraz inne koleżanki
zachowują się wobec Bernadetty całkiem nienaturalnie, z powściągliwością wypływającą
częściowo z uszanowania, ale również i z szyderstwa. Sąsiadki na wspólnej ławce
odsuwają się zażenowane jak najdalej od niej. Prawie żadna z nich nie rozmawia z nią. W
czasie przerw między lekcjami spaceruje osamotniona, ze swoim białym woreczkiem w
ręku. A nauczycielka po prostu nie zauważa Bernadetty, dziewczynka nie egzystuje dla
niej. Nie wywołuje jej już nawet na puste miejsce przed ławkami, aby ją egzaminować.
Sto razy więcej aniżeli księża jest rozgoryczona siostra Vauzous na pogańskie praktyki
222
ciemnego ludu, biegającego za tą gałganiarką dlatego tylko, że udało jej się omamić go
rzekomym objawieniem się jakiejś modnej elegantki, nie mającej ani jednego rysu
wspólnego z Matką Boską. Całą swą istotą protestuje córka generała Vauzous przeciwko
przyznawaniu choćby najmniejszej wartości ekstazom tej gałganiarki i demonstracjom
zabobonnego ludu góralskiego. Surowa mniszka ocenia całe zajście jako złośliwą rewoltę
trzymanych dotąd w karbach ciemnych mocy, zagrażających utorowanym, jasnym
szlakom prawdziwej wiary i prawdziwej pobożności.
Toteż gdy zbliżał się oznaczony termin, siostra Vauzous oznajmia Bernadetcie krótko i
węzłowato:
– Na rozkaz księdza proboszcza będziesz dopuszczona do Stołu Pańskiego, Bernadetto
Soubirous! – W tym suchym oświadczeniu można usłyszeć pełne goryczy: – Nie myśl, że
masz do tego prawo; pozwalają ci na to z łaski i z litości. – Tak więc nawet przyjęcie
chleba aniołów zostało biednej Bernadetcie zaprawione goryczą.
Wakacje zaczęły się, jak i w całej Francji, 15 lipca. Nazajutrz o zachodzie słońca siedzi
Bernadetta na małej łączce koło rzeczki Lapaca, leżącej po przeciwnej co Massabielle
stronie miasta. Od czasu, kiedy przestała chodzić do groty, polubiła to miejsce. Tak tu
cicho pod tymi pięknymi dębami Prowansji. Hen, daleko, za wrzynającą się w góry
doliną, na tle nieruchomego nieba sterczy dumnie pirenejski szczyt, białoniebieski Pic du
Midi. Bernadetta ma teraz dużo czasu, aby przemyśliwać i wspominać. Wspomnienia te i
myśli krążą koło jednego pytania: Kiedy?
Na kościele Św. Piotra w Lourdes bije zegar. Kwadrans po siódmej. I zanim jeszcze
przebrzmiało to jedno samotne uderzenie, Bernadetta otrzymuje odpowiedź na swoje
ciągłe: Kiedy? Odpowiedź brzmi: Teraz. To teraz owiane jest jakimś niepojętym
dostojeństwem. Jak nigdy dotąd, Bernadetta czuje się roz-dwojona. Jedną część jej istoty
stanowi bezwolne ciało, a druga jest cała impulsem jedynie. Ten tajemniczy bodziec
wewnętrzny każe jej się natychmiast poderwać z miejsca. Biegnie z powrotem do miasta,
aby zwierzyć się ciotce Lucylli. Lecz już w drodze zdaje sobie sprawę, że nie chce mieć
dzisiaj żadnych świadków koło siebie. Chce być sam na sam z Panią. Niestety, nie może
zapobiec temu, że kilka osób już spostrzegło jej bieg i udaje się natychmiast w jej ślady, a
jeszcze inni obnoszą już po domach sensacyjną nowinę: Bernadetta idzie do groty.
Nie wiedząc dlaczego, Bernadetta zamiast pójść najkrótszą ścieżką przez las, wybiera
dokładnie tę samą drogę, jaką szła 11 lutego z Marysią i Janką Abadie, a więc wzdłuż
strumienia Savy, przez młyńską kładkę Antoniego Nicolau, przez wyspę Chalet aż do
spiczastego cypla, którym kończy się łączka Ribères. Po przeciwnej stronie rzeki przed
grotą Massabielle kręcą się policjant Callet i żandarm Pays. Gdy tylko dostrzegają
Bernadettę i podążającą za nią grupę ludzi, przybierają natychmiast wojowniczą pozę, a
żandarm chwyta nawet za karabin. Lecz Bernadetta nie ma wcale zamiaru przeprawiać się
przez strumień, tylko natychmiast osuwa się na kolana dokładnie na tym samym miejscu,
co ongiś, przed niepamiętnym już czasem. Błagalnym gestem wstrzymuje nadchodzących
ludzi, aby tylko nie zbliżyli się zbytnio do niej. Rosnący z każdą chwilą tłum, – do
którego do-łączyły się już matka, siostry i ciotka Bernadetty oraz oboje Nicolau – ustawia
223
się z uszanowaniem w szerokie półkole. Kobiety zapalają świece. Lecz czyż można było
zauważyć wątłe płomienie świec wobec gorejącego zachodu słońca, zalewającego ognistą
łuną całą dolinę? Góra Spelunek i lasek Saillet płoną. Gave przypomina strumień
gotującej lawy. Purpurą objęte szczyty na skraju świata wydają się topnieć jak wosk.
Również i wnętrze groty, zasłonięte aż do połowy wysokości drewnianą ścianą, jarzy
się od tego wspaniałego zachodu słońca. Lub też może jakiś inny ogień w niej rozgorzał?
Klęcząca Bernadetta może dostrzec tylko górną część niszy, zaledwie ów spiczasty łuk.
(Żandarmi już się o to postarali, aby nawet z daleka uniemożliwić nowe objawienia). A tu
właśnie spod sklepienia niszy promienieje złocista jasność. Porusza się w niej coś białego.
Czy to nie welon Pani? Tak, to niewątpliwie Pani stoi tam w skalistej wnęce, choć
Bernadetta zobaczyć jej nie może. O jakże rzeczywista, jak wcale nie „zjawiskowa” jest
Pani, skoro kilka desek może ją zakryć oczom ludzkim, jak każde inne ciało. Bez-radnie
rozgląda się Bernadetta wokoło. Co ma począć, gdzie znajdzie miejsce, z którego będzie
mogła ją zobaczyć!
Rozglądając się, zatrzymuje na chwilę wzrok na brzegu Gave, kilka kroków od miejsca,
w którym strumień wpływa do rzeki. Odwraca oczy, lecz zaraz spogląda znów w to samo
miejsce, mruga... To niemożliwe. Tak jak kiedyś przeciera sobie oczy. I nagle... robi się
śmiertelnie blada, skóra na twarzy się napina, źrenicę się rozszerzają.
– Stoi tam – woła Bernadetta – o tam!
Stłumione głosy kobiet, trzymających się w pewnej odległości, powtarzają jej słowa:
– Stoi tam... tak, stoi tam...
Pani stoi na zewnątrz groty, na brzegu rzeki. Straże nie widzą jej, choć Bernadettę
ogarnia lęk, aby Callet czy Pays nie zbliżyli się zbytnio do Niej. Na szczęście żandarmi
wycofują się ku drugiej stronie groty, skąd mogą lepiej upilnować, aby która z tych
niebezpiecznych kobiet, broń Boże, nie napiła się wody ze źródła. Po raz pierwszy stoi
Pani na swoich nieskalanych, woskowych stopach na równej ziemi. Złote róże błyszczą
wspaniale. Pani jest dziś więcej niż kiedykolwiek „Panią” z dnia 11 lutego, młodziutkim
stworzeniem, owianym dziewczęcym urokiem. W ciągu owych dwóch tygodni, w czasie
których wzywała Bernadettę codziennie do groty, miała Pani swoje plany i tajemnicze
cele. Bernadetta była jej potrzebna, aby pójść do dziekana, zażądać od niego procesji, aby
wygrzebać źródło z ziemi. Dziś jest inaczej. Dziś Pani już nie ukrywa w sercu
nieokreślonych zamiarów, które by wprowadziły rozterkę do miłosnego sam na sam.
Dopiero dziś całkowita, niepodzielna miłość Uszczęśliwiającej zwraca się ku
uszczęśliwionej. Nigdy tak żywo, jak dzisiaj nie odważył się wiatr igrać z ślubnym
welonem Pani, ani jej kasztanowate pukle tak swobodnie nie wysuwały się spod niego.
Nigdy jeszcze jej oczy nie promieniały takim błękitem, a rozchylone wargi nie były tak
cudnie wykrojone. Tak samo biel kosztownej sukni jak i niebieska wstęga paska mienią
się tajemniczo jak nigdy przedtem w blasku złocistej pożogi zachodzącego słońca.
Uśmiech Pani nie jest dziś pełen dostojnej łaskawości, lecz wesoły i koleżeński...
224
Bernadetta otwiera szeroko ramiona, lecz zaraz opuszcza je znowu. Nie odwracając
oczu szuka różańca w swoim woreczku. Lecz Pani prawie niedostrzegalnie potrząsa
głową. Może to ma znaczyć: Na różaniec będziesz miała jeszcze dużo, dużo czasu.
Dzisiaj nawet modlitwa byłaby stratą czasu. Nadeszła bowiem chwila, aby patrzeć i tylko
patrzeć...
Bernadetta ma ochotę coś powiedzieć. Lecz Pani podnosi palec do ust. Może chce przez
to wyrazić: – Proszę nic nie mówić. Czy jest jeszcze do powiedzenia coś takiego, czego
bym już nie wiedziała? I ja również nie mam już nic do powiedzenia.
Bernadetta jednak nie może się powstrzymać i nieme, bolesne pytanie rwie jej się z
serca:
– Czy to ostatni raz, o Pani, czy naprawdę ostatni raz?
Pani choć rozumie pytanie doskonale, nie daje na nie żadnej odpowiedzi: Tylko
uśmiech jej staje się jeszcze bardziej radosny, bardziej przyjacielski i pocieszający. A w
rzeczywistości uśmiech ten ma być odpowiedzią:
– Ostatni raz? Dla nas nie ma ostatniego razu. Musimy rozstać się dziś na czas dłuższy,
ale i ja pozostanę na świecie, i ty zostajesz na świecie...
Teraz Pani robi nowy, trzeci gest. Bladymi palcami przesuwa bardzo wolno wzdłuż
swej smukłej postaci od piersi do niebieskiego paska. Ma to zapewne oznaczać: Jeszcze
tu jestem. Wobec tego Bernadetta zaprzestaje swych bolesnych pytań i pogrąża się w
patrzenie całkowicie, tak jak nigdy dotychczas. Patrzy wprost nieprzytomnie z tak
szalonym napięciem wszystkich nerwów, jakby chciała wszystkie zakamarki swej duszy
widokiem tym nasycić; napełnić cudnym widzeniem wszystkie kąciki swego „ja”,
uczynić zapas na nadchodzące „chude lata”, począwszy od tej chwili aż do godziny
śmierci. Bo Bernadetta wie na pewno: To jest pożegnanie! Również i Pani zdaje się
dawać wszystko z siebie. Pozwala się oglądać aż do granic możliwości, przybliża się
ofiarnie, jakoby niosły ją fale przypływu.
Zmrok już zapadł zupełny, noc zbliża się wielkimi krokami. Bogato wygwieżdżone
lipcowe niebo ukazuje się coraz wyraźniej. Coraz silniejszy blask świec za plecami
klęczącej potęguje wraże-nie ciemności przed jej oczami. Pani jeszcze jest. Przez subtelną
dobroć serca wybrała właśnie tę chwilę, w której uchodzące światło dnia wchłania w
siebie Ją i Jej odejście. Nie chce zostawić Bernadetty tak jak zwykle ani pogłębić jeszcze
bardziej stanu zachwycenia, aby się niepostrzeżenie wycofać. Chce się swobodnie i lekko
unieść stąd, aby możliwie jak najmniej bólu po sobie zostawić. Gdy Bernadetta już
prawie nic nie widzi i postać Pani zamienia się w jej oczach tylko w nieokreślony blask,
Pani zaczyna odchodzić. Bardzo wolno, nie odwracając twarzy od dziewczynki. Wydaje
się, jakby podniosła rękę i kiwa nią ku swej wybrance, tak jak zwykli to czynić przy
rozstaniu kochający się ludzie. Również i Bernadetta podnosi rękę, lecz brak jej sił, aby
uczynić jakikolwiek ruch pożegnania. Z wysiłkiem wpija oczy w ciemność. Czy ta biała
plama jaśniejąca nad brzegiem rzeki to jeszcze Pani? Czy już nie Ona? Gwiazdy na niebie
robią się większe. Zdają się mienić z radości, że oto wraca ich Królowa. Czy Bernadetta
225
ma patrzeć ku gwiazdom? Nie, ma oczy wciąż wlepione uparcie w ciemność, w punkt, w
którym rozpłynęła się ostatnia jasność.
Bernadetta pozostaje jeszcze przez kilka minut na klęczkach, po czym zataczając się
wstaje i usiłuje podejść do oświetlonej świecami, stłoczonej grupy ludzi. Jakaż to
olbrzymia odległość dzieli ją od nich! Wydaje jej się, że idzie, wciąż idzie i tamci
posuwają się ku niej, a nie mogą się spotkać. Wreszcie stanęła przed nimi i widzi w
migocącym świetle poszczególne twarze. Najpierw twarz matki, która narzuca jej na
ramiona kapulet, strzegąc ją przed nocnym chłodem. Potem surowa twarz Bernardy.
Ciotka natychmiast zaczyna stawiać pytania. I poczciwa twarz Antoniego, który
troskliwie zagląda jej w oczy. Poznaje wszystkie te twarze. Poznaje również dobrze znane
głosy, słyszy ciekawe pytania o najnowsze wiadomości tyczące Pani. Dziewczynka
powtarza gest Pani i wolno przykłada palec do ust. A potem nagle i zupełnie
niespodziewanie mdleje. Pada nieprzytomna, nie jak ktoś, kto z własnej słabości osuwa
się na ziemię, lecz jak ktoś, kogo pokonała obca, bezwzględna siła.
CZĘŚĆ CZWARTA
CIENIE ŁASKI
SIOSTRA MARIA TERESA OPUSZCZA MIASTO
Początkowo wszyscy uważają omdlenie Bernadetty za wyjątkowo głęboki stan
zachwycenia, w jaki już nieraz wpadała. Toteż nikt nie jest specjalnie wystraszony,
Bernadetta leży długo nieprzytomna w ramionach matki. Wreszcie otwiera oczy, lecz,
śmiertelna bladość nie schodzi z jej twarzyczki wykrzywionej strasznym brakiem
oddechu. Ciężki atak astmy sercowej grozi dziewczynce uduszeniem. Krew nie wraca do
twarzy, a szeroko przerażeniem otwarte oczy szukają ratunku w pustej przestrzeni.
Wreszcie po kwadransie atak przechodzi, lecz chora całkowicie wyczerpana leży
bezwładnie na ziemi. Wtedy po raz drugi i ostatni w życiu Antoni Nicolau bierze ją w
ramiona i ostrożnie odnosi do domu. Gromada wystraszonych i szepczących kobiet z
palącymi się jeszcze świecami tłoczy się tuż za nim.
Wuj Sajou, zdaje się, niewiele omylił się przepowiadając, że niedługo z tego domu
wynosić będą trumnę. Przecież to wszystko robi wrażenie orszaku pogrzebowego. A jak
dziwnie zachowuje się dzisiaj matka Soubirous, tak zwykle skryta i powściągliwa, nie
lubiąca swych uczuć objawiać na zewnątrz. Lamentując głośno obrzuca Panią
bluźnierczymi obelgami Dlaczegoż właśnie jej dziecko, dlaczego ona i cała jej rodzina
nieszczęsna tak ciężko jest doświadczona? Dlaczego prześladują ich tajemne moce,
których ani ksiądz biskup, ani proboszcz nie uznają za święte! Owa Pani z pewnością nie
jest Najświętszą Dziewicą, lecz zjawą piekielną i narzędziem szatana. Mądrzy księża
wiedzą, dlaczego omijają grotę. Gdyby Pani była istotą dobrą, niebiańską, nie
zawracałaby głowy jej nieszczęsnej córce, która teraz już nie jest zdatną do żadnej
uczciwej roboty.
226
Na dobitek zamiast uleczyć jej astmę, piękny upiór dusi skrycie i podstępnie
nieświadomą tego dziewczynę.
Wszystkie żale przeciwko Pani wytacza Ludwika głośno, zawodząc rozpaczliwie, aż
wreszcie siostra Bernarda Casterot przerywa jej ze złością:
– Zamknij już wreszcie twoją głupią gębę!
Zawezwany natychmiast doktor Dozous zarządza niezwłoczne przeniesienie Bernadetty
do szpitala sióstr z Nevers. Po zbadaniu chorej uspokaja rodziców. Stwierdza mianowicie,
że to nic nowego ani niebezpiecznego, ale ta sama astma, na którą Bernadetta cierpi już
od dzieciństwa. Atak został wzmożony przez wyczerpanie nerwowe, wywołane
wstrząsającymi przeżyciami ostatnich trzech tygodni.
Tak, wyczerpanie to najwłaściwsze określenie. Wyczerpana prawie już do ostatka
obcowaniem z czymś niepojętym, spoczywa Bernadetta w szpitalnej izbie. W czasie
pierwszych dni choroby krążą koło jej łóżka najrozmaitsze fantastyczne postacie, lecz o
Pani nie śni nigdy. O Pani nie wolno jej śnić! Bernadetta przeżywa jeszcze trzy czy cztery
ataki astmy. Odstępy miedzy nimi są coraz dłuższe. Potem brak tchu ustępuje zupełnie.
Znikają sny gorączkowe i taniec cieni na ścianach. Niemoc nie ciąży już jej delikatnym
członkom. Na pierwszy rzut oka Bernadetta wydaje się bardzo słabiutka i wątła, lecz
młody jej organizm posiada dużo odporności. Dobre samopoczucie wlewa nowe siły w jej
mięśnie. Po kilku dniach od ostatniego pożegnania budzi się Bernadetta rankiem zupełnie
zdrowa i silna. Wyskakuje z łóżka i pyta siostrę dyżurną, czy może już wrócić do domu.
Siostra każe jej poczekać do wizyty lekarza. Tymczasem doktor Dozous odwiedza
ponownie dziekana, aby z nim omówić sprawę Bernadetty. Uważa bowiem, że dla
słabowitej dziewczynki będącej jeszcze w okresie rozwoju, a cierpiącej nadto na ciężkie
ataki astmy, przebywanie w wilgotnym mieszkaniu jest co najmniej niewskazane. Wobec
wyraźnej predyspozycji, brak światła i powietrza grozi jej prędzej czy później gruźlicą.
Trzeba więc koniecznie i jak najszybciej temu zaradzić. Ksiądz dziekan zgadza się
całkowicie ze zdaniem lekarza. Proponuje więc matce przełożonej szpitala w imieniu
własnym i doktora, aby zatrzymała Bernadettę jeszcze przez jakiś czas w szpitalu. Prosi o
to nie tylko ze względu na jej zdrowie, lecz ma ku temu jeszcze inne bardzo ważne
powody. Siostra godzi się chętnie, gdyż poczuła żywą sympatię dla Bernadetty, a prócz
tego jest szczęśliwa, że może dobrze przysłużyć się groźnemu dziekanowi. Peyramale
przywołuje do siebie Bernadettę.
– Cóż znowu mogą oni chcieć ode mnie – myśli dziewczę. Nie jest już teraz tak
wylękniona i drżąca jak wtedy, w owych pamiętnych dniach lutego. Lecz jakże zmienił
się ten czarny 1ud w sutannie od owego dnia, kiedy chciał ją miotłą wymieść z świątyni!
Ksiądz stara się pomniejszyć, skurczyć swoją wielką postać, aby ogromem swym nie
przerażać tej drobnej i delikatnej istotka. Lekko zachrypły jego głos nie ma dzisiaj owego
grzmiącego brzmienia, które towarzyszy nawet wypowiadanym przez niego przyjaznym
słowom. Przebija dziś w nich nawet nuta nieśmiałości czy też skrępowania.
– Kochana Bernadetto – mówi – jesteś już teraz zupełnie zdrowa i mogłabyś spokojnie
wrócić do domu. Lecz tak doktor Dozous, jak i ja uważamy, że lepiej będzie dla ciebie,
227
jeżeli jeszcze jakiś czas pozostaniesz tutaj. Matka przełożona jest tak dobra, że godzi się
na to. A ty sama, co o tym myślisz?
Bernadetta apatycznie spogląda na księdza i nic nie odpowiada. Dziekan sądzi z tego, że
dalszy pobyt w szpitalu nie bardzo jej się uśmiecha. Tłumaczy więc dalej:
– Nie będziesz już oczywiście mieszkała z chorymi, moje dziecko. To i mnie nie
podobałoby się wcale, choć jestem zdrów.
Matka przełożona wyznaczy ci pokoik, w którym przez cały dzień będziesz mogła
robić, co zechcesz. W nocy będzie w nim spała razem z tobą siostra dyżurna. Poza tym
jesteś zupełnie wolna. Możesz spędzać u twoich rodziców tyle czasu, ile ci się podoba.
Naturalnie, że będziesz musiała stosować się do regulaminu szpitalnego i punktualnie
stawiać się na godziny posiłków. Tak bowiem doktor Dozous, jak i ja pragniemy gorąco,
aby cię kochane siostrzyczki dobrze odżywiły. Czy zgadzasz się na wszystko, co
powiedziałem?
Bernadetta patrzy wielkimi czarnymi oczyma na proboszcza i nic nie mówiąc kiwa
głową potakująco.
– Ale to jeszcze nie wszystko – zachęca ją dalej ksiądz Pey-ramale. – Wiem dobrze, że
często różni obcy ludzie napastują cię bezlitośnie i zamęczają swą ciekawością.
Chciałbym zapobiec temu, a w tym domu będziesz bezpieczna. Matka przełożona każe ci
nadto powiedzieć, że możesz przebywać w małym i dużym ogrodzie tak często i długo,
jak tylko będziesz chciała. Czy jesteś zadowolona?
– O tak, bardzo, księże proboszczu – odpowiada Bernadetta i po raz pierwszy w życiu
uśmiecha się bez strachu do dziekana.
I rzeczywiście jest bardzo szczęśliwa, bo będzie ukryta przed ludźmi, a przy tym
zupełnie swobodna. Bo chociaż bardzo jest przywiązana do rodziców, współżycie z nimi
było dla niej w ostatnich tygodniach niezmiernie uciążliwe, a komórkę odstąpioną jej
przez wujostwo Sajou musiała opłacać wysłuchiwaniem ustawicznego gderania. Teraz
będzie mogła chodzić do domu, ile razy zechce i uciec stamtąd pod byle pretekstem, gdy
pragnienie samotności zbyt silnie ją ogarnie. Pragnienie to zaś odzywa się w niej teraz
częściej niż dawniej. W odosobnieniu od świata czuje się sam na sam ze swą miłością,
której ostatnie pożegnanie nie zdołało osłabić, a ciągła tęsknota zaprawia słodyczą. Ile
wspomnień mieści się w jej sercu, jak głęboko przeżywa codzienne rozpamiętywania,
nikomu nie potrafiłaby powiedzieć, a nawet i sama nie zdaje sobie z tego sprawy.
Bernadetta zwraca się do sióstr z prośbą o jakąś pracę. Zatrudniają ją w szpitalnej
kuchni, gdzie zmywa naczynia po posiłkach. Nie lubiła tej pracy w domu. Ale jak to
bywa z młodymi dziewczętami, wesoło wykonuje robotę, na którą krzywiła się u matki w
domu. Pomiędzy siostrami jest kilka młodych, wesołych dziewcząt; śpiewają nawet w
kuchni, co sprawia wielką przyjemność Bernadetcie. Dom cały odnosi się do niej z pewną
nieśmiałością i powściągliwością, a może nawet nieco podejrzliwie. Zdaje się, że ta
cudotwórczyni jest dla wszystkich niezrozumiałą zagadką.
228
Malutki pokoik Bernadetty z pobielonymi ścianami wygląda ubogo, lecz za to okno
wychodzi na ogród. Długie chwile spędza w tym oknie i zatracając całkowicie
świadomość otoczenia wpatruje się w korony drzew. Czuje się wtedy niewypowiedzianie
szczęśliwa. Ludzie prości, którzy ją niekiedy w tych chwilach obserwują, gorszą się i
irytują tym pozornym lenistwem, tym pozornie bezmyślnym, a jakże obfitym w myśli
zapatrzeniem.
Tak bowiem bywa, że ludzie o pustych głowach wolą mieć zawsze ręce pełne zajęcia i
oprócz snu nie uznają żadnego odpoczynku. Jedna z pielęgniarek oburza się bardzo na
takie nieróbstwo Bernadetty i opowiada o niej dozorcy szpitalnemu, dobremu znajomemu
Franciszka Soubirous.
– Siedzi to dziwaczne stworzenie godzinami przy oknie. Policzki ma zapadnięte, a oczy
wlepione nieruchomo w jeden punkt jak idiotka. Trzy razy odzywałam się do niej i nic mi
nie odpowiedziała, ani nie drgnęła...
Dozorca szpitala sióstr w Nevers to także jeden ze stałych gości ojca Babou. Powtarza
dokładnie tę relację w lekarskim kąciku. Taką nazwę nosi stolik zajmowany przez
służących lekarzy z Lourdes. Jeden z nich, lokaj doktora Lacrampe’a, jest uważany za
świetnego diagnostę. Jego bystry wzrok rozpoznaje każdą chorobę, chociażby to był
najbardziej skomplikowany przypadek. Przeciw jego diagnozie nie śmie oponować żaden
z kolegów.
– Dementia paralytica progressiva sed non agitans – stwier-dziłem to już przed
miesiącami. – Konsylium przy stoliku ojca Babou, złożone z „totumfackich” panów
lekarzy, kiwając głowami zgadza się na to orzeczenie z kupiecką obojętnością, z jaką
medycyna zwykła się odnosić do choroby i śmierci. Ten ponury łaciński wyrok, wydany
przez służącego, obiega wkrótce całe Lourdes jako diagnoza jego pana.
W szpitalnym pokoiku Bernadetty stoi wąskie, żelazne łóżko polowe i kanapka
przeznaczona dla siostry dyżurnej. Ponieważ szpital i klasztor mieszczą się w
oddzielnych, budynkach, jedna z odpowiedzialnych sióstr zostaje na noc w szpitalu. Do
tej służby matka przełożona przeznacza tylko starsze, doświadczone zakonnice. Siostra
dyżurna ma za zadanie w razie potrzeby wezwać w nocy lekarza lub księdza, uspokajać
pacjentów, nieść im pociechę i pomoc. Ma także klucz od szafy aptecznej, którego nie
powierza się zwykłym pielęgniarkom. Na ogół nie jest to ciężka służba, gdyż obecnie
niewielu ciężko chorych znajduje się w szpitalu. Toteż siostra dyżurna a z nią i
Bernadetta nie miewają. prawie nigdy przerywanych nocy. Zakonnice śpią wtedy twardo i
mocno, gdyż w czasie dyżurów są zwolnione z przepisanych pacierzy obowiązujących w
nocy.
Inaczej ma się rzecz z siostrą Marią Teresą Vauzous, z którą Bernadetta także jedną noc
spędza wspólnie. Bernadetta nie może zasnąć, lecz aby nie przeszkadzać swej surowej
przeciwniczce, leży bez ruchu z zamkniętymi oczyma. Oddycha miarowo i spokojnie
udając, że śpi. Z zewnątrz nic nie zakłóca nocnej ciszy. Jasne światło księżyca w lipcowej
pełni oświeca pokoik. Spod długich, półprzymkniętych rzęs Bernadetta ukradkiem
229
obserwuje poruszenia swej nauczycielki. Robi to przez prostą ciekawość, której nie umie
opanować.
Podczas gdy inne siostry rozbierają się po ciemku, zanim wejdą pod kołdrę, Maria
Teresa nie zdejmuje nawet ciężkiego habitu. Jedyną częścią ubrania, z jakiej się
oswobadza, jest kornet. Ukazuje się spod niego ostrzyżona głowa o krótkich, gęstych,
jasnych włosach i o wąskiej chłopięcej czaszce.
– Czy też zdejmie buciki? – zapytuje się w duchu Bernadetta.
Siostra Vauzous nosi grube, sznurowane trzewiki na płaskich obcasach. O, jak muszą w
nich boleć stopy wieczorem! Zakonnica pozostaje w butach przez całą noc. Nie
przykrywa się też wcale kołdrą, lecz kładzie się na niej. Najpierw jednak klęka i modli się
przez całą godzinę. Nie odmawia różańca jak wszystkie inne, tego najwygodniejszego
pacierza, lecz zapewne jakąś wzruszającą modlitwę, bo przerywa ją bolesnymi
westchnieniami. Chwilami są one jakby wyrazem czy echem walki wewnętrznej, jaka się
w niej toczy. Bernadetta nie spuszcza ani na chwilę oczu z siostry Vauzous, patrzy na nią
ukradkiem spod przysłoniętych rzęs. Jest ciekawa, czy ramiona i plecy klęczącej poruszą
się choć na chwilę. Lecz nie – pozostają nieruchome, jakby wykute z kamienia.
Bernadetta układa się w takiej pozycji, z której może niespostrzeżenie spod
spuszczonych powiek obserwować swoją towarzyszkę. W jasnym świetle księżyca leży
teraz siostra Vauzous ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, sztywna jak kamienna
figura na sarkofagu. I ona nie śpi, oczy ma szeroko otwarte. Lecz mimo pozornego
spokoju Bernadetta przeczuwa ukrytą udrękę w jej duszy. Po kilka razy w ciągu nocy
siostra wstaje cichutko i klęcząc przed krucyfiksem długo się modli. W pamięci
Bernadetty staje owa przykra lekcja w szkole, w czasie której siostra Vauzous opowiadała
uczennicom o owych świętych mężach i niewiastach, dobrowolnych wygnańcach,
żyjących na pustyni, żywiących się miodem dzikich pszczół, korzonkami i pijących wodę
źródlaną, o tym, jak poszczą przez długie dni i jak bezustannie się modlą. O tym, jak z
natchnienia Bożego układają nowe modlitwy. Z całego tego opowiadania, najsilniejsze
wrażenie na niepojętnej uczennicy uczynił fragment o żelaznych paskach z ostrymi,
zardzewiałymi kolcami, które owi święci pustelnicy nosili pod habitem. O, z pewnością
siostra Vaiuzauis jest tak samo święta, jak tamte pokutnice żyjące na pustyniach lub
wśród dzikich, nagich skał. A może właśnie w tej chwili stacza walkę z grzesznymi
myślami i pragnieniami, choć trudno nawet przypuszczać, że mogłyby się one gnieździć
w jej sercu.
Obok tapczanu siostry Vauzous stoi na nocnym stoliku talerz, a na nim leży piękna,
świeżo zerwana brzoskwinia. Właśnie teraz nastała pora ich dojrzewania, a nigdzie nie
wyrastają tak piękne i smaczne, jak w kraju Bigorre. Nawet przy srebrnym świetle
księżyca widać wyraźnie czerwony rumieniec na okrągłym, soczystym owocu. Bernadettę
bierze wielka ochota na brzoskwinię i równocześnie przychodzi jej na myśl, że siostra
pewnie tylko dlatego postawiła obok siebie piękny owoc, aby mieć okazję do
bohaterskiego zwalczania pokusy. Surowa mniszka chce naśladować święte pustelniczki,
do których tak bardzo jest podobna. Bernadetta rozważa jednak dalej, że Pani, choć często
230
wzywała do pokuty, nie zakazywała nigdy jeść brzoskwiń. Bo i dlaczego by ich nie jeść?
Są wyborne, a kosztują zaledwie kilka sous, tak że nawet i mama raz po raz im kupuje.
Pragnie, aby siostra już jak najprędzej napoczęła owoc! Ale gdzież tam. Leży dalej
sztywna i nieporuszona na tapczanie, aż wreszcie księżycowa poświata opuszcza pokój.
Bernadetta budzi się pod wrażeniem czyichś oczu, wpatrzonych w nią uporczywie.
Słońce już zagląda w okno.
– Ależ śpioch z ciebie – mówi siostra Maria Teresa.
Szybki rzut oka przekonuje dziewczynkę, że brzoskwinia nienaruszona leży na talerzu.
– Już wstaję w tej chwili, proszę siostry – odpowiada uprzejmie Bernadetta, wysuwając
nogi z łóżka. Przy tym ruchu ramiączko koszulki opada z jej chudego barku.
– Nie wstydzisz się sama siebie? – szeptem mówi siostra. – Narzuć zaraz coś na siebie.
Bernadetta chce jak najprędzej wymknąć się z pokoju, lecz nauczycielka zatrzymuje ją,
– Zostań i usiądź tutaj na łóżku, pragnę z tobą porozmawiać. Dziewczę patrzy na nią
swymi ciemnymi, spokojnymi oczami.
Siostra Maria Teresa nie spodziewa się nawet, jak bardzo Bernadetta przenika jej myśli.
– Gdy w przyszłym roku znów pójdziesz do szkoły, co ci gorąco zalecam – mówi
siostra – mnie już tam nie zastaniesz. Jutro opuszczam Lourdes i wracam do naszego
macierzystego domu w Nevers, dokąd mnie z powrotem wzywają.
– O! Siostra opuszcza Lourdes – powtarza dziewczynka obojętnie, nie zdradzając ani
żalu, ani też radości.
– Tak, wyjeżdżam stąd, Bernadetto, i nawet chętnie. Chciałabym, abyś się choć przez
chwilę zastanowiła, jaka z ciebie uwodzicielka. Obałamuciłaś najpierw nasz głupi, prosty
lud, potem do tego stopnia zawojowałaś panów urzędników, że im się jakoś odechciało
aresztować ciebie. A teraz uwodzisz człowieka tak trzeźwego i silnego, jak nasz ksiądz
dziekan. Wszystkich prowadzisz na sznurku, moje dziecko... Tylko mnie jednej nie! Ze
mną ci się nie uda... Bo ja ci nie wierzę...
– Ależ, siostro, ja nigdy nie chciałam, aby mi siostra uwierzyła – mówi Bernadetta
szczerze i otwarcie bez najmniejszej chęci urażenia nauczycielki.
– O, to właśnie jest jedna z twych odpowiedzi, którymi po prostu dajesz w twarz
pytającemu – kiwa głową siostra. – Jesteś powodem niepokoju szerzącego się w całej
Francji. Bernadetto, czyś ty kiedy słyszała, jak dawnymi czasy postępowano z takimi
stworzeniami, jak ty? Z istotami, które się przechwalały podejrzanymi widzeniami
pięknych pań, odkrywały cudowne źródła, podjudzały ciemny, prosty tłum i deptały
nakazy władz i przepisy Kościoła świętego. Otóż takie istoty palono na stosie,
Bernadetto!
Bernadetta z natężeniem marszczy czoło, lecz nic nie odpowiada. Maria Teresa
Vauzous wstaje i prostuje swą wysoką postać.
231
– Jeszcze jedno mam ci do powiedzenia, Bernadetto. Może nieraz w szkole zdawało ci
się, że specjalnie dokuczam ci i jestem niesprawiedliwa względem ciebie. Mylisz się
bardzo. O żadnej z mych uczennic nie myślałam z taką troską, jak o tobie. I tej nocy
nieustannie modliłam się za ciebie. I nadal co dzień modlić się będę, aby dobry Bóg nie
pozwolił na zatracenie twej duszy, lecz wybawił ją co prędzej ze strasznego
niebezpieczeństwa, w jakim się znajduje.
Po tych słowach siostra bierze ze stolika talerz z brzoskwinią. Przez moment zdaje się,
że chce ją ofiarować Bernadetcie, ale rozmyśla się i daje ją pierwszemu spotkanemu
choremu.
PSYCHIATRA WKRACZA NA SCENĘ
Porażkę poniesioną z ręki massabielskiej Pani najboleśniej we Francji przeżywa dwóch
ludzi. Pierwszy to łysogłowy pan Vital Dutour, prokurator z Lourdes, drugi to baron
Massy, zawsze correct i bez zarzutu prefekt de-partamentu Hautes-Pytrenées.
Najistotniejszy bodziec, kierujący postępkami ludzi to pycha, a raczej ściśle mówiąc
namiętna potrzeba przeświadczenia o własnej wyższości. Życie w społeczeństwie
wymaga jednakże, aby te uczucia ukrywać może jeszcze bardziej wstydliwie aniżeli
popęd płciowy. Tłumione, tym gwałtowniej szaleją one w duszy ludzkiej i tym większe w
niej czynią spustoszenie. Różne są rodzaje i stopnie owej pychy, zależnie od pozycji
społecznej czy stanu posiadania. Może jednak zadraśnięta pycha biurokraty przewyższa
wszystkie inne odmiany. Żaden bowiem urzędnik we własnym mniemaniu nie uważa się
za pierwszego lepszego funkcjonariusza, lecz za uosobienie władzy. Chociażby nawet
tylko, adresował koperty, siedząc przy państwowym biurku, czuje się o tyle wyższym od
szarej publiczności, o ile anioł w niebie przewyższa zwykłego śmiertelnika. Jako sędzia,
naczelnik policji, celnik albo tyran z urzędu podatkowego kieruje losami ludzi bardziej
widocznie aniżeli sama Opatrzność. Toteż trwożliwie i uniżenie podchodzą, do niego
klienci, wiedząc, że prawo staje się w jego rękach miękkie jak wosk. Z korony cesarskiej
spływa na urzędnika czarodziejska jakaś moc. Wie przy tym doskonale, że w
praktycznym życiu nie tylko wykształcony lekarz czy inżynier, lecz nawet prosty kowal
czy ślusarz, znający dobrze swoje rzemiosło, więcej umie i więcej jest wart od niego. Wie
również i o tym, że gdyby go pozbawiono owego uroku płynącego z tytułu władzy, jaką
posiada, zeszedłby do roli mizernego, zdeklasowanego pisarka. Im zaś drażliwsza pycha
w człowieku, tym zacieklej trzeba jej bronić.
Kompromitujący się urzędnik kompromituje w swojej osobie urząd i władzę, którą
reprezentuje. Toteż nie należy do tego dopuścić.
Nie można dłużej tolerować tego stanu rzeczy, rozważa baron Massy. Historia z
massabielską Panią nie może zakończyć się porażką boskiego pierwiastka władzy.
Wprawdzie głosy wielkiej prasy ucichły nieco, odkąd zamknięto wejście do groty, może
by więc i na tych bajkach o cudach i objawieniach, tak urągających duchowi czasu,
porosła trawa zapomnienia. Zarozumiałość jednak i pycha uniemożliwia panu baronowi
postanowienie dalekowzrocznej, mądrej rezygnacji.
232
I tak już zmuszony był wysłuchać kilku gorzkich uwag ze strony ministrów i
dwukrotnie wysiadywać w przedpokoju biskupim po to jedynie, aby otrzymać
naszpikowaną ironią odprawę. Wszelkie próby, jakie poczynał, aby wybrnąć z tej
drażliwej sytuacji, skończyły się gorzkim zawodem i otwartą odmową.
Baran Massy nie jest człowiekiem, który by pozostawił sprawę niedokończoną. Po
podmiocie następuje u niego zawsze orzeczenie, a po ostatnim słowie kropka.
Przypłaciłby zdrowiem, gdyby był zmuszany ustąpić i zaprzestać prześladowania Pani.
Czuje zdecydowaną niechęć do Bernadetty Soubirous, chociaż jej nigdy w życiu nie
widział. Pan baron jest przekonany, że jedynie i wyłącznie ona jest źródłem tych
niekończących się utarczek i powikłań. Dopóki Bernadetta nie zniknie z kręgu
zainteresowania Francuzów, nie będzie spokoju w Lourdes i dla Lourdes. Wszystkie
dotychczasowe próby udowodnienia tej małej oszustwa lub wyzyskiwania łatwowiernych
rozbiły się o jej chytrość lub niedorzeczne pomysły komisarza policji. Na szczęście pan
baron ma jeszcze jedną broń w ręku...
Pech prześladuje dziś pana prefekta. Gorące promienie słońca żarem zalewają obszerny
gabinet Jego Ekscelencji. Prefekt ubrany jest jak zwykle w długi, czarny surdut, sztywne
mankiety i sztywny, wysoki kołnierzyk z ostrymi różkami, kłujący go w brodę. W
przeciwieństwie do szefa, pozostali urzędnicy pracują w miękkich koszulach. Mimo to
wszyscy pocą się bezlitośnie, podczas gdy pan baron nie poci się nigdy. Byłoby to
niezgodne z jego zasadami. De Massy odczytuje pismo, przesłane mu już przed kilkoma
tygodniami. Jest to orzeczenie komisji lekarskiej, która przy końcu marca badała
Bernadettę. Do komisji należało dwóch lekarzy z Lourdes, doktor Balencie a Lacrampe
oraz trzeci skromny wiejski eskulap z okolicy Pau. Vital Dutour sprzeciwił się wówczas
stanowczo włączeniu do komisja doktora Dozous, urzędowego lekarza miejskiego z
Lourdes. Miał już dość sprawozdań o wizjonerce, sfabrykowanych przez tego
nieodpowiedzialnego gościa Café Français. Ze zmarszczonym czołem, po raz nie
wiadomo który, prefekt odczytuje następujący elaborat:
– Mała Bernadetta Soubirous – brzmi orzeczenie – jest zupełnie zdrowa, poza tym, że
cierpi od urodzenia na ataki astmy. Nie miewa nigdy bólu głowy ani innych zaburzeń
nerwowych. Sen i apetyt doskonały. Nie skonstatowano żadnych patologicznych
skłonności. Dziewczynka jest z natury nadmiernie uczulona na wszelkie wrażenia. Chodzi
tu prawdopodobnie o nadwrażliwość, na skutek której dziewczynka łatwo może stać się
ofiarą urojeń i halucynacji. Możliwe jest, że promień światła, wpadający do skalnej groty,
wywołuje u niej złudzenie jakiegoś zjawiska. Hipersensytywni miewają skłonność do
wyolbrzymiania tego rodzaju przeżyć, które w cięższych wypadkach mogą doprowadzić
do łgarstwa fantastycznego, tzw. Pseudologia phantastica. Nie ma jednakże żadnych
podstaw, aby małą Soubirous zaliczyć do tej kategorii. Niżej podpisani wyrażają opinię,
że u dziewczynki możliwe są tak zwane stany zachwycenia. Jest to cierpienie psychiczne,
podobne do somnambulizmu, dotychczas mało jeszcze zbadane, ale chorej absolutnie
żadnym niebezpieczeństwem nie grożące...
233
– Można by przypuszczać... prawdopodobnie... ewentualnie... możliwie... – mruczy
zirytowany baron Massy i ze wstrętem odkłada na bok ostrożne orzeczenie. – Toteż w
samą porę zapowiadają mu wizytę psychiatry. Zaprosił umyślnie tego pana, kierownika
zamkniętego zakładu z okolicy Pau. Państwo bowiem potrzebuje od czasu do czasu
takiego lekarza dusz, gdy chodzi o pozbycie się jakiegoś niewygodnego lub opornego
indywiduum. Stosuje się tę metodę w wypadkach nadużyć, zachodzących przy podziale
wielkich majątków, w sprawach testamentu, sporządzonego dziwacznie i przekornie lub
też przez ojca-starca, zakochanego w jakiejś piękności lekkich obyczajów. Takie i tym
podobne sytuacje zdarzają się nieraz. Wtedy tak państwu, jak i rodzinie potrzebna jest
pomoc lekarza psychiatry. Dlaczego więc i teraz państwo nie miałoby wezwać tej samej
pomocy przeciw siłom nadprzyrodzonym i to w stuleciu, które ledwie z biedą spodziewa
się uporać ze zwykłymi, codziennymi sprawami! Psychiatra jest to ujmujący, rudobrody
pan, o artystycznej, płomiennej czuprynie. Można by go nawet nazwać pięknym, gdyby
nie lewy kącik ust, skrzywiony ku górze wskutek lekkiego porażenia. Szare oczy biegają
nerwowo – przyzwyczajenie nabyte przez lekarza zapewne od umysłowo chorych
pacjentów. Pan prefekt w krótkości szkicuje przypadek Bernadetty i objaśnia punkt
widzenia i stanowisko władz. Z zadowoleniem znajduje w rudym doktorze nader
powolnego i subtelnego słuchacza. Wprawdzie do zagadnień filozoficznych odnosi się on
z zupełną obojętnością, lecz rozgorycza go wszystko to, co do świata uporządkowanego i
całkowicie wyjaśnionego wprowadza ferment pierwiastka nadprzyrodzoności. Zdaniem
jego Bernadetta jest oszustką albo wariatką. Jako specjalista od wariatów skłania się
oczywiście ku drugiej alternatywie. Nie rozumie też, dlaczego niebieskie moce, nie
mające dyplomu lekarskiego, miałyby w tych ciężkich czasach stwarzać fachowcom
nieuczciwą konkurencję. Prefekt przytacza ustawę z dnia 30 czerwca 1838 roku,
uprawniającą prokuratora, do pozbawienia wolności każdego obywatela podejrzanego o
chorobę umysłową, o ile lekarz postawi odpowiednią diagnozę, a chory jest
niebezpieczny dla otoczenia. Psychiatra uśmiecha się znacząco:
– Nie potrzebujemy się definitywnie angażować, Ekscelencjo. Pomiędzy całkowitą
wolnością a internowaniem jest jeszcze jedna, prawem zatwierdzona pośrednia droga;
obieram ją zwykle w ciężkich przypadkach. Biorę pacjenta pod obserwację, bo przecież
wiadomo, że psychiatra to nie ortopeda, który złamaną nogę może na miejscu zestawić.
– Doskonale, kochany profesorze – zgodnie przytakuje baron. – Obawiam się, że taka
obserwacja okaże się tu konieczna...
Nazajutrz przed południem zjawia się psychiatra w szpitalu w Lourdes. Towarzyszy mu
tak silny pielęgniarz, jak gdyby chodziło o ubezwładnienie samego Goliata. Niezwłocznie
przyprowadzają Bernadettę przed lekarza. Staje przed nim z chłodnymi oczyma, skupiona
i czujna, najwyraźniej przygotowana do walki. Rudobrody robi z siebie na początek
poczciwego, nieszkodliwego wujaszka. Uśmiecha się przyjacielsko, wykrzywiając przy
tym nieforemne wargi i poklepuje dobrodusznie dziewczynkę. Lecz Bernadetta z
niechęcią usuwa się spod jego czerwono owłosionych rąk. Psychiatra wdaje się z nią w
długą rozmowę, która na swój sposób zdąża do tego samego celu, co przedtem krzyżowy
ogień podstępnych pytań pana Jacometa, a mianowicie do złapania Bernadetty w sidła i
234
wykazania jej umysłowego niedorozwoju. Lecz dziewczyna nie daje mu tej satysfakcji.
Zbywa go tylko krótkimi, lecz trafnymi odpowiedziami. Wie, ile dzień ma godzin, ile
tydzień ma dni oraz kiedy w lipcu wschodzi słońce. Wie, kto rządzi Francją. Wie też, ile
jest siedem razy pięć. Natomiast nie umie wyliczyć, ile jest siedemdziesiąt razy
trzydzieści osiem, ale też z miejsca bardzo serio odpowiada doktorowi;
– To sobie pan na pewno już poprzednio wyliczył.
Zapytana o wydarzenia ostatnich dni, umie Bernadetta składnie, w chronologicznym
porządku o nich opowiedzieć. Dwie młodsze siostry obecne przy badaniu poczynają się
dyskretnie uśmiechać, słysząc zręczne odpowiedzi Bernadetty. Udaje jej się zapędzić w
kozi róg tego, który chciał jej wystawić świadectwo głupoty.
Psychiatra prosi, aby go pozostawić sam na sam z pacjentką w przyciemnionym pokoju.
Siostra przełożona zgadza się, ale przezornie powiadamia o tym księdza dziekana i
rodziców Soubirous. Ze skupioną uwagą siedzi Bernadetta na łóżku. Przez szpary
zapuszczonych okiennic przesączają się do mrocznego pokoju promienie letniego słońca,
wśród nich przesuwa się jak tajemniczy cień postać rudego doktora. Po krawiecku
wyciąga centymetrową miarę z kieszeni; tak samo po krawiecku wyglądają liczne szpilki
zatknięte za klapą surduta. Anatomia czaszki i mózgu święci w tym okresie największe
tryumfy. Odkryto właśnie w mózgu ludzkim i ściśle określono poszczególne ośrodki
życia psychicznego, ośrodki czuciowe i ruchowe. Jak pajac skaczący w takt pociąganych
sznurków, tak i człowiek porusza się w takt rozkazów tych ośrodków. W sumie są one
tym samym, co w staroświeckim języku nazywano duszą. Pan doktor z krawiecką
dokładnością mierzy czaszkę Bernadetty i jak krawiec zapisuje wymiary w notatniku.
Potem kłuje ją szpilkami w różne punkty ciała.
– O, boli! – skarży się dziewczynka.
– A więc czujesz i to nawet silnie – radośnie stwierdza psychiatra, a po tonie jego nie
można się domyślać, czy ten objaw jest dodatni, czy ujemny dla pacjentki.
– No pewnie, że czuję – przyznaje Bernadetta – przecież to musi boleć każdego.
Rudzielec bada teraz odruchy ścięgniste oraz przede wszystkim reakcję źrenic. Każe
dziewczynce chodzić naprzód i cofać się raz z otwartymi, to znów zamkniętymi oczyma.
– Dlaczego tak się zataczasz? – pyta,
– Bo mnie pan męczy, proszę pana – odpowiada Bernadetta.
– Usiądź więc teraz i porozmawiamy sobie – mówi doktor zamieniony znów w czułego
wujaszka. – Podobno widujesz w grocie Najświętszą Pannę.
– Tego nigdy, nie powiedziałam, proszę pana!
– A więc co w takim razie opowiadałaś?
– Widywałam w grocie Panią – odpowiada Bernadetta, zaznaczając wyraźnie czas
przeszły. Rudy nie ustępuje.
235
– Lecz przecież ta Pani musi być kimś, musi się jakoś nazywać?
– Pani jest właśnie Panią – odpowiada Bernadetta.
– Kto jednak widuje panie, których nie ma, ten, moje dziecko, jest chory, ten nie jest
normalny.
Bernadetta namyśla się chwilę, po czym mówi z naciskiem:
– Widywałam Panią dawniej, już jej jednak więcej nie zobaczę. Odeszła. A więc nie
może mnie pan jeszcze teraz uważać za chorą, panie doktorze.
Psychiatra uderzony jest trafnością i logiką tej odpowiedzi.
– Słuchaj, moja mała – mówi dalej – niektóre objawy wskazują, że nie wszystko jest w
porządku w twej główce. Nie jest to jednak nic wielkiego i zaręczam ci słowem honoru,
że wyleczymy cię całkowicie. Chyba chcesz być zupełnie zdrowa i pozbyć się tych
chorobliwych widzeń, które cię tak wyczerpują. Zamieszkasz na pewien krótki okres
czasu w pięknym domu z ogromnym ogrodem. Będziesz opływała we wszystko jak mała
księżniczka. Powiedz, czy lubisz czekoladę z bitą śmietaną?
– Nigdy jeszcze tego nie piłam.
– A więc będziesz piła i, jeżeli zechcesz, już na pierwsze śniadanie. Nigdzie na świecie
nie może ci być lepiej jak u mnie. I to wszystko będziesz miała za darmo. Rodzice twoi
nie będą potrzebowali zapłacić ani jednego sous. Będziesz miała wszystko, czego dusza
zapragnie, oraz zapewnioną lepszą przyszłość...
– Nie mam wcale takiej wielkiej ochoty na czekoladę z bitą śmietaną. Zresztą już
niedługo skończę piętnaście lat. Wolę więc zostać tutaj...
Psychiatra z uśmiechem potrząsa głową:
– Najlepiej byłoby, gdybyś dobrowolnie poszła ze mną. Nie pożałujesz tego na pewno,
a i rodzicom twoim też się to opłaci. Zresztą chcemy porozumieć się z nimi w tej sprawie.
Przekonałem się już, że jesteś rozsądną osóbką. A będzie to trwało nie dłużej niż trzy lub
cztery tygodnie. A wtedy skończymy już raz na zawsze z twymi niedomaganiami. Nie
będziesz już widywała żadnych pań w grocie i staniesz się dzielnym człowiekiem,
zahartowanym na wszelkie trudy życia...
– Przecież ja się wcale nie boję życia i trudów, proszę pana – mówi Bernadetta,
przyglądając się swym drobnym rękom, które mimo jej młodego wieku już się dość
napracowały. Po tych słowach, zanim się rudy pan spostrzegł, Bernadetta zrywa się nagle,
wybiega z pokoju i nie zatrzymana przez nikogo opuszcza szpital.
W dwie godziny później psychiatra wraz z cesarskim prokuratorem wchodzą do
powięziennego mieszkania. Stają jak wryci, bo tuż w drzwiach zjawia się przed nimi
ksiądz Maria Dominik Peyramale we własnej osobie. Potężna jego postać dosłownie
zamyka drogę wchodzącym panom i rozmowa musi się odbyć w niskich, wejściowych
drzwiach. Rodzina Soubirous skupia się trwożliwie w najdalszym kącie wkoło kuchni.
Rudy doktor jest najwyraźniej zmieszany.
236
– Czy mam zaszczyt rozmawiać z proboszczem z Lourdes?
– Owszem, panie, ma pan ten zaszczyt, czym mogę panom służyć?
– Czy nie byłoby bardziej wskazane porozmawiać gdzie indziej – chrząknąwszy
zauważa Vital Dutour.
– Przecież panowie sami wybrali to miejsce, nie ja – odpowiada dziekan nie ustępując
ani na krok. – A to, że rodzina Soubirous będzie świadkiem naszej rozmowy, uważam za
okoliczność bardzo pożądaną. Pana prokuratora znam, tego drugiego pana nie. Lecz
domyślam się, że to lekarz z zakładu obłąkanych w Pau, którego nam łaskawie raczył
przysłać pan prefekt...
– Jestem profesorem nadzwyczajnym psychiatrii i neurologii – przedstawia się
rudobrody, krzywiąc wargi ze sztuczną pewnością siebie.
– Obawiam się, szanowny panie profesorze, że nie znajdzie pan w Lourdes właściwego
pola do kontynuowania swych studiów – ubolewa ksiądz dziekan.
– Księże proboszczu! przyjechałem z polecenia urzędu zdrowia przy departamencie.
Otóż znajduje się tam opinia lekarska z dwudziestego szóstego marca, która stwierdza
pewne anomalie u tej młodej pacjentki. Pan prefekt życzy sobie ponownego zbadania
tego orzeczenia i oddania dziewczynki na pewien czas pod moją obserwację. Taka więc
jest moja misja w tej sprawie.
Wielka postać księdza proboszcza zdaje się w tej chwili jeszcze olbrzymieć i urosnąć.
– Czytałem ten całkowicie niepoważny dokument z końca marca – mówi – lecz pan
badał dziewczynkę osobiście, panie profesorze. Jakież więc anomalie udało się panu
skonstatować?
– Są nienormalności, które nie od razu wpadają w oczy – odpowiada doktor z pewnym
wahaniem.
Głęboki i surowy głos brzmi teraz ostrzegawczo:
– Za to ja, szanowny panie profesorze, przypominam panu przysięgę lekarską, jaką pan
składał, i pytam go: czy Bernadetta Soubirous jest umysłowo chora, szalona i
niebezpieczna, dla otoczenia?
– Ależ, księże proboszczu – plącze się psychiatra – któż mówi o szale i
niebezpieczeństwie dla otoczenia?
– Z jakiego więc tytułu żąda prefekt pozbawienia dziewczynki wolności?
– Z tytułu prawa określonego w francuskim ustawodawstwie – wtrąca się Vital Dutour z
lodowatym spokojem.
Dziekan opanowuje się, odetchnąwszy kilkakrotnie.
– Francuskie prawo stoi zbyt wysoko, aby zechciało podawać rękę różnym krętaczom –
odpowiada.
237
– Ależ, czcigodny księże dziekanie – uśmiecha się pojednawczo rudobrody, – jeśli
chcemy zastosować tutaj ustawę z 1838 ro-ku, to przecież tylko dla dobra małej pacjentki.
Na polecenie pana prefekta ma ona być na jakiś czas na obserwacji i leczona według
najnowszych zdobyczy naszej wiedzy lekarskiej.
Tu już wyczerpała się cierpliwość dziekana i wrodzona gwałtowność wybucha całą siłą.
– To najbezwstydniejsza obłuda, jaką zdarzyło mi się spotkać kiedykolwiek. I
posłuchajcie panowie, daję moje słowo, że zedrę tej obłudzie maskę z twarzy i podniosę
taki alarm w całej Francji, że aż spuchną uszy prefektowi z Tarbes! A ty, Bernadetto
Soubirous, podejdź do mnie!
Dziewczynka instynktownie już sama przed chwilą zbliżyła się do dziekana. I oto ów
postrach jej dzieciństwa chwyta ją w żelazne ramiona i obronnym ruchem przyciska do
siebie.
– Znam to dziecko i cesarski prokurator zna je również. Obydwaj mieliśmy z nią swego
czasu dłuższą rozmowę. Kto twierdzi, że Bernadetta Soubirous jest chora umysłowo, jest
sam albo niespełna rozumu, albo szubrawcem. Ustawa z 1838 roku jest skierowana
przeciwko furiatom i szaleńcom. Czy trwają panowie dalej w zamiarze stosowania jej w
tym wypadku? A więc dobrze! Lecz zapewniam panów, że nie ruszę się od boku tego
dziecka! To wszystko. A teraz możecie wezwać żandarmów.
– A jeżeli żandarmi przyjdą rzeczywiście, księże dziekanie? – pyta Vital Dutour z
lekceważącą wyniosłością.
– Jeżeli przyjdą żandarmi – śmieje się Peyramale – jeżeli przyjdą, powiem im: panowie,
celujcie dobrze, bo tylko po moim trupie pójdziecie naprzód!
Całkowicie pogrążeni prokurator i psychiatra opuszczają izbę, do której z winy
dziekana nie mogli nawet dobrze zajrzeć. Vital Dutour zna doskonale Peyramale’a i wie,
że ten człowiek spełni każdą groźbę. Zmiana w usposobieniu dziekana jest dla niego
niespodzianką. Bernadetta jest chyba czarownicą w wielkimi stylu. Trzeba telegraficznie
zasięgnąć w Tarbes wskazówek co do dalszego postępowania.
Krótko po godzinie pierwszej zamknięty powozik zatrzymuje się na rogu ulicy des
Petites Fossées i placu Marcadale. O tej porze miasto jest puste i jakby wymarłe. Ludwika
i Bernadetta Soubirous wsiadają do powozu, w którym zajął już miejsce ks. Peyramale.
Milcząco odbywa się podróż do wysokogórskiego uzdrowiska Cauterets, dokąd dziekan
wywozi prześladowaną dziewczynę wraz z matką. Umieszcza je w małym domku
należącym do probostwa, a kolega ks. Peyramale’a obejmuje staranie i opiekę nad
Bernadettą. Dziewczynka znika z widowni i nawet policja prefekta nie może odnaleźć jej
kryjówki.
DIGITUS DEI – CZYLI KSIĄDZ BISKUP DAJE PANI OSTATNIĄ SZANSĘ
W tym samym czasie Ekscelencja Thibaut, biskup z Montpellier, bawi na kuracji w
Cauterets. Sędziwy kapłan poznaje na probostwie Bernadettę Soubirous. Biskup Thibaut
jest całkowitym przeciwieństwem biskupa Laurence’a. Nosi dość długie, białe, jedwabiste
238
włosy. Jego łagodne, o dziecięcym wyrazie usta nie mają ani cienia sarkazmu, a oczy
promienieją błękitem bławatków. Biskup z Montpellier jest człowiekiem miłym i łatwym
w obejściu, z duszą poety. Nie jest też tajemnicą, że w chwilach wolnych pisze wcale
niezłe francuskie i łacińskie wiersze ku czci Boga i Najświętszej Panny; wielbi w nich
piękno przyrody, dobro i szlachetne uczucie przyjaźni. Biskup Thibaut zna z opisu gazet
objawienia w Lourdes. Podziela też ogólne zapatrywanie francuskiego kleru, że wobec
panującego ducha czasu nie można być dość ostrożnym w stosunku do tajemniczych
zjawisk. Rozumie i on, jak bardzo niebezpieczne może się stać zatracenie granicy
pomiędzy religią a światem duchów. Jednakże prosi dziewczynkę, aby mu o wszystkim
dokładnie opowiedziała. I tu dzieje się rzecz niezwykła. Bernadetta, która wprawdzie
nigdy nie odmawia prośbom ciekawych, lecz spełnia je niejako z obowiązku i od
niechcenia, recytując opowiadanie o swoich widzeniach jak nakręcona katarynka, nagle
pod wpływem promieniejących oczu sędziwego słuchacza zmienia swe zachowanie
zasadniczo. Wydaje się jej, że po raz pierwszy w życiu spotyka duszę pokrewną, która
podobnie jak ona zdolna jest odczuć aż do głębi serca tajemnicę jej szczęścia, miłości i
serdecznych wzruszeń. Już po pierwszych zaraz słowach zrywa z mechanicznym
powtarzaniem. Podnosi się, klęka. Zaczyna grać. Gra rolę własną i rolę Pani. Jedenasty
luty. Tu strumień młyński – tam grota. Odtwarza tak wiernie ówczesną sytuację, że sama
nagle czuje, jakby tajemniczą jakąś mocą przyciągała Panią coraz bliżej i bliżej, widzi
nieledwie niszę w prawym kącie pokoju. Twarzyczka Bernadetty blednie i matka obawia
się, że dziewczynka wpadnie w ekstazę. Kiedy z półotwartymi ramionami, poważnym,
słodkim głosem – naśladując Panią – mówi do siebie: – Czy chcesz mi wyświadczyć tę
łaskę i przychodzić tu przez następnych piętnaście dni – biskup podnosi się nagle i
wychodzi z pokoju. Z oczu starca płyną obfite łzy, a wrażenie tamuje oddech. Znalazłszy
się w ogrodzie, opiera się ciężko o drzewo i w zapamiętaniu powtarza:
– Quel poème... Przecież to poemat...
Po dwóch dniach biskup z Montpellier udaje, się do Lourdes, staje w hotelu pana
Cazenave’a. Natychmiast prosi dziekana Peyramale’a, aby mu przysłał kilku
wiarygodnych świadków objawień i ekstazy Bernadetty. Dziekan wybiera doktora
Dozous i Jana Baptystę Estrade’a, który tymi słowami opasuje biskupowi swoje wrażenia:
– Ekscelencjo, widywałem i podziwiałem w swoim czasie najwybitniejsze aktorki
francuskich scen, między nimi artystkę tej miary, co sławna Rachel. Wszystkie w
porównaniu z Bernadettą były krygującymi się manekinami, odtwarzającymi z przesadą
różne przykre namiętności. Tymczasem mała wizjonerka z Massabielle odzwierciedla
nam stan błogości i szczęśliwości, jakiej język ludzki wysłowić nie jest zdolny.
– C’est cela... c’est cela... – woła zachwycony Thibaut.
Dziekan Peyramale korzystając z okazji zanosi prośbę:
– Może Ekscelencja nie zapomni rzec o tym słówko biskupowi z Tarbes.
239
Ekscelencja nie zapomina. Choć lekarze zalecili mu dwa tygodnie zupełnego spokoju i
wypoczynku po męczącej kuracji, nie wraca do swej diecezji, ale jedzie prosto do Tarbes.
Tam odbywa trzygodzinną rozmowę z biskupem Bertrandem Sévère Laurence’em.
Wkrótce potem proboszcz z Lourdes otrzymuje depeszę z wezwaniem do biskupiego
pałacu. Tym razem jednak nie zostaje przyjęty jak zwykle po przyjacielsku przy stole w
prywatnych apartamentach. Musi przez dwie godziny czekać na audiencję w kancelarii.
Biskup wchodzi gniewny i energicznym ruchem kładzie swą laskę o gałce z kości
słoniowej na biurko:
– Proboszczu z Lourdes, czy ksiądz zamierza nasyłać mi na głowę cały episkopat
Francji?
Zanim proboszcz zdążył odpowiedzieć, biskup podaje mu obwieszony pieczęciami,
imponujący rulon papieru, który przypomina z wyglądu list pasterski albo inne
zarządzenie władzy kościelnej.
– Lege – rozkazuje biskup po łacinie. – Czytaj!
Patrząc na ten urzędowy skrypt, proboszcz z zadowoleniem stwierdza, że pierwotny
luźny koncept, spoczywający już od dawna w szufladzie biskupiego biurka, od czasu jego
ostatniej wizyty doczekał się okazałej szaty: jest przepisany na czysto piękną kaligrafią.
– Mianowanie komisji śledczej? – cicho pyta Peyramale.
– Sede et lege – mówi biskup, który dzisiaj pozbył się swej zwykłej mrożącej
łagodności i wpadł w ton serdecznie rubaszny.
Dziekan siada posłusznie na krześle i czyta łaciński nagłówek, zdobny w barwne
winiety i czerwono-niebiesko-złote esy-floresy:
– Zarządzenie Jego Ekscelencji biskupa z Tarbes, dotyczące mianowania komisji do
zbadania zajść, związanych z rzekomymi objawieniami w grocie położonej na zachód od
Lourdes.
Pod tym rozwlekłym tytułem, o przestarzałym stylu, następuje zwykła przez Kościół
używana formuła;
– Bertrand Sévère Laurence, z miłosierdzia Bożego i łaski świętej Stolicy Apostolskiej
biskup w Tarbes, duchowieństwu i wiernym diecezji pozdrowienie i błogosławieństwo w
imię Pana naszego Jezusa Chrystusa...
Dziekan spogląda pytająco na biskupa, lecz otrzymuje w odpowiedzi tak surowe
spojrzenie, że czym prędzej spuszcza oczy na papier. Pod tytułem wiją się szeregi
drobniutko i gęsto napisanych wierszy. Ks. Peyramale jest dalekowidzem i odczytanie
skryptu sprawia mu niemałą trudność. Nie tylko wzrok, ale i umysł ma tu niełatwą robotę.
W jasnych bowiem słowach biskupiego orędzia przebija się troska i głęboko ukryta
nieufność skrupulatnego duszpasterza. Wstęp listu zawiera objaśnienie, dotyczące
początku i przebiegu niezwykłych zdarzeń w Lourdes. Z przytoczonych argumentów
poznaje Peyramale właściwy cel biskupiego pisma. Ekscelencja chce mianowicie dać do
240
zrozumienia, że nie z własnej inicjatywy zabiera głos w tej sprawie. Zmuszają go do tego
z jednej strony nienawistne napaści przeciwników, a z drugiej fanatyzm łatwowiernych
ludzi. Peyramale napotyka w liście częste zastrzeżenia, kryjące się pod powierzchnią
gładkiego stylu księdza biskupa.
– Nie możemy wydać żadnego orzeczenia bez uprzedniego poważnego i trzeźwego
zbadania sprawy – tak brzmią słowa listu. – Dlatego jest wskazane, aby powstrzymać się
od wyrażania osobistej opinii i przekazać te fenomenalne zjawiska niezwykłych
uzdrowień do zbadania fachowej komisji naukowej, która by je rozpatrzyła w świetle
najnowszych nauk przyrodniczych. Łatwiej bowiem jest obałamucić ludzi aniżeli ich
przekonać – pisze biskup, między liniami zaś Peyramale czyta: – Nowa pomyłka byłaby
strasznym ciosem dla chrześcijaństwa, toczącego w obecnej chwili może najzaciętszą
walkę, jaką zna historia Kościoła. Walkę w obronie wiecznych prawd. Nowoczesny
umysł, nawet jeśli nie zaprzecza istnieniu Boga, niełatwo skłania się do rozumowego czy
uczuciowego uznania wyjątków, wyłamujących się spod ogólnych praw natury. Gdyby
Kościół, chociaż od wieków zawsze do tego gotowy, uznał zbyt pochopnie taki
nadzwyczajny wyjątek, wzmocniłby wbrew swym intencjom szeregi nieprzyjaciół wiary i
wywołał rozgoryczenie w społeczności katolickiej. Zanim więc władza duchowna uczyni
taki krok, musi zwrócić się i oprzeć na wszelkiego rodzaju świadectwach ludzi
kompetentnych i wyczerpać bez reszty wszystkie źródła nowoczesnej krytyki naukowej.
Dlatego w komisji muszą brać udział nie tylko profesorowie dogmatyki, teologii moralnej
i teologii mistycznej, lecz tak samo, i to w równej liczbie, profesorowie medycyny, fizyki,
chemii i geologii...
Peyramale czyta, czyta bez końca. Drobne litery skaczą mu przed oczyma.
Zniecierpliwiony biskup odbiera mu z rąk pismo i mruczy pod nosem:
– Prawy katolik nie zaprzecza możliwości cudów. Kto odmawia Bogu mocy rządzenia
światem wedle Jego upodobania, ten nie jest wierzącym. A jednak cuda tego rodzaju
wywołują zgorszenie. Co do mnie, nie jestem zwolennikiem cudów. Chorowity brzdąc z
lichego gniazda, dziecko pijaka i praczki! Mimo to – niezmierzone jest miłosierdzie
nieba. Ja jednakże, człek marny, Boże daruj mi, buntuję się przeciw temu. Tymczasem
wy wszyscy wpędzacie mnie w tę kabałę...
– To nie my wpędzamy Waszą Dostojność – odpowiada dziekan. – To sprawa sama go
wciąga, tak jak i mnie wciągnęła. Bóg mi świadkiem, nie jestem pochopnym
zwolennikiem płytkiego mistycyzmu, dobrego dla starych bab! Kto jednakże,
Ekscelencjo, potrafi nam wytłumaczyć ów szalony obrót tej zagadkowej sprawy? Córka
podupadłych rodziców... Owszem, tak jest rzeczywiście: Naiwne dziecko, które prawie że
nic nie wie o sprawach religii i nie oddaje się nigdy egzaltowanemu marzycielstwu. Otóż
to dziecko widuje Panią, której początkowo zupełnie nie uważa za jakąś istotę
nadziemską, lecz widzi w niej osobę żywą, realną z krwi i kości. Opowiada siostrze i
koleżance o tym spotkaniu. Siostra powtarza to matce, a koleżanki innym dziewczętom w
szkole. I z tego nikłego wątku dziecinnych plotek, powtarzanych sobie na ucho przez
prostych ludzi, rośnie lawina zachwytów i oburzenia i toczy się wkrótce po całej Francji.
241
Przecież nawet ksiądz biskup z Montpellier, kolega z urzędu Waszej Dostojności, nazywa
to najpiękniejszym poematem nowoczesnej epoki.
– Mój kolega po fachu, biskup z Montpellier – uśmiecha się pobłażliwie ks. Bertrand
Sév_re Laurence – jest człowiekiem zbyt wrażliwym i skłonnym do wzruszeń...
– Ale ja nie jestem skłonny do wzruszeń, Ekscelencjo – odpowiada dziekan. – A jednak
ta dziecinada, szerząca się z niepojętą szybkością po całej Francji, sprawia mi nieustanny
niepokój. Teraz jednak Ekscelencja raczył powołać komisję światłych mężów, którzy nas
oświecą: Hic est digitus Dei, albo palca Bożego w tym nie ma!
Biskup opuszcza kąciki ust i z podciągniętymi w górę brwiami mówi:
– A wśród tych powołanych mężów znajduje się także proboszcz z Lourdes z
wszystkimi swoimi wątpliwościami..
Dziekan przerażony patrzy na biskupa. Najchętniej nie przyjąłby tego urzędu. Lecz to
jest niemożliwe.
– Na kiedy Ekscelencja naznaczy termin zebrania się komisji? – pyta stłumionym
głosem.
– Jeszcze nie... jeszcze nie... – odpowiada ponuro biskup. Kładzie przy tym obydwie
ręce na rulon, jakby chciał go zabezpieczyć przed zabraniem.
– Lecz rozporządzenie jest już gotowe do druku – przypomina proboszcz, na co dostaje
zgryźliwą odpowiedź starca:
– Rozporządzenie może czekać... Jeszcze nie ma na nim daty... Ale może mi ksiądz
zechce wytłumaczyć, jak mają członkowie komisji, ci przyrodnicy, chemicy i
geologowie, przeprowadzać jakiekolwiek badania, kiedy grota jest zamknięta?
– List pasterski Waszej Dostojności zmusi władze do zniesienia blokady – ryzykuje
dziekan nieostrożne powiedzenie.
Biskup odpowiada ostrym, podniesionym głosem:
– Nic nie chcę wymuszać ani wywierać najmniejszego wpływu na władzę świecką.
Najpierw musi cesarz otworzyć grotę, a potem dopiero zbierze się komisja, a nie na
odwrót.
– Czyżby cesarz zastrzegł sobie osobistą decyzję, Ekscelencjo? – Cesarz musi
rozstrzygnąć choćby dlatego, że wszyscy ci tchórze nigdy się na nic nie odważą.
Po krótkiej chwili biskup dodaje, zniżając głos prawie aż do szeptu:
– Daję Pani w ten sposób ostatnią szansę. Czy mnie ksiądz rozumie, proboszczu z
Lourdes?
– Nie, nie rozumiem, Ekscelencjo!
– A więc wytłumaczę to księdzu. Daję Pani szansę; niech zwycięży cesarza. Jeżeli
zwycięży, komisja przystąpi do pracy. Jeżeli poniesie klęskę i grota pozostanie
242
zamknięta, to okaże się, że Pani z groty nie jest wcale Najświętszą Dziewicą i wtedy
niech się wraz z całą komisją rozpłynie w powietrzu...
Po tych słowach biskup odczytuje poszczególne artykuły statutu. O uszy Peyramale’a
obijają się nazwiska możnych kanoników, wybranych do kierowania komisją, dalej
nazwiska profesorów seminariów, którzy mają przeprowadzać badania naukowe.
Na tym kończy się audiencja i dziekan wychodzi. Gdy jest już przy drzwiach, biskup
zatrzymuje go jeszcze:
– A co ma się stać z Bernadettą, księże proboszczu, hm?
– Co Ekscelencja ma na myśli? – pyta dziekan, chcąc zyskać na czasie,
– To przecież zupełnie jasne. Jak sobie ta dziewczyna wyobraża swój los w przyszłości?
Przecież ksiądz jest jej rycerzem, proboszczu, i zapewne pytał, już ją o to?
Peyramale daje bardzo ostrożną odpowiedź:
– Bernadetta jest najprostszym stworzeniem pod słońcem. Nie posiada żadnych ambicji.
Jedyne jej pragnienie – to powrócić i zniknąć w bezimiennym tłumie, z jakiego wyszła.
Pragnie żyć, jak wszystkie inne kobiety jej stanu...
– Życzenie zupełnie zrozumiałe – śmieje się biskup, – ale czy ksiądz jako teolog sądzi,
że taka idylliczna przyszłość jest dla niej możliwa po tym wszystkim?
– Pragnąłbym tego całą duszą, a jednak nie wyobrażam sobie – odpowiada w końcu
Peyramale niezdecydowanie, tak jak niezdecydowana jest jego opinia o Bernadetcie i jej
Pani.
Biskup opierając się na lasce o gałce z kości słoniowej wychodzi zza biurka i staje tuż
przed dziekanem:
– Komisja, drogi księże, może wydać trzy wyroki. Albo orzeknie: Jesteś oszustką, mała
Soubirous, a więc należy cię umieścić w domu poprawczym. Albo powie: Jesteś
pomylona, mała Soubirous, a więc należysz do domu obłąkanych, lub wreszcie: Znalazłaś
łaskę u Najświętszej Dziewicy, mała Soubirous. Z twego źródła wypływają cuda.
Będziemy musieli wszystkie nasze akta o tobie przesłać do Rzymu do Świętej
Kongregacji Obrządków No, a wtedy... Co wtedy... hę?
Maria Dominik Peyramale woli nie odpowiedzieć wcale.
– Wtedy – podnosi głos biskup, – jako wybrana jedna z tysięcy wyróżniona spośród
śmiertelnych, która może mieć prawo do wyniesienia na ołtarze, wtedy, słuchaj! zniknąć
musi z widowni, bo nie możemy pozwolić na to, aby święta swobodnie biegała sobie po
świecie. Święta, która by może zadawała się z młodymi ludźmi, wyszła za mąż i rodziła
dzieci, byłaby rzeczywiście piękną nowością...
Nagle biskup zmienia ton i w zamyśleniu mówi dalej łagodnie:
– Dlatego, mała Soubirous, bierze cię Kościół w swoją opiekę. Dlatego, mała
Soubirous, nie bacząc na to, czy ci się podoba lub nie, Kościół zasadzi cię jako rzadki i
243
cenny kwiat w jednym z najżyźniejszych swych ogrodów, u karmelitanek czy kartuzek,
gdzie obowiązuje najostrzejsza reguła...
– Ona tego z pewnością nie zechce – przerywa Peyramale ledwie dosłyszalnym głosem.
– Bernadetta jest dzieckiem świata i, o ile mi wiadomo, nie ma najmniejszego powołania
do życia duchownego. A przy tym jest przecież taka młoda, nie skończyła jeszcze lat
piętnastu.
– To nic, dorośnie – krótko odpowiada biskup. – Poza tym rozporządzenie dotąd nie
zostało wydane i stała komisja jeszcze się nie zebrała. A jeżeli kiedyś rozpocznie swą
pracę, to obiecuję ci, mój drogi, że będzie obradować i radzić przez niejeden roczek. Nie
spocznę, póki sprawa nie zostanie wyjaśniona aż do gruntu. Niech więc na razie mała
pupilka księdza żyje sobie dalej w świecie, oczywiście pod stałym i ścisłym dozorem;
tego żądam stanowczo. A jeżeli ksiądz, proboszczu z Lourdes, życzy dobrze
dziewczynce, niech ją ksiądz nakłoni do odwołania swych zeznań. I to byłoby w obecnym
czasie najrozsądniejszym rozwiązaniem tak dla Bernadetty, jak i dla Kościoła.
ANALIZA I DWIE OBRAZY MAJESTATU
Zanosi się na poważne zaburzenia i to bynajmniej nie ze strony zwolenników Pani z
Massabielle. Pomiędzy robotnikami prowincji obiega pogłoska, że Bernadetta została
uprowadzona i osadzona w więzieniu lub też umieszczona w zakładzie dla obłąkanych.
Wizyta rudobrodego psychiatry nie minęła niespostrzeżenie: Jacomet musiał go
specjalnym pojazdem, pod ochroną żandarmów, wywieźć z miasta. Antoni Nicolau
bowiem poprzysiągł uroczyście, że jeszcze przed Bartrès zatrzyma pocztowy omnibus i
nie tylko zbije nadzwyczajnego profesora na kwaśne jabłko tak, jak zrobił kiedyś z
angielskim gentlemanem, ale go żywego z rąk nie wypuści. Po wizycie rudobrodego
Bernadetta znika z widowni. Wtedy młynarz Antoni rozwija zaciekłą propagandę
polityczną. Przemawia do robotników z tartaku Lafite’a i wielkiego młyna Claveriego, do
robotników pracujących w fabryce powozów Duprata, cegielni Sourtroux i gorzelni
spirytusowej Paguès’a. Zwołuje łupkarzy, kamieniarzy, drwali i powoźników. Zna ich
prawie wszystkich.
– Czy jesteśmy jeszcze wolnymi obywatelami Francji, czy niewolnikami? – podburza.
– Niewolnikami! – rozbrzmiewają liczne głosy. A odpowiedź ta nie jest nawet
całkowicie niesłuszna, gdyż władza cesarza jest absolutna i nie kontrolowana dzięki
uprawnieniom Sûreté Géné-rale. Antoni Nicolau znajduje chętnych słuchaczy dla swych
demagogicznych wywodów, wygłaszanych w obronie Bernadetty. Bo chociaż południe
Francji jest szczerze katolickie, niemniej jest to ten sam lud roboczy, który w latach 1784,
1838, 1848 wstępował na barykady, aby rzucić się na uprzywilejowanych, do których w
ich mniemaniu należy również Le Bon Dieu i La Très Sainte Vierge. Bernadetta
Soubirous jest dzieckiem ludu francuskiego, i to jednym z najbiedniejszych jego dzieci. I
właśnie owi uprzywilejowani popełnią gwałt: męczą ją od miesięcy przez policję,
prokuratora, sędziów śledczych, badania psychiatryczne, a niemniej dręczy ją i sam
Kościół. Dlaczego dzieje się to wszystko? Dlatego, że Najświętsza Dziewica objawiła się
244
dziecku ubogiemu robotnika, a nie zakonnicy szlachetnego rodu, i uzdrawia chorych
cudowną wodą ze źródła w osławionej massabielskiej grocie. Cóż u diabła obchodzi to
panów Jacometa, Dutoura, de Massye’go i na-wet cesarza? Im wszystkim nic do tego!
Ani jednemu, ani drugiemu, ani trzeciemu, ani czwartemu! Niech raczej starają się
podnieść głodowe zarobki, zlikwidować bezrobocie i skrajną nędzę robotników. Lecz oni
wszyscy, od cesarza począwszy aż do Jaco-meta, zabiegają wyłącznie o to, aby sfery
posiadające i rządzące nie straciły ani jednego sous. Zamykają nieszkodliwą grotę i jakby na urągowisko ludowi zakazują czerpać cenną wodę źródlaną, która już niejedną
chorobę uzdrowiła. Dlaczego? Aby ją później drogo sprzedawać, napełniać swoje butelki
i napychać własne kabzy... A z wszystkiego najpotworniejsze jest uprowadzenie
niewinnego dziewczęcia, dziecka ludu, aby je na zawsze wtrącić do lochu albo pogrzebać
w domu wariatów.
W pierwszy czwartek sierpnia rozpętuje się burza. O czwartej po południu ponad tysiąc
robotników składa swe narzędzia i w zwartych szeregach ciągnie ku grocie w
Massabielle. Jacometowi tyle jeszcze pozostaje czasu, aby piętnastu żandarmów,
pozostałych do jego dyspozycji, pognać pędem ku grocie. Uzbrojeni stają murem przed
drewnianym ogrodzeniem. Po gwałtownym wymyślaniu i wyzwiskach dochodzi do bójki.
Żandarmi zmuszeni są dobyć pałaszy z pochew, aby odeprzeć trzykrotne natarcie
atakujących robotników. W odpowiedzi na to grad kamieni sypie się na ich głowy, przy
czym Belhache zostaje dość poważnie zraniony poniżej prawego oka.
Mer, komisarz, prokurator i co najmniej połowa sądu zjawiają się natychmiast na polu
walki i próbują ratować sytuację. Jacomet chce przemawiać, lecz zostaje przekrzyczany.
Dutoura w ogóle nie dopuszczają do głosu. Stary trybun ludowy Lacadé ma więcej
szczęścia. Udaje mu się nawet powiedzieć kilka zdań, lecz przerywa mu Nicolau:
– Gdzie jest Bernadetta?
– Jest zdrowa i cała odkrzykuje Lacadé – ręczę głową za jej bezpieczeństwo. Słuchajcie,
ludzie! Przecież uważaliście mnie zawsze za swojego człowieka? Czyście mnie sami z
własnej woli nie obrali? Zaufajcie mi, a ja nawzajem zaufam wam. Nicolau, zaniechaj
tych karygodnych wybryków, a dowiesz się, gdzie jest Bernadetta...
Ta ponętna obietnica odnosi skutek.
Raport policyjny przysłany przez Jacometa pogrąża barona Massy’ego w najczarniejszą
melancholię. Tak prędko po nieudanej próbie internowania Bernadetty przez rudego
lekarza spada ten nowy cios, najpoważniejszy ze wszystkich. Gazety chwytają w lot
wszelkie wiadomości o wydarzeniach w Lourdes i z obłudną troską rozpisują się o nich.
Podkreślają, że naród francuski nie jest zdolny do ślepego posłuszeństwa, lecz posiada
swój własny, samodzielnie myślący rozum. Wspaniała nacja, która wydała Woltera i
encyklopedystów, to nie jacyś tam Turcy czy Prusacy, których można ujarzmić. Rasa
galijska z wrodzonym sobie zmysłem ironii potrafi wykorzystać ów epizod z zabobonem,
aby podnieść ostrzegawcze głosy. Biedna Bernadetta widuje w massabielskiej jaskini
mistyczną panią. A w tejże samej jaskini pewne koła mogłyby wyczytać ognistymi
głoskami pisane wyzwanie, którym suwerenny naród ostrzega przed ograniczeniem
245
swych naturalnych praw. Te słowa odważyła się wydrukować La Petite République.
Zanim cenzor zdążył skonfiskować ten numer, część egzemplarzy doszła już do rąk
czytelników.
I znów na urzędowej drabinie Jakubowej krzyżują się pytania i odpowiedzi. Od cesarza
nie udaje się jeszcze uzyskać żadnej decyzji. Jest on teraz mężem, ojcem, gościem
kuracyjnym w Biarritz, używa morskich kąpieli i kiedy tylko pojawia się minister
finansów Fould ze swymi kłopotami, cesarz go po prostu nie przyjmuje. Również i baron
Massy czuje się zmęczony bezowocną walką. Poprzysiągł gorzką zemstę grocie
Massabielle za tylokrotne upokorzenia. Otrząsnąwszy się z pierwszego przygnębienia,
ujrzał nagle przed sobą jasną drogę do tego celu.
Niech się gromadzą tysięczne, ba, wielotysięczne tłumy wywrotowych elementów,
niech sobie nawet wybuchnie w Lourdes najprawdziwsza rewolucja. On będzie się z tego
cieszył. I w takim wypadku, na własną odpowiedzialność i na własne ryzyko, nie zawaha
się wydać rozkazu, aby pułki artylerii z Tarbes armatami zbombardowały grotę.
Natychmiast więc wysyła rozporządzenie do podprefekta, do burmistrza i komisarza
policji w Lourdes:
W razie powtórzenie się rozruchów, w razie ponownego czyn-nego wystąpienia
przeciwko władzy zbrojnej, rozkazuję, aby tak żandarmeria, jak i wezwany na pomoc
oddział wojska z Tarbes, po uprzednim przepisowym ostrzeżeniu, użył broni palnej.
Lacadé czyta rozkaz z przerażeniem. Bitwa pod Massabielle z wielką liczbą poległych i
rannych nie byłaby pożądanym prologiem do rozkwitającego przedsiębiorstwa
kuracyjnego i wysyłkowego uzdrawiającej wody mineralnej. Czy bowiem można na
pobojowisku urządzić kasyno z kawiarnią i ogródkiem? Albo też pawilon muzyczny,
place krokietowe czy włoskie noce z sztucznymi ogniami? O, wielkie nieba! Burmistrz
przerażony pędzi do dziekana.
Dla ks. Peyramale’a zaczyna się właśnie tydzień, w którym prawie nie ma czasu na
jedzenie ani spanie. Na początek woła do siebie Antoniego:
– Ty ośle – ryczy – ty głuptasie! Chyba ci Pan Bóg rozum odebrał. Co ty wyrabiasz? Na
co podburzasz mi ludzi? Czy chcesz, aby się krew ludzka zmieszała ze źródłem
Bernadetty? Byłby to naprawdę koniec dla dziewczyny. I słusznie zgładzono by ją wtedy
ze świata jako zbrodniarkę. Źródło zaś, które jest może wielkim błogosławieństwem,
stałoby się przeklętym na wieki! Zrozumiałeś wreszcie, do czego prowadzisz, ty ośle
nieszczęsny!
Antoni Nicolau blednie i spuszcza głowę.
– Chodź ze mną natychmiast – piorunuje proboszcz – i wskaż mi wszystkich
przywódców.
Peyramale od początku swej pracy był apostołem i opiekunem wszystkich
spracowanych i obciążonych, więc zbiera teraz zasłużone owoce. Zna robotników,
wieśniaków i nędzarzy i oni znają go nawzajem. Umie przemawiać do nich ich językiem.
246
Prowadzony przez całkowicie już poskromionego Antoniego wchodzi do warsztatów
Lafite’a, Claveriego, Sourtroux i Paguès’a. Głosem szorstkim i nie znoszącym oporu
nawołuje mężczyzn do opamiętania.
– Znane mi są wasze plany na przyszły czwartek. Zmobilizowaliście już dziesiątki
tysięcy ze wszystkich stron! Hę? I co chcecie tym osiągnąć? Chyba to, że wojsko będzie
do was strzelać i wielu z was zginie lub zostanie kalekami. A na co to wszystko?
Dla oswobodzenia groty? Nie zawracajcie mi głowy! Waszą własną sprawę mieszacie z
inną. A to niedobrze, bardzo niedobrze i smutnie się dla was skończy...
– Chcemy widzieć Bernadettę – odpowiadają mężczyźni.
Peyramale nie kończy na tym. Chodzi po domach i chatach.
Zaklina kobiety, aby mężom zatruwały życie póty, dopóki nie odstąpią od swych
wariackich zamiarów. Na zakończenie dodaje:
– A jeżeli ta Pani jest naprawdę Najświętszą Dziewicą, to co powie na taką
niewdzięczność?
Wobec ostatniego argumentu kobiety przyrzekają wszystko, chcą jednak koniecznie
zobaczyć Bernadettę.
Dwa dni przed terminem projektowanej rewolty dziekan odwołuje Ludwikę Soubirous i
Bernadettę z Cauterets. W środę obwozi je dorożką po mieście i okolicy. Ukazanie się
Bernadetty i świeży jej wygląd, do którego przyczynił się pobyt w górach, robi olbrzymie
wrażenie. Lecz ona uśmiecha się obojętnie, nie zwracając uwagi na radosne okrzyki
tłumu, witającego ją jak tryumfatorkę.
Adolf Lacadé siedzi pochylony nad ważnym pismem, które otworzył przed kilkoma
minutami, i oddaje się ponurym refleksjom. Sławny Filhol nadesłał swą analizę.
Decydujący moment nadszedł, myślał mer jeszcze przed chwilą. Teraz w obliczu Francji i
całego świata niesprzedajna nauka będzie mogła przekazać cierpiącej ludności
najsilniejsze źródło lecznicze na ziemi. Gdy p. Lacadé z namaszczeniem rozrywał
zapieczętowaną kopertę, nie wątpił ani przez chwilę, że rezultat będzie wspaniały. Jednak
przelotny rzut oka na list zdruzgotał jego nadzieje. Co prawda znajdują się tam
rzeczywiście owe stwierdzone przez poczciwego aptekarza Latoura składniki: dzielne
węglany, chlorany, krzemiany, wapń, żelazo, magnez i fosfor. Jak słusznie przystoi
największej sławie z dziedziny hydro i balneologii, dokładny i sumienny profesor Filhol
wzbogacił jeszcze poprzednią listą o kilka świetnie brzmiących nazw, jak: amoniak i
potaż, mimo że odkrył zaledwie nikłe ślady tych składników w badanej przez siebie
próbie. Potas, jakie ładne słowo! Brzmi jak nazwa środka na przeczyszcze-nie grzesznych
jelit obżartuchów. Cóż jednak pomogą te piękne, uzdrawiające słowa, jeżeli wynik
orzeczenia druzgocze wszelkie nadzieje? Jeżeli profesor Filhol pod swym chemicznym
obliczeniem napisał czerwonym atramentem okrutne zdanie:
– Z powyższego badania wynika jasno, że przesłaną próbę wody ze źródła w Lourdes,
uznać można za zwyczajną wodę do picia, której składniki zawarte są we wszystkich
247
źródłach, pochodzących z gór o silnym wapiennym podłożu. Nie zawiera najmniejszej
substancji aktywnej, która by ją kwalifikowała jako wodę leczniczą. Można więc pić bez
szkody, ale i bez pożytku.
– Bez pożytku i bez szkody – z goryczą powtarza Lacadé. Ale znajduje w kopercie
jeszcze krótki list skierowany do siebie. Czyta w nim:
– Nadzwyczajne wyniki, osiągnięte rzekomo po wypiciu tej wody, nie dadzą się,
przynajmniej ze stanowiska dzisiejszej nauki, wytłumaczyć solami, wykazanymi przez
analizę.
– Ile potwornej złośliwości tkwi w tym zdaniu – złości się mer. Może jeszcze dzisiaj
owe uzdrowienia nie dadzą się wytłumaczyć wykrytymi solami, lecz może to nastąpić
jutro! Jak podle postępuje profesor, otwierając główne drzwi dla cudu, a z chytrym
zmrużeniem oczu zostawiając nauce wejście od kuchni. To człowiek o podwójnym
obliczu! Toż to zabójczy cios w plecy postępu i przyszłych zarobków. O co panu
właściwie chodzi, panie profesorze!
Podobnie jak prokurator Dutour zwykł stawiać pytanie: Cui bono? tak i pan Lacadé
powtarza teraz: – Ad quem finem? W jakim celu? Oczywiście, nie posługuje się łaciną.
Sądząc innych po sobie nie pojmuje, żeby ludzie mogli robić cośkolwiek bez myśli o
przyszłym zysku. Najwyraźniej nie doceniał pana Filhola. Dzisiejsi naukowcy nie są już
tak dalece naiwni. Taki mądrala jak Filhol wie dobrze, że jego analiza warta jest ciężkie
pieniądze, jednak nie wypada mu wystawić odpowiedniego rachunku. Wie, że jego opinia
może z niczego stworzyć nowe uzdrowiska lub też skazać je na zagładę. Dlaczego, na
miły Bóg, miałby właściwie miastu Lourdes pomóc w zrobieniu tak kolosalnego interesu?
Lacadé stuka się palcem w czoło. O ty idioto! Byłeś ślepy i zbyt skąpy, aby pojechać do
Tuluzy i położyć profesorowi jeden lub dwa tysiące na stół. Uwierzyłeś czczym
gadaniom i oczekiwałeś bajecznej analizy z Tuluzy. Poniosło cię do tego stopnia, że
opublikowałeś w Lavedan analizę aptekarza Latoura. Przedwczoraj jeszcze, niech cię
diabli wezmą, Lacadé, byłeś tak nieostrożny i próżny, aby z pyszałkowatą pewnością
siebie wystąpić przed radą gminną z pomysłem, komisji kuracyjnej. Nie powstrzymały
cię nawet bazyliszkowe oczy tego szelmy Labayle’a. Szósty krzyżyk masz już na karku, a
wciąż jeszcze jesteś w gorącej wodzie kąpany. A wszystko z powodu twojej idiotycznej
chciwości, której się wyzbyć nie możesz. A co teraz? Nie ma już powrotnej drogi. Nie
możesz zataić analizy Filhola, ani jej spalić. Musisz ją opublikować. Zresztą
prawdopodobnie profesor już ją ogłosił w Dépèche de Toulouse. Musisz wypić piwo,
któreś sam nawarzył. A na domiar wszystkiego ten ból głowy!... ten przeklęty ból
głowy...
Lacadé ściska rękami skronie, lecz ból głowy, stare cierpienie spowodowane
niestrawnością, jeszcze się pogarsza. Jęcząc, chodzi dłuższy czas po gabinecie. Nagłe
przerywa swą wędrówkę i staje z oczyma wlepionymi nieruchomo w kąt pokoju:
– A jeżeli ten cwaniak Filhol jest mądry i więcej jeszcze aniżeli mądry? Może on jest
sto razy chytrzejszy ode mnie i wywąchał jedyną właściwą drogę do celu?
248
Na tę myśl ból głowy staje się nie do zniesienia. W wyobraźni burmistrza roi się po
prostu od fascynujących pomysłów. Wzywa sekretarza Courrèges’a i w najściślejszej
tajemnicy każe mu dostarczyć sobie butelkę wody ze źródła z Massabielle. W pół godziny
polecenie jest wykonane i butelka stoi przed nim na stole. Lacadé przelewa wodę do
kryształowego dzbanka. W promieniach popołudniowego słońca mieni się złotym
blaskiem ten przedziwny płyn uznany za zwykłą wodę do picia bez żadnych właściwości
leczniczych, choć przecież spowodował już niejedno uzdrowienie. Bourriette widzi na
ślepe kiedyś oko, a sparaliżowane dziecko Bouhouhorts biega swobodnie. Lacadé
wpatruje się długo w igrające w krysztale światełka odbijające się migotliwą tęczą na
przeciwległej ścianie. W obecnym stadium nauki, rozmyśla mer, nie da się nic zrobić z
tym fantem. Jednakże nie znaczy to, że nie można inną drogą osiągnąć celu. I bynajmniej
nie ucieczką, lecz śmiałym atakiem w innym kierunku. Kuracjusze są zawsze
kuracjuszami, przywożą do kraju pieniądze, obojętne czy przyjeżdżają w poszukiwaniu
węglanów, fosforów czy też cudu. Czy to nie gwizd lokomotywy?
Mer podchodzi do drzwi i ostrożnie przekręca klucz, aby jego chrzęst nie doszedł do
uszu pana Courrèges’a lub Capdeville’a. Cichutko też zaciąga na okna ciężkie portiery,
jakby się wstydził wobec Pana Boga próby, na którą się odważa. W pokoju panuje
purpurowy mrok, który zgasił blask kryształu. Lacadé bada swój ból głowy, stwierdza, że
nic nie zelżał. Nalewa pełną szklankę cudownej wody, idzie z nią w kąt pokoju i
osuwając się ze stękaniem na kolana, zaczyna odmawiać Zdrowaśki. Ponieważ jednak
biedne kolana, dźwigające nie byle jaki ciężar, już po chwili zaczynają mu mocno
dokuczać, więc szybko, nie dokończywszy dziesiątej Zdrowaśki, jednym haustem
wypróżnia całą szklankę. Wyczerpany tym wyczynem kładzie się na sofę, czekając na
skutek. Od czasu do czasu zastanawia się: Czy ból się zmniejszył? Nie wie sam, taki ma
zamęt w głowie: Postanawia ponowić próbę. Klęka, odmawia modlitwę i znów pije wodę.
Za trzecim razem jest prawie pewien, że ból głowy zaczyna ustępować. Szyderczo śmieje
się burmistrz Lacadé ze starego jakobina Lacadégo i dziwi się, do czego jest zdolny
najbardziej nawet postępowy człowiek, kiedy wie, że go nikt nie widzi. A ból głowy
ustąpił...
Wynika z tego – tłumaczy sobie Lacadé – że człowiek cierpiący ma wiarę. A że wielu
ludzi cierpi i to nie tylko na zwykłe bóle głowy, więc też i wielu jest wierzących na
świecie, zatem ci, co mają wiarę, a prócz cierpień nic już im nie pozostaje, ci przyjadą.
Nie będzie to może publiczność zbyt doborowa... zdążył jeszcze pomyśleć pan burmistrz,
zanim zasnął utrudzony.
Jest to najfatalniejszy rok w karierze cesarskiego prokuratora Vitala Dutoura. Zaczęło
się w lutym uporczywymi przeziębieniami. Zakatarzony chodził przez kilka tygodni z
napuchniętym, czerwonym nosem, co oczywiście nie przyczyniło się do podniesienia
dobrego samopoczucia, zwłaszcza u człowieka tak żądnego władzy jak Dutour. Potem
nastąpiło osobiste przesłuchanie Bernadetty Soubirous i pierwsza porażka prokuratora.
Każdy rutynowany prawnik musi oczywiście umieć oddzielić sprawy urzędowe od
osobistego życia. Bo dokądże by doszedł, gdyby zaprzątał sobie głowę losem
poszczególnych oskarżonych i wątpliwościami o słusz-ności tego czy innego wyroku?
249
Ludzie z sądownictwa muszą szybko przyswoić sobie sztukę zrzucania z siebie –
narzucanego im przez zawód – ciężaru cudzych trosk i zmartwień, natychmiast po
opuszczeniu gmachu sądu. Podobni są pod tym względem do lekarzy, którzy, rzecz
naturalna, nie mogą tonąć w łzach przy łożu każdego umierającego pacjenta. Dutour
posiadł już tę sztukę w dostatecznej mierze. Opuszczając swój gabinet lub salę rozpraw, z
zawodową rutyną już na progu zapomina o prowadzonych sprawach i śledztwach. Jedynie
badania Bernadetty Soubirous nie może wyrzucić z pamięci aż do dzisiejszego dnia. Choć
minęło już pół roku, dręczy go. Wydaje mu się, że nie on ją, lecz ona go przesłuchiwała,
oraz że spokojna, nieosiągalna i nieskażona istota tej dziewczynki obudziła w nim
sumienie i zażądała od niego zmiany życia. Trzeba przyznać otwarcie, ku hańbie
cesarskiej prokuratury, że pan Dutour od kilku już tygodni mocno jest rozstrojony. I ten
rozstrój właśnie, a nie żadne problemy filozoficzne, wywołuje jego rozgoryczenie i
nienawiść do Bernadetty, do Pani, do groty, źródła massabielskiego i do całej tej historii z
cudami, która szarpie mu nerwy i odbiera sen. Posprzeczał się nawet o to z rycerzami
okrągłego stołu w Café Français, panami Estrade’em, Dozous, dyrektorem Clarensem i
kilku innymi, którzy albo się jeszcze wahają, albo już zdecydowanie przeszli do obozu
mistycyzmu jak na przykład naczelnik urzędu skarbowego. Z drugiej strony Dutour nie
widzi tytułu do chwały w tym, że podziela banalne przekonania pana Durana i spółki.
Nieżonatemu urzędnikowi, skazanemu niezbadanymi decyzjami ministerstwa
sprawiedliwości na małomiasteczkowe życie, kawiarnia i restauracja zastępują dom,
rodzinę, teatr i rozrywki kulturalne. Dutour porzucił sympatyczne koło ludzi o żywej
inteligencji i wszechstronnych zainteresowaniach, skazując się na towarzystwo ponurego
Jacometa i kilku innych również nieciekawych prawników i oficerów miejscowego
garnizonu. Po niewybaczalnej, grubymi nićmi szytej aferze z prowokatorem, pan
prokurator jeszcze dziś zgrzyta zębami ze wstydu i złości. Opis tej historii, mimo usilnych
starań, aby ją zataić, dostał się do gazet i spowodował ostrą naganę ze strony władz
przełożonych. Po rozruchach przy grocie, w czasie których został ranny żandarm
Belhache, prokurator otrzymuje rozkaz stawienia się w Pau. Jego bezpośredni
zwierzchnik Falconnet, starszy pan, witą go załamując ręce.
– Cesarz robi gorzkie wymówki naszemu sądownictwu – biada. – Otrzymałem okropne
pismo od ministra. Trzeba koniecznie skończyć z tą sprawą. Ja nie siedzę przy źródle!
Pan tam jest! Zróbże pan coś wreszcie!
– Zróbże pan coś wreszcie! – Zróbże pan coś wreszcie! – W drodze powrotnej do
Lourdes słyszy Dutour tę melodię, powtarzaną w takt kłusujących koni.
Lecz cóż on może zrobić? Falconetowi łatwo dawać rozkazy. Prokurator wzywa
wszystkich żandarmów i policjantów i przykazuje im surowo, aby pilnie podsłuchiwali
rozmowy ludzi gromadzących się przy grocie. Każdy, kto się odezwie w sposób
uwłaczający rządowi, lub dopuści się słownej obrazy majestatu, ma być aresztowany bez
pardonu.
I oto już w następnym dniu mały Callet z tryumfem przyprowadza prokuratorowi
pierwszą ofiarę.
250
W biurze znajduję się właśnie komisarz Jacomet. Aresztowaną jest niejaka Cyprine
Gesta, dama z najlepszego towarzystwa Lourdes, osobista przyjaciółka pani Millet.
Poczciwy policjant Callet nie znosi w ogóle tego całego lepszego towarzystwa, a pani
Cyprine w szczególności.
– Ta pani powiedziała – referuje piszczącym, ochrypłym głosem, – że skandal ten
będzie trwać tak długo, dopóki cesarz z cesarzową nie odwiedzą groty.
– Czy to prawda, proszę pani? – pyta Dutour.
– Całkowicie, panie – potwierdza kiwając głową z najspokojniejszą miną w świecie pan
Gesta, okrąglutka trzydziestolatka. Ten niewzruszony spokój aresztowanej z jego nakazu
doprowadza pana prokuratora do pasji.
– Czy pani sądzi naprawdę, że Ich Cesarskie Moście przybędą do groty zamkniętej
przez ich własny rząd?
– Owszem, jestem o tym najgłębiej przekonana, że Ich Cesarskie Moście nie będą się
oglądać na swój głupi rząd i niedługo przybędą z pielgrzymką do groty w Massabielle...
Wobec tej szyderczej odpowiedzi, Dutour ostatecznie traci głowę. Zrywa się jak
opętany i wrzeszczy:
– To obraza majestatu! Oskarżam panią o obrazę majestatu!!
– Proszę bardzo, może pan to zrobić – odpowiada p. Gesta z obojętną ironią. – Czy
wolno się jednakże spytać, na czym polega ta obraza majestatu?
– Na tym, że pani stawia kwalifikacje umysłowe Ich Cesarskich Mości na równi ze
swymi.
Znana to od dawna prawda, że gdy człowiek rozumny traci rozum, to traci go już
doszczętnie. Temperament stale trzymany w karbach mści się czasami w
niespodziewanych wybuchach. I tak Vital Dutour, któremu żółć o mało nie pęknie z
wściekłości, wnosi do sądu śmieszną skargę przeciwko pani Cyprine Gesta! W bardzo
krótkim czasie odbywa się publiczna rozprawa, której przewodniczy sędzia pokoju
Duprat. Wśród śmiechów i drwin natłoczonej sali zmuszony jest sędzia Duprat, osobisty
przyjaciel prokuratora, uwolnić Cyprine Gesta od zarzuconego jej przestępstwa obrazy
majestatu. Skazać ją może jedynie i to z trudem na pięć franków grzywny.
Teraz już złość Dutoura nie zna granic. Co się w Lourdes nie udało, może się udać panu
Falconnetowi w Pau. Prokurator wnosi sprzeciw przeciwko wyrokowi i sprawa
przechodzi do wyższej instancji do Pau. W dniu naznaczonego terminu Cazenave musi
posłać jeszcze jeden wóz pocztowy, bo wielka gromada pań w letnich jasnych sukienkach
wśród żartów i śmiechów odwozi oskarżoną.
Cała wyprawa robi wrażenie wesołej majówki. I rzeczywiście przyjaciółki pani Cyprine
odnoszą sukces całkowity. Sąd w Pau nie tylko zatwierdza uwolnienie oskarżonej lecz
znosi także wyznaczoną jej grzywnę. Nadprokurator Falconnet oświadcza wobec
świadków:
251
– Ten biedny Dutour dziesięć razy więcej potrzebuje psychiatry niż Bernadetta
Soubirous.
Całkowicie załamany snuje się prokurator po swoim gabinecie. Rana, którą sam sobie
zadał – Bóg jeden wie po co i na co – nie da się już uleczyć. Staje się przedmiotem drwin
w gazetach i to nie tylko klerykalnych. Przewiduje tragiczny koniec swej kariery:
dożywotnią wegetację na zaśniedziałej, deskami zabitej prowincji. Za każdym razem, gdy
spojrzy na siebie w lustrze, otrząsa się z obrzydzeniem. Lecz arcygorliwy Callet nie daje
się odstraszyć niepowodzeniem. Po tygodniu już nadciąga z nową zdobyczą. Tym razem
prowadzi wspaniałą damę w olbrzymiej kloszowej krynolinie. Fioletowa parasolka
harmonizuje z brązowym jedwabiem sukni. Blond włosy, sczesane z czoła i upięte w
wysoką fryzurę, nakryte są malutkim, przybranym kwiatami kapelusikiem. Jako corpus
delicti z tryumfem stawia Callet na stół przed prokuratorem wielką butelkę.
– Dama ta brała wodę ze źródła – oskarża mały policjant – i nie chciała jej oddać.
Zrywała też kwiatki i trawę około groty i nie mogliśmy jej stamtąd usunąć.
– Jak się pani nazywa? –- rozpoczyna znudzonym tonem badanie prokurator.
– Nazywam się Bruat – odpowiada dama z prostotą, ale i lekkim zaambarasowaniem
osoby, która by wolała nie wymieniać swego dobrze brzmiącego nazwiska.
– Pani Bruat? – prokurator spogląda na nią bystro – Bruat? Czy panią może coś łączy z
admirałem Bruat, byłym ministrem marynarki?
– Owszem, to mój mąż.
Vital Dutour wstaje zaambarasowany i podsuwa jej krzesło.
– Może zechce pani łaskawie usiąść?
Pani Bruat nie korzysta z zaproszenia.
– Prowadzono mnie przez miasto, jako aresztantkę i nie życzę sobie być inaczej
traktowaną niż wszyscy inni oskarżeni. Czy mogę wiedzieć, co mi się zarzuca?
Prokurator robi wrażenie naprawdę bardzo wyczerpanego. Mrugnięciem oka wypłasza
wstrętnego Calleta z pokoju, po czym mówi przyciszonym głosem:
– Pani nosi pani wielkie nazwisko. Wszystkim wiadomo, jak bliskim cesarzowi jest jej
małżonek. Otóż my urzędnicy tego miasta toczymy już od wielu miesięcy walkę z
najniedorzeczniejszym qui pro quo tego stulecia. Prowadzimy tę walkę z woli rządu Jego
Cesarskiej Mości z pełną wiedzą i aprobatą cesarza. Pewne koła, chociaż politycznie
sobie wrogie, zgodnie wykorzystują halucynacje umysłowo chorej dziewczynki. Szerząc
plotki o rzekomych nadzwyczajnych uzdrowieniach, kują broń przeciwko cesarzowi i
jego rządowi, godząc w najsłabszy punkt panującego reżimu. Mam na myśli prawa
wyjątkowe, na których całkowicie opiera się rząd obecny. Jeżeli autorytet władzy, opartej
na prawach wyjątkowych, dozna najmniejszej choćby szkody, może łatwo zostać
zachwiany. Ażeby więc uchronić autorytet absolutny od niebezpiecznej porażki,
zamknęliśmy dostęp do groty w Massabielle... Tymczasem zjawiają się osoby, takie jak
252
pani, należące do najwyższych sfer cesarskiej Francji i w oczach ludu okazują
lekceważenie cesarskiego autorytetu, nie respektując zarządzeń jego urzędników. Co nam
wtedy pozostaje do zrobienia?
– Wytoczyć oskarżenie przeciwko mnie – uśmiechając się mówi p. Bruat – może
oskarżenie o obrazę majestatu...
Dutour przyjmuje jadowite ukłucie bez zmrużenia powiek.
– Jestem zmuszony, madame – mówi po dłuższym namyśle – pobrać od pani przepisaną
grzywnę w wysokości pięciu franków. Zainkasuje je komisarz policji tego okręgu.
– Z największą przyjemnością, panie prokuratorze. I do tego dołożę sto franków na
biednych w Lourdes. A teraz proszę o zwrot mej butelki.
– Butelka, madame, zostaje skonfiskowana – odpowiada prokurator.
Dama uśmiecha się lekko:
– Nie sądzę, że będzie skonfiskowana, monsieur. Napełniłam ją z rozkazu pewnej
wysokiej osobistości.
Dutour jest stanowczo zdecydowany nie ustąpić. Jednym ruchem przysuwa butelkę ku
sobie.
– Czy wolno zapytać, jaka to osobistość, madame?
– Jej Cesarska Mość cesarzowa Eugenia. Mam bowiem zaszczyt być wychowawczynią
małego następcy tronu.
Dutour, bladoźółty, wyciąga ku niej butelkę.
– Proszę, niech ją pani zabiera, madame! – i dodaje bez żad-nego wytłumaczenia: – Nie
widzę powodu, dla którego tylko ja sam na tym pomylonym świecie mam wypełniać
swoje obowiązki.
PANI ZWYCIĘŻA CESARZA
Okna cesarskiego gabinetu wychodzą na Ocean Atlantycki. Letnia rezydencja w
Biarritz zbudowana jest wysoko na skalistym wybrzeżu, toteż słychać w niej szum
rozbijających się fal morskich.
Mimo ciepłej nocy wrześniowej okna są pozamykane. Gęsty dym z papierosów snuje
się po pokoju, kłębi około żyrandola i wspaniałych lamp naftowych, stojących na
obydwóch biurkach. Tę godzinę samotności pomiędzy dwunastą a pierwszą w nocy
cesarz ceni sobie nade wszystko. Zasypia późno, z trudem, jak to bywa często u
nałogowych palaczy, a jasność i wydajność jego umysłu wzmagają się po północy. Jest to
godzina marzycielskich planów najpotężniejszego władcy współczesnego świata. Twarz
pięćdziesięcioletniego mężczyzny zazwyczaj gładka i świeża, dziś jest żółta, znużona i
pełna zmarszczek. Uczernione włosy, które cesarz nosi zwykle starannie zaczesane od
lewej ku prawej stronie czoła, są dzisiaj w nieładzie. Tak samo końce długich wąsów,
usztywnione podczas dnia pomadą, zwisają nieporządnie. Cesarz ubrany jest w wygodny
253
jedwabny szlafrok i miękkie pantofle. W takim negliżu rozważa i układa przyszłe losy
kontynentu, a świadomość władzy wywołuje w nim rozkoszne dreszcze.
Napoleon III przechadza się wzdłuż obszernego pokoju pomiędzy dwoma biurkami,
jakby przy nich siedziały duchy niewidzialnych sekretarzy, którym każdej nocy dyktuje
ordre de bataille bieżącego stulecia. Na większym biurku leży rozłożona mapa
północnych Włoch, zasiana tajemniczymi znakami różnokolorowego atramentu.
Przywiózł ją do Biarritz osobiście minister wojny, dołączoną do pięciokrotnie
opieczętowanej koperty, zawierającej opracowany przez Sztab Generalny plan kampanii
włoskiej. Świat nie domyśla się jeszcze wcale, do jakiego stopnia dojrzała już sprawa z
Włochami. Nawet wielki mąż Sabaudii, hrabia Cavour, trzymamy jest dotąd na wolnym
ogniu niepewności, aby go uczynić skłonniejszym do ustępstw.
Tymczasem gazety rozpisują się o nowoczesnych upodobaniach cesarza, jego
współżyciu z naturą i codziennym długim pływaniu w oceanie.
Na mniejszym biurku leżą pomiędzy stosami akt i papierów mapy Algieru, Afryki
podzwrotnikowej i środkowej Ameryki. Marzenia cesarza są bardzo wielostronne. Jego
wuj Bonaparte ogarniał tylko mały świat i zawsze był związany z Europą i Morzem
Śródziemnym, nie mógł nawet uporać się z Kanałem, aby ukarać Anglię. Mimo całego
kultu, jakim otacza się imię założy-ciela dynastii, Napoleon III czuje się wyższym od
niego. Jego dzieło to nie bitwy, które nawet wygrane obracają się w klęskę, lecz
doskonała sieć kolei żelaznych, którą w ciągu siedmiu krótkich lat pokrył całą Francję.
Nie szumne podboje są jego celem; marzy o harmonijnej rozbudowie dzięki francuskiemu
geniuszowi cywilizacyjnego świata, który by sięgał aż do Kongo, do wschodniej Azji, a
może i do Meksyku.
Cesarz nachyla się co chwila nad przysłaną przez Sztab Generalny mapą północnych
Włoch. Konflikt z Austrią jest nieunikniony. Cavour, ten mądry i błyskawicznie
orientujący się polityk, przekonany, że jest reżyserem przygotowywanego widowiska, nie
przeczuwa, że on sam jest też tylko marionetką w ręku silniejszego. Celem Cavoura jest
zjednoczenie Włoch w rękach rodu Sabaudzkiego. Nie jest to jednak bynajmniej celem
cesarza. Nie myśli jakiegoś tam Wiktora Emanuela obdarować jakimś nowym
mocarstwem. Wprawdzie kiedyś, w czasach swej burzliwej młodości, przysięgał
uroczyście karbonariuszom i Giovane Italia, że sprawę wyzwolenia i zjednoczenia Włoch
doprowadzi do zwycięskiego końca. Były to wszakże czarujące, rewolucyjne sny
młodości wędrownego biedaka, beznadziejnego pretendenta do tronu. Ludwik Napoleon
jednakże nie przysięgał nikomu, że wyniesie ród Sabaudzki ponad miarę i da przez to zły
przykład domowi Hohenzollernów. Plan cesarza jest oryginalniejszy i bardziej celowy.
Włochy będą zjednoczone, lecz nie pod jednym berłem, lecz pod czterema panującymi,
których, jeśli zajdzie tego potrzeba, będzie można przeciwko sobie wygrać. Jednym
słowem będzie to związek państw i dynastii o ograniczonej swobodzie działania, a
przewodnictwo tej federacji, on, Napoleon, złoży w ręce nie kogo innego jak papieża w
Rzymie, głowy państwa kościelnego. Oto rozwiązanie kwadratury koła polityki włoskiej.
Poza tym będzie to olbrzymi dar dla klerykałów wszystkich narodów, dający mu możność
254
kontroli nad partiami katolickimi na całym świecie. Naturalnie liberałowie będą wściekli,
o tym jest cesarz głęboko przekonany. Będą wrzeszczeli o gwałcie i zdradzie. Partie
klerykalna i liberalna, to dwa ramiona władzy cesarskiej. Cała sztuka polega na tym, aby
je utrzymać w równowadze. Plan zrobienia tak fantastycznego prezentu Rzymowi nie jest
podyktowany religijnymi przekonaniami monarchy. Myślowo i uczuciowo jest liberałem
tak jak cały świat. Lecz aby Francja mogła stworzyć światowe imperium, trzeba nie
dopuścić Niemców ani tym bardziej Włochów do posiadania jednolitego narodowego
państwa. Oczywiście nie można mówić o tym zbyt głośno, aby nie rozjątrzyć wszystkich
sentymentalnych i zwariowanych krzykaczy całej Europy, nie wyłączając nawet Francji...
Przeciwnie, trzeba robić wszystko, aby liberałowie nie zwąchali pisma nosem i nie
poznali się na tym mistrzowskim pociągnięciu. Czy to przypadek tylko, że radykalne
gazety mimo ścisłej cenzury stają się z dnia na dzień bardziej rewolucyjne?
Cała ta historia w Lourdes nie jest tak błaha, jak tacy nieudolni ludzie, jak Fould,
Roulland, Delangle, starają się wmówić cesarzowi, chociażby dlatego tylko, że już od
bitych ośmiu miesięcy nie mogą z nią zrobić porządku. Cesarz wyczuwa to jakby szóstym
zmysłem.
Naprawdę, aż trudno uwierzyć, że od ośmiu miesięcy smutna historia w Lourdes jest
największą sensacją dla międzynarodowej prasy. Ze wszystkich stron wywiera się nacisk
w celu wymuszenia decyzji na cesarzu.
Jego niezawodna taktyka niewidzenia i niesłyszenia tego, czego się nie chce widzieć ani
słyszeć, jest teraz co dzień bardziej wystawiana na próbę! Nie dalej jak wczoraj prosił o
posłuchanie pan de Ressegnier, dawny poseł z departamentu Hautes Pyrenées, dzisiaj
znów złożył wizytę Ekscelencji Salinis, arcybiskup z Auch. Protestował gorąco
przeciwko mieszaniu się świeckich władz do sprawy w Lourdes. Zastanawiająca jest
wizyta tego księcia Kościoła, wobec wyczekującego i ostrożnego milczenia całego
episkopatu Francji w tej sprawie.
Cesarz obydwom dał wymijające odpowiedzi. Zresztą Ressegnier zostawił nawet jakiś
memoriał! – Gdzież on jest? Gdzie ja go włożyłem? Ach, to znów na pewno przeklęte
porządki sekretarzy i lokai! W moim nieładzie tkwi więcej ładu, aniżeli w
najporządniejszym archiwum. Wreszcie cesarz znajduje podanie Ressegniera.
– Wasza Cesarska Mość – czyta pospiesznie – raczy nie brać pod uwagę możliwości
objawień, chociaż setki i tysiące świadków wierzy i jest przekonanych, że działały tam
siły nadprzyrodzone. Poza tym jest faktem niezbitym, że woda ze źródła, które tak
cudownie wytrysnęło w grocie, a obecnie jest zamknięte przez policję, nie może
zaszkodzić nikomu. Świadczy o tym dostatecznie analiza profesora Filhola z Tuluzy. Jest
również rzeczą udowodnioną, że niemała liczba chorych odzyskała zdrowie po wypiciu
tej wody. W imieniu wolności sumienia prosimy, aby Jego Cesarska Wysokość raczył
udostępnić dojście do groty Massabielle. W imię dobra ludzkości pozwól cierpiącym
odzyskać zdrowie! W imię wolności nauki daj uczonym swobodę badań.
Cesarz śmieje się głośno, wrzucając pismo do kosza.
255
– Ha, ha, panowie z obozu reakcji nagle biorą w obronę wolność sumienia, dobro
ludzkości, swobodę nauki! Akurat tak samo jak panowie z postępowych partii żonglują
słowem Bóg wtedy, kiedy im jest potrzebne. Puste i zakłamane jest wszystko na tym,
świecie. Każdy zabiega dla siebie i swoich o ten okruch władzy, która napełnia mu brzuch
i zaspokaja ambicję. Wiedza i niebo temu samemu służą celowi: przedłużenia tego
okrucha władzy aż w królestwo abstraktu. Tego klerykała de Ressegniera tyle obchodzi
źródło, święta Dziewica i zdrowie bliźnich, ile zeszłoroczny śnieg. Chodzi mu jedynie o
popularność. Pragnie odegrać się na liberałach za porażkę poniesioną w ostatnich
wyborach.
Rozkoszne to uczucie być cesarzem, który nie potrzebuje kłamać ani ubiegać się o
władzę, bo ją ma. Z tego punktu widzenia cesarz jest szczęśliwszy nawet od samego Pana
Boga. Tu bowiem na ziemi Bóg opiera się tylko na klerykałach. Natomiast mnie popierają
przeciwne sobie obozy, zarówno klerykałowie jak i liberałowie. Panowie klerykałowie!
Czeka was wkrótce tłusty kąsek! A więc musicie na razie zrezygnować ze zwycięstwa w
polityce wewnętrznej. Za to panowie liberałowie mogą liczyć na moje specjalne względy
w najbliższych miesiącach.
Cesarz spogląda na zegarek. Jest wpół do pierwszej. Był przez cały czas niespokojny,
bo jeszcze przed pójściem na spoczynek chciał się zapytać o zdrowie małego Loulou.
Jego jedynak od dwóch dni niedomaga. Nic poważnego, lekka gorączka. Jednak u
dwuletniego dziecka można się zawsze obawiać niebezpiecznych niespodzianek. Ludwik
Napoleon nie wyrósł w pałacach, lecz w mieszczańskich domach. Nerwy ma w porządku.
Jest nieco lękliwy, choć nie tak przesadnie jak Eugenia. Jednak zdrowie ma łego Loulou
to przecież przyszłość korsykańskiego domu cesar-skiego.
Cesarz dzwoni i każe sobie podać marynarkę i trzewiki. Nie jest już młody ani na tyle
pewny siebie, aby się zachowywać zbyt swobodnie wobec Eugenii Montijo. Pochodzi ona
wprawdzie z niezbyt wielkiego rodu, lecz może właśnie dlatego tym bardziej dba o
etykietę.
Ludwik Napoleon dowiaduje się, że przed pół godziną zbudzono lekarza.
Zaniepokojony wchodzi do pokoju dziecinnego. Znajduje Eugenię tonącą we łzach przy
łóżeczku małego, który leży apatyczny, z błyszczącymi oczami i rozpaloną twarzyczką.
Trochę się tylko krzywi i popiskuje, gdy pani Bruat lub pielęgniarka zmieniają mu
kompres na czółku. Lekarz uśmiecha się do cesarza uspokajająco:
– To nic, Sire, książę bardzo łatwo gorączkuje, jak wszyscy wiemy.
– To dyfteryt, to na pewno krup – jęczy Eugenia.
– Nie ma najmniejszej podstawy do takiego przypuszczenia– uspokaja lekarz. – Gardło
księcia jest lekko zaczerwienione i nic poza tym. Nieraz już przeżywaliśmy to samo.
– Czy nie ma obawy o jakąś dziecięcą chorobę, szkarlatynę lub odrę? – pyta cesarz.
– Taką ewentualność trzeba zawsze brać pod uwagę, Sire. Na razie nie widzę jednak
powodu do obaw. Radziłbym Waszej Cesarskiej Mości spokojnie położyć się do łóżka.
256
– A ja wiem z pewnością, że to krup – mówi cesarzowa bezdźwięcznym głosem.
Cesarz bardzo blady podchodzi do niej:
– Powinnaś się położyć, najdroższa – odzywa się czule i kładąc rękę na pierś dziecka
mówi:
– Loulou będzie dzielny, prawda, Loulou? Mamusia pójdzie się położyć...
Mały jednakże protestuje gwałtownie i wybucha głośnym płaczem.
– Nie! Mamusia nie pójdzie spać! Mamusia musi przy mnie zostać!
Eugenia podnosi ku cesarzowi błagalne, łzami zalane oczy.
– O! Louis, nie wolno ci odmówić mej prośbie – woła. – Bruat przywiozła butelkę
wody z Lourdes. Damy z niej małemu szklaneczkę...
– Czy to konieczne, kochanie? – pyta cesarz niemile dotknięty.
– O tak, konieczne, Louis! Ta woda uzdrowiła już wiele ludzi. Dwuletnie dziecko takie
jak Loulou zostało uleczone w ciągu jednej krótkiej chwili!
– To są jeszcze niesprawdzone pogłoski, kochanie.
– Kto ma choć odrobinę wiary w sercu, Louis, ten wie, że to jest prawda.
Cesarz z trudem pokrywa zmieszanie.
– Dziecko drogie, inni ludzie mogą się ośmieszać, my nie. Nam tego nie wolno.
– Aby ratować życie mego dziecka, chętnie się ośmieszę.
Stary lekarz mruga do cesarza porozumiewawczo.
– Woda jest całkowicie nieszkodliwa. Jeśli Madame tak gorąco tego pragnie, możemy
spokojnie dać małemu jej się napić.
Wobec takiego oświadczenia wytrawnego lekarza, cesarz ustępuje:
– Nie chciałbym tylko – dorzuca, – aby rzecz stała się głośna. Na te słowa Eugenia
zapala się:
– Ludwiku, jakie to byłoby nieszlachetne. Byłaby to czarna niewdzięczność. Jak może
źródło pomóc, jeśli się go już z góry wyrzekamy. Przeciwnie! Ślubuję przed Bogiem i
ludźmi, że jeśli dziecko moje będzie uratowane, wyznam publicznie moją wiarę w
Najświętszą Pannę z Lourdes i jej źródło.
Pani Bruat wchodzi z szklanką wody, a cesarz wzruszając ramionami opuszcza pokój.
Trzeciego dnia rano cesarzowa zjawia się osobiście w sypialni męża, aby mu oznajmić,
że gorączka Loulou minęła całkowicie.
– Źródło z Massabielle pomogło, Louis.
257
– To bardzo lekkomyślne twierdzenie, skarbie. Loulou przecież chorował już nieraz i z
Bożą pomocą wracał zawsze prędko do zdrowia. Wyrządzasz krzywdę receptom
lekarskim.
– A ty jesteś ateistą, Louis.
Cesarz uśmiecha się w odpowiedzi.
– Byłoby to największe głupstwo, jakie mógłby popełnić panujący.
– Wobec tego, jesteś gorszy aniżeli ateista. Nie masz w sobie dość pokory, aby
dziękować Bogu za łaskę, jaką nam wyświadczył. A wczoraj jeszcze drżałeś przez cały
dzień ze strachu, że może to szkarlatyna albo krup...
W przeciągu pięciu lat małżeństwa Eugenia zaledwie może pięć rannych wizyt złożyła
swemu mężowi. Toteż cesarz czuje się mocno zażenowany. Został bowiem zaskoczony
jeszcze w siatce na głowie i opasce na wąsach. Zdenerwowany odpowiada:
– Krzywdzisz mnie, moja droga. Wiem, że jedynie łasce Bożej zawdzięczamy życie
naszego synka. Lecz to przekonanie nie może mnie wbrew zdrowemu rozsądkowi zmusić
do wiary, że szklanka najzwyklejszej wody z gór pirenejskich wybawiła Loulou od
szkarlatyny.
Klasyczne rysy Eugenii Montijo stają się twarde i ostre.
– Zaprzeczasz więc nawet najmniejszej możliwości, że dzięki wodzie w Massabielle
Loulou po dwudziestu czterech godzinach jest zdrów i bez gorączki?
– Znów jesteś niesprawiedliwa – odpowiada cesarz przymykając oczy z wyrazem
cierpienia. – Obok wielu wytłumaczeń naturalnych nie odrzucam wcale możliwości
uzdrowienia z pomocą nadprzyrodzoną. Nie widzę jednak żadnego powodu do uznania
cudownej interwencji dopóty, dopóki natura i wiedza medyczna dają wystarczające
wyjaśnienie. Pozostawimy lepiej te sprawy starym babom. Najważniejsze, że nasze
dziecko jest zdrowe. Że Bóg nam dopomógł, wiem na pewno. Że dopomógł lekarz i
wiedza, to także wiem. Być może, że pomogło i Lourdes, ale tej pewności nie mam...
– A ja ją mam – mówi cesarzowa wojowniczo – i nikt mnie nie powstrzyma od
okazania wdzięczności! Nawet ty!
– Ależ dlaczego miałbym ci tego zabronić, moja droga? – mówi cesarz pojednawczo.
– A więc jesteś gotów spełnić moje życzenie? – szybko wykorzystuje moment Eugenia.
– Ślubowałam w imieniu nas obojga, że zniesiesz blokadę groty, jeżeli woda z Lourdes
okaże się skuteczna.
Ludwik Napoleon z trudem opanowuje niezadowolenie.
– Śluby można składać jedynie we własnym, a nie w cudzym imieniu, moja kochana –
mówi cesarz – a poza tym sprawa Lourdes stała się obecnie drażliwym problemem
politycznym. W obecnej chwili nie mogę też dla bardzo ważkich przyczyn zrażać sobie
liberałów.
258
– Moje powody jako żony i matki są o wiele ważniejsze od polityki chwili – odpowiada
Eugenia, blednąc, a twarz jej, na której maluje się upór, energia i duma, wyprowadza
małżonka z równowagi.
– Rząd mój od samego początku zajął w tej sprawie stanowisko negatywne –
odpowiada cesarz po chwili ochrypłym głosem. – I to nie tylko mój rząd, ale tak samo i
cały episkopat francuski, którego nawet ty, moja droga, nie możesz posądzić o
zdecydowany ateizm. Wszyscy jesteśmy zależni od opinii publicznej, a opinia naszych
czasów odwraca się od zapleśniałego mistycyzmu zacofanego ludu. Walczy ona o
nowoczesnego ducha, o ducha, który jest moim sprzymierzeńcem. Gdybym mu się
przeciwstawił, zniszczy mnie. Zastanów się:, jeżeli otworzę grotę, ośmieszę mój własny
rząd, a więc i siebie. I tego ty żądasz ode mnie? Czyli, że wbrew wszelkiemu
politycznemu rozsądkowi chcesz, abym się wyłamał z ducha czasu i bez potrzeby
publicznej cofnął swoje zarządzenie?
Eugenia staje blisko obok męża i chwyta obie jego dłonie.
– Ludwiku – mówi poważnym, głębokim głosem – cesarz zależny jest od mocy
potężniejszych aniżeli opinia publiczna. Czujesz to na pewno sam doskonale. Dlaczegoż
byś szukał wskazówek i rad u pani Frossart, naszej wróżki i jasnowidzącej? Na twoim
stanowisku żaden twój oddech nie jest obojętny, nie ma też dla ciebie oportunistycznej
ucieczki. Nawet twój sen tworzy historię. Sam nieraz mówiłeś, że władza nie może
lekceważyć nieba. I właśnie teraz chciałbyś to zrobić. Teraz, kiedy stoisz u progu
największego roku twego panowania? Pomyśl! We Francji wytrysnęło źródło łaski,
przynoszące jedno uzdrowienie za drugim. Sam dałeś się zeń napić swemu synowi w
chwili niebezpieczeństwa...
– Prawdę mówiąc, madame – zgrzytnął Napoleon – Bóg świadkiem, że nie ja to
zrobiłem.
– Mniejsza z tym – odpowiada Hiszpanka – Loulou jest zdrów. Moc, która za
pośrednictwem niewinnej, obdarzonej łaskami dziewczynki w jednej chwili
wyprowadziła cudowne źródło, ta sama moc okazała się łaskawa dla ciebie. I ty śmiesz
odmawiać jej należnego podziękowania. Czy uważasz rzeczywiście, że mniej
niebezpieczne jest wymierzenie policzka Bogu i Najświętszej Dziewicy aniżeli tak
zwanemu duchowi czasu? Tym bardziej że ślubowałeś złożyć podziękowanie!
– Nie ja ślubowałem, tylko ty – broni się beznadziejnie Napoleon.
– Wszystko jedno! Ślub jest ślubem i musi być spełniony! Nie tylko ze względu na
mnie, ile na ciebie... Twoje państwo jest zagrożone!...
Cesarz bez słowa już odprowadza Eugenię do jej apartamentów. Przez cały dzień czuje
się bardzo nieswojo. Ta piękna kobieta posiada przedziwne zdolności pozbawiania go
spokoju. Staje się zimna, coraz zimniejsza, aż w końcu tak lodowata, że chciałby uciec
przed nią choćby do samego Paryża. Zwłaszcza, jeżeli w takich dniach wykorzystuje jako
broń przeciwko niemu sprawki, które on ma wobec niej na sumieniu. Kąpiel nie sprawia
259
mu przyjemności. Nie może pracować. Nawet jego piękna nocna godzina twórczej
samotności została zepsuta.
Najbardziej dokucza mu cierń, który słowami swymi wbiła mu w serce własna żona.
Eugenia ma słuszność. Ona nie może złamać ślubu. Jemu także nie wolno go złamać,
choć osobiście go nie składał. Gdyż jakakolwiek moc stoi za objawieniami i
uzdrowieniami w Lourdes, może być tą samą siłą, która kieruje światową polityką, a
wobec tego i włoskim przedsięwzięciem. Łatwo być wolnomyślicielem człowiekowi nic
nie znaczącemu. Bo cóż taki ryzykuje? Ale najpotężniejszy na kuli ziemskiej monarcha
czy może odważyć się, by dla pozyskania liberałów narazić się potędze nieskończenie
wrażliwszej, decydującej o zwycięstwach i klęskach narodów?
– Już samo zastanowienie się nad tym jest nieostrożnością – rozmyśla dalej cesarz
krążąc pomiędzy dwoma biurkami, – bo któż może wiedzieć, czy te chytre myśli nie są
znane wszechwładnej mocy, która żąda całkowitego oddania?
Mizerny skryba lub kupczyk może sobie drwić z tych tak zwanych przesądów. Lecz on,
który rządzi światem, wie z własnego doświadczenia, że dziwne nieraz dzieją się rzeczy
na ziemi, że nie wszystkie wydarzenia i komplikacje od niego zależą. Wie, że sam jest
piłką w ręku tajemniczych, zwalczających się wzajemnie potęg, wymagających stałych
hołdów i ofiar, którymi wciąż od nowa trzeba je sobie zjednywać.
Czy kula zamachowca dosięgnie swej ofiary, zależy nie tyle od praw balistyki, ile od
owych niezbadanych mocy i wszystko jedno, czy one nazywają się Bogiem w Trójcy
Jedynym, czy przeznaczeniem pisanym w gwiazdach.
Panujący wiedzą najlepiej, jak często ich losy wbrew prawom natury, a przez cudowne
zrządzenie niespodzianie zmieniają swe koleje. Dlatego też od wieków wiara królów i
mocarzy graniczyła z zabobonem.
Trzeciego wieczoru milczącej wojny z kobietą mężczyzna uznaje się za pokonanego.
Teraz chodzi mu już tylko o formę, w jaką ubrać swą kapitulację. Po długim rozważaniu
wszelkich za i przeciw, cesarz decyduje się na krok niezwykły. Omija utartą urzędową
drogę. Wstydzi się po prostu swych ministrów i nie powiadamia nikogo o swej decyzji.
Ani Fould, ani Roulland czy Delangle nie wiedzą nic o jego postanowieniu. Cesarz
redaguje osobiście depeszę do prefekta w Tarbes:
– Grota na zachód od Lourdes ma być natychmiast otwarta dla publiczności. –
Napoleon. – To wszystko.
Depesza wędruje do urzędu telegraficznego, a cesarz z kopią w ręku do żony. Eugenia
oblewa się radosnym rumieńcem:
– Wiedziałam zawsze, że masz wielkie serce, Louis, i że potrafisz zwyciężyć samego
siebie...
Na ten dramatyczny wykrzyknik cesarz odpowiada wysoce ceremonialnie:
– Faktem jest, madame, że Pani z Lourdes znalazła w tobie doskonałą sojuszniczkę...
260
BERNADETTA POMIĘDZY MĘDRCAMI
Baron Massy trzyma w ręku depeszę od cesarza. Po pierwszych chwilach szalonego
wzburzenia, kiedy zadraśnięta ambicja podszeptywała mu natychmiastowe złożenie
prośby o dymisję, powoli odzyskuje swoją zwykłą zimną krew i z właściwą sobie
bystrością zaczyna rozważać sytuację.
A więc najpierw sama depesza.
Treść jej jest krótka i sucha jak rozkaz wojskowy. Nie zgadza się z metodą
praktykowaną przez Ludwika Napoleona, który zwykł swe zarządzenia do władz
cywilnych ubierać w uprzejmą formę, a nawet często je uzasadniać. Zwięzłość depeszy
zdradza skrępowanie. Jeśli telegram okaże się autentyczny, to niewątpliwie został na
cesarzu wymuszony. Zapewne jakieś sprzysiężenie dworskie, na którego czele stoi
Eugenia, mając do pomocy kilka dewotek i wpływowych księży, którzy z dnia na dzień
coraz lepiej pojmują, jakie znaczenie propagandowe mogą mieć objawienia w Lourdes.
Jedynie zainteresowany biskup jest nieporuszony. Inni bowiem księża od pewnego czasu
zaczynają płynąć z prądem jak topniejąca na rzece kra. Cud udowodnionego, a nie
dającego się wytłumaczyć uzdrowienia stwarza tak olbrzymi wyłom w oficjalnym
deizmie, oraz nieoficjalnym nihilizmie stulecia, że wstrząsa do głębi zarówno
zatwardziałych niedowiarków, jak i niedostatecznie ugruntowanych katolików.
Wymownym tego dowodem jest cesarska depesza. Pozostaje zasadnicze pytanie: czy jest
autentyczna? – Zanim nie zostanie potwierdzona, nie mogę jej uznać ani za sfałszowaną,
ani za prawdziwą – decyduje baron. Dworską depeszę bez oryginalnego podpisu może
nadać na poczcie każdy lokaj. Aby uchronić cesarza od możliwego oszustwa, należy
odczekać potwierdzenia przez własnoręczny jego podpis. Poza tym postępek cesarza stoi
w takiej sprzeczności z urzędowymi zwyczajami, że już to samo całkowicie
usprawiedliwia zwłokę. Tak się więc dzieje, że prefekt, dla którego wygranie sprawy
Lourdes stało się wprost obsesją, bez obawy zatrzymuje telegraficzny rozkaz w
szufladzie, nie dając przez cały tydzień odpowiedzi. Dopiero ósmego dnia przesyła
depeszę do ministra Roullanda z prośbą o dokładniejsze instrukcje. Minister wyznań
religijnych wraz z całym swoim sztabem jest wściekły za tchórzostwo i zdradę cesarza.
Typowy „Napoleon Mały”. Najpierw przez swoje niezdecydowanie i schlebianie
masonom uwikłał nas w aferę, która bez naszego przeciwdziałania prawdopodobnie już
dawno przestałaby być zagadnieniem, a teraz rozdmuchawszy ją do takich rozmiarów
zadaje nam podstępny cios w plecy. Oh, żeby jeszcze nie ta nieszczęsna Hiszpanka, która
tak nim rządzi! Gdyby nie odwaga i ostrożność niezrównanego barona Massy’ego, rząd
francuski byłby dziś wystrychnięty na dudka, ośmieszony w oczach całego świata, no i
oczywiście musiałby się w komplecie podać do dymisji. Cenzura prasowa zostaje w tych
dniach znacznie zaostrzona, a prefekt Wysokich Pirenejów otrzymuje z ministerstwa
pełne uznania pismo.
– Dobrze – myśli Massy – trzeba wygrać na czasie.
Aby się nie dać złapać w biurze, wyjeżdża z Tarbes na objazd inspekcyjny, w trakcie
którego spędza kilka dni również i w Lourdes. Rozmawia z Adolfem Lacadém, którego
261
zawiadamia o swoim zamiarze wzięcia urlopu w październiku. Mer, jak wiadomo,
osobiście wydał swego czasu zarządzenie o zamknięciu groty. Toteż gdyby w następnych
tygodniach zaszły pewne zmiany, byłoby wskazane, a nawet przez prefekta mile
widziane, aby w czasie jego nieobecności pan mer, korzystając ze swych uprawnień,
samodzielnie przeprowadził ponowne otwarcie groty. Lacadé wystraszony odmawia.
Wobec zasięgu sprawy krok taki przekracza jego kompetencje. Lourdes zostało już
wciągnięte w krąg wyższej polityki. On przecież jest zaledwie skromnym naczelnikiem
gminy. Poza tym od chwili otrzymania światłej analizy profesora Filhola zmienił
całkowicie pogląd na grotę i źródło. A więc jego zdaniem rząd, który swoim vidi
zalegalizował zamknięcie groty, musi tym samym vidi swe zarządzenie odwołać. Baron
Massy przygląda się z wielkim zainteresowaniem wąskim czubkom swoich lakierków.
Końcami palców wysuwa mankiety z rękawów i bez słowa opuszcza gabinet burmistrza.
Patrząc na niego Lacadé myśli: – To już nieboszczyk. A trzeba przyznać, że ma czuły nos
w tych sprawach.
Vital Dutour i komisarz Jacomet zostają kolejno zawezwani przez prefekta do hotelu
Cazenave’a. We właściwy sobie obraźliwy sposób, wśród wielu uszczypliwych uwag
czyni ich odpowiedzialnymi za opłakany stan rzeczy. Przy czym wie doskonałe, że żaden
z nich nie zawinił niczym innym, jak tylko tym, że obaj bardziej energicznie i
nieustępliwie niż on, który aż do końca ukrywał się w cieniu, walczyli przeciwko
skandalicznemu wybrykowi w Massabielle. W tej przeklętej aferze każdy poczyniony
krok okazał się w następstwie fałszywy. Baron Massy, którego własna odwaga zaczyna z
dnia na dzień napawać coraz większym niepokojem, marzy już tylko o jednym, o
odwróceniu kompromitującej osobistej porażki. Zmienia więc taktykę. Teraz jest to już
taktyka odwrotu. Prokurator i komisarz otrzymują rozkaz złagodzenia postępowania
wobec niestosujących się do zakazu picia wody ze źródła. Również znosi się pieniężną
karę za to przestępstwo. Zagroda z desek i tablice ostrzegawcze mają zostać nadal przed
grotą. Państwo nie odwołuje niczego. Jednakże w tym samym czasie posterunki
żandarmerii zostają wycofane, a pełnienie straży zleca się wyłącznie organom gminnym.
Wysoka władza stwarza tym samym pozory, że przeprowadziła swoją wolę do tego
stopnia, do jakiego zamierzała. Rzesze pielgrzymów i ciekawych będą zapewne tłoczyć
się na zakazany lewy brzeg rzeki i z czasem znowu wezmą grotę w posiadanie. Taką
cichą nadzieję żywi pan baron. Formalnie zakaz pozostanie utrzymany, w praktyce zaś
jako stracona pozycja po trochu pójdzie w zapomnienie. A pan prefekt, co najważniejsze,
nie będzie zmuszony kłaść swego podpisu pod własną hańbę.
Pomysł jest dobry i godny pana Massy’ego. Niestety, wróg nie sprawia mu tej
przyjemności i pomysłu nie wprowadza w czyn. Wrogiem jest tym razem lud zebrany
koło Massabielle. Nie dostrzegając już twarzy żandarmów ani notesu Calleta, w którym
zacny policjant uwieczniał nazwiska przestępców, pijących wodę ze źródła, ludzie
natychmiast zaczynają podejrzewać, że zgotowano im pułapkę. Antoni Nicolau, wierny
sąsiad groty, rzuca hasło:
– Trzymać się prawego brzegu!
262
I tak się też dzieje. Od czasu zamknięcia groty nigdy tak nie przestrzegano tego zakazu,
jak w tych właśnie dniach, kiedy prefekt najchętniej przymknąłby oczy na wszystko.
Zagroda z desek, lina zamykająca wejście, tablice z ostrzeżeniami, wszystko to w
oświetleniu jesiennego słońca robi wrażenie narzędzi tortur jakiegoś nieznanego kultu. I
nawet obojętny przechodzień nie interesujący się wcale Panią i jej źródłem, na ten widok
oburza się ze złością:
– Niesłychane! Żeby zamykać grotę jak jakieś miejsce zbrodni i wolnych ludzi
traktować jak złoczyńców.
Pewnego razu prefekt wraz z komisarzem przechodzą placem Marcadale, gdy Jacomet
przywołuje skinieniem jakąś młodą dziewczynę w białym capulet.
– To jest Bernadetta Soubirous, Ekscelencjo!
– Ach tak? Hm, hm – odpowiada zmieszany baron, a serce zaczyna mu bić mocniej.
Wstydzi się tego podenerwowania, którego zresztą nie umie sobie wytłumaczyć.
Opuszcza go zwykła pewność siebie i nie wie, co powiedzieć. Bernadetta patrzy na niego,
jak patrzy zwykle na wszystkich tego świata, skupionym wzrokiem, a ostrożna czujność
maluje się w jej wielkich oczach.
Po chwili zakłopotany dostojnik podaje dziewczynie rękę i zdejmując swój świecący
cylinder w dziwnie głębokim ukłonie odchodzi z Jacometem. Po paru krokach zwraca się
do niego:
– Opisywaliście mi dziewczynę zupełnie fałszywie. Nie jest wcale ordynarna ani
pospolita...
– Gdyby Ekscelencja znał ją przedtem – broni się Jacomet. – Ona się całkowicie
zmieniła od czasu objawień.
– Wspaniałe oczy ma to dziecko – odpowiada w zamyśleniu baron Massy.
Podczas ostatniego dnia pobytu prefekta w Lourdes, minister Fould i Roulland udają się
do Biarritz, gdzie następuje bardzo przykra rozmowa między cesarzem a jego ulubionymi
doradcami. Cesarz czuje się schwytany na gorącym uczynku. A nawet najsilniejszy
mocarz nie jest tak silny, aby móc przebaczyć obnażenie swej słabości tym, którzy ją
odkryli. Ludwik Napoleon liczył na to, że prefekt Wysokich Pirenejów wykona jego
zlecenie natychmiast i że rząd postawiony przed faktem dokonanym nie będzie podnosił
żadnych zastrzeżeń. Tymczasem ten bezwstydny Massy odważył się zlekceważyć rozkaz
i posłać go do przejrzenia rządowi, jakby to było pełne błędów wypracowanie domowe
głupiego uczniaka.
Twarz cesarza jest żółta jak pigwa, a końce długich wąsów drgają nerwowo. W dodatku
ci idioci zaczynają wyśpiewywać mu jego własne piosenki na cześć liberałów i
wolnomularzy, których właśnie teraz należy ugłaskać. Czy ma może krzyknąć im w oczy:
Monarcha ma wszelkie prawo być zabobonnym. Monarcha spotyka się dniem i nocą z
ciemnymi potęgami, od których zależą przyczyny i skutki. Wasze płaskie mózgi nie
domyślają się nawet istnienia tych potęg.
263
Opanowuje się jednak i mówi tylko:
– Czynię panów odpowiedzialnymi za lekceważenie, z jakim puszczono z wiatrem moje
zarządzenie.
Szczęśliwie dla obu stron, że ministrowie są tchórzami, a cesarz specjalnie w tym
wypadku również nie grzeszy odwagą. Toteż przy końcu tej sceny godzą się wszyscy na
wspólną ofiarę. Tą ofiarą jest baron Massy.
Następnego dnia prefekt otrzymuje równie niespodziewaną jak przygnębiającą
odpowiedź rządu: rozkaz Jego Cesarskiej Mości ma być natychmiast wykonany.
Baronowi robi się ciemno w oczach.
– Jestem zgubiony – zdaje sobie sprawę. Niezwłocznie wysyła depeszę do burmistrza i
Jacometa. Jest dzień siódmy października. A ósmego o wczesnej godzinie porannej Callet
odbębnia we wszystkich uliczkach Lourdes odwołanie zakazu, oznajmiając piskliwym
głosem co następuje:
Zarządzenie tyczące groty Massabielle zostaje z dniem dzisiejszym odwołane. Ratusz w
Lourdes. A. Lacadé, mer. Vidi. Prefekt, baron Massy.
I tak samo jak kiedyś przy ustawianiu zagrodzenia, tak i teraz przy jego rozbieraniu
robotnicy z Lourdes odmawiają pomocy. Jacomet musi udać się wraz z Calletem i dwoma
innymi policjantami do groty i osobiście dopilnować przypieczętowania swej hańby.
Tysiąc świadków przygląda się tej scenie kapitulacji po tak długim oblężeniu. Tłum stoi
po drugiej stronie rzeki i zachowuje złowieszcze milczenie. Komisarz staje na tym
samym bloku kamiennym, z którego w ów czwartek zgorszenia wołał do zgromadzonych
pielgrzymów, że cud rozpłynął się w wodzie. Krótko zaś potem z wody wypłynął cud.
Jacomet zdobywa się na małe przemówienie, którym chce ratować z sytuacji tyle, ile się
da uratować:
– Kochani ludzie, jak widzicie, znosimy bariery, które rząd kazał ustawić. Jestem
urzędnikiem, co znaczy to samo, co żołnierzem. Żołnierz nie pyta, tylko słucha. Nie
walczyliśmy przeciwko wam, jak wam się mogło wydawać, lecz walczyliśmy dla was.
Dopóki nie dowiedzieliśmy się, czy woda ze źródła nie jest szkodliwa, nie mogliśmy
dopuścić, abyście z niej pili. Teraz jednak po naukowym orzeczeniu uniwersytetu w
Tuluzie wszelkie obawy są zbyteczne. Rząd osiągnął swój cel. Dlatego postanowiliśmy
pan prefekt i ja otworzyć grotę i nie robić wam już żadnych trudności w tym względzie.
Trzeba przyznać, że mowa godna i wykazująca dobitnie dobrą wolę i staranność władz.
Wpada jednak ciężko w tłum, jak kamień rzucony w bagno; tu i ówdzie słychać zjadliwe
uwagi. Po powrocie do domu Jacomet mówi do żony i córki, wnoszącej śniadanie:
– Całe szczęście, że wynosimy się z tej podłej dziury. Komisariat w Alais to dla mnie
wyraźny awans. Po Nîmes jest Alais drugim największym miastem departamentu Gardes
i podprefektura ma tam swoją siedzibę. Dostaniemy wspaniałe mieszkanie służbowe. Po
Madame la Sous - Préfect będzie Madame la Commissaire de Police pierwszą damą w
mieście.
264
Tymi słowami Jacomet oznajmia rodzinie o swoim przeniesieniu, którego dekret zastał
na biurku po powrocie do domu.
Jego radość z powodu opuszczenia Lourdes jest mimo wszystko szczera. Gazety
rozpisują się w ostatnich tygodniach o bohaterskich wyczynach bandyckiej szajki,
grasującej między Nîmes i Alais. Specjalnością opryszków są napady na pociągi. Brzmi
to stanowczo lepiej, jak cudowne źródła i objawienia. Niewątpliwie też policja
kryminalna skuteczniej może działać przeciwko bandytom kolejowym aniżeli przeciwko
Pani.
Pierwszego listopada w urzędowym Monitorze ogłoszono wiadomość, że baron Massy
został mianowany prefektem w Grenoble. Wiadomość jest prawdziwa. W przystępie
wstydu cesarz zaniechał poprzedniego zamiaru, aby go całkowicie usunąć i wtrącić w
nicość. Lecz objęcie prefektury departamentu Isère z miastem Grenoble jest zgodnie z
tajną tradycją, przyjętą w francuskiej administracji, przejściem do nicości. Grenoble jest
stacją końcową. Nie ma stąd już drogi do wspaniałych pałaców rządowych Paryża. To
marzenie barona już się ostatecznie rozwiało. Mimo wszystko pozostaje mu na pociechę
prefektura. Zemsta Pani nie jest zbyt okrutna.
Najgorzej wychodzi z tej afery cesarski prokurator Vital Dutour. Jego stanowisko
pozostaje niezmienione. Nie otrzymuje urzędowego przeniesienia, lecz musi pozostać na
miejscu. Dzień po dniu nieszczęsny łysek obnosi swoją wyblakłą, odrażającą fizjonomię
przez plac Marcadale do gmachu sądu i z powrotem. Dwa razy dziennie wysiaduje w
Café Français, zmuszony wysłuchiwać popisów oratorskich Durana, skazany na trywialne
towarzystwo prowincjonalnych prawników, oficerów i małomiejskich łyków. Uważa za
święto, jeśli od czasu do czasu zastanie tam Clarensa czy Estrade’a i może na tych
renegatach wyładować wrodzoną złośliwość.
Siedemnastego listopada o godzinie 11-tej poczynają niespodziewanie dzwonić dzwony
u św. Piotra w Lourdes. Zwiastują one, że jego Biskupia Mość, Ekscelencja Laurence,
mimo najlepszych ku temu chęci nie może już dłużej utrudniać życia Pani. Wszystkie
postawione przez niego warunki zostały punktualnie spełnione. Wbrew wszelkim
oczekiwaniom cesarz został pokonany. Rząd skapitulował. Prefekt został przeniesiony na
drugi koniec Francji. Padły szranki zamykające grotę. Nie ma już żadnych urzędowych
przeszkód, które by uprawniały biskupa do dalszego zwlekania ze zbadaniem owych
świętych i tak drażliwych wydarzeń. Jako najznaczniejszy przeciwnik musi Ekscelencja
uznać się za pokonanego. To znaczy, że nie uważa się za całkowicie pobitego, lecz
wycofuje się za ostatnią linię obronną. Jeszcze wczoraj zwoławszy członków komisji
badań, w krótkim przemówieniu podkreślił z całym naciskiem, że cudowne uzdrowienie
nie zostaje zakwalifikowane jako takie jedynie przez niemożność wytłumaczenia go przez
medycynę. Aby uczynić je niewątpliwym, potrzeba jeszcze czegoś więcej, specyficznego
elementu, a mianowicie owej tamującej oddech błyskawiczności, owego ewangelicznego:
„Wstań i chodź”. Biorąc to pod uwagę, biskup zachowuje dla siebie prawo ostatecznej
decyzji we wszystkich przypadkach uzdrowień, uznanych już przez komisję.
265
Przestudiowano dokładnie obrządki obowiązujące przy inauguracji podobnych komisji.
Stoją one pod specjalną opieką Ducha Św., którego natchnienie jest niezbędne dla
powodzenia ich pracy. Działalność ta zostaje zapoczątkowana uroczystością kościelną u
św. Piotra, aby kiedyś później, o wiele później, jeśli badania potwierdzą obecność sił
nadprzyrodzonych, rozbrzmieć o wiele potężniejszą uroczystością końcową u
potężniejszego św. Piotra. Dzisiaj skupiają się teologowie, wchodzący w skład komisji
biskupiej wokoło skromnego ołtarza głównego w kościele farnym w Lourdes. Dla
świeckich uczonych, lekarzy, chemików i geologów ustawiono honorowe fotele przy
najniższym stopniu ołtarza. W pierwszym rzędzie za nimi siedzą najważniejsi
świadkowie objawień: pani Millet z przyjaciółkami promienieją jak paladyni niebieskiej
chwały. Panna Peyret, krawcowa, przygotowała dla nich na tę uroczystą okazję dostojne
ciemne szaty. Również i ona znajduje się dziś w pierwszym rzędzie obok sędziwego
Filipa. Koleżanki Bernadetty są w komplecie, oczywiście z Janką Abadie na czele, która
ongiś pierwsza rzuciła kamień na wizjonerkę, a dzisiaj czuje się jakby w roli pierwszej
druhny. Stawiły się również siostry z Nevers, oprócz Marii Teresy Vauzous, która już
przed kilku miesiącami wróciła do domu macierzystego. Stłoczeni cisną się sąsiedzi, wuj
i ciotka Sajou. Dalej Bourriette, pani Bouhouhorts, promieniejąca z uzdrowionym
dzieckiem na ręku, stara Piguno, Ourous, Raval i Gozos. Między nimi króluje mądra
Bernarda Casterot, obok niej cicha, usłużna Lucylla. W dalszych rzędach ławek siedzą
matka Nicolau z synem Antonim.
Ksiądz kanonik Nogaro z Tarbes intonuje Veni Creator. Szmer zdziwienia rozchodzi się
po ławkach kościelnych. A gdzież jest Bernadetta? Gdzie jest rodzina Soubirous?
Nareszcie ukazuje się Bernadetta, wtłoczona daleko z tyłu w bezimienny tłum, ściśnięta
między rodzicami a Marysią. Wzbrania się, lecz zostaje popchnięta do przodu. Pani
Millet wyciąga ku niej stęsknione ramiona. Jacyś ludzie ustępują jej miejsca i Bernadetta
dotarłszy do swojej pierwszej adoratorki siada obok niej, tonącej we łzach szczęścia.
Wzruszenie Bernadetty dalekie jest od radości. Odczuwa raczej lęk. Najpierw dręczyli ją
przesłuchaniami Jacomet, Rives i Dutour, a teraz będą to zapewne robić ci księża i
lekarze. Boi się. Po co to wszystko? Jej obawa nie jest bezpodstawna.
Po nabożeństwie komisja biskupia gromadzi się w prezbiterium na pierwsze
posiedzenie plenarne. Około dwudziestu panów duchownych i świeckich zasiada w
półkolu przy okrągłym stole.
Ławki dla świadków przygotowano pod ścianami. Bernadetta zostaje wywołana jako
pierwsza, nie tyle jako świadek, lecz raczej jako oskarżona. Wciąż od nowa musi
powtarzać swoje opowiadanie. Nie robi tego obojętnym mechanicznym tonem jak już tyle
razy, lecz również nie stara się tak porywająco i wiernie odtworzyć rzeczywistości, jak
kiedyś przed biskupem Thibaut. Opowiada ogromnie zwięźle i sucho, lecz z dużym
ożywieniem. Tak mówi przed sądem człowiek walczący o swoje życie. Co pewien czas
zeznanie jej zostaje przerwane, aby inni świadkowie mogli je potwierdzić lub sprostować:
Marysia, Janka Abadie, Antonina Peyret, matka, ciotka Bernarda, pani Nicolau i Antoni.
Okazuje się jednak, że dorosłych świadków pamięć często zawodzi, podczas gdy
Bernadetta nie zapomniała ani jednego, nawet najdrobniejszego szczegółu z tych na
266
zawsze minionych dni. Mogłoby się wydawać, że dziewczyna żyje bez poczucia czasu,
zatopiona wyłącznie w przeżywaniu swej wielkiej miłości. Każde skinienie, każde
spojrzenie, każdy ruch głowy Pani zachowały się głęboko w jej pamięci. Więcej nawet,
wszystkie gesty i poruszenia Pani są dla Bernadetty wciąż żywe i świeże i nie tylko to,
lecz nawet wszystko, co się działo przed i po ekstazach. Niezaprzeczalna wyższość jej
pamięci jest pierwszym silnym wrażeniem, jakie odnosi badająca ją komisja.
Bernadetta daje wciąż swoje zadziwiające odpowiedzi. Gdy kanonik Nogaro zapytuje ją
o tajemnicę, jaką powierzyła jej Pani, dziewczynka odpowiada ze zniecierpliwieniem:
– Przecież to było tylko dla mnie. Gdybym księdzu powiedziała, przestałoby być
tajemnicą.
Ktoś inny wyraża często już powtarzane wątpliwości o jedzeniu trawy i ziół.
– Nie mogę zrozumieć, jak Pani mogła zażądać od ciebie czegoś tak wstrętnego. Nie
zgadza się to wcale z opisem jej osoby, danym nam przez ciebie, aby cię zmuszała do
robienia tego, co robią zwierzęta...
– A czy pan, jedząc sałatę, uważa się może za zwierzę? – odpowiada obojętnie
Bernadetta.
Panowie spoglądają po sobie niepewni, czy mają tę odpowiedź uważać za bezczelną.
Lecz spokojne oczy dziewczynki zaprzeczają temu posądzeniu. Tylko Antonina Peyret,
siedząca na ławie świadków, wydaje cichy pisk.
Jedynym człowiekiem spomiędzy świeckich wielkości Lourdes, który prowadził walkę
przeciwko Pani i nie załamał się, to mer Lacadé. Ten elastyczny łakomczuch posiada
przedziwną zdolność z najtrudniejszej nawet sytuacji potrafi zawsze wyssać także i trochę
słodyczy. A poza tym, kto tu w ogóle mówi o ciężkiej sytuacji? Niech tam sobie
massabielskie cuda zapędzają w kozi róg panujące dziś prądy filozoficzne. Zadaniem
człowieka praktycznego nie jest na pewno przelewanie krwi w obronie słuszności praw
natury. Czasy są dziwne, a świat szaloną bańką mydlaną; Lourdes zaś miasteczkiem z
przyszłością, a Adolf Lacadé w żadnym razie nie jest głupcem. Po owym pamiętnym
wieczorze letnim, w czasie którego potajemnie wypróbował na własnej głowie skutki
zbawiennego działania źródła, łuski spadły mu z oczu. W każdym człowieku istnieje
możliwość w różnym rodzaju i stopniu nawrócenia się do spraw ducha. Otóż Adolf
Lacadé nawrócił się w swoim rodzaju. Mianowicie, pan mer zostaje nagle przekonany, że
źródło łaski nie jest wcale gorsze od źródła mineralnego, a pod niektórymi względami
nawet bardziej odrębne i wydajniejsze. Osobiście panu Lacadému odpowiadałaby
elegancka miejscowość kuracyjna sto razy więcej aniżeli najbardziej nawet uświęcone
miejsca pielgrzymek. Lecz co można na to poradzić? Uczony Clarens miał rację, gdy mu
kiedyś w kawiarni wykładał, że Lourdes już w zamierzchłych czasach pogańskich było
miejscem świętym i że takie miejsca nie zatracają już nigdy swego mistycznego
charakteru. Lacadé musiał się z tym pogodzić i zrezygnować z ulubionych marzeń, o
kasynie w parku kuracyjnym, o muzycznym pawilonie, kawiarni z tarasami, placach
krokietowych.
267
Wesołe życie bogatych i szczęśliwych letników pod bokiem cudownej groty byłoby
niewłaściwe.
Nie będzie tu już koncertów, sztucznych ogni, ani balu maskowego, nie będzie
pięknych kobiet w rozkosznych toaletach, ani dzieci w koronkowych majteczkach,
grających w piłkę. – Szkoda, wielka szkoda – myśli Lacadé. Kocha życie i z żalem widzi
już oczyma duszy, jak radosne bogactwo kolorów ustępuje przed ponurymi, czarnymi
pochodami pielgrzymów. A że woda lecznicza stała się już wodą świętą, cudowną, przeto
trzeba się pożegnać z projektami towarzystwa kuracyjnego, wypuszczenia akcji i z myślą
o kwitnącej spółce eksportowej. Butelki z etykietami, na których Najświętsza Dziewica
przywraca wzrok niewidomemu chłopcu, byłyby naprawdę w złym stylu... i zresztą
Kościół zaraz by przeciwko nim zaprotestował. Tak, z tym wszystkim trzeba się
pożegnać; kto wie jednak, czy nie uda się zarobić na tej zamianie, trzeba tylko znaleźć
właściwe podejście do całej rzeczy. Na szczęście jeszcze nie jest za późno. Należy tylko
uprzedzić Kościół, który nie wyrzekł dotąd swego uroczystego tak, i tym samym stać się
pionierem całej akcji.
Stary Filip jest niemało zdziwiony, meldując swojej pani wizytę mera. Lacadé rozwija
przed pobożną wdową swój pobożny plan. Zanim w dniu jutrzejszym komisja wybierze
się po raz pierwszy do groty, należałoby cudowne miejsce zarzucić kwiatami, zamienić w
oranżerię, aby nieufnym przedstawicielom biskupa naocznie pokazać gorącą wiarę
miejscowej ludności w prawdziwość cudu. Wprawdzie teraz, po Wszystkich Świętych
można w ogrodach pana Cazenave’a dostać tylko astry, lecz ten efektowny, kwiat
cmentarny, kwitnący w tylu kolorach, nadaje się świetnie do dekoracji. Komisja ma się
udać do groty punktualnie o godzinie jedenastej. Dlatego należałoby zorganizować
pochód reprezentacyjnych kół miasta, oczywiście z władzami na czele, i o godzinę
wcześniej wyruszyć do Massabielle. Przez udział w procesji lub jej bojkot każdy może
zadokumentować, czy jest przyjacielem Pani, czy wrogiem. Na pewno zaś nikt nie jest
bardziej przez Opatrzność wybrany do zainicjowania tej akcji jak właśnie pani Millet.
Poczciwa wdowa, zachwycona zbawienną przemianą w duszy dawnego niedowiarka,
natychmiast z całą gorliwością zabiera się do dzieła. I rzeczywiście, następnego dnia o
dziewiątej rano, przed merostwem na Rue du Bourg gromadzi się znaczna część
miejscowego towarzystwa.
Panowie we frakach, panie w skromnych welonach na głowach. Pogoda jest piękna.
Adolf Lacadé z adiutantem u boku, w otoczeniu członków rady gminnej uroczyście
wychodzi z gmachu. Gładko wygolone policzki mają odcień fioletowy, a szara bródka
wysuwa się naprzód ostrym klinem. Jest opasany trójkolorową wstęgą, w lewej ręce
trzyma wysoki cylinder, w prawej zapaloną świecę.
– Czy nie zaintonujemy jakiejś pieśni? – zwraca się mer do poczmistrza Cazenave’a
przed daniem znaku do rozpoczęcia po-chodu. – Może by tak: Nous voulons Dieu?∗...
Procesja przechodzi ze śpiewem obok Café Français. Jak rażony piorunem przygląda
się temu duch czasu ucieleśniony w osobie właściciela kawiarni, Durana...
268
OSTATNIA POKUSA
Kiedyś, gdy dziekan w rozmowie z biskupem powiedział ze współczuciem: –
Bernadetta jest jeszcze taka młoda – ksiądz biskup odrzekł krótko: – Dorośnie. I
rzeczywiście biskup stara się o to usilnie, aby Bernadetta dorosła, zanim ostateczny
wyrok w jej sprawie zostanie wydany. Pomiędzy cud a jego uznanie wkłada biskup
najbardziej niezawodną warstwę izolacyjną, a mianowicie: czas. Kieruje się w tym
wypadku światłymi radami Benedykta XIV, zawartymi w pięćdziesiątym drugim
rozdziale trzeciego tomu jego wielkiego dzieła „O beatyfikacji i kanonizacji Świętych”.
Czas to najostrzejszy na świecie kwas, woda królewska, w której ostoi się jedynie
najszczersze złoto. Każdy zaś mnie szlachetny metal, choćby nawet posiadał swoją
wartość, zostaje w niej zniszczony i rozpuszczony. Jakże często jakieś zdarzenie
doprowadza pewnego dnia ludzi do niebywałego podniecenia po to, aby już nazajutrz stać
się jakby minionym snem. Nawet wspomnienia najwspanialszych czy najczarniejszych
dni w życiu narodów bledną wobec nowych sensacji. Wypadki w Lourdes ponad miarę
skupiły na sobie zainteresowanie całej prasy. Biskup ma prawo przypuszczać, że
nareszcie przy końcu roku zainteresowanie osłabnie. Może już z upływem następnego
roku nikt nie będzie mówił o Massabielle, a historia objawień i uzdrowień będzie już
tylko miłym wspomnieniem, bez poważniejszych następstw. Z tych więc powodów
biskup Bertrand Sévère wyznaczył swojej komisji okres czterech lat na wykonanie
poleconego zadania. Przed upływem tego terminu cały materiał ma być przejrzany,
zbadany i rejestrowany, jednak bez ostatecznego orzeczenia. W rozległej przestrzeni
czasu leży więcej możliwości poznania aniżeli w najbystrzejszym umyśle ludzkim.
Będzie można stwierdzić na przykład, czy cudowne uzdrowienia będą się powtarzać
nadal, czy też ustaną. Będzie można się przekonać, czy poruszenie wśród ludności,
szerzące się z Lourdes na całą Francję, będzie objawem trwałym, czy też okaże się
jedynie przelotnym kaprysem znudzonych nihilizmem wyższych sfer społeczeństwa.
Wreszcie, przez wyznaczenie tak długiego okresu wyczekiwania, biskup poddaje
najsurowszej próbie samą nadprzyrodzoność zjawiska.
Jeśli chodzi o uzdrowienia, to nie tylko że nie ustają, lecz wprost przeciwnie mnożą się
z miesiąca na miesiąc. Należący do komisji lekarze, już choćby tylko ze względów
zawodowych, mało są skłonni do protegowania niebieskiej fuszerki, toteż badają jak
najskrupulatniej każdy przypadek. Ich orzeczenia zostają przez komisję zebrane i
przedstawione biskupowi. Ten znów przesiewa je i segreguje na trzy klasy: na pierwszym
miejscu stawia uzdrowienia najbardziej dziwne i niezwykłe, wobec których wiedza
medyczna przyznaje się do niemożności zrozumienia organicznego procesu uzdrowienia
ani jego wytłumaczenia. Jednak biskup uważa, że to, czego nauka wyjaśnić nie potrafi
wcale nie musi być cudem. Na drugim miejscu stoją przypadki, których zagadkowość jest
tak potężna, że cała komisja jednogłośnie skłonna jest przypisać im cechy cudu. Do
takich zaliczone są na przykład guzy wielkości głowy ludzkiej, które po dłuższym
leczeniu wodą ze źródła zmniejszają się stopniowo aż do zupełnego zniknięcia. Do tej
samej kategorii zaliczane są paraliże, które w przeciągu kilku dni wybitnie ustępują.
Biskup nie odejmuje tym fenomenalnym zjawiskom ich znaczenia, lecz nie chce swojego
269
orzeczenia opierać wyłącznie na nich. Własności lecznicze źródła nie są decydującym
dowodem. Kiedyś później mogłaby je nauka sprowadzić do naturalnego wytłumaczenia,
odkrywając w nim nieznane dotąd składniki. Nawet owa niepojęta wszechstronność
cudownego źródła, użyczającego swej mocy każdemu schorzałemu organowi ludzkiemu,
nie wystarcza księdzu biskupowi. I na to może się w przyszłości znaleźć jakiś
przyrodzony powód. Tylko i jedynie, zdaniem Ekscelencji, element błyskawicznego
działania pozostanie po wszystkie czasy niewyjaśnioną zagadką. Gdy oślepłe oko w
jednej sekundzie odzyskuje wzrok, gdy obumarły nerw w jednej chwili napręża
zanikający muskuł, natenczas usprawiedliwione wątpienie ludzkie dochodzi do swej
ostatniej granicy i musi się ugiąć.
Ksiądz biskup nie spodziewał się wcale, że napotka kilka takich niezbitych
przypadków, które będzie musiał zaliczyć do ostatniej klasy ustalonego przez siebie
podziału.
W końcu liczba owych błyskawicznych uzdrowień, których nawet i najostrzejsza
krytyka nie może zaczepić, dochodzi do piętnastu. Dwa z tych przypadków datują się już
od dość dawna.
Bohaterką pierwszego jest Maria, córka rodziny Moreau w Tartas. Szesnastoletnia
dziewczynka, uczennica szkoły w Bordeaux, zostaje nagle nawiedzona ciężką chorobą
oczu. Doktor Bermond, oftalmologiczna sława uniwersytetu w Bordeaux, stwierdza:
odklejenie siatkówki na obydwu oczach, nieuchronna ślepota. Diagnoza sprawdza się aż
zbyt prędko. Już po kilku tygodniach na jasne oczy ładnej dziewczyny zaciąga się
krwawa zasłona, która po każdym przebudzeniu stopniowo się zaciemnia. I jak to się
zwykle dzieje w przypadkach beznadziejnych, rodzina chorej walczy uparcie i nie chce
się poddać okrutnemu losowi. Męczą oślepłą dziewczynę coraz to nową bolesną kuracją,
a gdy nic nie skutkuje, decydują się zawieźć ją do Paryża i zasięgnąć rady tamtejszych
luminarzy. Jest to już ostatnia próba. Na dzień przed wyjazdem wpada ojcu Moreau do
ręki gazeta, która opisuje cudowne uzdrowienie niejakiej madame Rizot wodą ze źródła w
Lourdes. I wtedy nagle Moreau przypomina sobie urodzenie swojej nieszczęsnej córki.
Był to bardzo ciężki połóg. Lekarz i akuszerka uważali dziecko za stracone. W owej
ciężkiej godzinie ślubował sobie, że jeśli niemowlę przyjdzie na świat żywe i będzie
dziewczynką, nada jej imię Maria, mimo że zestawienie Maria Moreau brzmi zbyt twardo
i razi jego muzykalne ucho. Zmienia więc cel podróży i jedzie z córką do Lourdes.
Dopiero niedawno grota została ponownie otwarta. Na oślepłe oczy Marii Moreau kładą
chusteczkę umoczoną w źródle. Gdy ją po kilku minutach zdejmują, dziewczynka wydaje
tak przeraźliwy okrzyk, że wszyscy, którzy go słyszą, długo nie będą mogli go
zapomnieć. Krwawa zasłona przed oczyma jest zerwana. Maria widzi. Podają jej
zadrukowany arkusz papieru. Maria czyta.
Delegacja komisji biskupiej udaje się do Bordeaux do doktora Bermonda z prośbą o
pozwolenie przejrzenia jego zapisków z ostatniego badania Marii Moreau, w których
stwierdza beznadziejny stan pacjentki. Cała ta historia zirytowała profesora do tego
stopnia, że długo się namyśla, nim zgodzi się wydać swój notatnik.
270
Drugie uzdrowienie jest niemniej błyskawiczne. W tym wypadku chodzi o młodego
chłopca, również z Bordeaux. Jest to dwunastoletni Juliusz, syn urzędnika celnego Rogera
Lacassagne’a. Pan Lacassagne o marsowym wyglądzie, w przeciwień-stwie do pana
Moreau, nie ulega najmniejszym nawet religijnym nastrojom. Otóż mały Julek pada
ofiarą bardzo dziwnej i bardzo rzadkiej choroby, nazwanej w języku ludowym tańcem,
św. Wita. Straszne to cierpienie jest niebezpieczne dla pacjenta nie tyle z powodu
chorobliwego wykręcania członków, ile przez puchnięcie i zgrubienie przełyku, co
uniemożliwia z czasem przyjmowanie jakiegokolwiek stałego pokarmu. Lekarz domowy
doktor Noguès i wezwany na konsylium profesor Roquer stosują wszelkie wewnętrzne i
zewnętrzne środki, o jakich tylko gdziekolwiek w literaturze medycznej wyczytali, a
później nawet i takie, których ta literatura raczej nie wymienia. Jest to polipragmazja,
typowa dla lekarzy, którzy nawet przed sobą nie chcą się przyznać do bezsilności. Przełyk
chłopca zacieśnia się coraz bardziej. W końcu staje się już tak wąski, że grubość jego jest
nie większa od drutu do robienia pończoch. Z wielkim trudem przepuszcza zaledwie kilka
kropel mleka lub zupy. Julek Lacassagne wygląda jak cień i jest skazany na śmierć
głodową. Matka wywozi go nad ocean; może morskie powietrze pomoże. Nie pomaga
nic. Leżąc na plaży, dokąd go co dzień wynoszą, Julek widzi obok siebie strzęp pożółkłej
gazety. Słabiutkimi rękami chwyta papier i czyta sprawozdanie o cudownym uzdrowieniu
Marii Moreau. Biedny chłopiec chowa gazetę, lecz nie ma odwagi, aby wyrazić swoje
życzenie. Zna dobrze charakter i nastawienie ojca i obawia się, że go wyśmieje. O wiele
później dopiero, gdy go jako kandydata na śmierć przywieziono z powrotem do
Bordeaux, nieśmiało opowiada matce o Lourdes i o Marii Moreau. Pani Lacassagne
zaklina męża, aby wyruszyć w podróż natychmiast, jeszcze tego samego dnia. Mąż
zgadza się bez protestu, gdyż tak już to bywa, że w obliczu śmierci niewiara staje się
daleko mniej pewna siebie aniżeli wiara. We własnych ramionach niesie Roger
Lacassagne swego syna do groty. Jako dawny oficer nie uznaje babskich bajek. Jeśli cuda
w ogóle istnieją, no to teraz cud musi się stać. W tym nastawieniu kupuje po drodze dużą
torebkę miękkich biskwitów. I zaledwie Julek z nieopisanym trudem męcząc się, łyk po
łyku zdołał wlać w siebie szklankę cudownej wody, ojciec podaje mu biskwit i rozkazuje
krótko: – Masz, zjedz! – I to, co teraz następuje, jest zupełnie nieprawdopodobne. Julek
je. Odgryza po kawałku, żuje i łyka bez żadnych trudności jak każdy normalny człowiek.
Olbrzymi Lacassagne odwraca szpakowatą, ostrą szczotką porośniętą głowę, zatacza się
jak pijany i bijąc się pięścią w piersi dyszy:
– Julek je... Julek je...
Tłum przed grotą wybucha płaczem. A Julek w niemym zamyśleniu je spokojnie dalej,
aż się wielu widzom wydaje, że pierwsza jutrzenka uzdrowienia zaróżowiła jego policzki.
Maria Moreau i Juliusz Lacassagne to tylko dwa z piętnastu wypadków, uznanych przez
biskupa Laurence’a za uzdrowienia nadprzyrodzone i odpowiadające wszystkim przez
niego podanym warunkom.
271
Za miarodajne uważa zawsze ostatnie świadectwo lekarza, wystawione bezpośrednio
przed uzdrowieniem. Najchętniej zaś widziani są przez ekscelencję lekarze-innowiercy
lub otwarci wrogowie Kościoła.
W tym pierwszym okresie piętnaście osób zostaje uzdrowionych w mgnieniu oka, setki
zaś odzyskuje zdrowie w sposób równie niepojęty, lecz w czasie dłuższym. Tysiące i
dziesiątki tysięcy zjeżdżają do Lourdes po zdrowie i życie.
Podobnie jak Pani, która w czasie objawień nie zrobiła nigdy nic takiego, czego się po
niej spodziewano, tak i jej źródło zachowuje się dziwnie samowolnie. Trudno odgadnąć
motywy decydujące o wyborze uprzywilejowanych.
W samym środku tych wydarzeń, wśród napływających stale do Lourdes tłumów, żyje
sobie Bernadetta tak, jakby to wszystko nic ją nie obchodziło. Bo naprawdę nie obchodzi
ją nic. Powstanie źródła nie jest jej dziełem. Ona była tylko łączniczką pomiędzy Panią a
światem. I gdy ludzie błogosławią ją, Bernadettę, za źródło łask i cudów, nie może tego
zrozumieć. Rzeczywistość Pani staje się dla niej z biegiem czasu coraz pewniejsza.
Bernadetta nie lubi fałszywych sytuacji. Gdy ludzie jej dziękują, wydaje jej się to tak
śmieszne, jak gdyby ktoś dziękował listonoszowi za przyniesione pieniądze, a nie temu,
kto je przysłał. Nieustannie zasypywana jest podziękowaniami, pochwałami i objawami
czci. Ludzie rzucają się przed nią na kolana i dotykają jej sukien. Najgorzej bywa w dni
jakichś znaczniejszych uzdrowień. Zdarza się, że udręczona tymi demonstracjami wpada
w złość i wtedy odzywa się w niej cała wrodzona rezolutność. Pewna kobieta, w gronie
innych rozgorączkowanych kumoszek biegająca za Bernadettą po ulicach Lourdes, woła:
– O ty błogosławiona! O ty wybrana! O ty święta! –
Dziewczyna odwraca się ku niej i z płonącymi oczyma syczy:
– Mój Boże, jaka też pani jest głupia!
Bernadetta żyje jakby poza czasem, a raczej żyje we własnym czasie. A jej czas to
monotonne wyczekiwanie, choć nie zna wcale treści rozmowy biskupa z dziekanem. Żyje
w stanie prowizorycznej świadomości, z ową domieszką obcości i wstrętu, jaki
następował po każdej ekstazie. Teraz jednak tymczasowość przechodzi w stan stały, gdyż
Bernadetta z niezachwianą pewnością wie, że na tej ziemi Pani nie przyjdzie do niej już
nigdy. Czas płynie wolno, a jednak prędko mija. Wszyscy w nim się poruszają i z nim
płyną. Tylko Bernadetta ma wrażenie, że czas przechodzi obok niej, podczas gdy ona stoi
w miejscu. I choć staje się starsza, nie czuje tego wcale. Spotkanie z Najpiękniejszą nie
pozostało też bez wpływu na jej wygląd zewnętrzny. Chorowita Bernadetta, teraz, mając
lat szesnaście, stała się bardzo ładna. Żaden szczegół w jej twarzy nie przypomina już
pospolitych rysów Ludwiki czy Franciszka Soubirous. Jakaś nowa subtelność, pierwotnie
wcale nie zamierzona przez naturę, uszlachetnia jej rysy. Dawna okrągłość dziecinnej
twarzyczki zamieniła się w łagodny owal, a spod pięknie sklepionego czoła spoglądają
jeszcze dziwnie obojętnie duże, ogromne oczy dziewczynki.
Szlachetność jej urody odbija się od chłopskiego stroju, jaki stale nosi. Bernadetta nie
chce wyglądać inaczej jak jej matka i siostra.
272
Mieszka częściowo przy rodzinie, częściowo w szpitalu, gdzie ma pokoik dla siebie
przeznaczony. Dzieje się to dlatego, ponieważ biskup zarządził stałą obserwację
dziewczynki oraz aby uchronić ją przed natrętami, których ciekawość w pewnych
okresach staje się nie do zniesienia. Niestety, są tacy, zwłaszcza jeśli noszą wielkie
nazwisko lub piastują wysoki urząd, którzy i ze szpitala nie dają się odpędzić.
– Och, jak to wspaniale być czasem chorą w łóżku – wzdycha raz Bernadetta. Niestety,
niebawem przychodzi ją odwiedzić jakiś pedantyczny ksiądz z Tuluzy i wprowadza z
sobą kilka pań, którym najwyraźniej chciał zaimponować. Bernadetta nie odnosi się do
duchownych ze specjalną czcią. Dosyć już ją namęczyli. A jeszcze niedawno komisja
biskupia dokuczyła jej ostatecznie. W sposobie bycia dziewczyny nie ma cienia
nieszczerości czy fałszywej pobożności. Jak tylko otworzy usta, jest pewna każdego
słowa. Jest szczera aż do niegrzeczności.
– Chciałbym się przekonać, Bernadetto, czy można ci wierzyć – zaczyna gość z Tuluzy.
– To nie jest ważne, czy wasza wielebność mi wierzy – odpowiada dziewczynka z
przygniatającą otwartością.
Ksiądz podnosi głos:
– Jeśli jesteś oszustką, wiedz, że przez ciebie niepotrzebnie naraziliśmy się wszyscy na
tak męczącą podróż.
Bernadetta patrzy na niego z najuczciwszym zdumieniem w oczach, wreszcie
odpowiada:
– Ależ proszę księdza, ja bym chętnie wyrzekła się tego, aby być powodem tej podróży.
Innym razem kierownik prowincjonalnej szkoły, nazwiskiem Loyson, szydzi z niej:
– Pani powinna była cię nauczyć lepszej francuszczyzny.
– To jest właśnie różnica między Nią a panem. Ona starała się mówić ze mną w patois,
choć sprawiało Jej to wielką trudność, tylko dlatego, aby mi było łatwiej zrozumieć.
Rodzina jej mieszka jeszcze ciągle w dawnym więzieniu. Mają jednak o jeden pokój
więcej, odstąpiony im przez wuja Sajou. W czwartym roku działalności komisji, Marysia
wychodzi za mąż. Narzeczony jest gospodarzem z okolicy Saint-Péde-Bigorre. Tak to
bywa w życiu. Przecież Marysia spoglądała zwykle z pogardą na wiejskie zamiłowania
Bernadetty. Starsza siostra bierze udział w uroczystości weselnej, śmieje się i bawi ze
wszystkimi, lecz zachowuje się trochę jak krewna, która przyjechała z bardzo dalekich
stron i zaraz znów tam odjedzie. Zdarza się w tym dniu chwila, że siostry zostają same. I
wtedy niespodziewanie Marysia wybucha spazmatycznym płaczem. Z całych sił tuli
Bernadettę do siebie i szlocha:
– O Boże, o jej, dlaczego nie możemy ciebie zatrzymać. Przecież i ja też tam byłam z
tobą, a teraz cię tracę, o siostro kochana...
Również i Janka Abadie opuszcza Lourdes. Wyjeżdża do Bordeaux na posadę
pokojówki. Za to Katarzyna Mengot, przedwcześnie dojrzewająca nimfa poety Lafite’a,
273
urzęduje teraz, w charakterze całkiem już dojrzalej nimfy, w Tarbes. Także i wiele innych
koleżanek i pierwszych świadków rozprasza się po świecie. Po śmierci starego Filipa,
Bernadetta ma ochotę zostać służącą u pani Millet. Dziekan Peyramale, któremu się
zwierzyła, jest przerażony:
– Na Boga, to nie jest odpowiednie zajęcie dla ciebie, Bernadetto!
– Jestem już przecież taka stara, a wcale jeszcze nie pomagam rodzicom. Tę pracę
mogłabym bardzo dobrze wykonywać.
– Czy może myślisz, że Pani wybrała cię sobie po to, aby z ciebie zrobić służącą? –
kręci głową Peyramale.
Bernadetta rzuca na dziekana długie i głębokie spojrzenie, w którym kryje się
tajemniczy uśmiech.
– Byłabym bardzo zadowolona, gdyby mnie zechciała wziąć za służącą, kiedyś...
– Czyś może sobie to już od niej wytargowała? – pyta ksiądz. Bernadetta spogląda
smutnie i mówi:
– Pani mnie nie zechce... jestem zbyt niezdarna...
Pod koniec ostatniego roku z wyznaczonego okresu czteroletniego, ksiądz Maria
Dominik Peyramale zostaje zawezwany do Tarbes. Biskup odbywa z nim długą naradę,
tym razem znów w zimnym i nieprzytulnym pokoju prywatnym ekscelencji. Zbliża się
adwent. Natychmiast po powrocie dziekan sprowadza Bernadettę na probostwo. Gruba
warstwa śniegu otula gałęzie platanów i akacji w ogrodzie. Fale okrutnego zimna
przenikają aż do kości. Są to lodowate westchnienia Pirenejów, ścinające krew w żyłach,
poselstwo stłoczonych szczytów kryształowych od Pic du Midi aż hen do demonicznego
Vignemal. Również i w byłym areszcie zimno jest niemiłosiernie, za to w gabinecie
księdza Peyramale’a panuje rozkoszne ciepło. Słychać wesołe trzaskanie ognia,
pracowicie pochłaniającego modrzewiowe szczapy.
Bernadetta staje skostniała na progu pokoju. Zimą chodzi tak samo owinięta tylko w
swój biały kapulet, lecz nie jest to już ten sam co przed laty.
– Urosłaś, Bernadetto – wita ją dziekan. – Nie można już wcale nazywać cię: ma petite.
Myślę jednak, że twemu staremu, niedobremu proboszczowi pozwolisz mówić sobie ty.
Przysuwa jej fotel do kominka i nalewa dwa kieliszki jałowcówki, po czym siada
naprzeciwko niej.
– Posłuchaj teraz, moja droga – zaczyna. – Wiesz już może, że prace komisji biskupiej
dobiegają końca. Po Nowym Roku całość zostanie doręczona Jego Ekscelencji. A ty
Bernadetto, czy masz chociaż jakie takie wyobrażenie o działalności tej komisji?
– Ależ tak, księże proboszczu – odpowiada Bernadetta tonem uczennicy szkolnej. – Ci
panowie badają wszystkich uzdrowionych.
– Oczywiście robią i to. Ale czy myślisz, że to jest całe zadanie komisji?
274
– Komisja ma bardzo ciężką robotę – odpowiada Bernadetta wymijająco. – Dochodzą
przecież wciąż nowi uzdrowieni...
Peyramale zafrasowany dłubie przy swojej fajce.
– A ty, moje dziecko – pyta, – co będzie z tobą? Czy nie uważasz, że i twoja osoba
należy do prac komisji?
– Przecież odpowiedziałam już tym panom na wszystkie pytania – odpowiada z nagłym
przestrachem dziewczynka. – I mam nadzieję, że już nigdy nic ode mnie nie będą
potrzebowali.
– Oh Bernadetto – wzdycha Peyramale – nie rób z siebie naiwnej. Jesteś bardzo
rozsądną osóbką, rozsądniejszą od wielu innych kobiet. Pani upatrzyła sobie ciebie
spomiędzy wielu. Pani przez twoje ręce wywołała źródło z ziemi. A źródło staje się
potokiem łask i cudów, który codziennie nowe przynosi uzdrowienia. Pani rozmawiała z
tobą o pewnych sprawach, powierzyła ci swe tajemnice. Powiedziała ci nawet swoje imię.
Słowa jej pod przysięgą powtórzyłaś komisji. Jesteś ośrodkiem zdarzenia, jakiegośmy
jeszcze nie przeżywali. Czy sądzisz, że wszystko, co się stało, to takie sobie zwykłe
życiowe sprawy i że mogłabyś teraz powiedzieć: Zrobiłam swoje i dajcie mi żyć w
spokoju?
– Ależ przecież... ja swoje już zrobiłam – mówi szeptem Bernadetta, a krew ucieka jej z
warg.
Dziekan wskazującym palcem pokazuje w przestrzeń.
– Bernadetto, jesteś jak wystrzelona kula, której biegu nikt już zmienić nie może.
Uważaj teraz dobrze, moja droga. Komisja napisała o tobie... tak, dziecko, o tobie...
bardzo obszerne i bardzo ważne sprawozdanie! W tym sprawozdaniu przyjmuje się za
wysoce prawdopodobne, że jesteś wybranką niebieskich mocy i że tylko i jedynie twoim
rękom, które źródło wydobyły, zawdzięczamy wielką ilość potwierdzonych cudów. Czy
pojmujesz dobrze? Taki jest protokół, który opatrzony podpisem naszego biskupa,
zostanie wysłany do Ojca Świętego i kardynałów. Najwięksi i najświatlejsi mężowie
naszego Kościoła będą cię mieli na oku przez całe lata i dziesiątki lat, aby wreszcie...
W tym miejscu przerywa, gdyż pięćdziesięcioletni mężczyzna czerwienieje aż po
korzenie siwiejących włosów.
– Z wielkim trudem, ma petite, przechodzą mi te słowa przez gardło – mówi dalej
ochrypłym głosem. – Nigdy bym nie uwierzył, że mnie kiedyś do tego Pan Bóg
przeznaczy. Ale nie jest rzeczą niemożliwą, że Bernadetta Soubirous, która siedzi tu
przede mną, córka Franciszka Soubirous, ta sama dziewczynka, którą kiedyś miotłą
chciałem wypędzić z mego domu... Jezusie, Maryjo, toż język człowiekowi staje kołkiem
w gardle... nie jest więc niemożliwe, że to naiwne stworzenie, najgorsza uczennica z
katechizmu... no, jakby to powiedzieć..., że ty przez długi, długi czas... kiedy już wszyscy
pomrzemy, nie zostaniesz zapomniana jak my, lecz...
Bernadetta zrozumiała. Zrywa się blada jak kreda.
275
– To okropne – krzyczy – to nie może być... ja tego nie chcę...
– Ja cię rozumiem, biedne dziecko. – Proboszcz kiwa głową, nie patrząc na nią. – To
nie jest drobnostka...
Bernadetta opada na fotel, dysząc ciężko, szlocha i powtarza w kółko:
– Ja tego nie chcę... nie, ja nie chcę...
– Tak, tak, wiem – mówi proboszcz, – ale co można na to poradzić!...
Wstaje i z rękoma założonymi na plecach zaczyna krążyć po pokoju. Tylko trzask ognia
i dziecinne szlochanie dziewczynki przerywa długą ciszę. Wreszcie Peyramale staje przed
Bernadettą:
– Czy siostry zakonne w szpitalu i w szkole nie wydają ci się dobre i miłe? – pyta.
– O tak, są bardzo, bardzo dobre... – jąka się Bernadetta.
– A czy nie mogłabyś sobie wyobrazić siebie pomiędzy nimi, jako jedną z nich?
– O Boże, nie, jest to za wysokie dla mnie – woła ze łzami Bernadetta. – Dlaczego
ksiądz nie pozwolił mi być służącą u pani Millet?
Peyramale kładzie delikatnie rękę na jej głowę.
– Wiem wszystko, drogie dziecko. Życie w świecie, to jest życie w świecie... Nikogo
nie wolno zmuszać do składania potrójnych ślubów. Składa je tylko taka dusza, która
uczciwie i gorąco pragnie ofiarować się Bogu. Jest to twarde wymaganie. Zwłaszcza
trzeci ślub, ślub posłuszeństwa byłby dla ciebie najtrudniejszy, duszko. Byłaś posłuszna
Pani, owszem... Ale poza tym jesteś uparta i lubisz chodzić swoimi drogami. Ksiądz
biskup ma rację, gdy stawia mi pytanie: – Czy możemy pozwolić małej Soubirous, do
której Matka Najświętsza raczyła się zniżyć, aby biegała po świecie jak mała dzikuska?
Ojciec Święty i kardynałowie odbywają narady nad jej objawieniami i cudami, a ona chce
żyć dalej jak żyją wszystkie inne kobiety. Nie, nie, powiedział ksiądz biskup. Bernadetta
jest rzadkim kwiatem, który musimy pielęgnować... Czy uznajesz to, moje dziecko?
Bernadetta siedzi z nisko opuszczoną głową i nie daje odpowiedzi.
– Kiedyś, bardzo już dawno, ostrzegałem cię – przypomina Peyramale – że igrasz z
ogniem, Bernadetto! Lecz nie twoją było winą, że bawiłaś się ogniem. Twoja Pani jest
ogniem z nieba, Bernadetto! Wyniosła cię ponad innych ludzi. Jest bardzo możliwe, że
twoje imię żyć będzie aż poza śmierć. Jak sądzisz, czy to nie zobowiązuje? Chciałabyś
nagle wykręcić się z przeznaczonego ci losu, jak wykręcałaś się ze szkoły, i zadowolić się
rolą służącej u starej wdowy? Niebo sobie ciebie wybrało i na Boga, Bernadetto, nic ci
już innego nie pozostaje, jak wybrać sobie niebo i to całą duszą. Czy nie tak, dziewczyno?
Powiedz sama...
– O tak, to prawda – westchnęła Bernadetta po długim milczeniu.
Peyramale przechodzi na weselszy ton.
276
– W najbliższym czasie zjawi się tu biskup Forcade z Nevers. To bardzo miły pan, ani
w połowie nie tak drapiąca szczotka jak nasz biskup. Będzie cię zapytywał o to i tamto, a
ty mu to i tamto odpowiesz. Całkiem szczerze, nawet o tym, jak ci jest na sercu. W jego
diecezji leży macierzysty dom sióstr z Nevers, które znasz przecież tak dobrze od
dzieciństwa. Reguła tego zakonu jest piękna i doskonała, a zakonnice nie są bynajmniej
jakimiś piwnicznymi roślinami, lecz znają i rozumieją życie. Nie myślisz chyba
poważnie, że byłoby ci lepiej iść na służbę do obcych ludzi i prać ich bieliznę...
Bernadetta, która się już całkowicie uspokoiła, nie spuszcza swych uważnych oczu z
Peyramale’a, który znów zaczyna chodzić wielkimi krokami po pokoju.
– Jeszcze jedno – mówi nagle dziekan. – Wiem, że raczej byś sobie odgryzła język, niż
poprosiła mnie o cokolwiek. Lecz wiem również, że warunki życia twoich bliskich leżą ci
kamieniem na sercu. Rodzice twoi zapracowują się, lecz nie mają szczęśliwej ręki i nie
umieją gospodarzyć. Więc, Bernadetto, masz tu moje słowo! Przyrzekam ci, że jeszcze
zanim opuścisz Lourdes, rodzice twoi obejmą młyn Lapaca i już ja sam będę nad tym
czuwał, aby znów nie pokpili sprawy...
Peyramale wyciąga ku niej swoją olbrzymią prawicę, w której jej drobna dłoń zupełnie
się chowa. Nagle dziewczynka nachyla się nad ręką proboszcza i całuje ją.
– Tak, to by było wszystko – mruczy Peyramale. Gdy jednak Bernadetta chce się
żegnać, zatrzymuje ją ze zmarszczonym czołem:
– Nie, to jednak jeszcze nie wszystko, Bernadetto... – Głos jego brzmi teraz głucho. Już
przedtem było mu tak trudno mówić, że czerwienił się aż po uszy. Teraz jest jeszcze
trudniej. Chcąc pokryć zmieszanie, niezręcznie zapala naftową lampę.
– Zrozum mnie dobrze, Bernadetto – mówi odchrząknąwszy. – Ja ci wierzę. Naprawdę
ci wierzę. Przekonałaś mnie. Jeszcze tylko w jednym jedynym punkcie nie mogę pozbyć
się wątpliwości. Chodzi mi mianowicie o słowa L’immaculada Coun-cepciou. Wszystko
to, o czym Pani mówiła do ciebie poza tym, jest nie do naśladowania jak życie samo, i
nikt nie potrafiłby sobie tego z palca wyssać. Jednak te dwa słowa mają w sobie tyle
świadomego patosu i gotowej propagandy, że wydają się raczej pomysłem jakiegoś
kutego teologa, a nie tej Najmilszej, którą widywałaś. Zbierz teraz wszystkie siły, droga
duszo, natęż swoją pamięć i rozważ w sumieniu. Czy te dwa słowa nie doleciały do ciebie
skądkolwiek ze świata, a tyś je potem w ekstatycznym uniesieniu po prostu przypisała
Pani? To straszliwie ważne pytanie, Bernadetto! Jako proboszczowi z Lourdes i
członkowi komisji nie wolno mi właściwie wcale w ten sposób z tobą rozmawiać. Gdybyś
jednak zdołała sobie przypomnieć, kto ci pierwsze te dwa słowa podsunął, gdybyś uznała
za możliwe, że byłaś zmęczona czy rozmarzona lub roztargniona, i dlatego mogło ci się
później tylko tak wydawać, że to Pani sama wypowiedziała te słowa, wtedy niejedno by
się może dla ciebie zmieniło. Musiałabyś tylko to jedno jedyne twoje zeznanie przed
komisją odwołać. Nie można by wtedy z taką niezachwianą pewnością – określić istoty
Pani i protokół musiałby być napisany od nowa. Rozumiesz mnie? O, jesteś dostatecznie
mądra, aby zrozumieć i zaiste nie ja jestem powołany, aby tak z tobą rozmawiać. Jeśli
jednak odwołasz ten jedyny punkt, natenczas, kto wie, czy nie będzie możliwe znaleźć na
277
szerokim świecie jakiejś mysiej dziury dla ciebie, w którą będziesz mogła się schować i
żyć jak zwykły człowiek... Czy chcesz mieć czas do namysłu?
Ogień na kominku trzaska, naftowa lampa śpiewa. Słychać ciężki oddech dwojga ludzi.
Przez szparę w drzwiach wdziera się zimny powiew. Bernadetta siedzi z oczami
wlepionymi w lampę, jak gdyby nie obchodziło ją nic innego, jak tylko jej zbyt wysoki
płomień, od którego już czarne sadze osiadają na szkle.
– Nie potrzebuję czasu do namysłu – odpowiada wreszcie. – Ja księdzu nigdy nie
skłamałam, księże dziekanie...
Peyramale przykręca knot.
– Kto tu mówi o kłamstwie?
Bernadetta kończy z uśmiechem:
– I wcale nie chcę się schować w mysią dziurę...
BIAŁA RÓŻA
A więc najnieufniejszy przeciwnik, biskup z Tarbes został pokonany. Skłania głowę
przed pięciu sprzecznościami, cechującymi wielkie uzdrowienia massabielskie.
Sprzecznościami, które, jak brzmi w orzeczeniu sekcji przyrodniczej komisji śledczej, nie
dadzą się ludzkim rozumem wytłumaczyć.
Pierwsza to sprzeczność między niepozornością środka uzdrawiającego a wielkością
wyniku. Druga sprzeczność to stosowanie tego samego środka z rezultatem dodatnim
przy najróżnorodniejszych chorobach. Trzecia sprzeczność leży w krótkości okresu
stosowania źródlanej terapii w zestawieniu z poprzednio długotrwałym używaniem
przepisanych przez wiedzę medyczną leków. Czwarta to natychmiastowe działanie tego
środka wobec czasem długoletniej bezskuteczności wszystkich innych. Wreszcie piąta to
chroniczny charakter badanej choroby, a błyskawiczne wyleczenie jej przez wymieniony
środek uzdrawiający.
Owe sprzeczności mogą nie być uznane tylko przez umysły, które z wiedzą i wolą nie
dopuszczają do siebie stwierdzonyck faktów i zarówno pacjentów, jak i lekarzy uważają
za nieuczciwych propagatorów wiary w cuda. Dla księdza Bertranda Sévère Laurence’a
tych pięć sprzeczności tworzy mocny grunt, na którym buduje swój list pasterski,
uznający nareszcie nadprzyrodzony charakter objawień i uzdrowień w Lourdes. Mimo to,
jak brzmi wyraźnie w skrzącym się ostrymi i logicznymi argumentami liście pasterskim,
biskup poddaje swój sąd „sądowi Namiestnika Chrystusowego na ziemi, powołanego do
rządzenia Kościołem Bożym”.
Chociaż sprawy zaszły już tak daleko, księdzu Peyramale’owi udaje się uzyskać dla
Bernadetty jeszcze jedną zwłokę. Powoduje badanie lekarskie dziewiętnastoletniej
dziewczyny, które stwierdza nie tylko chroniczną astmę, ale i poważne osłabienie całego
organizmu. Wkrótce potem zdarza się nowa sensacja, która odwraca uwagę ogółu od
osoby Bernadetty. Biskup do listu pasterskiego dołączył odezwę do diecezjan. Z pomocą
278
narodu chce spełnić wyraźne życzenie Pani, domagającej się zbudowania świątyni. To
przedsięwzięcie ze względu na trudności terenowe Góry Espélugues pociągnie za sobą
olbrzymie koszty, których biskup bez pomocy swoich wiernych nie będzie mógł sam
pokryć.
To, co potem następuje, można też uważać za cud, do tego stopnia, bowiem sprzeciwia
się naturalnemu prawu zamkniętej kieszeni.
W ciągu kilku tygodni około dwóch milionów franków napływa do Tarbes prawie z
całego świata. A ponieważ wpływają przeważnie od najuboższych w postaci skromnych
sous, olbrzymi ten sukces wyraża się dokładnie sumą czterdziestu milionów sous.
Dwadzieścia pięć takich sous otrzymał owego 11 lutego Franciszek Soubirous od
poczmistrza Cazenave’a za wywiezienie i spalenie w grocie szpitalnych nieczystości i
kwota ta wydała mu się wtedy opatrznościową. Biskup, znający dobrze granice swoich
możliwości, powierza dziekanowi z Lourdes kierownictwo budowy. Dla Peyramale’a
rozpoczyna się szczytowy okres jego życia. Targuje się z merem Lacadém o cenę Góry
Spelunek i otaczających ją terenów gminnych. Burmistrz jest człowiekiem zbyt
pobożnym, aby być nierozsądnym w swoich żądaniach. Jego ruchliwy umysł nie
potrzebuje już snuć marzeń o przyszłości. Sześć nowoczesnych hoteli i zajazdów zdążyło
już wyrosnąć na błogosławionej glebie Lourdes; w ich powstaniu i dochodach burmistrz
jest zainteresowany. Największe dzieło jego życia, linia kolejowa z Tarbes do Lourdes
jest już w budowie. Kto świadomie dąży do swego celu i umie żeglować wśród,
życiowych burz, ten nigdy nie osiądzie na mieliźnie. Sukces nie jest w oczach pana
Lacadégo wcale cudem ani nawet sukcesją cudu.
Na plebanii aż się roi od architektów. Nie można powiedzieć, aby ci artyści mieli łatwą
robotę z dziekanem. Kiedy jeden z nich przyniósł model cukierkowego kościoła,
siedzącego na górze groty jak dekoracja na torcie weselnym, proboszcz po prostu go
rozbił. Artystyczny smak człowieka ma pewien związek z jego fizyczną konstytucją. Kto
ma obszerną klatkę piersiową, lubi głośno śpiewać. Ciężki olbrzym Peyramale lubi
masywniejszą architekturę. Nowa katedra potężna, lecz zarazem strzelista ma wyrosnąć
ze skalnego skrzydła Massabielle, jak gdyby góra była jej częścią składową. Przecież
świątynia ta została dosłownie wywalczona od państwa i Kościoła, jako znak zwycięstwa
nad niewzruszonym: Dwa Razy Dwa Jest Cztery.
Plany Peyramale’a kolejno urzeczywistniają się. Odsunięto częściowo koryto rzeki
Gave i zasypano strumień młyński. Szeroka, równa płaszczyzna roztacza się teraz przed
grotą. Ogrodnicy i robotnicy zamieniają Górę Massabielską w kwiecisty stok parkowy, z
którego jak dwa wyciągnięte ramiona spadają ku dolinie dwie ulice.
Również i Bernadetta zostaje w tych dniach nawiedzona przez sztukę. Dwie
szlachcianki z Tarbes, siostry de Lacour złożyły specjalnie hojny datek. Komitet pań pod
przewodnictwem pani Millet otrzymał od nich polecenie znalezienia godnego artysty,
który by wykonał statuę Madonny, przeznaczoną do niszy. Tym godnym artystą jest
monsieur Fabich z Lyonu. Zjawia się w pokoiku Bernadetty w aksamitnym berecie na
głowie i z szkicownikiem w ręku. Mrużąc oczy, odginając kciuk u lewej ręki prosi la
279
charmante voyante o podanie mu wszystkich póz, w jakich ukazywała się Pani. Prosi
również o jak najdokładniejszy opis jej twarzy, rąk, nóg, sukni, welonu i paska, o podanie
najdrobniejszych nawet szczegółów. Bernadetta stara się, jak tylko umie i musi mu
powtarzać setki razy. Węgiel szura po grubym papierze, arkusze pokrywają podłogę.
– Czy może tak wyglądała? – pyta gorliwie artysta.
– Nie, panie, tak nie wyglądała...
– Lecz przecież zrobiłem wierną kopię tego, co mi pani opisała. Gdzie więc leży błąd?...
– Nie wiem, proszę pana, gdzie leży błąd...
Kilka dni później rzeźbiarz przedstawia ukończoną statuetkę, model przyszłego
arcydzieła. Jest bardzo dumny z siebie, że według antycznych wzorów namalował pasek
Pani wodnistą niebieską farbą, a na róże na stopach nałożył złocisty brąz. Panie Millet,
Baup, Cénac, Gesta i inne są pełne entuzjazmu. – Jaki szczęśliwy wybór! Znalazłyśmy
mistrza, który nie tylko zna swoje rzemiosło, ale posiada tyle subtelności uczuć! – Poza
tym panie chwalą pilność zdolnego rzeźbiarza, który nawet na szkicu nie pominął ani
jednego paznokcia ani też żadnej fałdki. Jakże uszczęśliwiona będzie la petite voyante, to
naiwne dziecko, gdy ujrzy znów swoją Panią. Lecz Bernadetta, którą zaproszono do jury,
nie tylko nie wydaje się uszczęśliwiona, lecz jest najwyraźniej skonfundowana. – Czy nie
jest podobna do twojej Pani, drogie dziecko? – pyta pani Millet, całkowicie przejęta
artystą i jego dziełem.
– Nie, wcale nie jest podobna – musi odpowiedzieć Bernadetta nie chcąc skłamać.
Mistrz Fabich spogląda na nią z rozpaczą w oczach. Cóż bowiem na ziemi można
porównać z bólem i oburzeniem artysty, któremu wprost w oczy zaprzecza się wartości
jego dzieła? Rzuca więc jakby linę ratunkową dla siebie i swej przeciwniczki:
– Podobieństwo, którego jak w tym wypadku w żadnym razie nie da się stwierdzić, nie
było moim głównym zadaniem. Moim celem jest odtworzenie choć w przybliżeniu
nieziemskiego piękna – i z błaganiem w oczach zwraca się do Bernadetty: – Czy może
moja Pani nie jest też bardzo piękna, panienko?
– O tak, proszę pana, jest bardzo piękna – odpowiada z największą gotowością
Bernadetta. Zdaje sobie zresztą doskonale sprawę z tego, że jest tutaj niczym, biednym
dzieckiem z dawnego więzienia i właściwie nie ma żadnego prawa do zabierania głosu.
Mistrz ociera pot z czoła, oddycha z ulgą i wyraźnie nabiera animuszu:
– A następnie, byłbym pani bardzo wdzięczny, moja panno, gdyby mi pani zechciała
wykazać różnicę między jej Panią a tą moją.
Z zamyślonym uśmiechem Bernadetta patrzy daleko ponad statuetkę.
– O, moja Pani – mówi prawie szeptem – jest o wiele bardziej naturalna i ani trochę nie
taka zmęczona... i też nie modli się ciągle.
Tą nieporadną, lecz trafną odpowiedzią chce wyrazić:
280
– To jest taka Matka Boska, jakich setki widuje się po wszystkich kościołach. A moja
Pani jest jedna, jedyna na całym świecie i nikt nie potrafi jej sobie wyobrazić i należy
tylko do mnie. – I to jest prawda. Artysta Fabich, pani Millet i wszyscy inni odtwarzają w
swej wyobraźni tylko to, co już dawno, po wiele razy zostało odtworzone. I to im
wystarcza. Ich wiara czy wątpliwości, ba, nawet ich patrzenie i słuchanie jest tylko kliszą.
Co jednak ma począć dusza, która stanęła twarzą w twarz z prawzorem...
Na długo przed wykończeniem bazyliki na skale, lud z Bigorre występuje z żądaniem,
aby grota, którą zdobył przed czterema już laty, została oficjalnie poświęcona. Biskup,
który przez tyle czasu zatruwał życie Pani, postanawia dać jej zadośćuczynienie godne
księcia Kościoła i urządzić na jej cześć uroczystość największą i najwspanialszą, jaką
kiedykolwiek oglądała jego diecezja. Chce osobiście stanąć na czele procesji, liczącej
około stu tysięcy pielgrzymów. Również dla Bernadetty ma to być chwila jej
największego tryumfu. Zostaje wyznaczony wiosenny dzień czwartego kwietnia, kiedy
kraina pirenejska zaczyna się pokrywać obfitością wszelakiego kwiecia. Lacadé zarządza
wywieszenie sztandarów w całym mieście. Już w wieczór poprzedzający ten wielki dzień
w oknach wszystkich domów płoną tysiące świeczek. Tego samego wieczoru zjeżdża do
Lourdes biskup Bertrand Sévère w asyście wszystkich kanoników i prałatów kapituły. W
dniu jutrzejszym pięciuset księży złączy swe głosy w najpotężniejszym Te Deum jego
życia. Pod dowództwem pułkownika będzie defilowało wojsko w galowych mundurach.
Członkowie wszystkich zakonów będą otaczali biskupa, karmelici, karmelitanki, siostry
szarytki, siostry z Nevers i siostry od św. Józefa. Sam zaś biskup będzie kroczył w
najbogatszym ornacie, w rokiecie i stule, w infule na głowie i ze złotym pastorałem w
ręku.
W uroczystym dniu Bernadetta chce już wczesnym rankiem podnieść się z łóżka. Nie
może. Nogi ma jakby obumarłe. Po wielu próbach zmęczona osuwa się na poduszki.
Oddech jej staje się krótki i Bernadetta pada ofiarą tak gwałtownego ataku astmy, jakiego
nie miewała od lat. W dodatku występuje nagła temperatura. Doktor Dozous zmuszony
jest zawiadomić komitet obchodu, że mowy nie ma, aby dziewczyna mogła wziąć udział
w pochodzie.
Zaczynają dzwonić wszystkie dzwony. Więcej niż sto tysięcy ludzi napełnia ulice i
dolinę Gave. Cały naród pragnie gorąco zgotować małej Soubirous, dziecku ludu,
wspaniałą owację. Bernadetta leżąc w łóżku słyszy radosny gwar tysiącznych głosów,
lecz nie obchodzi ją to wcale. Jest całkowicie zajęta mozolnym łapaniem oddechu.
Obchód kończy się punktualnie o dwunastej w południe. I również punktualnie o tej
samej godzinie Bernadetta wraca do zdrowia. Atak trwał dokładnie tak długo, jak było
trzeba, aby wedle przepowiedni Pani przeszkodzić ziemskiemu szczęściu.
Jego Ekscelencja ksiądz biskup Forcade wypytywał o to i tamto, a Bernadetta
Soubirous o tym i tamtym mu opowiadała. Na końcu oświadcza, że uważa nie tylko za
konieczne, ale i wysoce pożądane, aby wycofać się ze świata i wstąpić do klasztoru sióstr
w Nevers, które od dziecinnych lat uwielbia. Dostojny pan z życzliwością przytakuje
temu postanowieniu i deklaruje swą gotowość dalszego przeprowadzenia sprawy.
281
W zadziwiającym tempie spełnia obietnicę i Bernadetta wkrótce otrzymuje wezwanie.
Dwie zakonnice z Lourdes dostają polecenie odwiezienia jej do domu macierzystego do
Nevers.
Rodzice Soubirous gospodarują już od roku na górnym młynie Lapaca. Powodzi im się
wcale nieźle. Byłoby też zresztą sztuką klepać biedę przy takim żwawo terkoczącym
młynku, teraz, kiedy Lourdes jest stale zalane przyjezdnymi. Co pół roku nowy hotel
otwiera podwoje. Restauracje kwitną. Gruby piekarz Maisongrosse ma już wielu
konkurentów. Franciszek Soubirous wstępuje czasem do Maisongrosse’a i bywa teraz
wybitnie inaczej przyjmowany niż anno 58. Grubas najuprzejmiej zaprasza go do
prywatnego pokoju za sklepem i natychmiast częstuje szklaneczką dobrej starki. Również
poczmistrz i hotelista Cazenave, dawny chlebodawca, odnosi się do niego jak do
przyjaciela i dobrego klienta. Rzadko też dostanie mu się od Franciszka tytuł mon
capitaine. Miejscowa siła zbrojna w postaci żandarmów nie odważyłaby się już na niskie
zaczepki, choć i teraz spotykają się czasem u ojca Babou. Brygadier D’Angla, żandarm
Belhache i policjant Callet wstają z uszanowaniem na widok ojca Bernadetty i salutują
służbiście. Soubirous wyrósł wysoko ponad wszystkich swych sąsiadów z Rue des Petites
Fossées. Więzienie stoi puste. Wuj Sajou nie wynajmuje go nikomu.
Jednakże pewnego deszczowego dnia letniego wszyscy starzy znajomi tłoczą się przed
starym, walącym się dawnym aresztem. Bernadetta wyjeżdża, aby rozpocząć nowicjat.
Przyjaciele i dawni wrogowie, entuzjaści i eksprzeciwnicy, wszyscy nowo pozyskani
stawiają się dzisiaj w komplecie, aby ją pożegnać. Dowcipny pomysł urządzenia
pożegnania w dawnym mieszkaniu wyszedł od ułomnej Antoniny Peyret i ma swoje
uzasadnienie. Jest to bowiem zwykły dzień roboczy. Nadszedł właśnie nowy transport z
chorymi. Wszyscy mają pełne ręce roboty, a do młyna Lapaca jest spory kawał drogi.
Ostatnie tygodnie Bernadetta spędziła tam ze swoimi. Oni też przekonali ją, że trzeba
wujostwu Sajou i innym sąsiadom z tamtych czasów zrobić tę przyjemność i zgodzić się
na pożegnanie w dawnym, powięziennym mieszkaniu.
Wilgotna izba o grubych murach i zakratowanych okienkach jest pusta. Opuszczony
areszt robi wrażenie domu żałoby, z którego właśnie wyniesiono nieboszczyka. Rodzina
Soubirous stoi w uroczystym rzędzie. Obok Franciszka i Ludwiki obaj malcy Jan Maria i
Justyn, którzy już wcale nie są malcami. Trzynastoletni Janek i dwunastoletni Justyn są
pomocnikami ojca w młynie, co zresztą wyraźnie widać po ich kurtkach, noszących białe
ślady szlachetnego trudu. Dziwaczny jest ten pożegnalny obchód, od którego Bernadetta
nie mogła się wykręcić. Ludzie kolejno przechodzą koło niej i podają rękę, inni zaś
usiłują jej ręką ucałować; niektórzy obejmują ją, a wielu ma łzy w oczach. Sąsiadka
Bouhouhorts przyszła z synkiem, który ma już lat osiem i jest zdrów jak rydz, choć nóżki
ma zawsze jeszcze krzywe.
– Popatrz na tego anioła, mój mały – szlocha pani Bouhouhorts. – Do końca życia
będziesz pamiętał tę chwilę, choćbyś dożył stu lat...
Dziecko Bouhouhorts przygląda się Bernadetcie z nieśmiałą ciekawością, robi coś w
rodzaju ukłonu i prędko ucieka.
282
Długi jest korowód żegnający, przewijający się przed nieruchomymi, choć przyjaznymi
oczami Bernadetty: – Au revoir, Monsieur Bourriette, au revoir tante Piguno, au revoir
Madame Raval, au revoir monsieur Barringue...
Antonina Peyret drży ze wzruszenia:
– Nie zapomnij, że byłam pierwsza, która w ciebie uwierzyła. Pani Millet zaś przyciska
ją do potężnej piersi.
– Módl się, proszę, za mną, opuszczoną...
Na końcu ukazuje się burmistrz Lacadé z pudełkiem kandyzowanych owoców:
– Trochę słodyczy na drogę dla błogosławionego dziecka Lourdes.
Bernadetta dziwi się, że między żegnającymi nie ma Antoniego Nicolau. Wreszcie
wszystko się skończyło i rodzina jest znów sama. Odprowadzają Bernadettę do szpitala,
przed którym czeka już powozik, mający zawieźć ją oraz dwie inne siostry do Tarbes.
Pożegnanie jest dość krótkie. Franciszek Soubirous, w którym godność ojcowska toczy
ciężką walkę z nieokreślonym jakimś bólem, zachowuje jak zwykle w uroczystych
momentach namaszczoną, lecz ponurą postawę. I choć usta mu drgają, czuje się w
obowiązku dać córce ostatnie upomnienie na drogę:
– Bądź dzielna, moja córko, i przynieś zaszczyt rodzicom również tam w klasztorze.
Matka, która w ostatnich latach straciła przednie zęby, wygląda staro i biednie. Jak
wiele innych matek w bolesnej chwili rozstania z dziećmi, Ludwika ratuje się przed
wzruszeniem zajmując się gorliwie drobiazgami podróżnymi. Prędko przepakowuje
jeszcze raz skromniutki tobołek zawierający całe mienie Bernadetty i wyciąga z niego
jedwabną chusteczkę na głowę, jej pożegnalny dar dla córki. Bernadetta ubrana jest w
nową czarną suknię o miejskim kroju.
– Weź tę chustkę na głowę, kochanie – prosi matka – niech zobaczą, jaką ładną mam
córkę.
Posłusznie spełnia Bernadetta to życzenie. W pewnej chwili twarz matki staje się
zupełnie szara:
– Nie zobaczymy się już, Bernadetto!...
– Ależ, mamo – próbuje uśmiechnąć się córka, – dlaczego nie miałybyśmy się
zobaczyć?
– Praoubo de jou, przecież będziesz tak daleko, tak strasznie daleko ode mnie. –
Ludwika wybucha długo powstrzymywanym płaczem.
Bernadetta usiłuje mówić lekkim tonem:
– Odwiedziny są przecież dozwolone, mamo, a koleją przyjedziecie w mig do Nevers.
A papa zarabia teraz dosyć pieniędzy, żeby sobie pozwolić na taką piękną podróż.
Dopiero gdy powozik ruszył i Bernadetta straciła z oczu najbliższe sobie istoty, okrutny
ból ściska jej serce. Jest to nie tylko ból rozstania, lecz nagle ogarnia ją niepojęta,
283
bezbrzeżna litość nad rodzicami i rodzeństwem, litość, dla której nie ma pocieszenia.
Towarzyszki widzą, jak Bernadetta wyprostowana, z zamkniętymi oczyma chowa się w
kąt powozu. Spoglądają po sobie... Już przedtem umyśliły, że zrobią dziewczynie ostatnią
przyjemność i zboczą na chwilę do jej ukochanej groty. Niech się z nią pożegna i niech
się ostatni raz przed niszą pomodli do Niewidzialnej. Woźnica, zawczasu uprzedzony,
zatrzymuje konie przy nowej esplanadzie, od której już tylko trzy minutki drogi do
Massabielle. Jakież jest zdziwienie dobrych siostrzyczek, gdy Bernadetta zamiast
namiętnie rzucić się na kolana, jak kiedyś w owym wielkim czasie, żegna się tylko
całkiem zwyczajnie. Stoi przed grotą, jak uczciwy człowiek zwykł stawać przed czyimś
grobem. Bo dla Bernadetty to wielbione przez tysiączne rzesze miejsce cudów jest
grobem, grobem jej miłości. Inni otrzymują to, co ona straciła. Nie zobaczy już
prawdziwej Pani. Za to na jej miejscu w skalnej niszy stoi tuzinkowa Madonna mistrza
Fabicha, jedna jeszcze powtórka milionowych, bezdusznych kopii, mniej podobna do
najcudniejszego oryginału, aniżeli rzeźba na grobie do spoczywającego pod nią
nieboszczyka. Dość już było ciężko po ostatnim pożegnaniu nad pożegnania wpatrywać
się w opustoszałą niszę. Lecz mimo to ciemna opuszczona wnęka była jakby ramą dawnej
obecności i kryła w sobie możliwość Jej powrotu. Za to teraz panoszy się w niej ta obca z
kararyjskiego marmuru, który stał się gliną w ręku mistrza Fabicha. Stoi z pomalowanym
na niebiesko paskiem, dostępna dla wszystkich w każdej sekundzie i zasłania sobą tę
prawdziwą i żywą, jakiej obraz zachował się w oczach, które miały szczęście Ją oglądać.
Udręczona Bernadetta odwraca się i prędko odchodzi. Zgorszone siostrzyczki skłonne są
przypisać to dziwne zachowanie oziębłości religijnej.
Przy wyjeździe z miasta muszą raz jeszcze przerwać podróż, gdyż nagle tuż obok
powozu zjawia się Antoni Nicolau z bukietem białych róż, które z wielkim zakłopotaniem
wręcza Bernadetcie.
– Przyszłej oblubienicy bożej i wybranemu dziecku Królowej róż – recytuje jednym
tchem, rad, że bez potknięcia wypowiedział z trudem wyuczone zdanie.
– O panie Antoni, one są za piękne dla mnie i zwiędną w czasie długiej drogi – mówi
wystraszona Bernadetta, podczas gdy jedna z zakonnic bierze bukiet na kolana.
– Nie chciałem przyjść dziś razem z wszystkimi, panno Bernadetto – jąka się Antoni –
gdyż mam pani coś do powiedzenia...
– Co pan mi chce powiedzieć, panie Antoni?
– Tak... co to ja chciałem pani powiedzieć?.. Mademoiselle... to jest bardzo trudno...
Długa cisza. Obie towarzyszki siedzą sztywno, jakby kij połknęły. Bernadetta
zaciekawiona patrzy na Antoniego. Ten z zażenowaniem szarpie czarny wąsik, a pot
grubymi kroplami występuje mu na czoło.
– Chciałem powiedzieć – zdobywa się na ostatni wysiłek, – że moja matka już jest
bardzo stara i że obojgu nam dobrze z sobą. A ja mam już trzydzieści cztery łata. I
postanowiłem nie brać sobie kobiety, panno Bernadetto. Bo to matka i synowa nie zawsze
284
się z sobą zgadzają, prawda? I ja też nigdy się nie ożenię... to chciałem powiedzieć. A
teraz, wiele szczęścia na drogę, Bernadetto...
Bernadetta wyjmuje jedną różę z bukietu i daje mu ją:
– Bądź zdrów, panie Antoni...
MISTRZYNI NOWICJATU
Matka Józefina Imbert, przeorysza klasztoru św. Hildegardy, schodzi na dół do pokoju
przyjęć, gdzie już od godziny czeka na nią Bernadetta Soubirous. Nikt by nie odgadł, że
czcigodna zakonnica dopiero co zakończyła w swej celi gorące modły i że niepokojącym
przedmiotem tych modłów była właśnie sławna cudotwórczyni z Lourdes, która dziś jako
nowicjuszka wstępuje w progi klasztoru. Jakby nie wiedząc, kto na nią czeka, matka
Imbert rzuca pobieżne spojrzenie na przyjezdną, która natychmiast wstaje z krzesła.
– A więc to pani jest postulantką, przywiezioną dzisiaj z Lourdes? – pyta surowym
tonem i wystraszona Bernadetta domyśla się zaraz, że czeka ją znów nowe przesłuchanie.
Cichym głosem odpowiada:
– Oui, madame la Supérieure.
– A jak się pani nazywa?
– Boże drogi, przecież ona wie, jak ja się nazywam. Ale widocznie postępuje tak jak
wszyscy inni – myśli Bernadetta. Najlepiej nie dać nic poznać po sobie.
– Bernadetta Soubirous, madame la Supérieure.
– Ile lat pani ma?
– Dwadzieścia przeszło, madame la Supérieure.
– A co pani umie?
– Oh, pas grand-chose, madame la Supérieure – mówi Bernadetta i daje tym samym
znów jedną z swoich odpowiedzi tak szczerych, że można by je uważać za lekceważące.
Przeorysza podnosi na chwilę na nią wzrok i patrzy badawczo w spokojne, ciemne oczy
Bernadetty.
– Mais alors, mon enfant – pyta, – co mamy wobec tego z panią począć?...
Bernadetta uważa, że nie jej rzeczą jest odpowiadać na takie pytanie. Milczy więc.
Przewielebna po chwili ciszy widzi się zmuszona podjąć rozmowę:
– Jaki zawód chciała pani sobie obrać tam, w świecie?
– Oh, madame la Supérieure, myślę, że nadawałabym się tylko na służącą. – I w tym
zdaniu dźwięczy znów jakaś ukryta, uboczna nuta, która dezorientuje matkę przełożoną.
Co należy sądzić o tej dziewczynie? Dwie zmarszczki koło surowych ust
pięćdziesięcioletniej mniszki pogłębiają się. Następne pytanie brzmi już prawie
obraźliwie:
285
– A kto panią polecił naszej kongregacji?
– Myślę, że jego wielebność ksiądz biskup z Nevers...
– Ach, biskup Forcade... – zwraca się przełożona z odcieniem pobłażliwej ironii do
smukłej, wysokiej zakonnicy, która ukazuje się właśnie w drzwiach.
– Czy matka słyszy? Biskup Forcade, ce cher et saint homme! Jego dziecinnemu sercu
zawdzięczamy zawsze podobne polecenia…
To jest ta postulantka z Lourdes. Jakie jest nazwisko pani, droga córko?
– Bernadetta Soubirous, madame la Supérieure...
– A to jest wielebna matka, mistrzyni nowicjatu, pod której opiekę przejdzie pani teraz.
– Znamy się już – mówi matka Teresa Vauzous, nie zdradzając najmniejszego
zdziwienia. Regularna twarz dawnej nauczycielki z Lourdes, nazwanej przez księdza
Pomiana amazonką Chrystusową, wydłużyła się nieco w ostatnich latach i można by ją
nazwać końską. Wąskie wargi odkrywają coraz więcej dziąseł. W małych, głęboko
osadzonych oczach nie można wyczytać spokoju i zadowolenia, płynącego z osobistego
wyrzeczenia się, lecz raczej jakąś tajemną udrękę. Bernadetta przygląda się matce
Vauzous w ten sam sposób, jak to robiła ongiś tak często, stojąc przed nią samotnie w
czasie egzaminowania.
– Przecież ostatnio nowicjuszka Angelina na własne życzenie powróciła do życia
światowego. Kto przejął jej zajęcia?
– Nowicjuszka Angelina opuściła nasz dom zaledwie wczoraj – odpowiada matka
Vauzous – miejsce po niej w kuchni nie jest jeszcze obsadzone.
– Tym lepiej. W takim razie mogłaby nowa postulantka od jutra już przystąpić do
pracy. – Potem, daleko łagodniej zwraca się do Bernadetty:
– Pod warunkiem, moje dziecko, że nie będzie pani jutro jeszcze zbyt zmęczona
podróżą i o ile stan zdrowia jej na to pozwoli. Głównym zajęciem jest zmywanie naczyń,
płukanie jarzyn, obieranie kartofli, szorowanie podłóg, zamiatanie korytarzy i schodów,
słowem, wszystkie niskie posługi, które są do zrobienia. Proszę dobrze się zastanowić, nie
rozkazuję, podaję tylko propozycję. Jeśli nie czuje się pani na siłach, aby się tego podjąć,
lub jeśli ten rodzaj pracy nie odpowiada jej ze względów duchowych czy fizycznych,
proszę mi to zaraz otwarcie powiedzieć.
– O nie, madame la Supérieure – wyrywa się Bernadetcie. – Praca ta wcale mnie nie
odstrasza i będę szczęśliwa, mogąc objąć zajęcie dziewczyny kuchennej.
Nie uświadamia sobie wcale, że tą odpowiedzią zdaje na celująco egzamin z pokory.
Lecz i tym razem wystawienie jej przez przełożoną na taka właśnie próbę pokory jest
grubym nieporozumieniem, jakie zachodzi często między Bernadettą a jej otoczeniem.
Nie jest ona ani córką generała jak mistrzyni nowicjatu, ani córką obszarnika jak matka
Imbert. Zmywanie statków, szorowanie podłogi i czyszczenie schodów to zajęcia, które
codziennie wykonuje jej matka. Nie oznaczają dla niej ani upokorzenia, ani poniżenia,
286
lecz są najzwyklejszą pracą bliską i znaną od dzieciństwa. Zakonnice spodziewały się
zobaczyć w niej próżne i upojone sławą dziecko świata. Po wszystkich tryumfach
massabielskich należało tak przypuszczać. Tymczasem Bernadetta jest szczerze
uszczęśliwiona, że chcą ją zatrudnić najniższymi w domu posługami. Uśmiecha się tak
wesoło, że przełożona odzywa się z zadowoleniem:
– No już dobrze. Teraz proszę się udać za matką mistrzynią do refektarza. Może tam
pani zjeść wieczerzę przy stole sióstr z Lourdes...
– Za pozwoleniem matki przełożonej – odzywa się Maria Teresa Vauzous. – Trzeba się
jeszcze zastanowić nad jedną sprawą. Postulantka nosi nazwisko, które zwróciło wiele
uwagi w świecie, które wciąż jeszcze pojawia się w gazetach i nawet w listach
pasterskich księdza biskupa było kilkakrotnie chwalebnie wymieniane. Dla nas wielkie
nazwiska nie są atrakcją, nawet jeśli ich wielkość zdobyta jest wielkim trudem.
Wyzbywamy się wszystkiego tego, co w nas miało znaczenie dla świata, oraz tego, co
świat dla nas znaczył. W dodatku imię Bernadetta jest zbyt dziecinnym zdrobnieniem i
spieszczeniem.
– Bardzo słusznie – przyznaje matka Józefina. – Przed wstąpieniem do nowicjatu niech
sobie postulantka obierze inne imię. Najlepiej zaraz. Czy może, moja córko, pomyślałaś
już o jakimś klasztornym imieniu dla siebie?
Bernadetta nie pomyślała.
– Jak imię twej matce chrzestnej?
– Ciotka Bernarda Casterot jest moją chrzestną matką, madame la Supérieure.
– W takim razie myślę, że miło pani będzie przybrać sobie imię Marii Bernardy, drogie
dziecko – rozstrzyga przeorysza.
Lekko i radośnie składa Bernadetta pierwszą ofiarę, wyrzekając się imienia, którym
nazywali ją wszyscy, co ją kochali.
Następnego dnia około czterdziestu kobiet zebranych jest w refektarzu przy obiedzie.
Między dziewięcioma nowicjuszkami, ubranymi już w habity, na samym końcu stołu
siedzi Bernadetta. W chwili gdy siostra lektorka za pulpitem otwiera jakąś budującą
książkę, aby zacząć czytać, występuje mistrzyni nowicjatu i na życzenie matki Józefiny
Imbert zabiera głos:
– Drogie siostry, wiecie zapewne, że od wczoraj w naszym gronie znajduje się nowa
postulantka. Nazywa się Bernadetta Soubirous, pochodzi z Lourdes. W najbliższych
dniach zostanie przyjęta do nowicjatu i otrzyma imię Marii Bernardy. Pewnie niejedna z
sióstr słyszała już o objawieniach i mistycznych przeżyciach panny Soubirous, których
błogosławione skutki sprawiły tyle poruszenia w świecie. List pasterski biskupa z Tarbes
również tą sprawą się zajmuje... Proszę podejść do mnie, moja córko, i opowiedzieć nam
krótko i po prostu o swoich doświadczeniach...
Z przerażeniem staje Bernadetta za pulpitem i rozgląda się wokoło po wszystkich
zebranych. Siedzą stare i młode o twarzach spokojnie obojętnych, bezbarwnych, lecz
287
widocznie zmęczonych pracowicie spędzonym rankiem. Niektóre przyglądają się nowej
postulantce z dziecinną ciekawością, inne wzrokiem dawno już wygasłym, a tylko trzy
lub cztery pary oczu ogarniają ją ciepłą życzliwością. Bernadetta, która już tyle razy
opowiadała swoją historię, w obliczu tej dziwnej, skamieniałej łagodności nie umie słowa
z siebie wydobyć. Wreszcie, opanowawszy się trochę zaczyna mówić urywanymi
zdaniami, jak siedmioletnie, jąkające się dziecko.
– Rodzice posłali nas kiedyś w zimie po chrust, moją siostrę Marysię i mnie... i jeszcze
jedną. Ona nazywała się Janka Abadie.
Marysia i Janka zostawiły mnie na wyspie Chalet przy strumieniu młyńskim,
naprzeciwko groty. I tam nagle zobaczyłam bardzo piękną Panią, stojącą w skale, dosyć
wysoko i była wspaniale ubrana. Opowiedziałam o tym później Jance i Marysi, a potem i
mamie. Matka zabroniła mi chodzić tam więcej. Ale ja jednak poszłam. I Pani była tam
zawsze, ile razy poszłam. A za trzecim razem przemówiła do mnie i prosiła mnie, abym
przychodziła do niej przez piętnaście dni z rzędu. I przychodziłam przez piętnaście dni z
rzędu i tylko dwa razy Pani nie zastałam. A było to raz w poniedziałek, a drugi raz w
piątek. Trzeciego czwartku kazała mi napić się i umyć w źródle. Tam jednak nie było
żadnego źródła, i dopiero następnego dnia popłynęła woda z dołka, który wygrzebałam
rękami w prawym kącie groty. I po tych piętnastu dniach Pani przyszła do mnie jeszcze
trzy razy. Ostatni raz wyszła z groty i nigdy już jej więcej nie widziałam.
W takim oto suchym bezbarwnym opowiadaniu z wielokrotnie powtarzanym „i”
Bernadetta streszcza swoją wielką przygodę. Słowa jej padają na opokę. Na żadnej twarzy
nie widać wrażenia.
– Dziękujemy pani, drogie dziecko – zabiera znów głos matka mistrzyni. – Ufam, że tak
drogie siostry i nowicjuszki jak i pani, Mario Bernardo, zrozumiecie mnie dobrze, jeśli
wyrażę teraz swoje przekonanie, że od tej chwili nikt w naszym klasztorze nie będzie już
poruszał tego tematu; ani my nie będziemy pani zanudzać pytaniami, ani pani nie zechce
już wracać do tych wspomnień... Dobrze, a teraz możemy się zabrać do posiłku.
Gdy Bernadetta wróciła na swoje miejsce za stołem, sąsiadka pyta po cichu:
– Czy to wszystko, mademoiselle? I nic więcej nie było?
Bernadetta potakuje:
– Tak, to wszystko, mademoiselle. I nic więcej nie było...
W wieczór poprzedzający rozpoczęcie nowicjatu dnia dwudziestego ósmego czerwca
po adoracji w kaplicy domowej Bernadetta zostaje zawezwana do matki Marii Teresy.
Mistrzyni przyjmuje ją we własnej celi, bardziej jeszcze surowej i ogołoconej niż cele
innych sióstr. Jedyną ozdobą jest żelazny krucyfiks wiszący nad drewnianą pryczą.
Spanie na niej wymagało osobnego pozwolenia matki generalnej.
– Słuchaj, moja córko – zaczyna matka Vauzous. – Od jutra wstępujesz na nową
uciążliwą drogę. Jest to droga wyrzeczenia i samozaparcia, mająca cię zaprowadzić do
wieczności. Wprawdzie nowicjat jest dopiero ścieżką do głównej drogi, lecz dla wielu jest
288
to etap najuciążliwszy. Po złożeniu profesji znajdujemy w niej jakby tarczę, chroniącą nas
przed wieloma wątpliwościami. Poleciłam panią zawołać, gdyż chciałabym wyjaśnić
niektóre sprawy między nami. Przede wszystkim nie wiem, czy pani ma właściwe
wyobrażenie o urzędzie, jaki piastuję, o urzędzie mistrzyni nowicjatu?
Bernadetta patrzy spokojnie na zakonnicę i nie odpowiada ani słowa.
– Otrzymałam od moich władz pewne zadanie do wykonania – mówi dalej matka Maria
Teresa. – Mam być rzeźbiarką twej duszy, Mario Bernardo, oczywiście w tym sensie, jak
powinna nią być każda matka, opiekująca się swoim nieletnim dzieckiem, umacniająca je
na duszy i ciele przeciwko wszelkim niebezpieczeństwom świata. Wszystko, czego w
najbliższym czasie będziemy od ciebie wymagały, będzie miało ten jedyny święty cel:
uformowanie twej duszy, oddzielenie w niej ziarna od plew. Czyś mnie dobrze
zrozumiała?
– O tak proszę matki, myślę, że zrozumiałam.
– Jestem więc wyznaczona na twoją kierowniczkę duchową. I to jest powód, dla
którego jeszcze raz wracam do twoich objawień, choć wiem, że nie lubisz o tym mówić.
Otwarcie przyznaję, że bardzo długo ci nie dowierzałam i że uważałam twoje widzenie za
zmyślone. Potem jednak na skutek cudownych okoliczności wysocy książęta Kościoła
rozstrzygnęli sprawę na twoją korzyść. Skłaniam głowę przed ich wyrokiem. Nic innego
nie wypada mi uczynić. Bo kimże ja jestem? Wierzę więc, że w okresie objawień byłaś
wybrana przez niebo i że niepojęta dla mnie łaska zstąpiła na ciebie, Mario Bernardo.
Zdaje się, że nie uważasz wcale na to, co mówię, albo nie możesz mnie zrozumieć...
– Ależ tak, mogę zrozumieć, proszę matki.
– Musisz wczuć się w moją sytuację, jak bardzo twoje wstąpienie do nowicjatu utrudnia
mi moją rolę. Ogólnie biorąc, nowicjat jest po to, aby wychować godne i dzielne
zakonnice. Do jakiego stopnia młode te dusze zdołają się do przyszłego życia
przygotować, zależy ostatecznie od ich osobistego wkładu. Jednakże twoja rola, Mario
Bernardo, nie jest rolą przeciętnej zakonnicy. Jeśli jesteś wybrana przez niebo, wtedy
moja odpowiedzialność wzrasta nie tylko w stosunku do ciebie, ale również i wobec
Boga. Jako czternastoletnia dziewczynka otrzymałaś niepojętą łaskę. Spadła na ciebie, jak
na bawiące się dziecko pada promień słońca. To jest właśnie tajemnica łaski, że zostaje
nam udzielana dla zasług Zbawiciela, a bynajmniej nie dlatego, żeśmy jej godni. Czy
rozumiesz to, moja córko? Jeśli jesteś zmęczona, to nie krępuj się i usiądź na mojej
pryczy.
– O nie, matko, nie jestem zmęczona.
– Zaczyna się więc dla ciebie nowy rozdział życia – mówi dalej z ciężkim
westchnieniem matka mistrzyni. – Obowiązkiem twoim jest własnymi zasługami choć do
pewnego stopnia odwdzięczyć się za otrzymany już dar. O ile to w ogóle leży w ludzkiej
mocy. I to jest zapewne powodem, dla którego pragnęłaś włożyć habit. Nasza
nieśmiertelna dusza żyje dalej na tamtym świecie i zabiera z sobą to, co sobie tu zdobyła,
lub odwrotnie łaknąć będzie tam tego, czego sobie na ziemi nie zaskarbiła. Ty, jako
289
wybrana, będziesz tam przyjęta inaczej niż my, którzyśmy tego zaszczytu nie dostąpili.
Byłby to jednak prawdziwy wstyd, gdyby nagle zjawiła się w niebie ta dawna Bernadetta,
którą, jako jej nauczycielka, tak dobrze mogłam obserwować; to leniwe, roztargnione,
obojętne stworzenie, bez najmniejszego zainteresowania sprawami religii, ledwie
umiejące pisać i czytać, obijające się przez życie jak ćma. W dodatku stworzenie bardzo
lekkomyślne, które mimo pozorów skromności kryło w sobie spory zapas złośliwości i
uporu. Dziewczynka, która każdej chwili miała na ustach gotową odpowiedź zarozumiałą
a nawet bezczelną. Ta dawna Bernadetta, która najchętniej widziałaby cały świat u
swoich stóp. Oto jaki sąd o tobie wyrobiłam sobie przed laty, Mario Bernardo. Po tak
długim czasie jednak masz prawo powiedzieć: Matko Vauzous, matka się myli. Nie
jestem taka, za jaką mnie matka uważa. Nie posiadam wcale tych wad...
– Mam bardzo wiele wad, matko – odpowiada Bernadetta śpiesznie.
Zakonnica nagle zmienia temat:
– Czy nasz lekarz domowy, doktor Saint-Cyr, badał cię już?
– Tak, wczoraj.
– I co ci powiedział, moje dziecko?
– Powiedział, że jestem zupełnie zdrowa.
– Czy wyraził to rzeczywiście tymi słowami?
– Tak! Jedynie astma. Ale przecież mam ją już od niepamiętnych czasów.
Matka mistrzyni uśmiecha się słabo, odkrywając przy tym dziąsła.
– Łapię cię na pierwszym kłamstwie, Mario Bernardo. Doktor Saint-Cyr powiedział ci
otwarcie, że twoje płuca nie są zupełnie w porządku.
– To nic – uśmiecha się Bernadetta. – Czuję się zupełnie dobrze.
– Cieszy mnie to małe, szlachetne kłamstwo, moja córko. Dowodzi ono, że zaczynasz
pojmować, do jakiego stopnia nasze cierpienia i ułomności mogą stać się nam narzędziem
nadprzyrodzonej pomocy. Toteż obowiązkiem naszym jest uważać choroby i inne
ziemskie dolegliwości, które są następstwem grzechu pierworodnego, za takie właśnie
narzędzie. Czy rozumiesz mnie?
– Myślę, proszę matki, że nie rozumiem...
– Kiedyś wszystko to stanie się dla ciebie jasne, Mario Bernardo. Na razie jednak
należy przyjąć, że nie tylko masz prawo, ale obowiązek wyrzec się każdej pracy, która by
przewyższała twe siły.
– Ależ praca w kuchni robi mi tyle przyjemności, proszę matki. Jestem do tego
przyzwyczajona...
Maria Teresa Vauzous prostuje swoją smukłą postać i mówi przyciszonym głosem:
290
– Najważniejszą rzeczą, Mario Bernardo, jest, abyś pojęła znaczenie posłuszeństwa,
które jest naszym trzecim przyrzeczeniem. Nie ma ono nic wspólnego z posłuszeństwem
w świecie ani w wojsku, które jako córka żołnierza doskonale znam. Nasze
posłuszeństwo nie jest ślepe ani przymuszone, ani martwe. Jest dobrowolne, świadome i
żywe. Stale zdajemy sobie sprawę, że spełnianie trzeciego przyrzeczenia jest pracą nad
celem ostatecznym, nad uświęceniem naszej istoty i przygotowaniem jej dla wieczności.
Ty i ja, droga córko, stajemy się od dzisiaj jedno i wspólnie nad tym celem będziemy
pracować. Proszę cię najgoręcej, abyś nie przypuszczała, że jako uparta nauczycielka
chcę cię prześladować swoją surowością. Dobra wola jest wszystkim. Bez dobrowolnego
oddania się każda ofiara staje się bezowocna, przykra i niepotrzebna. Klasztor nie jest
więzieniem. Nie ma u nas przymusu. Zanim złożysz śluby, możesz swobodnie dom ten
opuścić. Twej poprzedniczce, nowicjuszce Angelinie, nikt nie robił najmniejszych
trudności. Drzwi przed nią stały otworem. Nie żyjemy w miejscu cierpienia, lecz w
przybytku najszczerszej radości wewnętrznej, która bez porównania przewyższa
wszystkie radości świata. W każdej jednak minucie, przy pracy czy przy wypoczynku
pamiętaj o wielkiej łasce, którą musisz okupić ofiarą. To już wszystko, Mario Bernardo.
Dobranoc.
– Dobranoc, matko.
Już z ręką na klamce Bernadetta zostaje jeszcze raz zatrzyma-na przez matkę Vauzous,
która daje jej na drogę jeszcze jedną radę:
– Naucz się zawczasu prędko zasypiać. Prawidłowy sen jest wielką sztuką ludzi
zakonnych.
Przy tych słowach matka mistrzyni rzuca krótkie spojrzenie na swoje twarde posłanie,
przykryte szorstką derką. A Bernadetta, nie wiedząc dlaczego, myśli o pięknej okrągłej
brzoskwini, która kiedyś pewnej księżycowej nocy leżała nienaruszona na talerzyku
siostry Vauzous.
NIE NADESZŁA JESZCZE MOJA GODZINA
Bernadetta nie może jakoś nauczyć się prawidłowego snu, tej wielkiej sztuki ludzi
zakonnych. Na sienniku, wypchanym słomą, spędza bezsennie jedną noc po drugiej. Lecz
to nie twarde posłanie płoszy jej sen z powiek. Przecież łóżko, na którym sypiała
wspólnie z Marysią w domu, było o wiele gorsze. Również i ciężka praca codzienna,
przerywana na zmianę wspólnymi modlitwami, rozmyślaniem i rachunkiem sumienia, nie
jest powodem wytężonego napięcia sił i nerwów. Przyczyną jest walka wewnętrzna,
tocząca się w duszy Bernadetty, płomień życia, broniący się przed stłumieniem. Matka
Maria Teresa posługuje się ciężkim młotem, którym stara się swoją gromadkę obciosać i
ogładzić. Jej wzniosłym celem jest co prawda urobienie powierzonych sobie dusz i
doprowadzenie ich uszlachetnionych do życia wiecznego. W rzeczywistości jednak,
młode te stworzenia, mimo doskonałego programu generalskiej córki, tworzą coś w
rodzaju dobrze wymusztrowanej kompanii. Jeśli ta kompania miałaby kiedyś przekroczyć
progi przybytku prawdy, życia i radości, musiano by ją zapewne przedtem odzwyczaić od
291
stawania na baczność i odczuwania według rozkazu. Jest to ta sama powszechna bolączka
w wychowywaniu młodego pokolenia. Niekrępowana swoboda daje w rezultacie
bezsensowną dziką puszczę, wtłoczenie zaś w szablon – jałową pustynię. Może Hiacynt
de Lafite miał i trochę racji dowodząc kiedyś w Café Français, ku przerażeniu Estrade’a,
że świat został stworzony tylko dla nielicznych wybranych: jedynie oni potrafią uciec
przed puszczą i wybrnąć z pustyni.
I choć Bernadetta pełna jest jak najlepszych chęci, nie od razu udaje się siostrze
mistrzyni ogładzić ją i urobić na ogólną modłę.
– Mario Bernardo, marudzisz tak, jakbyś spacerowała dla przyjemności. Nie mamy
teraz rekreacji, pracujemy wszyscy. – Mario Bernardo, czy nigdy nie nauczysz się
panować nad oczami? Nie należy ich tak szeroko otwierać, lecz spuszczać powieki. – Nie
przyglądaj mi się, proszę, z taką ciekawością, jakbym była dziwolągiem. – Mario
Bernardo, jesteś dzisiaj znowu bardzo roztargniona. Czy ciągle jeszcze nie pojmujesz, że
to odbieganie myślą jest wielce szkodliwe? Nie po to tu jesteśmy, aby śnić i fantazjować,
lecz po to, by się skupić. – Mario Bernardo, co za ton ordynarny i pospolity! Przez twoją
francuszczyznę przebija wciąż jeszcze gwara. I dlaczego tak głośno? Ciekawam, co byś
zrobiła, gdybyś się znalazła w którymś z zakonów kontemplacyjnych, na przykład u
kartuzek, które składają przysięgę milczenia? Odpowiedzi dajemy głosem przyciszonym.
– Niestety, Mario Bernardo, w swoich postępach zostajesz daleko poza swoimi
współsiostrami…
I to jest prawda. Bernadetta stoi daleko za swoimi towarzyszkami. Tamte nauczyły się
już dreptać po korytarzach drobnym kroczkiem mniszek. Nie patrzą już na świat
wielkimi, zdziwionymi oczami Bernadetty, lecz spuszczają wzorowo powieki przed
matką Vauzous. Myśli ich nie bujają w obłokach, a odpowiedzi dają przyciszonymi
głosami. W ciągu kilku tygodni przybierają zahukaną, nieśmiałą postawę, jakiej od nich
wymaga matka Vauzous, podobnie jak się w koszarach żąda sprężystości. Wszystkie
zastosowują się z łatwością i nawet wcale tego nie czują. Jedynie tej wybrance niebios
sprawia tyle trudu wdrożenie się w konwencjonalne metody uświęcenia duszy.
Nadal nie sypia po nocach. Pierwszy raz w życiu ma żal do Pani. Bynajmniej nie
dlatego, aby rościła sobie pretensje do nowych objawień. Ale dlaczego Pani nie przyjdzie
do niej nigdy w czasie snu? Śni o tysiącu rzeczy, o dawno zapomnianych ludziach i
przedmiotach. Dlaczego nie może widywać choć we śnie tej najrealniejszej postaci swego
życia, tej jedynej wiecznej miłości? Gdyby się Pani zjawiła i poleciła jej opuścić klasztor,
wrócić z powrotem do Bartrès i tam paść owce pani Laguès – posłuchałaby mimo swych
lat dwudziestu. Jednak Pani świadomie i umyślnie nie nawiedza jej snów i Bernadetta
czuje się jak nie-potrzebne, porzucone narzędzie. W dodatku w czasie długich nocnych
godzin inny jeszcze ból ściska serce małej nowicjuszki. Jest to troska o matkę, to samo
przeszywające uczucie litości, jakie ją przeniknęło w chwili rozstania. Boleje nad nią tym
bardziej, że matka nie jest skłonna do uzewnętrzniania swych uczuć i rzadko tylko
objawia swoją tkliwość. A tyle jest jeszcze między nimi niedopowiedzianego,
niewyżytego. Wspomina setki razy nędzę więziennego mieszkania, matkę chodzącą do
292
prania po różnych domach, jałowy milloc w garnku i ojca chrapiącego w biały dzień w
łóżku. Wprawdzie obecnie matka ma o wiele, wiele łatwiejsze życie, ale mimo to
Bernadetta nie może pozbyć się niejasnego poczucia winy, że zamiast jej pomagać,
pracuje wyłącznie nad doskonaleniem swojej duszy. Poranny dzwonek o wpół do piątej
zastaje ją nieraz z twarzą mokrą od łez. Należy prędko wstawać, aby zaraz udać się w
zamkniętym szeregu do kaplicy na wspólną modlitwę poranną sióstr. Po czym matka
Imbert lub któraś inna z starszych zakonnic prowadzi krótkie rozważanie. Tematem jest
jakieś zdarzenie z życia Chrystusa, reguła lub śluby zakonne albo rozmyślanie nad drogą
do doskonałości. Następnie ksiądz odprawia mszę św., w czasie której wszystkie
przyjmują komunię św. Na zakończenie odmawiają wspólną modlitwę na cześć Matki
Najświętszej, sprawiającą Bernadetcie szczególną radość.
Po śniadaniu zaczyna się zwykła codzienna praca. Bernadetta lubi swoje zajęcia, takie
podobne do krzątaniny mamy w domu. Nosi wodę, obiera kartofle, buraki i sałatę.
Kartofle, buraki i sałata są takie rzeczywiste, czuje się na nich wilgotny zapach ziemi.
Tak samo pachniała ziemia w Bartrès, gdy się zanurzało twarz w trawę.
Po obiedzie znowu wspólna adoracja w kaplicy. Po czym matka Vauzous zbiera swoje
nowicjuszki na poważną rozmowę, czasem przemawia do wszystkich razem, częściej
jednak odbywa się to w cztery oczy, z każdą kandydatką osobno. Pogadanki te poruszają
wszystkie zagadnienia życia duchowego, nie wchodzące w zakres spowiedzi.
– Moja droga Mario Bernardo. Praca nad uświęceniem duszy naszej, do której jesteśmy
zobowiązani, dotyczy – jak wiesz – zarówno naszych cnót jak i ułomności. O jakiej
twojej wadzie mówiłyśmy ostatnim razem? Dopomóż mojej pamięci.
– Mówiłyśmy o mej zarozumiałości, proszę matki, o tym, że uważam się za coś
lepszego od innych.
– A co daje ci prawo, moja córko, do uważania się dziś jeszcze za coś lepszego od
drugich?
Bernadetta odpowiada ze spuszczoną głową, tak jak kiedyś w szkole:
– Jestem wciąż jeszcze taka dumna z tego, że mi się Pani ukazywała..
– Po rozstrzygnięciu sprawy przez biskupa z Tarbes możesz, drogie dziecko, spokojnie
mówić o Najświętszej Dziewicy. Powiedz mi, jak zwalczasz twoją pychę? Czy poznałaś
już, jak bezwartościowe są zachwyty i hołdy ludzkie, których byłaś przedmiotem?
Bernadetta podnosi nagle rozbłyśnięte oczy.
– O to nigdy nie dbałam, proszę matki.
– To nie jest właściwa odpowiedź, Mario Bernardo – mówi siostra mistrzyni,
podkreślając niezwykle łagodnym tonem swoją niewyczerpaną cierpliwość. – O twoim
niegrzecznym sposobie odpowiadania mówiłyśmy już przecież tyle razy. Byłabym
szczęśliwa, gdyby mi było dane usłyszeć odpowiedź w innym rodzaju.
Bernadetta dawno już spuściła głowę.
293
– Tak, matko, poznałam już bezwartościowość ludzkich hołdów.
– A jakie umartwienie nałożyłaś na siebie, by złamać swoją pychę?
Po krótkim namyśle Bernadetta odpowiada cichym głosem: – Od kilku dni nie zbliżam
się wcale do nowicjuszki Natalii. – Hm, to bardzo dobrze, droga córko – aprobuje matka
Teresa. – Stosunki z nowicjuszką Natalią, którą zresztą bardzo cenię, powinnaś
ograniczać coraz więcej. Obawiam się, że pociągają cię ku niej powody czysto światowe,
gdyż Natalia jest ładną i wesołą dziewczyną. To jest do wybaczenia, drogie dziecko, i nie
robię ci z tego powodu zarzutu. Poza tym nowicjuszka Natalia ma usposobienie łagodne i
potulne, co bardzo pochlebia twojej żądnej władzy naturze. Przyznaj sama, Mario
Bernardo, czy nie zależało ci zawsze, aby mieć rację wobec innych ludzi?
– Ależ tak, matko, zawsze chciałam mieć rację.
– Wobec tego byłoby bardziej wskazane, abyś zbliżyła się do jakiejś innej nowicjuszki,
odznaczającej się twardym i nieustępliwym charakterem. Co myślisz o tym, moje
dziecko? Czy nie byłoby lepiej?
– O tak, proszę matki, na pewno byłoby lepiej...
– A teraz pomówmy o cechach dodatnich – zmienia temat matka mistrzyni. – Jaką z
posiadanych cnót zamierzasz rozwijać i doskonalić?
Bernadetta rumieni się z zawstydzenia, wreszcie uśmiecha się i ożywia:
– Przepraszam matkę bardzo, ale myślę, że mam trochę zdolności do rysunków.
Zrobiłam ostatnio podobiznę Natalii i wszystkim się bardzo podobała.
Maria Teresa zaciska ręce:
– Chwileczkę, moja droga. Mam wrażenie, że my się jeszcze wciąż nie rozumiemy.
Jesteś na fałszywej drodze. Twoje zdolności do rysunków, czemu zresztą nie zaprzeczam,
nie są wcale cnotą, tylko talentem. Talent jest to przyrodzone uzdolnienie, którego
pielęgnowanie nie sprawia nam specjalnych trudności. Cnota zaś nie jest taką całkowicie
przyrodzoną skłonnością i rozwijanie jej w sobie nie jest wcale, ale to wcale łatwe. Cnotą
nazywamy na przykład cierpliwe znoszenie bólu bez jęku. Inną znów cnotą jest
wstrzemięźliwość. A o rysowaniu nie będziemy już chyba więcej mówiły, prawda? A
może jednak?
– O nie, proszę matki, o rysowaniu nie będziemy już więcej mówiły.
– Nasz klasztor nie jest Akademią Sztuk Pięknych – mówi matka Vauzous z bladym
uśmiechem. – Naszym zadaniem jest pielęgnowanie chorych i nauczanie dzieci. Ty zaś,
Mario Bernardo, wracasz wciąż do tego samego. Cała twoja istota rwie się do
nadzwyczajności i blasku. Byłoby bardzo pocieszające, gdybyś mi w następny piątek
mogła wymienić cnotę, nad pogłębieniem, której chcesz popracować...
Te pedagogiczne pogadanki nie są jeszcze dla Bernadetty rzeczą najtrudniejszą do
zniesienia. Najcięższe dla niej to rekreacje, godziny wypoczynku nowicjuszek. Jest to
codziennie czas między pierwszą a drugą po południu. Do klasztoru św. Hildegardy
294
należy piękny, rozległy ogród, z dużym okrągłym i zdeptanym trawnikiem,
przeznaczonym na plac zabaw dla młodych kandydatek.
Maria Teresa, córka oficera, kładzie wielki nacisk, słusznie zresztą, na ruch na świeżym
powietrzu. Jest w tej dziedzinie pionierką-nowatorką i wyjątkiem na owe czasy.
Ćwiczenia fizyczne uważa za doskonałą przeciwwagę dla modlitw, nauki i rozmyślania.
Lecz również i zabawa ma być kontrolowana wolą i rozsąd-kiem, a nie zapamiętałym
oddaniem się cielesnej rozrywce. Nowicjuszki, zobowiązane przez cały dzień do
rozważnych, opanowanych ruchów, do stale skrzyżowanych rąk, do spuszczania oczu i
ściszania głosu, w tej jednej godzinie między pierwszą a drugą po południu w myśl
dietetycznej recepty swej mistrzyni mają być wesołe i swobodne.
Matka Vauzous ma zwyczaj osobiście wyprowadzać swą gromadkę na plac gier i
zachęcać dziewczęta:
– Teraz bądźcie wesołe, dzieci, bawcie się swobodnie i beztrosko...
Na ten sygnał wielka piłka zaczyna krążyć w powietrzu, albo mniejsza odbijana
drewnianymi rakietkami. Niektóre dziewczęta grają w cerceau chwytając zręcznie
kolorowe obrączki, inne skaczą przez sznur lub wymyślają podobnie dziecinne zabawy.
Matka mistrzyni pragnie, aby nowicjuszki czuły się w tej godzinie swobody prawdziwymi
niewinnymi pisklętami zakonu, którym pozwala się nawet na najbardziej swawolne figle.
Zdumiewające poczucie taktu wychowawczyni określa granice tej swawoli, czuwa
bacznie, aby przyszłe wybranki Chrystusowe niepohamowanymi wybuchami
temperamentu nie uraziły Niebieskiego Oblubieńca.
Chociaż Bernadetta nie była nigdy wielką dzikuską, to jednak razem z Marysią, Janką
Abadie i Magdaleną Hillot oraz innymi dziewczętami bawiła się chętnie we wszystkie gry
i zabawy dostępne dla dzieci biedaków. Teraz jednak, gdy ma już lat dwadzieścia, obraża
ją zalecane przez matkę Vauzous dziecinne zachowanie w czasie rekreacji. Dlaczego ci,
którzy rozkazują, żądają wciąż kłamstwa? Czy jest to potrzebą ich serca? Nowicjuszki w
długich sukniach, niektóre z szczerej ochoty, inne z wymuszoną wesołością podskakują
na okrągłym trawniku. Widok ten razi po prostu Bernadettę.
– Droga Mario Bernardo – woła ku niej matka mistrzyni, – dlaczego tak smutnie
zwieszasz głowę? Przecież zwykle lubisz nosić ją wysoko! Teraz jest czas na
wypoczynek. Czy nie mogłabyś i ty okazać trochę radości?
Wtedy Bernadetta robi, co może, aby okazać trochę radości. Jednak nie bardzo jej się to
udaje.
Jest już późna jesień, dzień zimny i ponury. Właśnie skończyła się adoracja i grozi
nieszczęsna godzina wypoczynku. O tym samym czasie rozdaje się pocztę domownikom.
Maria Teresa Vauzous woła Bernadettę do siebie. Ma wyraz twarzy uroczysty, lecz
bardzo łagodny. Kościstymi, szczupłymi rękami obejmuje głowę Bernadetty i mówi
cicho:
295
– Moje kochane, dobre dziecko, nadszedł dzień, w którym Bóg żąda od ciebie ciężkiej
ofiary. Sama dobrze wiem, jakie to trudne. Wszystkie najrzetelniejsze próby oderwania
się od świata nie zdołają przeciąć pewnych naturalnych więzów. I ja do dziś myślę o
swoim ojcu z najczulszą, pełną lęku o niego, miłością...
Oczy Bernadetty stają się jeszcze większe niż zwykle.
– Mój ojciec... czy stało się co mojemu ojcu?
– Nie, ojcu twojemu nic się nie stało... Droga Mario Bernardo, zbierz wszystkie swe
siły i nie poddaj się! Matka twoja zasnęła w Panu, bez bólu, opatrzona świętymi
Sakramentami. Umarła w dniu Niepokalanego Poczęcia. Niech to będzie dla ciebie
prawdziwą pociechą i tajemnym potwierdzeniem.
– Moja matka – szepcze Bernadetta – mama... – Staje się nagle taka słaba, że surowa
mistrzyni dusz chwyta ją w ramiona i przytula do piersi.
– Połóż się, moje dziecko, na chwilę na tej pryczy...
Bernadetta siada i opiera się o ścianę. W ciągu kilku minut trwa głęboka cisza. Potem,
gdy już krew napływa na nowo do pobladłych policzków dziewczyny, matka Vauzous
odzywa się:
– Jest rzeczą zupełnie jasną, że na następne dni zwalniam cię od wszystkich
obowiązków, których nie chciałabyś czy nie mogłabyś wykonywać. Jeśli w tej żałobie
potrzeba ci samotności, pozostawiam ci swobodę przebywania tam, gdzie ci będzie
najlepiej, w kaplicy, w ogrodzie lub gdzie zechcesz. Jeśli jednak miałabym ci coś radzić,
to wierz mi, że nie polecałabym ci odosobnienia, droga córko.
Na blade policzki zakonnicy występują z podniecenia wyraźnie zarysowane plamy.
– Mario Bernardo, możesz teraz przejść samą siebie. Matka twoja nie żyje. Ale śmierci
nie ma. Zobaczysz znowu swoją matkę. Nasz Zbawiciel przez swoją śmierć zwyciężył
śmierć wszystkich ludzi. Okaż swoją wiarę w tę prawdę. Złóż Bogu swoją stratę, jako
świadomą ofiarę. Daj przykład. Idź na rekreację. Przez niewzruszoną wiarę przemień
swoje łzy na wzniosłą radość. Zrozum mnie dobrze, to jest tylko rada, jaką ci daję, drogie
dziecko... Czy pójdziesz na rekreację?
Po chwili Bernadetta odpowiada:
– Dobrze, matko, pójdę.
Gdy już nowicjuszki ustawiły się parami na trawniku, matka Vauzous daje znak ręką:
– Naszą drogą Marię Bernardę spotkał ciężki smutek. Straciła matkę. Jest to
najboleśniejszy cios, jaki tu na ziemi może spaść na kochające serce dziecka. Jednak
Maria Bernarda gotowa jest złożyć ofiarę ze swego bólu. Dopomóżcie waszej siostrze
ochoczą zabawą.
Matka mistrzyni wsuwa w rękę Bernadetty drewnianą rakietę i woła:
296
– Zagramy razem partię wolanta, kochana córko – i przez kilka minut osobiście bierze
udział w grze, co się jeszcze dotąd nie zdarzyło i nie powtórzy się nigdy więcej.
Bernadetta odbija piłkę, chwyta kolorowe obręcze, ściga się do mety, skacze przez sznur.
Zwłaszcza to ostatnie powtarza tyle razy, skacze tak prędko z jakąś mechaniczną
zapamiętałością, że zaniepokojona matka Vauzous przerywa gry.
– Dosyć, Mario Bernardo, dosyć! Jesteś bardzo spocona...
Całe towarzystwo zbiera się do odwrotu. Mroźny wiatr strąca z drzew ostatnie pożółkłe
liście. Chyba nie będzie już rekreacji na dworze – myślą nowicjuszki. W ostatniej parze
idzie Bernadetta ze swoją przyjaciółką Natalią.
Gdy mijają bramę i wchodzą w ciemny korytarz, Bernadetta załamuje się nagle i osuwa
na kamienne płyty posadzki. Wstrząsa nią gwałtowny kaszel. Natalia klęka obok niej i
woła z przerażeniem:
– Ratunku... Maria Bernarda... krew płynie jej z ust...
Jest godzina pierwsza po północy. Przez puste, słabo oświetlone uliczki Nevers, kroczy
samotny mężczyzna, borykając się z gwałtowną wichurą. Płaszcz plącze mu się koło nóg.
Obydwiema rękami przytrzymuje na głowie płaski kapelusz o szerokim rondzie. Jedynie
po tym kapeluszu z fioletowym sznurkiem można poznać dostojnika kościelnego, księdza
Forcade, biskupa z Nevers. Choć bardzo przyspiesza kroku, niemało potrzebuje czasu,
aby dotrzeć do klasztoru świętej Hildegardy. Popędza go obawa, aby nie przyjść za
późno. Wyrwano go ze snu dla bardzo ważnej przyczyny. Bliska śmierć cudotwórczyni z
Lourdes wymaga obecności biskupa. Historia uczy, że w obliczu śmierci istot wybranych
zdarzają się cuda. Poza tym jest rzeczą konieczną, aby ktoś reprezentujący autorytet
Kościoła wysłuchał ostatnich zleceń czy wyznań błogosławionej. A że sprawy świata są
skomplikowane, a serce ludzkie niezgłębioną przepaścią, nie wydaje się rzeczą
nieprawdopodobną, że owa dziewczyna stojąca na progu śmierci i wieczności odwoła i
cofnie niektóre swe zeznania, na których komisja biskupia oparła swój sąd.
W bramie klasztoru matka Józefina Imbert czeka już na biskupa. Korpulentny starszy
pan nie może złapać tchu i wyciera spocone czoło:
– Jak się miewa chora?
Matka przełożona, uosobienie spokoju, jest dziś widocznie głęboko wstrząśnięta. Nocna
lampka, którą trzyma w ręce, oświeca jej zwiędłą twarz z ostro wystającymi kośćmi
policzkowymi.
– Doktor Saint-Cyr stracił wszelką nadzieję, Ekscelencjo – odpowiada. – Matko Boża,
jakie doświadczenie Bóg na nas zsyła.
– Co zostało dotąd zrobione? – pyta biskup ze zmarszczoną brwią.
– Przed godziną Maria Bernarda miała otrzymać święty wiatyk, lecz z powodu ciągłych
torsji było to niemożliwe. Została więc tylko zaopatrzona ostatnimi olejami świętymi.
– Czy chora ma przytomność, matko?
297
– Jest bardzo słaba, Ekscelencjo, ale zupełnie przytomna.
Biskup, orientujący się dokładnie w rozkładzie domu, wchodzi razem z przełożoną do
pokoju przyjęć. Zdejmuje płaszcz i siada, aby chwilkę odsapnąć.
– Jak to się mogło stać, dobry Boże? – pyta. – Czy nie miała dostatecznej opieki?
Matka przełożona odpowiada, trzymając ręce złożone na krzyż:
– W porozumieniu i za zgodą Waszej Ekscelencji zatrudniałyśmy nowicjuszkę w
kuchni. Lecz idąc za radą doktora Saint--Cyra, odsunęłyśmy ją już w pierwszym tygodniu
od wszystkich cięższych robót. Wiemy poza tym, że służba w kuchni daje nowicjuszce
wielkie zadowolenie...
Biskup rzuca na przeoryszę podejrzliwe spojrzenie.
– Czy może w dziedzinie duchowej, wewnętrznej nie przeciągnięto struny? – pyta
zupełnie otwarcie.
Matka Imbert sztywnieje.
– Matka Vauzous otrzymała ode mnie polecenie zajęcia się nowicjuszką jak
najtroskliwiej i z największą sumiennością.
– Donoszą mi z różnych stron – mówi dalej biskup, – że godziny rekreacji nowicjuszek
tego domu odbywają się trochę niezwykle...
Przełożona zaciska wargi i odpowiada ze spuszczoną głową:
– Mistrzyni naszego nowicjatu jest zdania, że gry i ruch na świeżym powietrzu są
najlepszym lekarstwem na chwilowe zniechęcenie tych młodych istot. I doktor Saint-Cyr
osobiście to podkreślał, że nie należy Marii Bernardy wyłączać z tych dziecinnie
niewinnych rozrywek.
Biskup Forcade wzdycha ciężko.
– Droga matko, jestem bardzo przygnębiony, naprawdę, bardzo przygnębiony. Latem
powierza wam się Bernadettę Soubirous i jeszcze się nawet rok nie skończył, a... Na
Bernadettę Soubirous zwrócone są teraz oczy całego świata! Niech sobie matka wyobrazi,
jakie skutki będzie miała ta nagła śmierć! Ile to będzie gadania, Boże wielki! Ile pisaniny!
I jakie straszne podejrzenie! Mój kolega, biskup Laurence z Tarbes jest człowiekiem
prawym i godnym podziwu...
Biskup Forcade woli nie dokończyć tego zdania. Natomiast wstaje i każe się
zaprowadzić do pokoju umierającej. Jest to dość obszerna izba, przeznaczona dla chorych
zakonnic. Ułożona wysoko na poduszkach, leży Bernadetta wyprostowana, bez ruchu.
Twarzyczka jej aż się skurczyła po ciężkim krwotoku i wielogodzinnych torsjach.
Błyszczące oczy zachowały właściwy sobie wyraz wyniosłej apatii. Lecz oddech
przerywany, krótki i rzężący wskazuje, że agonia już się rozpoczęła. Doktor Saint-Cyr
bada puls. Kapelan domowy, ksiądz Febvre, półgłosem odmawia modlitwy za konających
i również półgłosem odpowiadają mu klęczące wokoło zakonnice. Matka mistrzyni stoi
298
wyprostowana, skamieniała ze złożonymi rękoma. Jej twarz ma barwę szarozieloną a
zapadnięte, głęboko osadzone oczy z tragicznym napięciem wpijają się w chorą. Biskup
Forcade podchodzi do łóżka.
– Czy możesz mnie zrozumieć, moja córko? – pyta.
Bernadetta potakuje.
– Czy masz może coś do powiedzenia twojemu biskupowi?
Bernadetta z lekka potrząsa głową.
– Czy masz tyle siły, aby mówić?
Chora zaprzecza po raz drugi.
Biskup klęka i odmawia modlitwy. Potem wstaje i do głębi poruszony prosi przełożoną
o jakiś pokoik na tę noc. Gdy już się znalazł na korytarzu i podąża za matką Imbert,
słyszy nagle za sobą stuk ciężkiego buta.
To matka mistrzyni.
– Wasza Ekscelencjo – zaczyna drżącym głosem Maria Teresa. – Czy Najświętsza
Panna nie będzie się na nas zbytnio gniewała, gdy będzie musiała przyjąć swoją
wybrankę jeszcze bez ślubów?
– Tak matka myśli? – pyta biskup jakoś twardo. Wzbiera w nim bowiem nieokreślone
uczucie niechęci do tej mniszki.
– A czy matka chciałaby, aby umierająca złożyła śluby?
– Pragnęłabym tego najgoręcej, Ekscelencjo – odpowiada w podnieceniu matka
Vauzous, oddychając szybko.
Biskup Forcade, człowiek bardzo rozumny, odczuwa wielki niepokój na myśl o
prostolinijnym, godnym wszelkiego uznania i czci starcu z Tarbes. Nowicjuszka to ani
ryba ani mięso. Może da się nieco złagodzić okropną katastrofę, przyjmując Bernadettę
prawowicie do szeregów zakonnych, które przez złożenie ślubów zyskują sobie pewne
przywileje. Po chwili odzywa się:
– Jako biskup mam prawo odebrać od umierającego profesję. I nie robię tego
bynajmniej po raz pierwszy.
Wracają do łoża Marii Bernardy, w której stanie nie zaszła żadna zmiana. Biskup
nachyla się głęboko nad nią i łagodnym głosem przemawia:
– Zbierz teraz wszystkie swe siły, moje dziecko. Ta, która ci się tak łaskawie ukazała,
ucieszy się, jeśli jeszcze zawczasu złożysz na ręce twego biskupa potrójne święte śluby:
ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Proszę tylko na moje pytania odpowiadać znakiem
potakiwania. Czy mnie zrozumiałaś i czy życzysz sobie tego?
Bernadetta z pewnym ożywieniem skinęła głową. Po czym z największą ostrożnością
przyciszonym głosem ksiądz biskup dokonuje niezwykłej ceremonii przyjęcia ślubów.
299
Wszystkie zakonnice znajdujące się w infirmerii z matką Vauzous na czele leżą krzyżem
na podłodze. Po zakończeniu obrzędu zbliża się lekarz i wlewa wyczerpanej Bernadetcie
kilka kropli wody do ust. Jest to pierwsza rzecz, którą od wielu godzin zdolna jest
połknąć bez zwymiotowania. Biskup uśmiecha się do niej.
– Składam najserdeczniejsze życzenia z powodu nowego stanu, moja siostro.
Przysuwają mu fotel do łóżka. Biskup spogląda na doktora Saint-Cyra. Wzrok jego
pyta: jak długo jeszcze? Lekarz wzrusza ramionami. Przez piętnaście minut panuje
śmiertelna cisza. Ekscelencja nie spuszcza uważnych oczu z twarzy dziewczyny, na której
każdy oddech odbija się bolesną męką.
– Koniec jest chyba już bardzo bliski – myśli biskup.
Podejmuje jeszcze jedną próbę.
– Może masz coś na sercu, droga siostro? Jestem tu po to, aby ci pomóc. Wszyscy
wyjdą z pokoju...
Zaledwie biskup wypowiedział te słowa, gdy staje się coś nieoczekiwanego. Bernadetta
oddycha kilka razy bardzo głęboko. Wszyscy myślą, że to już ostatnie tchnienia. Ksiądz
Febvre wznawia pacierze za konających. Lecz nie są to wcale ostatnie, lecz pierwsze
swobodne oddechy, jakie następują zwykle po ataku astmy. I nagle Bernadetta odzywa się
wprawdzie cichym, ale normalnym głosem:
– Moja matka umarła... ale ja jeszcze nie umrę...
I jak zwykle, tak i tym razem powiedziała prawdę. Już po sześciu dniach może wstać z
łóżka. I doktor Saint-Cyr stwierdza poprawę w płucu; stanowczo mniej słychać
podejrzanych szme-rów.
CZĘŚĆ PIĄTA
ZASŁUGA CIERPIENIA
RĘCE CZARODZIEJKI
Obok kaplicy domowej u świętej Hildegardy znajduje się obszerny pokój. Służy za
zakrystię i składnicę dzieł sztuki. Na ścianach wiszą liczne poczerniałe obrazy nazbierane
od czasu istnienia klasztoru, z którymi nie wiadomo właściwie, co począć. Panie z Nevers
są już przecież bardzo starym zgromadzeniem, założonym nieomal przed dwustu laty
przez Jana Baptystę de Laveyne. Wprawdzie po burzach Wielkiej Rewolucji musiano
klasztor budować od nowa, zdołano jednak uratować wiele skarbów przeszłości.
Największe z płócien, zdobiących ściany zakrystii, to obraz Świętej Rodziny, pochodzący
z ubiegłego wieku, dzieło niezbyt piękne i bez wyrazu. Matka i dziecko na słomie, wół,
osioł i rozmodleni pasterze, całość tak dobrze Bernadetcie znana i bliska.
Jeden tylko szczegół jest dla niej niezwykły; święty Józef na przekór wszystkim
tradycjom nie ma brody, za to na głowie nosi coś w rodzaju beretu. W szafach piętrzą się
300
prześliczne ornaty, obrusy i paramenty. Złote i srebrne naczynia kościelne stoją na
półkach za szkłem. Schowane w osobnej skrzyni, jaskrawo pomalowane figurki szopki
betlejemskiej czekają na święta Bożego Narodzenia. Zakrystia jest królestwem
Bernadetty.
W rok po krwotoku po raz wtóry złożyła profesję na ręce biskupa z Nevers. Okres
nowicjatu nie został jej darowany. Jednak wkrótce potem biskup nalegał na zwolnienie jej
od pielęgnowania chorych, którą to dziedzinę pracy sama sobie wybrała. Matka Imbert na
polecenie księdza biskupa musiała powierzyć siostrze Marii Bernardzie najdelikatniejszy
i najlżejszy urząd w klasztorze. Jest to urząd zakrystianki, która co dzień rano napełnia
cyborium komunikantami. Przypadek zrządził, że sędziwa siostra Zofia nie może już
dłużej sprawować tych funkcji. Atak paraliżu odebrał jej mowę i władzę w połowie ciała.
Siostra Zofia ma dziecinną jasną duszę, jakich się niewiele spotyka na świecie. I chociaż
usta starej kobiety wydają już tylko niezrozumiałe dźwięki, oczy jej promienieją takim
spokojem i radością wewnętrzną, że Bernadetta jest ogromnie zadowolona, gdy siostra
Zofia godzinami przygląda się jej pracy.
A praca ta przedstawia się następująco: Swego czasu matka mistrzyni ze szczerym
oburzeniem odrzuciła życzenie Bernadetty, chcącej doskonalić swoją zdolność do
rysunków „jako cnotę, nad którą chciała popracować”. Otóż teraz zostawszy
zakrystianką, młoda zakonnica natychmiast z zapałem oddaje się pracy w dziedzinie
pokrewnej. Na szczęście haftowanie obrusów, ornatów i innych szat liturgicznych nawet
w oczach matki Vauzous nie jest uważane za zadowolenie artystycznej próżności. Wprost
przeciwnie, jest to praca cicha i zbożna, w sam raz odpowiednia dla słabowitej zakonnicy.
Bernadetta, która dopiero, jako nowicjuszka nagle odkryła w sobie pęd do tworzenia i
kształtowania, znalazła teraz najwdzięczniejsze pole do działania. I zawsze powtarza się
w jej duszy ta sama historia. Na zewnątrz wydaje się roztargniona, obojętna i ospała. Gdy
jednak powodowana tajemną siłą wewnętrzną cały wysiłek woli skieruje ku pewnemu
celowi, wtedy nie pozwoli się już nikomu odwieść z wytkniętej drogi. Nie odstraszy jej
już ani Jacomet, ani Dutour, ani Massy, ani Peyramale, ani nawet biskup czy sam cesarz,
ani wreszcie żelazny opór matki Vauzous.
A więc Bernadetta osiągnęła tyle, że wolno jej na poświęconych materiałach rękoma
dobrej wróżki wyczarowywać kształty i barwy, jakie się jej snują po głowie. Oprócz
przeznaczonych pod haft materiałów dostarczono jej papieru rysunkowego i kolorowych
ołówków, aby mogła wymyślone przez siebie wzory najpierw szkicować na papierze.
Pomysły te zaś są tak oryginalne, a nawet niezwykłe, że dopiero zachwyty kilku
znających się na sztuce księży zdołały uspokoić poważne obawy matki Imbert i chłodne
zdziwienie matki Vauzous. Od tej chwili ten i ów wyraża ochotę obejrzenia haftów
siostry Marii Bernardy. Matka Imbert przychyla się jednak do tej prośby tylko w tym
wypadku, jeśli artystka jest nieobecna w zakrystii. Gdyż obie kierowniczki Zgromadzenia
wciąż jeszcze nie doceniają jej szczerych, naturalnych impulsów, biorąc je za pogoń za
nadzwyczajnością. Toteż Bernadetta nawet się nie domyśla, jakie wrażenie wywierają jej
haftowane sny.
301
Z całym zapałem oddaje się swemu dziełu. Czasu ma bardzo dużo, gdyż na wyraźny
rozkaz biskupa zwolniono ją od wszelkiej innej pracy oraz od najsurowszych przepisów
reguły klasztornej. I oto dziewczyna, która nigdy w życiu nie brała lekcji rysunków,
klęczy na podłodze wśród porozrzucanych arkuszy papieru. Z początku stosowała się i
naśladowała różne gotowe wzory. Lecz już w krótkim czasie jej małe, nieuczone ręce
zaczynają szkicować najdziwaczniejsze kwiaty, jakich oko jej nigdy nie oglądało,
ornamenty, które są jakby barwnymi symbolami jakiejś nieznanej jeszcze wiary. Tam oto
wznosi się ku liliowej tęczy nieba sznur ptaków czy aniołów. Tu znów baranek z krzyżem
na czole podobny do jednorożca. Wizjonerka, która dzięki nadprzyrodzonej mocy zdolna
była oglądać ubóstwione ciało Pani, nosi w swej duszy niezliczone wyobrażenia
najróżnorodniejszych postaci i kształtów. Zresztą nie zdaje sobie z tego wcale sprawy.
Tak jak i nie wie, skąd jej to wszystko spod palców wychodzi. Gdy tylko ukończy kilka
szkiców, kładzie je starej siostrze Zofii na kolana. Biedna paralityczka doskonale
rozróżnia dobre od mniej dobrych. Porównuje, przytakuje i trafny wybór dokonany.
Kanwę naciąga się na ramę i zaraz zaczyna się praca żmudna i bez końca jak praca
Penelopy. Bernadetta nie poddaje się zniecierpliwieniu. Wydaje się jej, że barwnymi
jedwabnymi nitkami wszywa w tkaninę sekundę po sekundzie swojego życia z pogodną
obojętnością pozostawiając je za sobą, jedną po drugiej.
Przerywa swoją pracę tylko w czasie wspólnych modlitw, posiłków, adoracji, różańca,
drogi krzyżowej, no i oczywiście w nocy. Na rekreacje sióstr Bernadetta zjawia się tylko
wtedy, kiedy ma ochotę. W wolnych chwilach wpada czasami do zakrystii siostra Natalia.
I ona również lubi popatrzeć i ocenić postępującą pracę. Któregoś dnia zadaje
Bernadetcie pytanie:
– Siostro, przecież siostra widziała na własne oczy Najświętszą Panienkę. Dlaczego
siostra nie wyhaftuje swojego widzenia, na jakim obrusie?
– O nie, moja siostro, to niemożliwe – odpowiada Maria Bernarda. – Pani nie można
narysować czy namalować ani wyhaftować.
– Czy może dlatego, że siostra już dokładnie nie pamięta, jak ona wyglądała?
– O, pamiętam dokładnie, o jak dokładnie... – mówi z uśmiechem Bernadetta i patrząc
znieruchomiałym wzrokiem przez okno ucina rozmowę.
Nevers jest ponurym, średniowiecznym miasteczkiem. Nawet jeszcze w marcu, krótko
po czwartej po południu w zakrystii klasztornej robi się już zupełnie ciemno. O godzinie
trzeciej Ber-nadetta przysuwa krosno do okna, aby skorzystać z reszty dzien-nego światła.
Jest to godzina ciszy, w czasie której część zakonnic odprawia codzienny rachunek
sumienia. W ostatnich latach rekreacja została przesunięta o godzinę. Czasem słyszy
Bernadetta rozlegające się na korytarzu kroki dziewcząt powracających parami, do uszu
jej dolatuje strofujący głos matki mistrzyni. Obok zaś w kaplicy siostra organistka
rozpoczyna ćwiczenia na organach.
Ktoś puka do drzwi. To furtianka donosi, że są odwiedziny do siostry Marii Bernardy.
Jest to mężczyzna, którego matka przełożona poleciła jej przyprowadzić do zakrystii.
302
Zaraz wejdzie. Bernadetta ze zdziwieniem podnosi głowę. Odwiedziny? Przecież prawie
nikt tu nie przychodzi. Co to za mężczyzna? Bernadetta musi z wdzięcznością przyznać,
że matka Imbert nie dopuszcza do niej żadnych ciekawych natrętów. Dowiaduje się
przeważnie tylko przypadkiem od innych sióstr, że była jakaś ważna osobistość czy nawet
całe towarzystwo, które koniecznie chciało obejrzeć sławną pannę Soubirous, tak jak
ogląda się rzadkie zwierzę. Prosiła o pozwolenie pozostania w swej celi za każdym
razem, kiedy obcy zwiedzają klasztor. Jakie więc to być mogą odwiedziny?
Bernadetta wstaje. Przemęczone szyciem oczy zaledwie rozróżniają w ciemnej ramie
drzwi postać wysokiego mężczyzny, który nie ma odwagi postąpić naprzód.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – pozdrawia urzędowo cichym głosem
przybyły.
– Na wieki wieków – odpowiada siostra Maria Bernarda. – Czym mogę panu służyć?
Mężczyzna bezradnie obraca w palcach swoją baskijkę.
– Przychodzę tylko, aby się dowiedzieć, jak się siostra miewa... Robi wielki krok ku
niej i kłania się nisko. W Bernadetcie serce zamiera. W zakłopotanym gościu poznaje
własnego ojca, którego nie widziała od wielu, wielu lat. Z wyciągniętymi ramionami
podchodzi do niego i szepcze:
– Tatusiu, to ty jesteś... Czy to możliwe?
– Tak, tak, to ja... przyjechałem koleją, Mario Bernardo...
Bernadetta zagryza wargi i usiłuje się uśmiechnąć.
– Dlaczego mówisz do mnie: Mario Bernardo i siostro... Przecież dla ciebie jestem
dawną Bernadettą...
Ściska go i zakwefioną głowę przytula do jego twarzy. Młynarz Franciszek Soubirous
wciąż jeszcze nie ma odwagi, aby roztajać. Od czasu kiedy jego rodzona córka,
cudotwórczyni z Lourdes, stała się w dodatku surową zakonnicą, jego ojcowskie
zaambarasowanie przybrało zastraszające rozmiary. Chwilami przypomina sobie z
przerażeniem, jak to kiedyś groził tej błogosławionej córce oddaniem do Cyganów i
kuglarzy. Pełnym uszanowania uściśnieniem odpowiada na jej serdeczność.
– Jak to pięknie, że przyjechałeś, tatusiu! – woła Bernadetta, która już się trochę zdołała
opanować.
– Dopytywałem się o pozwolenie już przed laty.... Ale wtedy było to niepożądane,
Bernadetto. No, a po śmierci matki, wiesz, byłem zupełnie do niczego, nie ruszałem się
nigdzie...
Bernadetta przymyka powieki i głos jej brzmi cicho, pełen zastanowienia:
– Powiedz mi o mamie... jak mama umarła?
303
Młynarz Soubirous posiwiał. Ma teraz pięćdziesiątkę na karku. Jego dawna pełna
namaszczenia godność, która nie opuszczała go nawet w okresach największej nędzy,
nabrała teraz dodatkowych jeszcze cech pobożności.
Na wzmiankę o matce robi znak krzyża.
– Matka twoja, droga Bernadetto, miała bardzo lekką śmierć. Chorowała zaledwie kilka
dni i nie wiedziała, że tak z nią jest źle. Święty Józef, który oby i nam dopomógł do tak
szczęśliwej śmierci, nie opuścił jej. A ty, drogie dziecko, byłaś jej największą radością,
tylko ty jedna. Obrazek twój nosiła stale na piersiach. Bo teraz już wszędzie można dostać
twój obrazek. Imię twoje było wciąż na jej ustach, aż do końca...
– Mama wiedziała już wtedy, że się nigdy więcej nie zobaczymy. Ja nie wiedziałam –
mówi Bernadetta ze smutkiem i po cichu powtarza matczyne: Praoubo de jou.
– Kazaliśmy zrobić jej małe podobizny – opowiada z dumą ojciec. – Nazywają się
miniatury i malarze każą sobie za nie drogo płacić. Jeden taki obrazek przywiozłem dla
ciebie, dziecko.
Franciszek podaje córce pozłacany medalion z łańcuszkiem: pospolite rysy biednej
Ludwiki są na tuzinkową modłę wyidealizowane.
– Czy wolno ci to przyjąć? – pyta Soubirous, pomny na przyrzeczenie ubóstwa.
– Jestem przekonana, że matka przełożona pozwoli mi to zatrzymać – odpowiada
Bernadetta z dziecinną radością, wpatrując się w portrecik. Po chwili przysuwa ojcu
krzesło.
– Opowiedz mi, tatusiu, nareszcie, jak wam się wszystkim tam w domu powodzi?
Soubirous odsapnął głośno na znak zadowolenia, że przebrnął już przez tak trudny dla
obojga początek.
– Hm, nie mogę narzekać, moje drogie dziecko. Interes idzie. Byłem przecież zawsze
doskonałym młynarzem, o czym sama dobrze wiesz, a pogrążyły mnie jedynie te ciężkie
lata posuchy. Zresztą nie mnie jednego. Za to teraz my, młynarze, nie możemy nadążyć.
Do ostatniej jesieni stanęło, już w Lourdes piętnaście hoteli, dosłownie piętnaście, ni
mniej ni więcej!... A Lacadé wybudował olbrzyma szpital miejski z wieloma setkami
łóżek. Nosi on nazwę Siedmiu Boleści. Część dostaw dla tego szpitala zlecono młynowi
Lapaca. Obaj twoi bracia, Jan Maria i Justyn, wyrośli na całkiem pożytecznych
młynarczyków; nie daję im już czasu na łazęgowanie. Polecili mi najpiękniej pozdrowić
swoją siostrzyczkę. A Marysia ma dwie córeczki i jednego chłopaka. Jutro też tu
przyjedzie do ciebie razem z innymi znajomymi z Lourdes. I, niech Bogu będą za to
dzięki, odłożyłem już trochę grosza dla moich dzieci i wnuków, aby kiedyś, jak mnie już
nie będzie...
Bernadetta słucha z takim natężeniem, jak zwykli słuchać ludzie z przytępionym
słuchem.
304
– Och, tatusiu – mówi wreszcie – jak mi teraz lekko na sercu, gdy wiem, że wam
wszystkim tak dobrze się wiedzie...
Franciszkowi oczy nagle wilgotnieją.
– A mnie znowu, Bernadetto, robi się bardzo smutno na sercu, gdy sobie czasem w
nocy rozmyślam o tym, że tak mało dobrego mogłem ci dać wtedy w tym areszcie: A
teraz mógłbym ci dać o tyle, tyle więcej...
– Przecież wtedy ja sobie wcale z tego nie zdawałam sprawy, tatusiu – uśmiecha się
Bernadetta – a teraz, teraz mam wszystko, czego mi potrzeba...
– Czy naprawdę nic ci nie brakuje, drogie dziecko? – pyta Soubirous przygnębionym
tonem. – Wydajesz mi się przeraźliwie blada...
– O, to tylko przez ten czepek wszystkie wyglądamy tak blado. Jestem zupełnie zdrowa.
Nigdy nie czułam się lepiej. Nawet astmy już nie miewam... – I jakby chcąc odwrócić
uwagę od tego tematu, pyta mimochodem:, – O której przyjechał twój pociąg, tatusiu?
– Dokładnie godzinę temu. A ci drudzy przyjadą jutro...
– Mój Boże, w takim razie musisz być głodny i spragniony – lituje się nad nim
Bernadetta i nie zważając na jego grzecznościowe protesty jednym skokiem wybiega za
drzwi, zdobywa się na odwagę i puka do celi przeoryszy.
– Proszę Matki Przełożonej – mówi dysząc głośno po prędkim biegu. – Ojciec mój
przyszedł właśnie z kolei. Cały dzień nie miał nic w ustach. Czy mogę...
– Ależ oczywiście, kochanie... Poproś siostrę asystentkę o kawę z ciastem i likier...
Bernadetta sama zjawia się z tacą i nakrywa dla ojca mały stoliczek w swojej pracowni.
Policzki jej płoną ze szczęścia, że wolno jej znowu spełniać te kobiece posługi, które były
codziennym obowiązkiem jej matki. Z rozczuleniem przypatruje się ojcu, który jest
wprawdzie głodny, ale zarazem trochę zażenowany tym, że ma jeść w otoczeniu świętych
obrazów i ornatów. Na końcu córka nalewa mu kieliszek likieru. Soubirous broni się
słabo i bez przekonania.
– W ostatnich czasach – oświadcza dumnie – zdarza mi się jedynie, i to bardzo rzadko,
wypić kilka kropel wina. Wódki nie pijam w ogóle. Nie można tego pogodzić z ciężką
pracą...
– Ależ, tatusiu – uśmiecha się Bernadetta – przecież dzisiaj nie masz żadnej ciężkiej
pracy...
A w pamięci jej staje niebezpieczna nalewka ziołowa, którą matka tak skrzętnie musiała
chować pod zamknięciem.
– Naprawdę tak sądzisz? – pyta młynarz z ulgą w głosie. – Co prawda podróż zrobiłem
ogromną...
– No widzisz, przepiję do ciebie – zachęca go wesoło. – Ja się wcale nie boję...
I bez najmniejszego skrzywienia wychyla małą szklaneczkę.
305
– No, w takim razie... – myśli Soubirous i po trzecim kieliszku czuje się już całkiem
przyjemnie w tym świętobliwym otoczeniu, które jest królestwem jego córki. Nie
rozmawiają już wiele z sobą. Właściwie nie mają sobie nic do powiedzenia. Bernadetta
zapala kilka świec. Sczerniały obraz Świętej Rodziny rozjaśnia się nowymi barwami.
Młoda mniszka siada przed obrazem a nad nią z ciemnego tła występuje wyraźnie postać
św. Józefa, patrona szczęśliwej śmierci. Matka Boża z uśmiechem pochyla się nad
Dziecięciem. Ojciec Soubirous nie może się powstrzymać od myśli: przecież to do
pewnego stopnia jest i rodzina mojej córeczki.
Zapomniał już dawno o bluźnierczej indagacji brygadiera d’Angla.
LICZNE ODWIEDZINY NARAZ
Następnego dnia zjawia się w klasztorze świętej Hildegardy liczna grupa
odwiedzających. I choć goście nie sprawiają wrażenia jednolitego towarzystwa, to jednak
tworzą zorganizowane poselstwo miasta Lourdes do swego najsławniejszego dziecka.
Burmistrz Lacadé wysłał sekretarza Courrèges’a, a dziekan Peyramale wydelegował
księdza Pomiana, aby osobiście się przekonali, jak się miewa siostra Maria Bernarda.
Gdyż na świecie nie słychać już nigdy nic o Bernadetcie. Gazety przestały pisać o
niezwykłej dziewczynie z groty i nawet wieść o jej cudownym wyzdrowieniu z
śmiertelnej choroby zaledwie dotarła na zewnątrz.
Ksiądz Pomian stoi na czele wycieczki, której uczestnicy odważyli się na tę długą i
uciążliwą podróż. Do burmistrzowskiego wysłannika dołączył się ojciec i siostra
Bernadetty, obecnie żona małego gospodarza z Saint Pé de Bigorre, ciotka Bernarda
Casterot, nieomylna wyrocznia rodzinna, która mimo wieku nie straciła nic z swej
sławnej bystrości. Obok niej cicha ciotka Lucylla i dwoje znajomych, reprezentujących
dwa skrajnie różne obozy, mianowicie: uzdrowiony kaleka Ludwik Bourriette i
właścicielka największego w Lourdes domu mód, Antonina Peyret. Obydwie te
osobistości zostały również wydelegowane przez swoich patronów, aby zdać dokładne
sprawozdanie o zdrowiu i samopoczuciu Bernadetty; i to krawcowa przez panią Millet, a
Bourriette przez młynarza Antoniego Nicolau. Pani Millet jest już bardzo starą i
schorowaną kobietą, a poza tym odczuwa zabobonny strach przed podróżą koleją. Z tego
powodu mimo wielkiej tęsknoty za Bernadettą nie odważyła się na tę męczącą podroż,
lecz wysłała w zastępstwie swoją dawną i wypróbowaną powiernicę. Również i Antoni
nie mógł się zdecydować na tę podróż, co prawda z powodów całkowicie odmiennych, i
zmuszony był obrać zastępcę nie tak wytrawnego i pewnego. Towarzystwo wykorzystało
liczne przystanki i miejsca przesiadania w czasie podróży na zwiedzanie sławnych
miejscowości, leżących na tej drodze. Tylko ojciec Soubirous zniecierpliwiony
przerwami samodzielnie wyruszył naprzód z ostatniej stacji.
Bernadetta nie może usnąć przez całą noc. Zobaczenie się z ojcem wzruszyło ją do
głębi. Jej wyobraźnia, z takim trudem opanowywana i kosztem tylu wysiłków kierowana
na inne tory, pracuje gorączkowo. Obrazy z przeszłości cisną się jej do głowy. Lecz
wizyta zapowiedziana na dzień jutrzejszy napawa ją nie tyle radością, ile niepokojem.
306
Matka Józefina Imbert i matka Maria Teresa Vauzous uważają za swój obowiązek
podejmować osobiście delegację z Lourdes.
Na polecenie przeoryszy podaje się gościom orzeźwiający posiłek. Bernadetta jest
bardzo zmieszana obecnością tylu ciekawych i przyjęciem urządzonym przez matkę
przełożoną. Sztywno siedzą wszyscy wokoło w wielkim pokoju recepcyjnym. Jest to
ponury salon z czerwonymi pluszowymi fotelami i niezgrabną ciężką kanapą. Szary
krucyfiks i niebieski obraz Madonny tworzą całą jego ozdobę. Nie upiększa go natomiast
żelazny piecyk, który w dodatku prawie zawsze dymi. Powitanie odbywa się tak
ceremonialnie, jak gdyby całe towarzystwo widziało się po raz pierwszy w życiu. Ksiądz
Pomian, który najwidoczniej stracił cały swój dawny humor, starannie dobierając słów
rozpoczyna prze-mówienie:
– Mam polecenie, droga siostro, wyrazić jej najserdeczniejsze pozdrowienia od naszego
księdza dziekana. Mimo nawału pracy, ksiądz Peyramale czuje się znakomicie. Może
sobie siostra wyobrazić, ile tej pracy przybyło od czasu, kiedy siostra nas opuściła.
Bywają takie dni, kiedy nie tylko ściągają tysiące pielgrzymów, ale i całe pociągi z ciężko
chorymi przybywają z wszystkich stron świata. Nawet nasz ksiądz dziekan traci już
czasami głowę. Będzie uszczęśliwiony, jeśli mu przywiozę kilka słów od siostry Marii
Bernardy. Co siostra każe powiedzieć swojemu staremu proboszczowi?
– Och, proszę księdza – odpowiada cicho Bernadetta po małej przerwie – taka jestem
wdzięczna księdzu dziekanowi, że pamięta o mnie...
Matka przełożona słysząc te słowa, kiwa głową z całym uznaniem. Podoba jej się
nienaganna forma odpowiedzi, a nie myśli wcale o naiwnej szczerości słów Bernadetty.
Z kolei zabiera głos sekretarz Courrèges, przekazując pozdrowienia burmistrza.
– Siostra sobie wcale nie zdaje sprawy, jacy z niej dumni jesteśmy. Gmina wykupiła
areszt z rąk Andrzeja Sajou i dom ma być zachowany w takim stanie, w jakim był
wtedy...
– Powinno się go raczej zburzyć – przerywa mu wystraszona Bernadetta. – Podwórze
jest takie brudne...
– To niemożliwe, proszę siostry – uśmiecha się z pobłażliwą wyrozumiałością sekretarz
miejski. – To już dziś historyczny dom. Z czasem ma tam być umieszczana tablica
pamiątkowa...
Bernadetta rzuca spłoszone spojrzenie na matkę Marię Teresę. „Boże drogi, co ona
sobie pomyśli! A przecież to nie moja wina!” I aby zmienić temat pyta pośpiesznie:
– A jak się powodzi pańskiej córce, kochanej Anetce?
– O, Anetka wyszła dawno za mąż jak większość dziewcząt w jej wieku, oprócz panny
Katarzyny Mengot, o której, niestety, niewiele słyszy się dobrego...
W ciągu tej mało ożywianej rozmowy, ślizgającej się zaledwie po powierzchni różnych
spraw, najskromniejszy z odwiedzających, Ludwik Bourriette zdobywa się na odwagę i
307
wykonuje swoje zlecenie. Młynarzowi Antoniemu powodzi się dobrze. Mieszka razem z
matką, która wciąż jeszcze jest bardzo żwawa i ruchliwa. Jako jeden z najważniejszych
obywateli w Lourdes, Antoni chodzi z wielką chorągwią na czele procesji do Massabielle.
Zasłużył sobie chyba na to, jako jeden z pierwszych męskich świadków objawień.
Bernadetta uśmiecha się z roztargnieniem, słuchając naiwnej relacji Bourriette’a, lecz nie
odpowiada wcale na pozdrowienia od Antoniego. Niefortunny poseł rad by przekazać jej,
choć cząstkę uczuć swojego zleceniodawcy. Zaczyna więc na pół gwarą, na pół po
francusku wychwalać małą Bernadettę z rue des Petites Fossées:
– Jaka szkoda, że siostra nie może zobaczyć nowego Lourdes. Jak Boga kocham,
zdębiałaby siostra. Mamy teraz moc wielkich sklepów, gdzie można kupić figurę
Najświętszej Panny. I świece, i kubki do cudownej wody, i różańce we wszystkich
wielkościach, no i obrazki siostry. Te obrazki siostry można już dostać za dwa sous.
– Więcej też nie jestem warta – odpowiada Bernadetta krótko.
Bourriette zmieszał się. Czy czasem, jako poseł Antoniego nie popełnił jakiegoś
nietaktu? Dodaje więc spiesznie:
– Są też i droższe obrazki siostry. Te duże kolorowe kosztują nawet dwa i pół franka...
Bernadetta wbija wzrok w ziemię. Kiedyż on wreszcie przestanie, ten nieszczęsny? Ale
kamieniarz Louis Bourriette to nie Antoni Nicolau. Niczego się nie domyśla. Coraz dalej i
głębiej brnie w zachwytach:
– Całe książki o siostrze można kupić, jeśli się umie czytać. Wszystko w nich jest
napisane, jak to się wtedy odbyło...
Bernadetta nerwowo wyłamuje sobie palce, jak zwykła to czynić zawsze w chwilach
największego zakłopotania. Lecz nie może powstrzymać rozpędzonego Bourriette’a,
który w imieniu swego patrona pragnie uradować serce jego uwielbianej:
– I jeszcze ma być zbudowana panorama, na której cała ta historia będzie namalowana,
wszyściutko dokładnie. Będzie nazywać się „Panorama Bernadetty Soubirous”.
Po tych słowach matka Imbert wstaje.
– Wydaje mi się, droga siostro Mario Bernardo, że nasi goście chętnie obejrzeliby teraz
kaplicę. Jeśliby ktoś był ciekaw przyjrzeć się haftom siostry, może je siostra oczywiście
pokazać. Bo musicie państwo wiedzieć, że siostra Maria Bernarda ma bardzo zręczne
ręce. Później będzie siostra zapewne chciała pogawędzić ze swoimi bliskimi. Może więc
siostra zaprosić obie ciotki i siostrzyczkę do celi.
Bernadetta oprowadza gości po klasztorze opowiadając o jego osobliwościach
zrutynowanym tonem zawodowego przewodnika. Zachowuje się tak jak zwykle wobec
niedzielnych wycieczkowiczów, zwiedzających klasztor. O jej pięknych haftach słyszano
już w Lourdes. Najbardziej chciałaby je zobaczyć wytworna krawcowa Antonina Peyret.
Lecz Bernadetta daje się długo prosić, zanim z wyraźną niechęcią rozkłada niektóre swe
roboty na stole zakrystii.
308
– Matko Boska – wykrzykuje zaskoczona Antonina – to wszystko siostra,
własnoręcznie? Według jakich wzorów siostra to wyhaftowała?
Bernadetta odpowiada obojętnie:
– Bez wzorów w ogóle, panno Peyret. Na takie rzeczy nie ma żadnych wzorów.
– Więc te wszystkie przedziwne kwiaty, ptaki, zwierzęta i inne ozdoby wzięła siostra z
własnej głowy?
– Tak, wszystkie pochodzą z mej własnej głowy.
– Zawsze wiedziałam, co tam w tej główce tkwi – potakuje z uznaniem garbuska.
Wmawia teraz wszystkim, że to ona właściwie odkryła cudotwórczynię z Lourdes.
– Proszę, proszę... a ja, widzi pani, do tej chwili jeszcze nie wiem, co w tej główce
siedzi – mówi żartobliwie matka Vauzous, która właśnie weszła drzwiami od kaplicy.
– Cóż to za praca! Jaka piękna praca – chwali krawcowa? – Zdaje się, że dla siostry nie
ma nic trudnego. Wszystko, czego się siostra chwyci, musi się udać.
– Zapewniani panią, że wcale mi to łatwo nie przyszło, panno Peyret... – broni się
Bernadetta.
Sekretarz Courrèges, prawdziwy uczeń swego mistrza, przygląda się z zachwytem,
przekrzywiając głowę raz w tę, raz w drugą stronę.
– Gdyby tak można kilka tych rzeczy wystawić na sprzedaż w naszych
reprezentacyjnych sklepach z dewocjonaliami... setki można by na tym zarobić...
– O nie – wtrąca Bernadetta prędko – to jest tylko dla naszego klasztoru. – I pośpiesznie
składa swoje arcydzieła.
W kilka chwil później prowadzi po schodach do swej celi Marysię i obie ciotki. Cztery
kobiety, wliczając w to kwadratową Bernardę Casterot, zapełniają malutką izdebkę tak
szczelnie, że prawie nie ma już gdzie stanąć.
– I tu żyjesz, moje dziecko? – pyta ciotka Bernarda.
– Tak, tu żyję, ciociu, tutaj się modlę, rozmyślam i sypiam.
– Widzę po tobie, że więcej się modlisz i rozmyślasz, aniżeli jesz, droga córuchno –
orzeka wyrocznia, nieskora do wyrzeczenia się dawnego autorytetu i nie tak potulna jak
reszta gości.
– Tu w klasztorze mamy bardzo dobre jedzenie – zapewnia Bernadetta – i wszystko mi
bardzo smakuje.
Pani Casterot jakoś nie może uwierzyć zapewnieniom o doskonałym apetycie. Potrząsa
głową i mówi:
– Powinnaś się lepiej odżywiać. Muszę porozmawiać z matką przełożoną. Jako
chrzestna i zastępczyni twej nieboszczki matki mam do tego prawo. Uważaj na siebie,
309
dziecko. Wprawdzie ród Casterot, to zdrowy gatunek, mimo nieszczęścia z twoją matką,
ale za rodzinę ojca niewiele bym dała...
Bernadetta przyciąga do siebie Marysię, która niezgrabna i ociężała stoi nieśmiało z
boku.
– Niczego się jeszcze o tobie nie dowiedziałam, siostrzyczko kochana...
– Bo też o mnie niczego ciekawego nie można opowiedzieć, Bernadetto. Jestem sobie ot
żoną prostego chłopa...
– Ojciec mi mówił, że jesteś szczęśliwa i że masz dzieci...
– Szczęśliwa... – śmieje się – Marysia. – Jeśli ma się co w garnek włożyć i żniwa są
dobre i wszyscy w domu zdrowi i nie ma specjalnego nieszczęścia, no to pewnie, że jest
się szczęśliwym. Dzieciaków mam troje i czwarte w drodze...
– I mimo to przyjechałaś do mnie, droga siostro...
– Wiejskie kobiety, moja kochana, pracują jeszcze i w dziewiątym miesiącu, a ja to i
owo potrafię wytrzymać. Za to podróż była tak piękna, no i zobaczyłam ciebie. Nie myśl
jednak, że ja zawsze tak wyglądam jak beczka.
– Nie myślę wcale, i zresztą wyglądasz ładnie, siostrzyczko – odpowiada Bernadetta,
obejmując spojrzeniem jej ociężałą postać i czerwone zgrubiałe dłonie. Ręce młodej
zakonnicy nie są rękami robotnicy, lecz są białe i bardzo wychudłe. Patrzy na Marysię i
myśli, że to jest to samo ciepłe ciało, z którym ongiś musiała dzielić łóżko, i które po
objawieniach budziło w niej tyle wstrętu. Nagle z nieświadomym bezwstydem kobiety
ciężarnej Marysia chwyta delikatnie rękę Bernadetty i przyciska ją mocno do swego
brzucha:
– Czujesz – śmieje się – jak się porusza?
Bernadetta wyczuwa przez suknię rozgrzane ciało, potem jakieś lekkie drgnięcie, które
przeszywa ją na wskroś. Cofa prędko rękę.
Odjazd gości wyznaczono na następne przedpołudnie. Przełożona poleca Bernadetcie
odprowadzić swoich krewnych i znajomych aż na kolej. Daje jej do towarzystwa
zakonnicę.
Wszyscy stoją przez długi czas na peronie. Jak zwykłe przed rozstaniem, rozmowa rwie
się, wynajdywanie tematu staje się coraz uciążliwsze. Obie strony zachowują się tak,
jakby żegnano się tylko na krótko.
– Przyjedziemy znowu, Bernadetto. Bardzo niedługo znów przyjedziemy, drogie
dziecko... Czy nie możesz się tak urządzić, aby cię wysłano, kiedy do Lourdes? Tyle tam
jest waszych sióstr...
– O tak, bardzo możliwe, że mnie wyślą do Lourdes... W każdym razie niedługo znów
się zobaczymy, tatusiu, Marysiu, czy tu, czy tam...
310
Mimo takich zapewnień Bernadetta wie z całą pewnością, że to nie jest rozstanie na
jakiś czas, lecz pożegnanie na zawsze. Ma zawroty głowy. Od tylu już lat nie była między
ludźmi ani na ożywionym miejscu publicznym. Jest jej tak słabo, że ledwie trzyma się na
nogach. W chwili gdy pociąg wjeżdża na peron, ksiądz Pomian bierze ją na bok i mówi
cicho:
– Mam jeszcze jedno polecenie do siostry od księdza dziekana, ale tylko w cztery oczy.
Otóż kazał mi wręczyć siostrze ten obrazek Matki Bożej – jest to taki sam, jaki rozdaje
dzieciom szkolnym – i powiedzieć, że gdyby go siostra kiedykolwiek potrzebowała, niech
po prostu przyśle ten obrazek...
Bernadetta dziękuje z roztargnieniem i chowa go.
Chodzenie po ruchliwych ulicach nie jest dla zakonnic specjalną przyjemnością.
Niektórzy przechodnie kłaniają się im, inni przyglądają się wrogo, a zabobonni nierzadko
chwytają się za guzik.
W drodze powrotnej idąc spiesznym krokiem Bernadetta zamyśla się głęboko:
Oderwanie się od świata powiodło się lepiej, niżbym się spodziewała. Z wszystkimi tymi,
co teraz siedzą w po-ciągu, nie łączy mnie już nic. Z całego serca jestem za to wdzięczna
naszej mistrzyni. O, jaki męczący był dzisiejszy dzień...
W domu zbierają się właśnie siostry w refektarzu na posiłek. I znów, jak w drugi dzień
pobytu Bernadetty w klasztorze, matka Maria Teresa wygłasza krótkie przemówienie:
– Nasza droga siostra Maria Bernarda miała wizytę ze świata. Po raz pierwszy po wielu
latach ujrzała znów swoją rodzinę i znajomych. Byłoby dla nas wielkim pożytkiem
usłyszeć, jakie wrażenie wywarło to spotkanie na jej duszy, pracującej nad oderwaniem
się od świata. Byłabym siostrze ogromnie wdzięczna, gdyby nam zechciała na ten temat
powiedzieć kilka budujących słów.
Bernadetta nie ruszając się nawet z miejsca odpowiada spokojnie:
– Proszę matki, jakie budujące słowa można wykrzesać z kamienia?
ZNAK
Umarła siostra Zofia. Była to cicha, uśmiechnięta śmierć z widocznym współudziałem
świętego Józefa. Nie przeniesiono chorej do infirmerii, gdyż wyraźnie objawiała swe
pragnienie pozostania w domu. W ciągu ostatnich dni stara zakonnica nie chciała mieć
przy sobie nikogo prócz Bernadetty. Siostra Zofia była najbardziej szanowaną i lubianą
osobą w konwencie, toteż widoczne uprzywilejowanie przez nią Bernadetty dało powód
do drobnych konfliktów i zazdrości. I znów, po raz nie wiadomo który, charakter
dziewczynki z Lourdes krzyżuje dalekowzroczne plany wychowawcze matki Imbert i
matki Vauzous. Plan ten chce sprowadzić jej osobowość do pewnego określonego typu,
do wyrównanego typu wszystkich pań Zgromadzenia, łączącego w sobie benedyktyńską
pobożność z wytężoną pracą w dziełach miłości bliźniego. Więcej nawet. Wybranka z
Massabielle ma się stać stosownie do życzenia i oczekiwania przełożonych urobionym
wzorem prostej, biernej duszy dziecięcej bez żadnych wybitnych cech. Taka Bernadetta
311
jednakże nie potrafiłaby toczyć walki o swoją Panią. Oryginalna, wybrana istota ma się
podporządkować i zrównać z tymi, które posiadają najmniej indywidualności. Bernadetta
byłaby szczerze gotowa ponieść i tę ofiarę, gdyby to tylko było możliwe. Lecz tak jak
wszędzie przedtem tak i teraz podświadomie staje się powodem rozdwojenia dusz; tu
ożywia wiarę, tam pobudza wątpliwości, jest przedmiotem zachwytu jednych a niechęci
drugich, a wszystko to bez słowa o sobie. Bezwiednie zdobywa zagorzałe stronniczki. Do
nich należy też siostra Natalia, obecnie dojrzała już i dzielna zakonnica, którą matka
Imbert przeznacza w przyszłości na drugą asystentkę. Umierająca siostra Zofia wyróżnia
Bernadettę do tego stopnia, że gdy tylko dziewczynka z Lourdes zjawia się w pokoju,
chora skinieniem ręki oddala od siebie wszystkich.
Śmierć w klasztorze jest zawsze czymś zupełnie niepodobnym do śmierci w świecie.
Śmierć w świecie jest jakby nieszczęśliwym wypadkiem: przy budowie drapacza chmur
spocony robotnik spada z wysokiego rusztowania. Koledzy wyjmują na parę sekund fajki
z ust i patrzą z przerażeniem w dół, świadomi, że dziś lub jutro spotka ich to samo. Za to
śmierć w klasztorze jest podobna do uroczystego wieńca, jaki urządzają robotnicy na
budowli w dniu wywiązania dachu. Nie szczędząc trudu pracowali wytrwale, aby
doczekać tej chwili, w której wolno im odetchnąć z przeświadczeniem, że zbudowali
mieszkanie bezpieczne i trwałe. Śmierć w klasztorze budzi trochę sensacyjną, ale
uroczystą ciekawość. Zakonnice tłoczą się naokoło umierającej, aby się za nią modlić
żarliwie. Wierzą, że pomagają tym swojej siostrze w ostatnich bólach. Czują się trochę
jak położne, czuwające nad nadprzyrodzonym rozwiązaniem, nad urodzeniem duszy dla
nowego świata. Tym bardziej, że chodzi tu o siostrę Zofię, najstarszą i najbardziej
doświadczoną spomiędzy nich, która w dodatku obchodziła już 50-łecie swego powołania
zakonnego. Z takiej śmierci spływają nieraz wielkie łaski nowego męstwa i podtrzymania
dla ducha.
Łaski te stają się również udziałem Bernadetty. Jest to pierwsza śmierć, na jaką patrzy
własnymi oczyma i choć jest lekka i spokojna, wstrząsa nią do głębi. Młodość człowieka
kończy się dokładnie z tą chwilą, w której pojęcie „śmierć” staje się dla niego
rzeczywistością. Nie odrywa wzroku od jasnych oczu konającej, która z całą
świadomością stara się do niej uśmiechnąć. Uśmiech ten ma zapaść w duszę patrzącej.
Bernadetta rozumie z całą pewnością, że oniemiała staruszka mówi jej o Pani: – Niech cię
nic nie zdoła zachwiać, Mario Bernardo – leci ku niej wraz z ostatnim uśmiechem. – Pani
wie dobrze, czego chce. Wie, dlaczego przyszła właśnie do ciebie, a nie do kogo innego. I
to wie również, dlaczego teraz skazała cię na takie życie. Widocznie inaczej nie można i
tak być musi. Gdy ktoś dojdzie już tak daleko jak ja, czuje się lekko, radośnie, jest
szczęśliwszy od wszystkich innych. Ale ty, moja mała, będziesz jeszcze szczęśliwsza ode
mnie, bo przy tobie stoi Pani, w życiu i śmierci.
Po pogrzebie siostry Zofii, Bernadetta próbuje zabrać się znowu do swoich ręcznych
robót. Nie może. Ręce jej jakby zesztywniały. Oczy przestają odróżniać kolory
jedwabnych nici. Wydaje się, jakby Pani osobiście się w to wmieszała i zapowiedziała: –
Dosyć tej zabawy!
312
Bernadetta rozumie. Bernadetta zaprzestaje zabawy. Mija rok, w ciągu którego matka
Imbert i kapelan domowy ksiądz Fèbvre obserwują zmiany w duszy Marii Bernardy. Ona
sama nie zwierza się nikomu. Z wolna dokonuje się przewrót w jej życiu duchowym.
Przestaje traktować pracę wewnętrzną jak dziecinna uczennica szkolne zadania, które
trzeba odrobić, aby jak najprędzej mieć je poza sobą. W skupieniu wstąpiła na drogę,
którą z coraz większą świadomością musi przejść aż do końca. I chociaż, stosownie do
pełnego troskliwości zarządzenia księdza biskupa, korzysta nadal z różnych swobód i
ułatwień, to jednak z wzmożoną gorli-wością i uwagą bierze udział w rozlicznych
ćwiczeniach. Zgromadzenie świętej Hildegardy nie jest zakonem kontemplacyjnym; jego
członkinie pracują ciężko w szpitalach i w szkole. Stąd też modlitwy nocne nie są tu ani
regułą, ani zwyczajem. Jedynie kilka starszych lub zwolnionych z dziennej pracy sióstr
wstaje już o trzeciej nad ranem i odprawia w kaplicy matutinum. Coraz częściej dołącza
się do nich Maria Bernarda, aż jej w końcu przełożona ze względu na wątłe zdrowie
zakazuje rannego wstawania. Wydaje się, jakoby Bernadetta z największym wysiłkiem
walczyła teraz przeciwko czemuś, co jej z wszystkich stron grozi okrążeniem.
W klasztorze abonuje się tylko jedną gazetę i to w jednym egzemplarzu. Jest nią
L’Univers, organ sławnego Louis Veuillot, który kiedyś kruszył kopie w obronie
Bernadetty i cudu w Massabielle. Właściwie to tylko matka przełożona i mistrzyni
nowicjatu czytają tę gazetę. Inne zakonnice nie interesują się aktualnymi wydarzeniami w
świecie i są przeważnie zbyt zmęczone, aby w rzadkich chwilach wolnych zdobyć się na
studiowanie prasy. Nadszedł jednak dzień, w którym L’Univers wędruje z rąk do rąk.
Olbrzymie nagłówki obwieszczają wypowiedzenie wojny. – Zbrodnia Prus! Na Berlin! –
Najpierw nadchodzą wiadomości o wielkich zwycięstwach. Potem o zwycięstwach
mniejszych. Później ze zgrozą wyczytuje się już tylko nazwy zajętych przez wroga miast
francuskich. A wreszcie przychodzi wieść, że cesarz Napoleon został wzięty do niewoli, a
Prusacy oblegają Paryż!
Już w ciągu pierwszych tygodni wojny prędko opróżnia się dom macierzysty świętej
Hildegardy. Pierwsza grupa najwytrawniejszych pielęgniarek wyjeżdża do różnych
szpitali wojennych, urządzanych w Paryżu i innych miastach. Wojna jest krwawa,
wybuchają epidemie, pielęgniarek potrzeba coraz więcej. Nawet siostry z wykształceniem
nauczycielskim opuszczają klasztor i spieszą na pomoc. Nieliczne pozostałe w domu
macierzystym i w dwustu filiach Zgromadzenia z Nevers, skubią szarpie i zwijają
bandaże. Między nimi Bernadetta. Z dnia na dzień młoda zakonnica staje się bardziej
niespokojna. Nieustannie kładzie w uszy matce Imbert, aby ją, na miłość boską, wysłała
do jakiegoś szpitala, przecież w czasie nowicjatu przeszła szkołę pielęgniarstwa.
Przełożona pociesza ją, że przy następnej sposobności przedstawi jej życzenie księdzu
biskupowi. Jednak ekscelencja nie bardzo jest skłonny narazić na niebezpieczeństwo
cenny klejnot, powierzony mu przez Laurence’a z Tarbes. Tymczasem następują nowe
powikłania. Opróżnia się jedna ze stolic arcybiskupich i obejmuje ją biskup Forcade.
Biskupstwo w Nevers jest przez dłuższy czas osierocone. Sprawujący w zastępstwie
rządy wikariusz generalny wysłuchuje prośby Bernadetty. Szpital w Nevers jest
przepełniony, gdyż nawet tak daleko, o sto trzydzieści mil od Paryża, zwozi się rannych.
313
Znaczna część dawnego zespołu pielęgniarek została wysłana na północ i zachód. Każda
para rąk a zwłaszcza zręcznych rąk, jest gorąco pożądana. Bernadetta Soubirous zostaje
zatem przydzielona jako pielęgniarka do szpitala w Nevers. Również i matka Maria
Teresa nie chce pozostać bezczynna. Dom świętej Hildegardy opustoszał. Mistrzyni
nowicjatu, choć jest tylko wykwalifikowaną nauczycielką, oddaje się również do
dyspozycji szpitala. Zostaje przyjęta w charakterze siostry nadzorującej.
I tu objawia się znowu nowa Bernadetta. Ciotka Bernarda lubiła podkreślać, że wszyscy
Casterot są z urodzenia półlekarzami. Mają szczęśliwą rękę do chorych. Prawdziwość
tego twierdzenia udowodniła nieraz Ludwika Soubirous, ratując małego syna
Bouhouhorts oraz różne inne dzieci z sąsiedztwa przy rue des Petites Fossées. Teraz znów
Bernadetta okazuje się z kolei prawdziwą Casterot. Nasuwa się przy tym uparcie myśl, że
Pani, chcąc się przyczynić swym objawieniem do uzdrowienia świata, i pod tym
względem trafny uczyniła wybór.
Nikt w szpitalu nie domyśla się, że siostra Maria Bernarda jest sławną dzieweczką z
Lourdes. Wszyscy widzą w niej zakonną pielęgniarkę, taką jak i inne. Co prawda
wyróżnia się niezwykłymi, wielkimi oczami i miłym wyrazem twarzy. Z czasem wszyscy
chorzy i ranni, nawet z tych sal, które nie są pod jej opieką, pragną mieć ją koło siebie.
Przez całe dnie słychać głosy wzywające siostrę Marię Bernardę, Dotknięcie jej rąk ma
kojący wpływ. Spojrzenie jej oczu jest pokrzepieniem. Wrodzona rezolutność,
odziedziczona po ciotce Bernardzie Casterot a przygaszona życiem klasztornym, znów
bierze w niej górę. W szpitalu znajduje się wielu żołnierzy z pułków z Tarbes, Pau i
innych miast pirenejskich. Z nimi rozmawia Bernadetta w rodzinnej gwarze, którą zawsze
jeszcze uważa za milszą i łatwiejszą niż poprawną francuszczyznę. Gawędzi wesoło,
dowcipnie odpowiada i zna się nawet na ich chłopskich żartach. Wszędzie, gdzie choć na
chwilę się zjawi, pozostawia za sobą pogodniejszy nastrój i pociechę dla serc. Gdy trzeba
ułagodzić niesfornego pacjenta, woła się natychmiast siostrę Marię Bernardę.
Pracy jest ogromnie dużo, lecz im jej więcej, tym więcej sił przybywa Bernadetcie.
Wygląda lepiej niż kiedykolwiek. Na policzki wracają rumieńce. Lekarze i księża
opiekujący się szpitalem śpiewają hymny pochwalne na jej cześć, które docierają aż do
nowego biskupa, księdza Lelonge’a.
Również i Maria Teresa Vauzous daje z siebie wszystko, daje więcej niż ją na to stać i
zamęcza się aż poza granice swoich sił. Poświęca noce, zrzeka się odpoczynku.
Niezmordowanie czuwa, aby przepisy lekarzy były ściśle wykonywane, posiłki podawane
punktualnie, a jedzenie obfite i dobrze przyrządzone. Godzinami stoi w kuchni lub pralni
i wydaje, i przelicza, i zlicza po wiele razy z właściwą sobie nienasyconą skrupulatnością.
Potem znów obchodzi wszystkie sale szpitalne od łóżka do łóżka i z troską w jasnych,
głęboko osadzonych oczach pochyla się nad chorymi. Lecz ani jeden głos, domagający
się jej obecności, nie odzywa się, choć bez najmniejszej wątpliwości rezultaty jej pracy są
sto razy bardziej rzeczywiste aniżeli posługi Bernadetty. Zwraca się w najserdeczniejszy
sposób do rannych i chorych, pisze za nich listy, obiecuje najbiedniejszym zatroszczyć się
o ich przyszłość. A jednak mimo wszystko, gdy postać jej ukazuje się w drzwiach, cichy
314
niepokój prześlizguje się między rzędami łóżek. Żołnierze mają wrażenie, że to oficer
wysokiej rangi przychodzi na inspekcję, aby karać winnych.
Pewnego wieczora Maria Teresa i Maria Bernarda siedzą same w pokoju,
przeznaczonym na odpoczynek dla pielęgniarek. Nagle dawna mistrzyni przerywa
milczenie:
– Znam już teraz siostrę od wielu lat i proszę mi wierzyć, że mój szacunek dla niej
rośnie z dnia na dzień. Zastanawiam się, jak siostra potrafi oczarowywać ludzi i w jednej
chwili ujarzmiać nawet najbardziej opornych. Byłam kiedyś w Lourdes nauczycielką
siostry. Teraz jednak uważam, że powinnam być jej uczennicą i zdobyć od niej trudną
umiejętność obchodzenia się z biednymi duszami ludzkimi, jakimi wszyscy jesteśmy. Jak
siostra to robi, proszę mi powiedzieć, Mario Bernardo?
Bernadetta odpowiada wielce zdziwiona:
– Ależ proszę matki, co ja takiego robię? Wydaje mi się, że nie robię nic.
– Otóż to właśnie, droga siostro – kiwa smętnie głową matka Vauzous. – O to właśnie
mi chodzi. Siostra nie robi nic...
Rozchodzi się wieść, że cesarz z cesarzową udali się do Anglii na wygnanie. Nowe
nazwisko wyrasta olbrzymimi głoskami w nagłówkach gazet: Gambetta. Rozpętują się
nowe walki, przywożą nowych rannych. Potem i to mija, jak mija wszystko. Lecz
wypadki toczą się prędzej, aniżeli zrastają się pogruchotane kości, goją ropiejące jelita i
inne rany wojenne. Upływa jeszcze kilka miesięcy, zanim klasztor świętej Hildegardy
zaludnia się powracającymi siostrami. Maria Bernarda i Maria Teresa zostają również
zwolnione. Pewnego wieczora wracają obydwie ostatni raz drogą ze szpitala do domu.
Każda z małą walizeczką w ręku. Matka Vauzous spostrzega, że Bernadetta powłóczy z
lekka lewą nogą. Nie mówi nic, gdyż serce jej zaczyna trapić dawna podejrzliwość: –
Aha, chce mi pokazać, jak bardzo jest zmęczona i wyczerpana długą służbą dla chorych.
Przez kilka następnych nocy matkę Teresę Vauzous nawiedza pewien sen, który
powtarza się z całą dokładnością. Widzi przed sobą grotę Massabielle. Nie jest to jednak
ta dobrze znana grota, lecz otwarta czeluść, która mimo licznych płonących świec
prowadzi do piekielnych otchłani. W przepastnej głębi czai się wielki potwór, wtrącony
tam przez pychę, zły duch. Obok groty szumi nie Gave, lecz inna rzeka, potężniejsza od
Loary. Unosi się mgła. W płytkiej wodzie wzdłuż brzegów stoją setki postaci z brudnymi
bandażami o kijach i o kulach, kaleki o drewnianych nogach. Wszyscy z utęsknieniem
wpatrują się w grotę. Na jej tle ukazuje się Bernadetta, niedorosła dziewczynka, bawiąca
się z innymi dziećmi. Tańczy z nimi w koło i klaszcze wesoło w ręce. Co chwila
Bernadetta wybucha śmiechem tak głośnym i przenikliwym, że siostra mistrzyni nawet
we śnie rumieni się ze wstydu. Wydaje się uśpionej, że rozbawione dziecko wyśmiewa
się z całego świata.
Sen ten, prześladujący ją przez szereg nocy, doprowadza Marię Teresę do głębokiego
rozstroju. Czyżby w czternaście lat po objawieniach w Massabielle miała w tych
przytłaczających serce nocnych marach dopatrywać się proroczego znaku,
315
potwierdzającego jej dawne wątpliwości? Całymi nocami modli się o oświecenie. Prosi
Boga, aby Maria Bernarda nie była tym, o co ją podejrzewa. Modli się, aby Maria
Bernarda nie z chęci zwrócenia na siebie uwagi udawała kulawą, co wywołuje w duszy
jej nauczycielki coraz to nowe fale ukrytej niechęci.
Któregoś wieczora Maria Teresa wchodzi do celi Marii Bernardy. Twarz ma mizerną i
poszarzałą jak po ciężkiej chorobie.
– Niech mi siostra pomoże, Mario Bernardo – prosi, a całe jej zachowanie zdradza takie
wzburzenie, o jakie nigdy by jej Bernadetta nie podejrzewała.
– Najchętniej, matko. Ale jak mogłabym matce dopomóc?
– Tylko siostra może to zrobić, bo chodzi tu właśnie o siostrę.
– O mnie? – pyta Bernadetta z przerażeniem. – Czy może zrobiłam coś złego?
– Gdybym ja to wiedziała... – wybucha tamta. – Nie mam prawa przemawiać w ten
sposób. Nie jestem spowiednikiem siostry, ani matką przełożoną, a nawet oni nie mieliby
prawa do tego. Ale ja przecież proszę siostrę o pomoc, bo ta niepewność mnie zabija...
– Jaka niepewność? O czym matka mówi?
Maria Teresa opiera się o ścianę, jak gdyby nie mogła utrzymać się na nogach.
– Bernadetto Soubirous! Pomóż mi! Wciąż jeszcze nie mogę ci uwierzyć!...
– Czy kiedyś w ostatnim czasie zdarzyło mi się powiedzieć nieprawdę? – dopytuje się
Bernadetta cała drżąca.
– Siostra nigdy nie mówi nieprawdy... a jednak wielka zagadka prawdy czy kłamstwa
twego życia szarpie moją duszę.
– Nie rozumiem tego, matko – mówi cicho Bernadetta i spuszcza oczy.
– Dotrzymałam danego sobie przyrzeczenia, siostro Mario Bernardo, i od początku nie
rozmawiałam z siostrą już nigdy o jej objawieniach. Zdaję sobie sprawę, że złamanie tego
postanowienia jest dowodem wielkiej mej słabości. Wiem też, jak niewybaczalnym
błędem jest trwanie w wątpliwościach wbrew decyzji teologicznej komisji śledczej,
wbrew sądowi biskupa a nawet wbrew opinii Ojca świętego. Bóg widzi przewrotność
mego serca, ale i to, że nic na to nie mogę poradzić. I dlatego przychodzę do ciebie,
siostro, prosić o ratunek.
Bernadetta wolno i poważnie podnosi oczy na matkę Vauzous.
– A w co matka nie wierzy?
– O, to jest dobre pytanie, Mario Bernardo! Otóż wierzę ci, że miałaś wizje i to nawet
kilkakrotnie. Nie mogę jednak uwierzyć, aby te wizje zwracały się do ciebie w patois i
nazywały siebie po imieniu. Od wielu lat kłopoczę się o ciebie, modlę się za ciebie i
zastanawiam się nad tobą i mogę z tego zdać rachunek przed Bogiem. Poznałam twoje
miłe, dziecinne, marzycielskie usposobienie. Twoją, że się tak wyrażę, artystyczną duszę.
Twoja nieokiełznana fantazja objawiła mi się w szkicach, na których wzorowałaś swoje
316
hafty. I myślę sobie, że może ta właśnie bujna fantazja dorzuciła swoje czary do
rzeczywistych objawień, jakie miewałaś i potem ty sama nie mogłaś już oddzielić prawdy
od imaginacji. Może nawet wtedy w owych sławnych dniach lutego babskie plotki,
krążące koło twojej osoby, podsycały tę wyobraźnię do tego stopnia, że mogło ci się
wydawać, żeś widziała i słyszała to, co ci po prostu wmówiono. Wiem już teraz, że
potrafisz czarować dusze ludzkie jak nikt inny. Jest to dar Boży, lecz dar bardzo
niebezpieczny. Byłaś wtedy dzieckiem. I dziś jeszcze nim jesteś. Nie umiałaś przeciągnąć
linii między prawdziwą wizją a fantazją. Wielokrotnie, opowiadana przez ciebie historia
stawała się dla ciebie samej coraz to bardziej rzeczywista. I gdyś już raz weszła na tę
drogę, nie było z niej powrotu. Dzięki wrodzonej umiejętności zdobywania serc,
pozyskałaś dla swej sprawy panów z komisji, tak jak już poprzednio swym opowiadaniem
potrafiłaś wzruszyć do łez czcigodnego biskupa z Montpellier. Czy nie tak mogłaby się
przedstawiać prawda w całej tej historii? Przyznaj sama, drogie dziecko!
– Nie! Nie tak było, matko – odpowiada Bernadetta spokojnie.
– O, gdybyś mogła mnie przekonać, wybawiłabyś mnie ze strasznych katuszy.
Niegodna ja kobieta, poza zwykłymi niedowiarkami, jestem prawdopodobnie jedyną
istotą, która jeszcze wątpi. Jest mi niesłychanie trudno mówić w ten sposób, ale.. Mario
Bernardo, daj mi jakiś znak, który by mnie zdołał przekonać!
– Czy uzdrowienia przez źródło nie są znakiem? – pyta Bernadetta po długim
milczeniu.
– Są, droga siostro, są. Największym, jakiego można żądać. Lecz ja wciąż jeszcze
szukam znaku, który by się odnosił osobiście do ciebie, Mario Bernardo... Niech siostra
posłucha. Opowiem zdarzenie z okresu mego nowicjatu. Żyła wtedy jeszcze w naszym
Zgromadzeniu stara siostra Rajmunda. Była bardzo podobna do naszej zmarłej niedawno
siostry Zofii, lecz w swoim czasie pracowała o wiele więcej i ciężej. Pielęgnowała
niedołężnych starców w przytułku i szpitalu w Nimes, a przyzna siostra, że jest to
najokropniejszy rodzaj pracy. Lecz siostra Rajmunda była oprócz tego zawsze pierwsza w
modlitwie i rozmyślaniu. A przy tym cicha i wesoła jak dziecko. Świat nie wiedział o niej
nic. Nie opowiadała o sobie, że miewa objawienia. Gazety o niej nie pisały ani nie
wychwalali jej biskupi. Nikt, oprócz może spowiednika, nie znał jej pełnej łaski duszy.
Aż do chwili jej śmierci nikt z nas się nie domyślał, że otrzymała najpiękniejszą z
wszystkich łask: stygmaty na wnętrzach dłoni.
Bernadetta potrząsa głową gwałtownie a nawet ze zniecierpliwieniem.
– Myślę, że nie mogę matce nic pomóc – mówi krótko. Potem siada na brzegu swego
łóżka i trwa nieporuszona. Również i matka Vauzous wpatruje się w nią bez słowa. Mija
długa chwila. Wreszcie Bernadetta podnosi głowę, jakby nagłe wpadła na jakąś myśl, i
uśmiechając się słabo szepcze.
– Może jednak znalazłam dla matki znak. – Wolno podnosi suknię i odkrywa lewą
nogę. Pokazuje kolano okropnie zniekształcone guzem wielkości głowy dziecka. Starszej
zakonnicy robi się słabo na ten straszny widok. Cofa się ku drzwiom, znów wraca, chce
317
coś powiedzieć, otwiera usta, lecz żadne słowo nie chce przejść jej przez wargi. Nagle
pada na kolana u stóp Bernadetty, jakby rażona poznaniem tajemniczego związku.
NIE DLA MNIE PŁYNIE ŹRÓDŁO...
A taki oto jest mistyczny związek rzeczy, którego poznanie jak błyskawica olśniło
Marię Teresę Vauzous, w chwili gdy padła na kolana przed okrutnym znakiem,
pokazanym jej przez Bernadettę.
Dziewica z Massabielle wybrała sobie niewinne stworzenie za narzędzie i jako pierwsze
zlecenie włożyła mu w usta z uporem powtarzane nawoływanie do pokuty, choć to
nieświadome dziecko nie może nawet zrozumieć tego wołania do grzeszników całego
świata. Pokuta, pokuta, pokuta! Wciąż to samo! Świat jest brudny! Świat jest chory!
Niech się Pani modli za grzeszników i za chory świat! Pokuta zmywa grzech, grzech,
który zaciemnia chorobę. Wołanie o pokutę jest tylko przygotowaniem dla właściwego
planu Pani. W okolicznościach niesamowitych (dławienie się ziemią, wymioty) nie
domyślająca się niczego dziewczynka wygrzebuje z ziemi cudowne źródło. Źródło to
przez niepojęte uzdrowienia objawia światu swoją moc i wprowadza w poruszenie niemal
całą kulę ziemską. Rozpoczyna się walka za lub przeciw niemu. Przez odkrycie źródła
rola dziecka jest skończona i Bernadetta wydaje się być zwolniona ze służby u Pani.
Władza kościelna poddaje niezwykłe zjawiska najskrupulatniejszym, a nawet
nieprzychylnym badaniom trwającym całe cztery lata. Dopiero potem Kościół uważa się
za pokonanego i uznaje nadprzyrodzony charakter owych zjawisk. A co dzieje się z
Bernadettą, pośredniczką między Panią a światem? Biskup z Tarbes prędko zrozumiał
swój obowiązek opieki Kościoła nad tym cudownym kwiatem Bożym. Zasadza go w
jednym z najsłynniejszych ogrodów klasztornych Francji, aby kwitł tam w ukryciu i dążył
do doskonałości, osiągalnej jedynie dla ludzi Bogu poświęconych, dostosowanej, choć w
pewnej mierze do otrzymanej niegdyś łaski. Pomiędzy ogrodniczkami tego zakonu,
dziwnym zrządzeniem Opatrzności znajduje się także matka Maria Teresa, córka generała
Vauzous. Zadaniem jej jest wychowanie i urobienie pewnego typu zakonnicy, jakiego
życzy sobie tysiącletnia mądrość Kościoła, znająca tak dobrze człowieka oraz jego
możliwości. W dziewięćdziesięciu pięciu wypadkach na sto udaje się choć nieraz różne
indywidualności sprowadzić do tego jednego wypróbowanego szablonu. Tak jednak
dziwnie się dzieje, że matka Vauzous, na zewnątrz najdoskonalsza przedstawicielka tego
typu, walczy w swej nienasyconej, gorącej duszy z samowolnym i silnym ja, które mimo
całej ascezy i dyscypliny zaledwie zewnętrznie i pozornie dostosowuje się do
przeciętności. Jej pochodzenie i krew, wykształcenie, inteligencja i wrodzona energia, są
nieustanną pokusą dla jej głęboko ukrywanej pychy. Nieugięta siła jej osobowości jest
powodem, dla którego matka Vauzous nie może się uporać ani z sobą, ani z Bernadettą.
Bo i Bernadetta jest twarda jak diament. Konfliktu tego nie można jednak ująć w jakąś
duchową arytmetyczną formułkę. A więc po omacku odbywa się proces przyciągania i
odpychania. Nikt o tym nie wie, nawet spowiednik, a najmniej zdaje sobie z tego sprawę
sama matka mistrzyni. Wciąż na nowo znajduje w Bernadetcie coś gorszącego. Gorszyła
się nią już w Lourdes. Wtenczas jednak gorszyli się nią wszyscy, nie tylko władze
świeckie, ale i księża, dziekan Peyramale i biskup Bertrand Sévère. Aż do ostatecznego
318
orzeczenia komisji nie mieli tak samo jak jej nauczycielka zaufania do małej Soubirous.
Na swoje nieszczęście Maria Teresa Vauzous mimo jasnej jak słońce wymowy faktów
jest skazana nadal na dręczące wątpliwości w stosunku do istoty wybranej. Szuka ratunku
w nieustannej modlitwie. Wydaje się jednak, że modły jej nie zostają wysłuchane. Każde
nieopatrzne choćby najniewinniejsze słówko czy postępek Bernadetty na nowo wytrąca ją
z równowagi. Niech sobie wszystko będzie sto razy udowodnione, lecz ona w najgłębszej
skrytości ducha nie może i nie; chce pojąć, dlaczego ta, jakby się zdawało zwykła,
powierzchow-na i w gruncie rzeczy uparta istota miałaby być wybrana spośród ludzi? W
najciemniejszych zakamarkach jej duszy krwawi okrutne pytanie:, Dlaczego ona, a nie ja?
I drugie jeszcze okropniejsze. Czy wobec tego moja droga, droga wiecznego
rozpaczliwego wysiłku woli jest właściwa, jeśli ktoś inny bez najmniejszej świadomej
ofiary lekko może wytańczyć sobie niebo? W ciągu długich lat udaje się Marii Teresie
ukryć to dręczące rozdwojenie duszy przed Bernadettą i wszystkimi innymi, a nawet
przed własnym sumieniem. Dopiero powtarzający się kilkakrotnie sen o piekielnej
otchłani w Massabielle rozdziera ukrywającą je zasłonę z mgły. I wtedy ona, uosobienie
hartu załamuje się i żąda od biednego dziecka dowodu łaski, której rzekomo dostąpiło. I o
dziwo, dowód ten otrzymuje i w nagłym olśnieniu pojmuje go. Bernadetta nosi stygmat.
Stygmat śmiertelnej choroby. Ta, która mocą Najświętszej Dziewicy wywołała z niczego
źródło tysiąca cudownych uzdrowień, przez tę chorobę staje się protagonistką wszystkich
chorych świata. Do wszystkich cudów, których Bóg przez, jej ręce dokonał, dorzuca
jeszcze jedną łaskę, łaskę cierpienia, łaskę naśladowania Chrystusa. Matka Vauzous jest
bliska zemdlenia. Leży na podłodze z twarzą ukrytą w kościstych dłoniach. Myśl jej nie
może objąć straszliwego, a zarazem wspaniałego losu dziewczynki Bernadetty.
Druzgocąca siła i niesamowitość cudu zmiażdżyły ją i rzuciły o ziemię. Lecz ta, na którą
spadła ta straszliwa łaska, zakryła już kolano i siedzi ze spokojnym uśmiechem, jakby to
wszystko było samo przez się zrozumiałe i nie mogło inaczej.
Matka Vauzous w chwili nagłego olśnienia trafną postawiła diagnozę. Guz na kolanie
Bernadetty nie powstał z przejściowej infekcji. Jest i pozostanie oznaką śmiertelnej
choroby. Gruźlica kości jest jedną z najdłużej wlokących się i zarazem najboleśniejszych
nieuleczalnych chorób. Dłuższe przerwy podkreślają jeszcze ostateczną beznadziejność.
W okresach nasilenia choroby jako dodatkowa okrutna komplikacja występuje zapalenie
nerwów. Męka dziewczynki z Lourdes trwa nie siedem dni, lecz siedem lat. A siedem lat
oznacza dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt dni.
Bernadetta znosi chorobę w podobny sposób, w jaki znosiła wszystko, co życie jej
przyniosło, bez zastanawiania się i z całkowitym poddaniem. Tak samo spełniała
życzenia Pani, jedząc gorzkie zioła, łykając mokrą ziemię i zdobywając się na dwukrotne
w ciągu jednego dnia pójście do jaskini lwa, czyli na probostwo do Peyramale’a. Z
równym poddaniem znosiła przesłuchania sądu, badania psychiatry, głupie wypytywania
ciekawych, obelgi, wyzwiska i inne przykrości. A więc i teraz przyjmuje chorobę, jako
rzecz całkiem naturalną, ani jednym słówkiem nie wspomina tajemnicy, która jej sercu
została objawiona i którą przeniknęła matką Vauzous.
Któregoś dnia mówi do Natalii:
319
– Zesłano na mnie tę chorobę, bo rzeczywiście nic innego nie można ze mną począć...
W tych żartobliwych słowach nie ma ani śladu szablonowej pokory. Nie różnią się
niczym od odpowiedzi, jaką Bernadetta dała przełożonej, matce Imbert pierwszego dnia
swego pobytu w klasztorze, gdy ją stara zakonnica zapytała, co umie: Oh, pas grand
chose, Madame la Supérieure. Odpowiedź ta wcale nie wypłynęła z pokory, lecz z cnoty
jeszcze rzadszej, z najtrzeźwiejszego i najsurowszego sądu o sobie, którego zachwiać nie
zdołały ani łaska niebios ani zachwyt świata.
W czasie długiej choroby Bernadetta ani przez chwilę nie gra roli bohaterki czy mężnej
cierpiętnicy. Gdy bóle stają się nie do zniesienia, skarży się i żali i prosi o uśmierzające
leki. Gdyby matka Vauzous była kiedykolwiek chora, – ale nigdy nie bywa – mimo
najstraszliwszych cierpień nie wydałaby z siebie jęku, lecz jak sztywna i blada królowa
średniowieczna znosiłaby swe męki w milczeniu, składając je Bogu w ofierze. Inaczej
Bernadetta. Nie myśli wcale o składaniu ofiary z rzeczy nieuniknionych i nie liczy skrycie
na nagrodę. Tylko dlatego ukrywała tak długo okropny guz na kolanie, aby nie zwolniono
jej z pracy w szpitalu. Teraz nie potrzebuje już dłużej milczeć. Jeśli jednak powstrzymuje
się o ile tylko może od głośnych skarg, robi to ze strachu, aby jej nie wysłano do
infirmerii. Chce koniecznie zostać w domu, tak jak jej zmarła przyjaciółka, siostra Zofia.
Choroba leży przed Bernadettą jak potężna góra, przez którą własnymi słabymi rękami
musi się przekopać, aby dotrzeć do światła. Przekopuje się przez setki dni nie tracąc
odwagi, z pogodną wytrwałością dobrego robotnika. Pracuje niezmordowanie, bez
wytchnienia. Leżenie staje się trudną sztuką tak samo zresztą jak siedzenie, jak każdy
ruch w łóżku, oddychanie, zasypianie czy przebudzenie. Z całkowitą wyłącznością, z jaką
kiedyś uprawiała hafty, oddaje się teraz chorobie. Nie okazuje zniecierpliwienia. Ani razu
nie wypowiedziała życzenia, aby to się już raz skończyło. Siostry zakonne stwierdzają z
największym zdziwieniem, jak bardzo Maria Bernarda jest przywiązana do życia, mimo
że stało się ono dla niej jedynie pasmem okrutnych cierpień. Próchnienie kości w nogach
i łopatkach wymaga od czasu do czasu zabiegów chirurgicznych, w takich okresach
Bernadetta musi być przenoszona do infirmerii. Kiedy po dokonanej operacji wolno jej
wrócić do domu macierzystego, mimo wielkiego wycieńczenia z całą radością obchodzi
tę uroczystą chwilę.
Dawna umiejętność Bernadetty przemieniania dusz ludzkich potęguje się jeszcze w
czasie choroby. Siostry z Nevers poznały już teraz, jak cenny skarb został im powierzony.
Cela Marii Bernardy, mimo że nic się w niej nadzwyczajnego nie dzieje, staje się
ośrodkiem całego domu. Tak jak i przedtem dziewczynka z Lourdes nie mówi nigdy nic
takiego, co by wykraczało poza ramy zwykłej, uchwytnej rzeczywistości. Z ust jej nie
płyną żadne budujące napomnienia ani mistyczne wskazówki. Jednak tu i ówdzie w
najprostszych jej odpowiedziach przebłyskuje ukryte znaczenie, które dopiero o wiele
później zostaje zrozumiane i wyciska łzy z oczu siostry Natalii, a nawet matki Imbert.
Na czele takich przemienionych dusz znajduje się Maria Teresa Vauzous. Choć
przemiana ta jest również wynikiem surowej dyscypliny wewnętrznej. Po porażce
poniesionej za sprawą Bernadetty, matka Vauzous widzi niewłaściwość swojej własnej,
320
żelazną wolą zakreślonej, drogi do zbawienia. Wyrzeka się jej i obiera inną, skromniutką
ścieżkę najprostszej pokory, tak przeciwnej jej naturze. Przede wszystkim ta generalska
córka bierze na siebie spełnianie wszystkich posług przy wciąż nad nią górującym
dziecku ludu. Z żarliwą zachłannością służy Bernadetcie we dnie i w nocy. Na skutek
tego matka przełożona bywa nieraz zmuszona łagodzić spory między dawną mistrzynią
nowicjatu a drugą asystentką Natalią, która nie chce się dać odpędzić od ukochanej
siostry Marii Bernardy. Niestety, o ironio! Bernadetta wcale nie czuje się szczęśliwa,
kiedy jej była nauczycielka i mistrzyni z właściwą sobie nieustępliwością spełnia przy
niej wszystkie posługi. Wprost przeciwnie, jest zawstydzona i zmieszana tą niestosowną
zamianą ról. Wobec tego dawna plaga mimo całego poświęcenia i nawrócenia staje się
nową plagą i nadal wisi jej nad głową.
Postęp choroby sprawia, że Bernadetta już w drugim roku nie może chodzić. A że chce
brać udział we wspólnych modlitwach i posiłkach, trzeba ją nosić do kaplicy i refektarza.
I znowu powstaje konkurencja między Marią Teresą a siostrą Natalią. Tym razem jednak
nietrudno jest matce Imbert rozstrzygnąć spór między nimi. Natalia jest delikatnym i
słabym stworzeniem. Matka Vauzous, silna i muskularna, posiada dość siły, aby unieść w
swych ramionach trzy takie sylfidy jak Bernadetta. Kilka razy dziennie bierze dziewczynę
na ręce i niesie ją z największą ostrożnością po schodach, przy czym chora wygląda
zwykle na ogromnie zmieszaną.
Już od dość dawna omawiały siostry między sobą pewną sprawę, lecz z nieokreślonych
powodów żadna z nich nie odważyła się jeszcze wystąpić otwarcie z wyraźną propozycją.
Od kilku tygodni Bernadetta miewa się znacznie lepiej i nawet przybrała na wadze.
Pewnego dnia po skończonym obiedzie zwraca się do niej matka Imbert:
– Jestem zupełnie pewna, drogie dziecko, że i ty nieraz myślałaś o tym samym, co i my
wszystkie. Byłaś jednak zbyt cierpiąca, aby można było brać pod uwagę możliwość
dalszej podróży.
– Nie wiem naprawdę, co przewielebna matka ma na myśli – odpowiada ostrożnie
Bernadetta.
Matka Imbert uśmiecha się z przymusem:
– Czyżbyś nie pomyślała o tym, aby dobrodziejstwo, które za twoim pośrednictwem
spłynęło na świat, wykorzystać również i dla siebie?
– Co matka chce przez to powiedzieć? Jestem przecież taka głupia...
– W stanie obecnego polepszenia, kiedy siostra czuje się trochę silniejszą, można by z
całym spokojem zaryzykować jazdę do Lourdes.
– O nie, proszą matki, ta niemożliwe – odpowiada prędko i jakby z przestrachem
Bernadetta.
– Dlaczego niemożliwe, droga córko?
– Bo źródło jest nie dla mnie, wielebna matko.
321
Zakonnice siedzą przy stołach w zupełnym milczeniu. Wreszcie odzywa się Natalia:
– Nie rozumiem tego. Dlaczego źródło miałoby właśnie dla siostry okazać się
bezskuteczne?
– Nie, nie, źródło jest nie dla mnie – z uporem powtarza Bernadetta.
– Skąd siostra o tym wie, mon enfant? – pyta Maria Teresa Vauzous, ogarniając chorą
długim spojrzeniem.
– Po prostu wiem – kiwa głową Bernadetta.
– Czy to Pani siostrze o tym powiedziała? – pyta matka Vauzous.
– Pani nie rozmawia już ze mną...
– A może Pani dała to jakoś do zrozumienia?
– O nie, Pani nie zajmuje się już tymi sprawami..
I zanim skieruje rozmowę na inny temat, raz jeszcze powtarza krótko:
– Po prostu wiem...
DIABEŁ PRZEŚLADUJE BERNADETTĘ
W czasie dwóch ostatnich lat życia Bernadetta wychudła przeraźliwie i wygląda jak
cień. Jednak choroba wydaje się jakby zahamowana, a raczej można by sądzić, że doszła
do stadium samowyczerpania. Coraz rzadsze są ataki straszliwych, nocnych bólów. Za to
zaczynają ją niepokoić nieznane dotąd duchowe przypadłości.
W okresie zdrowia Bernadetta nigdy nie bywała ofiarą skrupułów ani przesadnego
poczucia winy. Przeciwnie. Zniewalającym czarem tej duszy była jej niezmącona pogoda
i pewność całkowitego bezpieczeństwa. Teraz jednak Bernadetta staje się nagle
najczulszym i najwrażliwszym instrumentem własnego sumienia. W pozornej
bezsensowności życia kaleki coraz jaskrawiej występują obrazy przeszłości, wspomnienia
Lourdes i zdarzeń sprzed lat, lecz równocześnie tym silniej dręczą ją jakieś dziwne
wyrzuty sumienia i wątpliwości. Powoli teraźniejszość stapia się w jedno z tym, co było
kiedyś. Zdarza się na przykład, że siostra Natalia podchodząc do łóżka chorej zastaje ją
zalaną gorącymi łzami.
– Na Boga! Co się siostrze stało?
– O, ja się przecież tak szkaradnie zachowałam, siostro...
– Co tam opowiadasz, moja przyjaciółko? Wobec kogo zachowałaś się tak brzydko?
– Ależ tak, Natalio! Zachowałam się tak okropnie wobec mojej matki. Dopiero co...
– Mario Bernardo! Przecież matka siostry nie żyje już od dziesięciu lat!
– Była właśnie zupa cebulowa na obiad i mama podsunęła mi pełny talerz. A ja się
rozzłościłam, Bóg wie czemu, i zaczęłam jej wymyślać: Zabieraj sobie swoją zupę
322
cebulową, mam jej już potąd. Zapachu jej wprost nie znoszę. I naprawdę tak
powiedziałam...
– Ale to było już tak dawno, co najmniej przed szesnastu laty... – dziwi się kiwając
głową Natalia.
– Nic nie było dawno, nic nie minęło, wszystko to ciągle jest... – szlocha Bernadetta. –
O, moja biedna matka. Jak ciężkie miała życie, a ja byłam dla niej wprost okropna...
Innym razem zerka ku Marii Teresie Vauzous.
– Matka wcale nie wie o tym, że kiedyś wydarłam dwie strony z katechizmu.
– O jakim katechizmie siostra mówi?
– No przecież o moim własnym ze szkoły.
– Jeszcze go pamiętasz, drogie dziecko?
– Czy pamiętam? Ależ proszę matki, on jest między moimi rzeczami, a te dwie kartki
wydarłam tylko ze złości. Gniewałam się tak okropnie na Jankę Abadie, że się tak
popisywała swoją mądrością. Wszędzie, na każdym kroku...
I teraz w obrazie matki zjawia się w jej myślach postać starej siostry Zofii, której jasne
wspomnienie zostaje również zaciemnione podobnymi wyrzutami sumienia.
– Oj, siedziała obok mnie przez kilka godzin – opowiada Bernadetta niejeden raz
siostrze Natalii. – A ja rysują i haftuję jak opętana, a przecież ona biedaczka nie może
mówić ani się wypowiedzieć. I porusza wciąż wargami, bo chce coś powiedzieć. A ja nie
zwracam na nią najmniejszej uwagi i myślę sobie, że i tak jej nie zrozumiem i nie staram
się jej pomóc, Natalio, nie pomagam jej. Jezusie, Maryjo, jak można być tak złym...
Wiele podobnych małych grzechów występuje na światło dzienne jak krople krwi jej
serca. Jakąkolwiek inną osobę, zadręczającą się boleśnie takimi drobiazgami, można by
posądzić o afektację i przesadę. Bernadetta wyrzuca je z siebie z taką żywiołową
szczerością, że Natalia i inne siostry słuchają tego ze łzami w oczach. W miarę jak
przeszłość nabiera coraz żywszych barw, teraźniejszość staje się blada i nieważna. Po
otrzymaniu depeszy od braci, donoszących o śmierci młynarza Franciszka Soubirous,
Bernadetta w milczeniu robi znak krzyża i nie odzywa się ani słowem.
Czeka ją jednak jeszcze jedna niezwykła próba, która wywołuje niemałe przerażenie w
klasztorze świętej Hildegardy. Dusza ludzka, choć tak bardzo tęskniąca do światła,
zapuszcza korzenie w ciemność i grozę. Dusza Bernadetty nie jest wyjątkiem pod tym
względem. Już w odległych czasach dzieciństwa, zanim jeszcze dostąpiła szczęścia
oglądania Niebiańskiej Dziewicy, jej oczy wizjonerki miały dar widywania przeróżnych
twarzy i kształtów w ramach najzwyklejszych przedmiotów. Plamy wilgoci na ścianach
więziennego mieszkania, chmury w Bartrès, białe kamienie w rzece Gave i innych
strumieniach, liście poruszane lekkim wiatrem, języki ognia w kominku – wszystko
tworzyło ramy dla kłębowiska obrazów, wyzwalających się z wnętrza tego dziecka.
Większość tych obrazów nie należała jednak do krainy dobra, wdzięku ani nie
323
przedstawiała rzeczy zwykłych, obojętnych, lecz, przeciwnie, powstawały one chyba w
królestwie złego ducha. Trudno to zrozumieć, zważywszy, jakie dążenie do piękna
promieniowało z całej istoty Bernadetty. Plamy na ścianie tworzyły postać kozła Orphide.
Rozedrgana luka między listowiem przybiera kształt złośliwego gnoma-potworka.
Kamienie w rzece stawały się czaszkami topielców. A wszystko razem składało się na
rydwan dla niewypowiedzianego strachu, rozpierającego serce pirenejskiego dziecka. Już
w bardzo wczesnych latach nauczyła się Bernadetta, kojarzyć ów strach z istotą i
imieniem złego ducha.
I oto teraz, kiedy prąd jej życia przebija się przez ostatnią już cieśninę, zdradliwe wiry
tego strachu spiętrzają się nad jej głową, by w końcu spaść na nią huczącym
wodospadem. Mogłoby się wydawać, że dusza ogarnięta łaską, zanim opuści ziemię na
wyższy rozkaz, musi w mękach wydać z siebie wszystkie wstrętne twory wyobraźni, jakie
czyhają również i na jej dnie. Jak nigdy przedtem, ożywione są teraz biało tynkowane
ściany celi czy infirmerii, sylwetki drzew widocznych przez okno, kształty i cienie
wyłania-jących się z półmroku przedmiotów.
Czyż grota Massabielle nie była zbiorowiskiem brudu i nieczystości, zanim została
wyzwolona i wywyższona? Czyż i rzeka Gave nie protestowała wściekłym rykiem
przeciwko wywłaszczeniu z niej szatana? Czyż nawet Pani sama nie musiała surowym
spojrzeniem ujarzmiać szatańskich mocy, które mimo jej obecności rozpętały się na
rozpędzonej rzece. Zły duch krążył ciągle koło jej duszy i straszył. Innymi słowy
Bernadetta znów jest nagabywana przez szatana. Jest to mizerny diabeł, który nic jej nie
może ofiarować. Nie roztacza przed nią bogactw tego świata, gdyż dziecko biednych
Soubirous nie zrozumiałoby tej pokusy. Nie nęci jej soczystą brzoskwinią; ten chwyt
udałby się może jeszcze z matką Vauzous. Dogorywające ciało Marii Bernardy nie
pragnie już niczego innego, jak tylko ulgi w cierpieniach. Szatan ma z nią trudne zadanie.
Nie pozostaje mu nic innego, jak wysłanie do niej całkiem zwykłego diabła w
prymitywnym wydaniu, diabła, który ukrywa się w czeluściach pirenejskich, pod
lodowcami Pic du Midi, czy Vignemal. Ten nie stosuje finezyjnej sztuki uwodzicielskiej,
lecz pospolitym strachem i groźbami nęka swe ofiary. I tak się dzieje, że Bernadetta,
dziecko ludu, mimo że osiągnęła najwyższy stopień wyrobienia duchowego, narażona jest
na ataki zwykłego diabła z rogami i ogonem, takiego jaki od setek lat żyje w wyobraźni
prostego ludu z Bigorre. Z hukiem szumi koło jej łóżka, jako rzeka Gave i ryczy swoje
groźne: uciekaj, ratuj się! Pod postacią czarnych świń chrząkając i kwicząc przewala się
przez jej zdyszaną pierś. Przybiera najohydniejsze ludzko-zwierzęce kształty i połączenia.
Czasami zjawia się jako pstrokaty pajac z pochodnią w ręku i chce ją podpalić. To znów
upodabnia się do Vitala Dutoura, prokuratora cesarskiego, któremu z żółtawej łysiny
wyrastają dwa zakrzywione koźle rogi. Dziwne, że z wszystkich jej prześladowców
diabeł upatrzył sobie właśnie osobę Dutoura, od którego Bernadetta bezpośrednio mniej
ucierpiała, aniżeli od Jacometa, sędziego Rives’a, szpicla-prowokatora, czy rudego
psychiatry.
– Zastanów się dobrze, co mówisz, mała – radzi diabeł-Dutour z piekielnie czerwonym,
zakatarzonym nosem. Bernadetta jęczy. Diabeł-Dutour jest bardzo przyjacielski.
324
– Mam nadzieję, że nie odtrącisz ręki, którą ci podaję, jako ostatnią deskę ratunku...
– Apage satanas – krzyczy Bernadetta, tak jak ją nauczono i obolałą ręką kładzie znak
krzyża na twarzy i piersi. Raz po raz taki rozpaczliwy okrzyk przeszywa nocną ciszę
uśpionego domu. Zaraz zjawiają się zakonnice. Jedna po drugiej wchodzą do pokoju
chorej, aby wypróbowanymi modlitwami wspomagać ją w walce z wielkim napastnikiem.
– O, drogie siostry – szepcze Bernadetta szczękając zębami. – Jak on mnie dziś znów
dręczy...
Matka Vauzous jest odważną bojowniczką. I za jej modlitwę, wypowiadaną tonem
wojskowej komendy, chowa Bernadetta swoją drżącą duszę.
Tego samego roku po uroczystości Trzech Króli lekarz domowy doktor Saint-Cyr
oświadcza matce Józefinie Imbert, że w najbliższym czasie należy się liczyć ze śmiercią
biednej męczennicy. Matka przełożona udaje się natychmiast do biskupa Lelonge’a.
Biskup z Nevers zawiadamia biskupa z Tarbes. Nie jest nim już Bertrand Sévère
Laurence, lecz jego następca nazwiskiem Pichenot. Gdy biskup Laurence wraz z
biskupami całego świata został zawezwany przez Piusa IX na Sobór Watykański, był już
osiemdziesięcioletnim schorowanym starcem. Usiłowano go powstrzymać od tej
uciążliwej podróży. Jednak biskup, który swego czasu tak długo zatruwał życie Pani,
odpowiedział swoim doradcom:
– Czy uważacie panowie, że grób w Rzymie jest zbyt marnym celem podróży, dla
którego nie warto się przejechać trzydzieści godzin koleją? – Starzec osiągnął ten właśnie
cel podróży. Następca jego Pichenot wysyła dwóch uczonych teologów seminarium w
Tarbes do Nevers, którzy wraz z dwoma uczonymi teologami tamtejszego seminarium
tworzą znów rodzaj nowej komisji. Zadaniem ich jest sporządzić ostatnie zestawienie
cudownej historii, póki jeszcze główny świadek ma zupełną przytomność. Zniekształcone
pogłoski o trapiących Bernadettę wyrzutach sumienia i napaściach złego ducha nie
wiadomo jaką drogą dotarły przez mury klasztoru do świata. Jedna z gazet pozwala sobie
napisać, że skrupuły sumienia umierającej cudotwórczyni z Lourdes są wyraźnym
dowodem, jak bardzo się boi zbliżającego się rozrachunku z niebem za oszukańczą
historię z cudami.
Pewnego mroźnego dnia zimowego matka Józefina Imbert z tymi słowami zbliża się do
łóżka chorej Bernadetty:
– Moje drogie dziecko, księża biskupi z Nevers i z Tarbes pragnęliby raz jeszcze
usłyszeć z twoich ust potwierdzenie tego, co Najświętsza Panna przez ciebie i dla ciebie
uczyniła. Przysłali więc czterech uczonych księży, którzy dzisiaj po południu mają
przyjąć od ciebie uroczyste wyznanie o objawieniach, którymi zostałaś zaszczytnie
wyróżniona. Na twoją cześć obecna przy tym będzie przewielebna matka generalna oraz
Rada naszej kongregacji.
Gdyby Bernadetta miała jeszcze choć kroplę krwi w twarzy, zbladłaby na tę
wiadomość. Lecz zamyka jedynie oczy i oddycha z trudem. Przełożona stara się ją
uspokoić i dodać odwagi:
325
– Przyjmij to, Mario Bernardo, jako obowiązek posłuszeństwa. Będę czuwała nad tym,
aby cię zbyt nie zmęczyli. Masz na to moje słowo...
Uroczysty akt odbywa się w obszernej zimnej komnacie, w której ustawiono w półkole
dwadzieścia cztery fotele.
W chwili gdy poprzedzana przez matkę Imbert i matkę Vauzous ukazuje się w pustej
sali Bernadetta niesiona na noszach, wszyscy podnoszą się z miejsc. Pierwsza wstaje
pochylona wiekiem matka generalna, za nią osiem czcigodnych sióstr z kapituły
Zgromadzenia, wikariusz generalny z Nevers, wysłannicy biskupów i pozostali księża.
Zakonnice miejscowe tłoczą się skromnie pod ścianami. Najstarszy z uczonych teologów
pochyla się z troskliwą delikatnością nad Bernadettą.
– Będziemy się starali unikać wszystkiego, co mogłoby siostrę zmęczyć. Ma być
odczytany protokół komisji śledczej, sporządzony w roku 1858. Są w nim spisane
wszystkie ówczesne wypowiedzi siostry sprzed lat dokładnie dwudziestu. Prosimy siostrą
jedynie o potwierdzenie tamtych zeznań. Czy siostra czuje się na siłach? Bernadetta
spogląda nie niego wielkimi, pełnymi lęku oczami i zaledwie dostrzegalnie kiwa głową.
Czy to jeszcze jedno przesłuchanie?
Monotonny głos czytającego obija się o jej uszy. Jakby z niezmierzonej dali dociera do
niej opowiadanie o czternastoletnim dziecku, które szukając chrustu spotkało jakąś piękną
panią. Długie, bardzo długie to opowiadanie, a lodowate zimno coraz więcej obezwładnia
członki chorej. Słaby oddech unosi się parą z jej ust. Bernadetta natęża wszystkie siły,
aby sprostać temu przesłuchaniu. Po pierwszym rozdziale opowiadania odzywa się
łagodny głos przewodniczącego:
– Siostro Mario Bernardo, czy może siostra raz jeszcze potwierdzić prawdziwość tego,
co siostra w tej chwili usłyszała?
Błagalnymi oczyma patrzy Bernadetta w pustą przestrzeń, po czym słabym, dziecinnym
głosikiem szepcze:
– O tak, o tak, widziałam Ją...
Głos czyta dalej. Czas zdaje się nie posuwać wcale. I wciąż na nowo stary kapłan
zapytuje ostrożnie:
– Siostro Mario Bernardo, czy może siostra potwierdzać prawdziwość tego, co siostra w
tej chwili słyszy?
I wciąż z oczami błagalnie wpatrzonymi w dal powtarza Bernadetta te same słowa:
– Widziałam Ją, tak, widziałam Ją...
Gdy po godzinnym przesłuchaniu zaniesiono ją z powrotem do celi i zostawiono sam na
sam z siostrą Natalią, sztywność jej członków zaczyna ustępować i biedna Bernadetta
wybucha straszliwym spazmatycznym płaczem; wydaje się, że mizerne resztki jej ciała
rozpłyną się w tych gorzkich łzach.
326
– O Boże mój – szlocha rozpaczliwie, gdy już jest zdolna coś wymówić – będą
przychodzili jeszcze i jeszcze, jutro i pojutrze i będą pytali, pytali aż do ostatniego dnia...
Natalia klęczy obok niej i kładzie rękę na jej czole.
– Złożyłaś już teraz uroczyste wyznanie prawdy, droga przyjaciółko. Nikt nie będzie
ciebie więcej dręczył...
– O nie, wiem o tym lepiej niż ty – jęczy Bernadetta. – Będą mnie dręczyć tak długo,
póki żyć będę. I będą mnie pytać wciąż na nowo... Jak tylko stąd wyjdą, zdążą już
zapomnieć i znów będą chcieli usłyszeć od początku.
I wreszcie, gdy się już zmęczyła płaczem, mówi żałośnie:
– Oni nie chcą, nie chcą mi uwierzyć... Zresztą ja to rozumiem... Za dużo było łaski dla
takiej, jak ja...
Po tym wybuchu Bernadetta wydaje się zasypiać. Siostra Natalia siedzi cicho obok niej.
Lecz wtem chora podnosi głowę.
– Czy mogę prosić siostrę o podanie mi mego białego woreczka?
Siostra Natalia wyjmuje z szuflady odwieczny, wypłowiały woreczek, który Bernadetta
jako uczennica nosiła stale przy sobie. Był w nim kiedyś elementarz, katechizm, skórka
chleba, kawałek rozpoczętej pończochy, kryształek lodowatego cukru i mały osiołek z
ułamaną nogą. I gdy teraz Natalia wysypuje na kołdrę zawartość sakiewki, wypada z niej
elementarz i osiołek z ułamaną nogą. Bernadetta kiwa głową z zadowoleniem. Bo tak jak
niestałe i zmienne są upodobania bogaczy, tak dla biedaków każda drobnostka warta jest
przywiązania. Bernadetta wyjmuje obrazek Matki Boskiej, przysłany jej kiedyś przez
Peyramale’a, i prosi:
– Niech siostra weźmie ten obrazek, włoży go w kopertę i zaadresuje: Do
przewielebnego Księdza Dziekana Marii Dominika Peyramale’a w Lourdes.
– Tylko ten obrazek i nic więcej? – pyta zdziwiona siostra Natalia,
– To wystarczy – odpowiada Bernadetta. Gdy jednak Natalia wychodzi z pokoju, chora
woła ją z powrotem:
– Siostro, może siostra coś dopisze: – Drogi Księże Proboszczu, Bernadetta Soubirous
myśli o Księdzu.
W godzinę później siostra Maria Bernarda zasłabła. Jeszcze tego samego wieczora
przenoszą ją do infirmerii.
Tym razem – na zawsze.
PIEKŁO CIAŁA
W tym samym dniu, w którym stary dziekan Peyramale może się nareszcie wybrać do
Nevers, zjawia się w Lourdes nowy przybysz. Jest nim Hiacynt de Lafite, literat, który od
owej pamiętnej wiosny sprzed dwudziestu jeden laty ani razu nie zawitał do tego, miasta.
327
Są trzy powody, dla których pan de Lafite zdecydował się na tę podróż. Dwa z nich są
jawne, a trzeci ukryty. Jeden z jego siostrzeńców odwiedził go w Paryżu i zapraszał
najserdeczniej, aby spędził kilka tygodni przed Wielkanocą w jego willi koło Lourdes.
Rodzina Lafite’ów od dawna nie jest już właścicielem starego pałacu na wyspie Chalet.
Cala wyspa została wykupiona przez biskupstwo w Tarbes i wraz z pałacem padła ofiarą
regulacji rzeki Gave i nowo założonych parków. Poszczególni członkowie tej rodziny
pobudowali sobie w pięknej okolicy wygodne letnie rezydencje, odpowiednio oddalone
od szalonego ruchu pielgrzymek i chorych, zjeżdżających do tego dziwnego miejsca.
Hiacynt de Lafite jest jeszcze wciąż tym samym ubogim i nieznanym poetą, jakim był
przed laty dwudziestu. Jego młodzieńcze dążenia, aby klasyczne aleksandryny ożywić
nowym tchnieniem i tym samym zakuć romantyczną duszę w marmurowe ciało, zostały
żałośnie porzucone. Nikt już dziś nie dba o aleksandryny, klasycyzm czy romantyzm.
Literaturze brak po prostu tchu z pośpiechu, z jakim musi podążać za rozwojem
ludzkości, aby dotrzymać kroku nowej rzeczywistości. Opisuje się teraz życie palaczy
okrętowych, maszynistów, robotników fabrycznych i górników w kopalniach węgla.
Rozwałkowuje się seksualne konflikty małomiejskich żon i analizuje powikłania
uczuciowe komiwojażerów. Szlachetny język francuski, ku niezadowoleniu pana de
Lafite’a, tuła się po podmiejskich jarmarkach, sklepikach i barach bezczeszczony, przez
służalczą gorliwość najbardziej prostackim argot. I cała ta trywialność nurza się w
przestarzałej i wyblakłej metafizyce postępu i wiedzy. Nic więc dziwnego, że w takich
czasach niezwykłe dzieło pod tytułem „Kamień węgielny pod Tarbes” nie może doczekać
się nawet ukończenia, nie mówiąc już o rozgłosie.
Pisarz, żyjący wspomnieniem dawno przebrzmiałej pochwały Wiktora Hugo, a poza
tym ze sporadycznych artykułów do gazet, nie może sobie pozwolić na odrzucenie tak
wspaniałego zaproszenia, zapewniającego mu byt na kilka tygodni. Drugim powodem jest
spotkanie starego znajomego z Lourdes. Jest nim Jan Baptysta Estrade, zajmujący już od
dłuższego czasu stanowisko dyrektora urzędu podatkowego w Bordeaux. Pan Estrade
zwykł spędzać swój doroczny urlop w Lourdes, w okresie wiosennym koło Wielkiejnocy.
Z natarczywą wprost serdecznością wyraził życzenie oprowadzenia dawnego towarzysza
z Café Français po zmienionym nie do poznania mieście cudów, tak że ten uległ i obiecał
swój przyjazd.
Trzeci, tajemniczy powód, pozostaje ukryty nawet przed nim samym. Hiacynt de Lafite
czuje się chory, więcej nawet, wie, że jest śmiertelnie chory. Zło tkwi w krtani.
Wielokrotnie już powstawały tam owrzodzenia, które jednakże ustępowały. Na wyraźne
pytanie pacjenta, czy może to być rak, lekarz nie wyłączył tej możliwości. Melancholijny
z natury pisarz Lafite traktuje tę możliwość, jako zupełną pewność, uważa się za
człowieka skazanego. Nie wierzy, aby mu jeszcze cośkolwiek mogło pomóc, czy wiedza
medyczna, czy cud w Lourdes. Jego pycha odrzuca i jedno, i drugie. Wprawdzie Lourdes
posiada źródło lecznicze, którego stokrotnie wypróbowaną skuteczność opisują nie tylko
klerykalne gazety. Człowiek tak trzeźwy jak Estrade również chwali się, że był naocznym
świadkiem kilku uzdrowień natychmiastowych. Od czasu rozmowy z dyrektorem urzędu
skarbowego nurtuje Lafite’a jakiś nieokreślony niepokój, którego nie może zrozumieć. W
328
ciągu podróży rozmyśla: Posiedzi sobie człowiek znów pewien czas w tym starym
gnieździe pirenejskim i odświeży trochę wspomnień. Więcej nic.
Hiacynt de Lafite ma lat pięćdziesiąt dziewięć. Dawni znajomi, po tylu latach
niewidzenia, robią ciche uwagi, że wygląda o wiele starzej. Jednocześnie jednak uważają,
że piękna, siwa głowa poety, z ostro zarysowanymi skroniami i bladymi zapadniętymi
policzkami, stała się jeszcze bardziej wyrazista, interesująca, i bez wątpienia nosi cechy
genialności.
Nie wszyscy z dawnych znajomych są jeszcze przy życiu. Nie żyje dyrektor szkoły
Clarens, inteligentny przeciwnik w błyskotliwych dyskusjach, nie żyje stary, sławny
Lacadé, odnoszący się ongiś do poety z jowialną pobłażliwością. W swej ostatniej
godzinie doczekał się, że rzeczywistość daleko prześcignęła jego naj-śmielsze marzenia o
wyniesieniu Lourdes do rzędu sławnych uzdrowisk.
Hiacynt de Lafite, mając obok siebie z jednej strony Estrade’a, a z drugiej doktora
Dozous, kroczy nową główną ulicą miasta. Jest to Boulevard de la Grotte, prowadzący
przez niedawno zbudowany Pont Michel do świętych miejsc. Dzień jest piękny,
słoneczny; Lafite zerka na wszystkie strony, wyraźnie oszołomiony zmianami, jakie się
dokonały w tym skalanym gnieździe. Hotel stoi przy hotelu. Gmachy te bynajmniej nie
odznaczają się klasztorną prostotą, spokojem i godnością, odpowiadającą powadze
miejsca. O nie! Na przeładowanych sztukateriami fasadach kłębią się jakieś wy-naturzone
twory zatrutej fantazji architektów, odbywa się jakiś sabat czarownic, z trudem kryjących
za pobożnymi napisami swe wykrzywione maski. Przyglądając się temu otoczeniu,
można by je łatwo wziąć za jakieś trzeciej kategorii uzdrowisko albo dzielnicę
rozrywkową wielkiego portowego miasta, ale nie za Lourdes, miejsce cudów. Wszystko
naokoło zbudowane jest w guście tandetnego kasyna kuracyjnego, prowincjonalnego
teatrzyku-wodewilu czy ujeżdżalni. W suterenach kamienic spostrzega zgorszony Lafite
jeden przy drugim kram ze świętościami. Aż go zatyka na widok wystawionej w nich
tandety religijnej. Przed wielu już laty udało się mistrzowi Fabichowi z Lyonu dokazać tej
sztuki, że postać Pani, rzeźbiona przez niego w prawdziwym kararyjskim mar-murze,
wygląda jak figura z margaryny. I oto teraz w tysiącach egzemplarzy wystawione są na
sprzedaż wierne gipsowe kopie owego arcydzieła, od których Bernadetta odwracała się
swego czasu z niesmakiem. Jaskrawy, krzyczący błękit paska podkreśla jeszcze mocniej
ich pospolitość. Wszędzie naokoło wznosi się Babilon religijnej konfekcji, w którym
Bernadetta gra główną rolę. Klęczy w białym kapulecie, ze złożonymi rękoma przed
lukrowaną Madonną. W tej pozie przedstawiona jest nie tylko na oleodrukach,
litografiach i innych obrazkach, ale wyhaftowana również w całej okazałości na
serwetach, chustach, obrusach, a nawet wyrzeźbiona na przyciskach do papieru i
zastawach stołowych. Hiacynt de Lafite nie może powstrzymać się od wyrażenia swego
oburzenia.
– Pomyślcie, przed dwudziestu laty rozegrała się tu czarodziejska bajka. Niewinne
dziecko ujrzało Świętą Dziewicę i opisało swe przeżycia w najbardziej naturalny i świeży
sposób. Lecz niestety, miesza się w tę historię nasze podłe stulecie w asyście
329
współczesnych wielkości i ściąga oryginalną bajkę do brudnego poziomu własnego
konwencjonalizmu. A Kościół patronuje tej ohydzie...
– Jeśli chodzi o tamte obrzydliwości, ma pan na pewno rację – mówi Estrade. – Może
jednak Kościół, który to toleruje, jest mądrzejszy, niż przypuszczamy. Silne umysły
odwróciły się od niego. Została przy nim wyjałowiona arystokracja i zwykły lud wiejski.
Kościół więc pozostawia temu ludowi jego niewybredny gust wiedząc, że inny by mu nie
odpowiadał. A może pan uważa, że Kościół powinien zamawiać swoje święte obrazy u
jakiegoś nowoczesnego malarza, straszącego swoim kunsztem naszych filistrów?
– Protestuję, drogi Estrade – unosi się poeta. – Gdy Kościół był jeszcze coś wart,
najwznioślejsza sztuka stała przy jego boku. Bo nic ludzkiego na tej ziemi nie jest
bardziej święte jak piękno wcielone w najwyższą sztukę. W moich oczach nie jest już
świętym taki Kościół, który wyrzeka się piękna, aby schlebiać gustom jaskiniowców, lub
boi się urazić ich smak.
– Czy nie można by pańskiego zdania, drogi przyjacielu, odwrócić – uśmiecha się
Estrade – i powiedzieć w ten sposób: Dopóki sztuka była jeszcze coś warta, Kościół stał
przy niej...?
Doktor Dozous, który nie odzywał się przez cały czas ani jednym słowem, wskazuje
ręką na wielki budynek po drugiej stronie miasta:
– Za chwilę ujrzymy rzecz najdziwniejszą, jaką można na świecie zobaczyć.
Stary lekarz prowadzi swoich towarzyszy przez podwórze szpitala „Siedmiu Boleści”
zadanych przez grzeszników tego świata naszej najdroższej Matce Naświętszej
Niepokalanej Dziewicy. W długich rzędach czekają małe wózki w rodzaju riksz, na
których pielęgniarze nazywani brancardiers przewożą chorych do groty, do kąpieli w
basenach lub do bazyliki. Z przedsionka trzej panowie wchodzą przez szeroki korytarz do
olbrzymiej sali. Przy długich stołach zasiadają właśnie setki osób do posiłku. Porządek
panuje wzorowy. Robi to wrażenie, jakby każdy z tych biedaków, w imię nadziei, którą
nosi w sercu, starał się bez słowa skargi spełniać codzienne obowiązkowe czynności.
Między gęsto obsadzonymi stołami, w długim rzędzie kroczą gęsiego usługujące siostry,
nalewając zupę na talerze i napełniając szklanki czerwonym winem. Pacjenci nie robią
wcale wrażenia smutnych, lecz są dziwnie podnieceni. Gawędzą i śmieją się. Zapewne
opowiadają sobie zdarzenia z codziennego pola bitwy o cud. Gdyż cud jest w Lourdes
chlebem powszednim.
– To są ci, którzy nie mają żadnych bóli – mówi cicho Dozous do Lafite’a. –
Znajdujemy się do pewnego stopnia w pierwszym kręgu dantejskiego piekła. Są to kulawi
i niewidomi.
Gdy krótkowzroczny Lafite zdążył się już trochę rozejrzeć w tym tłumie, widzi, że
naprawdę zebrani są tu wyłącznie ślepcy i kaleki. Wsparci na kulach i laskach kusztykają
koło stołu, ten i ów ze zwisającą bezwładnie kończyną. Z bladym uśmiechem mrugają w
pustą przestrzeń pozbawione światła oczy. Lafite stara się opanować wrażenie.
330
– Ilu z tych nieszczęśliwych odzyskuje zdrowie? – pyta lekarza.
– W ostatnich dwóch dziesiątkach lat zostało uzdrowionych bardzo wielu. Jednak
uzdrowienia niezaprzeczalnie cudowne są rzadkie. Wypadki te muszą być specjalnie
opracowywane i potwierdzone przez lekarską komisję badań. I może pan być pewny,
przyjacielu, że sceptycyzm nas lekarzy ani o jotę nie stał się mniej odporny. Oczywiście,
często zdarzają się wypadki polepszenia i ulgi w ciężkich schorzeniach. Niech pan
przyjrzy się tym ludziom! Jeśli kiedyś chociaż jeden spomiędzy stu lub tysiąca mocą
oczywistego cudu nagłe przejrzy lub odzyska władzę w nogach, dusze wszystkich innych
ogarnia nieopisane uniesienie. Nadzieja dosięga szczytu. Co się nie udało w tym roku,
może się udać w następnym. Pan rozumie? – Dozous otwiera jakieś drzwi. – I ci również
nie mają żadnych bólów, lecz są unieruchomieni...
Trzy dalsze sale. Ciasno przy sobie ustawione rzędy łóżek. Cicho, pod białymi kocami
leżą chorzy. Tu i ówdzie widać ortopedyczne aparaty. Obok niejednego łóżka siedzi
matka, mąż, żona lub jakiś krewny. Spod łóżek wystają nędzne bagaże szarych ludzi,
walizki po sześć sous. W przeciwieństwie do sali jadalnej tutaj panuje niezakłócone
milczenie.
Te nieruchome istoty robią wrażenie nieskończenie zmęczonych, jakby wciąż jeszcze
wyczerpanych długą jazdą koleją do stacji: Ostatnia Nadzieja. Niektóre z tych bladych
twarzy zamyślonymi oczyma wpatrują się w dal, inni znów śpią dziwnie głębokim snem.
Nadeszła chwila, w której pan Hiacynt de Lafite musi się wziąć mocno w karby, gdyż
docierają już do samego wnętrza domu. Wrażliwy poeta przez całe życie bojaźliwie
unikał widoku choroby i szpetoty. Chociaż jako romantyk z upodobaniem opisywał
ciemne strony życia, to jednak w praktyce starał się je zawsze omijać. Nie miał pojęcia,
że mogą istnieć takie potworności, na jakie w tej chwili patrzy. Co chwila zamyka oczy.
Nie udaje mu się, niestety, zamknąć uszu na docierające do niego falami przeraźliwe
krzyki, żałosne jęki i szalone wybuchy nieprzytomnych. Leżą tu chorzy wewnętrznie:
ludzie z rozkładającymi się płucami, którym trzeba ścierać krwawą pianę z warg; ludzie z
wnętrznościami zżartymi przez nowotwory, nie mogący zatrzymać kału. Lafite chciałby
jak najprędzej stąd uciec. Lecz nieubłagany lekarz wprowadza ich do małego bocznego
pokoju. W wysokim krześle, specjalnie skonstruowanym siedzi chłopiec mniej więcej
jedenastoletni. Wyrazu jego oczu Lafite nie zapomni już nigdy. Zniekształcone nogi
dziecka od ud aż do stóp prezentują wszystkie odmiany czerwieni, począwszy od jasnego
koloru łososiowego aż do ciemnopurpurowej barwy laku. Z otwartych zgangrenowanych
ran cieknie krew i ropa, na ziemi leżą zwoje cuchnących mokrych bandaży. Obok chłopca
siedzi stara, pomarszczona kobieta, jedyna osoba, która w czasie podróży koleją mogła
znieść ohydny fetor jego gnijących nóg.
– Jakże tam, młodzieńcze, jak się miewamy? – pyta Dozous z niezmąconą pogodą.
– Święta Dziewica pomogła mi – odpowiada chłopiec dysząc. – Niektóre miejsca już
zaschły. Proszę, niech pan zobaczy...
331
– To doskonale, kochanie. Jutro znów ci pomoże. I tak dzień po dniu, przez cały
tydzień, aż wszystko nie zaschnie...
– O, tak, panie, wierzę w to święcie – mówi chłopiec, a oczy jego patrzą łagodnie,
chociaż z wyrazem śmiertelnego znużenia. Lafite wybiega z pokoiku, aby wpaść tuż obok
do pokoju umierających. Tutaj leżą ci nieszczęśliwcy, którzy załamali się u progu
ostatniej nadziei. Większość z nich została już zaopatrzona ostatnimi sakramentami.
Księża stoją obok łóżek. Z przerażeniem myśli Lafite o swojej śmierci, która tkwi w jego
krtani. Wypróbowuje swoje gardło. Przed godziną mógł jeszcze połykać. Teraz czuje
twardy guz w przełyku. Ze śmiercią, otaczającą go zewsząd, idzie ku niemu jego własny
kres. Wie, że i on należy do tego długiego korowodu skazańców, choćby nie wiem jak
dobrze grał rolę zwiedzającego tylko to piekło, wytwornego przybysza, któremu osobiście
nic nie zagraża.
Oddycha z trudem. Boi się, że zemdleje i ośmieszy w oczach towarzyszy...
Idą dalej. Wchodzą do sali kobiet chorych na wilka. Siedzą na łóżkach bez ruchu i bez
słowa; głowy mają zakryte czarnymi gęstymi zasłonami, gdyż nawet między sobą nie
znoszą widoku swoich twarzy. Lekarz prosi jedną z kobiet o zdjęcie szala. Lafite i Estrade
odwracają na chwilę wzrok. Kształt trupiej czaszki. Kolor surowej szynki. W krwawych
otworach nienormalnie płonące oczy. Nos zżarty, zżarte wargi. Rozszerzone dziurki od
nosa zatkanie tamponami waty. Kobieta ta wypiła przed chwilą filiżankę kawy, musiała
więc zapobiec, aby napój nie dostał się do niewłaściwego otworu. Doktor Dozous
rozmawia z szkarłatną trupią główką tak naturalnie i rzeczowo, jak z każdą inną normalną
istotą.
– Poprzedniego roku mieliśmy tu o wiele cięższy przypadek aniżeli pani. I ogromnie się
polepszyło pacjentce, pomogło zupełnie. Czy pani mnie rozumie? Więc niech mi pani da
słowo, że będzie cierpliwa i nie zrobi już żadnego głupstwa.
Szkarłatna trupia główka potakuje gorliwie.
Przy wyjściu Dozous mówi szeptem do swoich przyjaciół:
– Wczoraj usiłowała popełnić samobójstwo...
– A ile w tym jest prawdy, że taka twarz została kiedykolwiek uleczona, że w ogóle
taką rzecz można wyleczyć?... – pyta z widocznym wysiłkiem Lafite.
– Jest to istotnie prawda – odpowiada lekarz – może pan w biurze sprawdzić na
fotografiach. Uzdrowiona ostatnio tego rodzaju pacjentka nie zdawała sobie z początku
wcale sprawy, że nagle ma znowu nos i usta...
W jednym z bocznych pokoików w kącie z twarzą do ściany stoi nieporuszenie niska
kobieta. Stoi tak przez cały dzień. Wygląda jak zmartwione, niegrzeczne dziecko, które za
karę postawiono w kącie i które teraz na przekór całemu światu odwraca się plecami.
– Jestem lekarzem i przychodzę panią odwiedzić – wita ją Dozous. Ostrożnie kobieta
obraca się ku niemu. Twarz jej nie jest już ani nawet tak ludzka, jak owa przeżarta trupia
główka koloru surowej szynki. Jest to brązowa masa, rozdęty twór, przecięty dwiema
332
wargami, które już nie są wargami, lecz olbrzymimi fioletowymi płatami, jak pleśń
drzewna, rozrastająca się na wszystkie strony. Ta niesamowita twarz Meduzy zaczyna
śpiesznie mówić. Brzmi to jak głuche mruczenie zza wyściełanych drzwi, Dozous
rozumie i potakuje uprzejmie:
– Życzeniu pani stanie się zadość. O północy, kiedy nikogo nie będzie, zaprowadzi się
panią do kąpieli, nikt tam pani nie zobaczy.
Hiacynt de Lafite schodzi wolno po schodach z ręką przyciśniętą do gardła. Nie może
myśleć jasno. Pełne przerażenia pytania powstają w jego mózgu.
– Czy jest możliwe, aby natura sama z siebie nieuznająca żadnych wartości bogini
bezduszna i bez serca, nietylko wyniszczała swoje stworzenia przez nieustanny proces
rozrodczy, ale również z całą obojętnością skazywała je na gnicie za życia. Dla niej
radosna tęcza barw na skrzydłach brazylijskiego motyla, czy wesołe odmiany czerwieni
na zżartej wilkiem twarzy, to jedno i to samo. Natura nie odróżnia piękna od brzydoty, są
to tablice orientacyjne tylko dla człowieka, tego najlichszego jej tworu. A może to jakiś
barbarzyński bóg ziemi w rodzaju azteckiego Huitlipochtli czerpie perwersyjne rozkosze
z tych ofiar o szkaradnych twarzach i udręczonych członkach? Albo może jest to
naprawdę Bóg z hebrajskiej Biblii i chrześcijańskiego Kościoła, który dopuszcza te
straszliwe, absurdalne choroby jako niezrozumiały sylogizm między pierwszym
grzechem obdarzonej duchem materii (która stała się człowiekiem), a jej odkupieniem.
Gdy tylko wyszli znów na świeże powietrze, doktor Dozous mówi do Lafite’a:
– Teraz pan się naocznie przekonał, kochany przyjacielu, jak daleko sięga piekło w
nasze życie.
– Tak, moi panowie – przyznaje Estrade – a Lourdes jest na naszej planecie tym
geometrycznym punktem, w którym to piekło przecina się z niebem. Idą dalej. Lekarz
prowadza Lafite’a pod rękę.
– Zobaczył pan zaledwie mały wycinek cierpień, których pełno jest na świecie, o wiele
więcej, aniżeli ludzie przypuszczają. I w nieustannej pielgrzymce wszystko to ściąga do
nas. Jutro oczekujemy pięciu nowych pociągów z chorymi, a przy tym musi pan wiedzieć,
że nie tylko nabożni prostaczkowie szukają ratunku w Lourdes; przyjeżdżają tu nie tylko
katolicy, ale również i protestanci i Żydzi. Sprowadza ich rozpacz, chwytająca się
ostatniej już deski ratunku...
– I o wiele częściej niż choroba zostaje uleczona rozpacz... – mówi cicho Estrade.
Doktor Dozous staje i pokazuje ręką na otoczenie:
– Kto by z nas był to pomyślał lat temu dwadzieścia – mówi z uśmiechem – gdyśmy
przesiadywali w kawiarni Durana i prowadzili dysputy literackie i naukowe? Czyż
moglibyśmy przypuszczać, że jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej powstanie
takie Lourdes? I wszystko dlatego tylko, że dziecko nędzarzy z zawszawionej rue des
Petites Fossées ujrzało w massabielskiej jaskini przecudną Panią i dla niej walczyło? Jeśli
333
są tu cuda, to Bernadetta Soubirous jest niewątpliwie największym. Co pan na to powie,
Lafite, jako poeta?
Hiacynt de Lafite, który posiadał dar słowa, nie mówi nic.
BŁYSKAWICA W LOURDES
Już o trzeciej po południu riksze z chorymi popychane przez sanitariuszów zajeżdżają
na wspaniały plac przed bazyliką, uno-szącą się na massabielskiej skale jak okręt o
wysokich masztach na fali. Pielęgniarze ustawiają setki tych wózków, zaopatrzonych w
ochronne daszki, w szerokie półkole, tworząc tym samym pierwszy rząd chóru, biorącego
udział w przedstawieniu. Jest to jedyne w swoim rodzaju szalone przedstawienie, jeśli
sobie wyobrazić, że ktoś z uczestników tego chóru może stać się bohaterem cudu. Że oto
nagle z czyjejś zżartej wilkiem twarzy spadnie wieloletni zeskorupiały strup, jak odpada
zeschły tynk ze ściany, a zdrowa nowa skóra ukaże się oczom ludzkim. I przedstawienie
to nie jest grą w teatrze ani fałszywą reklamą, ani propagandową sensacją, lecz
najoczywistszą rzeczywistością, o której każdy z obecnych może się przekonać na własne
oczy. I naprawdę, wszystko razem jest tak całkowicie nieprawdopodobne i ludzkiemu
rozumowi daje tak ogłuszający policzek, że trudno uwierzyć, słysząc tylko opowiadanie o
tym, co się stało. Ba, zdarza się nawet, że naoczni świadkowie nie dowierzają później
własnym wspomnieniom.
Tuż za rzędami wózków ze sparaliżowanymi cierpiącymi ustawiają się garbaci, ślepi i
kulawi, którzy mogli dowlec się sami na miejsce. Za nimi tłoczą się dziesiątki tysięcy
pielgrzymów i widzów oczekujących wstrząsającego przeżycia, jakiego im żadne inne
miejsce na kuli ziemskiej nie może zgotować. Jedne serca goreją tęsknotą, inne palą się z
ciekawością. W środku tego zgiełku stoi Dozous z Lafite’em i Estrade’em. Lekarz
specjalnie wprowadził poetę w tę kłębiącą się masę ludzką chcąc, aby w samym sercu
tłumu mógł przeżywać tę wielką godzinę. Wybrał doskonałe miejsce, skąd wszystko
widać jak na dłoni.
– Dziś jest tu wielki dzień – mówi Estrade. – Ma pan szczęście, Lafite. Biskup Pichenot
z Tarbes przyjedzie, aby osobiście poprowadzić procesję z Najświętszym Sakramentem.
– Czy zwykle jest to funkcja dziekana Peyramale’a? – pyta Lafite.
Lekarz spogląda na niego ze zdziwieniem:
– Czy pan nie słyszał, że Peyramale został właściwie zupełnie usunięty w cień? Chłop
jest za gorąco kąpany, nawet jeszcze teraz na starość. Nie znosi zakonnego kleru i oni
jego tak samo. Już swego czasu biskup Laurence, wielki jego zwolennik, nie mógł go
utemperować. Ojcowie z groty rządzą teraz wszystkim. Na pierwszym miejscu ojciec
Sempet, dawny wikary, do którego dziekan miał takie całkowite zaufanie...
Lafite nie okazuje zbytniego zainteresowania stosunkami osobistymi tutejszego kleru.
Wypytuje raczej o znaczenie takiej jak procesja z Najświętszym Sakramentem w Lourdes.
– Ksiądz biskup błogosławi monstrancją każdego chorego – objaśnia go Estrade. –
Najliczniejsze uzdrowienia dokonują się właśnie po tym błogosławieństwie.
334
– Po błogosławieństwie, a nie po użyciu wody ze źródła? – pyta dalej Lafite.
– W obydwóch tych okolicznościach – odpowiada Dozous. – Osobiście dla mnie
najwspanialsze są te uzdrowienia, które dokonują się bez żadnych teatralnych efektów.
Na przykład przed kilkoma dniami pewna kobieta z beznadziejnie zesztywniałymi
stawami kolanowymi została uzdrowiona nagle i niespodziewanie, podczas gdy
bezmyślnie siedziała na ławce w parku i przyglądała się rzece. Nie była przedtem ani u
źródła, ani też się nie modliła. Było to zupełnie niespodziewane zaskoczenie przez cud...
Popołudniowe cienie zaczynają się już wydłużać, a tłumu wciąż jeszcze przybywa.
Przedziwne napięcie rośnie z minuty na minutę. Dozous i Estrade, starzy świadkowie z
okresu objawień, twierdzą, że jest to dokładnie ten sam rodzaj podniecenia, jaki ongiś w
ów czwartek wielkiego zgorszenia wstrząsnął tłumem, czekającym na różany cud.
Pełni niepokoju ludzie zmieniają miejsca. Od bretońskiego krzyża, ustawionego na
dalekim końcu świętego parku aż do placu przed bazyliką przypływa falami gwar
wielotysięcznych głosów, jak szum oceanu na wybrzeżu, i rozbija się o śmiertelną ciszę,
w jakiej trwają nieruchomo na swoich wózkach ciężko chorzy. Nic na całym świecie nie
potrafi ucichnąć w takim milczeniu, jak te pochylone na piersi czy ramiona głowy, opadłe
pod zbyt wielkim ciężarem losu i czekania.
Lafite obserwuje tłoczących się ze wszystkich stron ludzi. Nie jest to w żadnym razie
wyłącznie prosty lud, tak dobrze mu znany lud południowej Francji. Zniszczone stare
kobiety w tanich czarnych sukniach i w nicianych, bez palców, rękawiczkach na
spracowanych rękach. Źle ogoleni wieśniacy w niedzielnych ubraniach wyblakłymi od
słońca oczami zapatrzeni w przestrzeń. I choć wiele podobnych postaci znajduje się w
tłumie, to jednak nie tworzą one większości. Aż dziwne, ile dobrze ubranych ludzi
wmieszało się w ten prosty lud. W pobliżu Lafite’a stoi pan w średnim wieku,
wyglądający na uczonego. Krzaczaste brwi, gęsty wąs i w złoto oprawione binokle na
czarnym sznureczku. Owa uduchowiona twarz z pewnością do niedawna jeszcze na
największe z pytań świata dawała w odpowiedzi uczciwe ignorabimus. Nie inaczej
zresztą jak Hiacynt de Lafite, który według własnego oświadczenia uważa
materialistyczny ateizm też za rodzaj religii, choć gorszej od wszystkich innych. Teraz
jednak pan z gęstymi brwiami nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Chyba z dziewięć
razy zdejmuje binokle, przeciera je, wkłada na nos, wzdycha ciężko. Ociera pot z czoła.
Wydaje się oczekiwać czegoś, o czym nie wie czy ma się tego obawiać, czy pragnąć.
Podobne nieokreślone uczucie przepełnia pierś poety.
Zaczynają bić dzwony na znak, że procesja pod przewodnictwem biskupa, posłusznego
życzeniu Pani, wyrusza do groty. Tam w złocistej monstrancji umieszcza biskup Ciało
Chrystusowe. Poruszenie przechodzi przez tłum. Wszyscy zaczynają się cisnąć ku
barierze odgradzającej chorych i w chwilę potem słychać okrzyki: – Już idą! I oto te
nieprzeliczone tysiące ludzi nagle milkną, robi się zupełna cisza, wszyscy jakby
powstrzymywali oddech. Na plac przed bazyliką wychodzi mały człowieczek ze
sztandarem Matki Boskiej i prowadzi za sobą szereg mężczyzn z chorągwiami.
335
– Czy widzi pan tego małego z krzywymi nogami? – pyta doktor Dozous. – Niesie
chorągiew pierwszy nawet przed Antonim Nicolau, gdyż jest niejako pierworodnym
massabielskiego cudu. Nazywamy go wszyscy wciąż jeszcze „dzieckiem Bouhouhorts”,
choć ma już lat dwadzieścia pięć. Zapewne pan pamięta ten wstrząsający wypadek, kiedy
to pewna robotnica w jednym z pierwszych dni zanurzyła w źródle swe umierające
dziecko...
Hiacynt de Lafite nie pamięta.
Pod brokatowym baldachimem ukazuje się biskup. Mienią się w jaskrawym słońcu
czerwonawe fiolety jego szat, odbijając od białych komży licznie asystującego
duchowieństwa. Wychodzi spod baldachimu. Trzymając w obu rękach błyszczącą
monstrancję, książę Kościoła zbliża się do ustawionych w półkole wózków z chorymi. Na
chwilę milkną dzwony. Dźwięczy tylko mały dzwoneczek w momencie, gdy biskup
doszedłszy do prawego końca półkola nad pierwszym chorym czyni znak krzyża Ciałem
Chrystusowym. Wszyscy padają na kolana, również Estrade i Dozous. Lafite zerka na
stojącego w pobliżu obcego pana. Ten waha się chwilę, zanim decyduje się uklęknąć na
jedno kolano. Poeta nie czynił tego od czasów najwcześniejszej młodości. W ogóle nie
lubi występować w chórze. Jest przecież zaproszony przez Boga do dworskiej loży.
Wobec siebie samego wstydzi się uklęknąć, a przed drugimi wstyd mu, że nie klęka. I
dlatego pochyla się bardzo głęboko i w tej pozycji pozostaje.
Błogosławiąc przechodzi biskup od jednego chorego do następnego. Długa jest jego
droga. Nagle spomiędzy zebranych tłumów wyrywa się ku niebu przenikliwy krzyk:
Panie, daj, aby widzieli!
Panie, daj, aby chodzili!
To błagalne wołanie, to magiczne zaklęcie, zostaje natychmiast podchwycone przez
rzesze. Ze wszystkich stron bije w niebo, aby je ściągnąć na ziemię. Całość robi wrażenie
nie Europy, ojczyzny matematyków i wynalazców, lecz pierwotnej krainy, w której masy
ludzkie nie straciły jeszcze czarodziejskiej siły zniewalania wyższych potęg
żywiołowością swoich uczuć.
Lafite czuje jak i jego poczyna unosić ta fala. Nie dziwi się już nawet widząc, jak ów
obcy pan nagle zaczyna się bić w piersi i do fanatycznego, żarliwego błagania dołącza
swój głos:
Panie, spraw, abyśmy przejrzeli!
Panie, spraw, abyśmy chodzili!
Biskup wolno obchodzi całe olbrzymie półkole. Po czym uroczyście staje na środku
wznoszącego się ku górze placu przed bazyliką. Niewypowiedzianie melodyjnym ruchem
unosi wysoko złocistą monstrancję ponad zebranym tłumem i kreśli nią szeroki znak
krzyża. Srebrzyście dźwięczy znów mały dzwoneczek i zaraz też rozlegają się potężne
głosy wielkich dzwonów. Błogosła-wieństwo skończone. Nic nie wskazuje na to, że stało
się coś niezwykłego.
336
Biskup i całe duchowieństwo znikają w drzwiach bazyliki. Tłum, który pod potężnym
urokiem chwili jakby się stopił w jedną całość, budzi się powoli. Tworzą się grupy,
zaczyna się ogólny ruch. Sanitariusze ustawiają się przy swoich wózkach. Czekają na
opróżnienie się placu, aby móc powierzonych sobie chorych odwieźć do poszczególnych
szpitali.
– Chodźmy i my – mówi doktor Dozous.
Lafite ociąga się. Czy stało się coś? Owszem stało się. Wyczuwa się coś
nieokreślonego. I w tej samej chwili na drugim końcu półkola z wózkami powstaje jakieś
zamieszanie. Dziesiątki rąk wyciągają się w jednym kierunku, robi się zamęt i ścisk.
Lafite i dwaj towarzysze zostają porwani w ten wir. Dozous energicznie przepycha się
naprzód i ciągnie za sobą dwóch pozostałych. Docierają aż do linii wózków. Tam już
doświadczeni w podobnych wypadkach pielęgniarze, schwyciwszy się za ręce, utworzyli
ochronną zaporę. Na placu przed bazyliką, który nagle pustoszeje, widać samotną postać
kobiecą...
Kobieta ta wygląda jak ogromna bryła tłuszczu i mięsa. Z lekka unosi suknię, jakby
chciała przejść przez brudną kałużę. Nogi jej to dwa bezkształtne, napuchnięte walce, a
stopy robią wrażenie uciętych kikutów. I na tych nieszczęsnych kikutach posuwa się owa
wieża tłuszczu, wolniutko, krok za krokiem, ruchem marionetki sztywno i mechanicznie,
pochłonięta bez reszty aktem chodzenia.
Kobieta idzie z odrzuconą do tyłu głową, przy czym mizerny, kwiatkami upstrzony
kapelusik spada jej aż na szyję. Opuszcza spódnicę. Ręce wyciąga na boki dla
zachowania równowagi, tak jakby nie szła po ziemi, lecz balansowała na linie. Tuż za nią
kroczy troskliwie wytrawny pielęgniarz, aby w razie potrzeby schwycić ją w ramiona.
Drugi popycha za nią jej wózek. Idzie wciąż naprzód, jakby w niewidzialnej szklanej kuli,
odgradzającej ją od czasu i przestrzeni, a posuwającej się wraz z nią. Tłum patrzy z
zapartym oddechem. Ktoś stojący obok Lafite’a szepcze:
– Znam ją dobrze. Od dziesięciu lat nie mogła zrobić ani jednego kroku...
– Kiedy też się przewróci? – myśli Lafite. Kobieta jednak się nie przewraca, lecz na
swych rozdętych nogach oddala się odmierzonym, ucinanym krokiem, staccato, aż
wreszcie postać jej maleje coraz bardziej i znika z oczu widzów w portalu bazyliki. Teraz
dopiero wybucha wrzawa. Jakiś mały człowieczek z policzkami mokrymi od łez intonuje
drżącym wysokim głosem Magnificat: Magnificat anima mea Dominum.
– Et exultavit spiritus meus – podchwytuje grupa księży, znajdujących się wśród
widzów. I ponad całym wielkim tłumem unoszą się słowa hymnu o Bogu, „który złożył
mocarzy ze stolicy, a podwyższył niskich. Przyjął Izraela, sługę swego, wspomniawszy
na miłosierdzie swoje, jako mówił do ojców naszych Abrahamowi i nasieniu jego na
wieki”.
Lafite ma wrażenie jakby mu się przewracały wszystkie wnętrzności. Aby tylko
usłyszeć dźwięk własnego głosu pyta lekarza:
337
– Czy to prawdziwe uzdrowienie?
Dozous robi nieokreślony ruch ręką:
– Musi minąć wiele dni, często nawet tygodni, zanim będzie można wydać ostateczny
sąd. Trzeba wpierw zebrać wszystkie orzeczenia lekarskie o danym przypadku
chorobowym...
Lekarz zaprasza Lafite’a i Estrade’a, aby mu towarzyszyli do biura i zajrzeli z nim do
akt. Lafite jednym spojrzeniem obejmuje pokój, który mu przypomina nie tyle gabinet
lekarski, ile kabinę nawigatora na żaglowym jachcie. Jednak już od drzwi zawraca. Czuje
się podle. Chce być sam.
NIE KOCHAŁEM
Zmierzch zagląda do groty. Pirenejskie niebo przesycone jest jeszcze blaskiem i
barwami zachodzącego słońca. Lecz tu na dole zapada już mrok. Wielki żelazny
postument, ustawiony pod niszą jak dziwaczna jarząca się palma, lśni setkami zapalonych
świec, wypierających z wnętrza groty resztki dziennego światła. Taniec wirujących cieni
okrąża postać Pani w niszy. Cierniowy krzak i gałązka dzikiej róży, pokrywające się
świeżą zielenią, nie zmieniły się od lat dwudziestu. Ciemna skała pod niszą lśni od
wilgoci. Kropla spływa za kroplą. Żółty występ skalny po przeciwległej stronie groty
wygląda jak olbrzymia trupia czaszka. Ktoś, kto tak jak w tej chwili Hiacynt de Lafite,
zbliża się wolnym krokiem od brzegu Gave ku grocie, mógłby sądzić, że żółtawa czaszka
zasłonięta jest pociętą w pasma kurtyną czy dywanem, lub też gotycką makatą.
Tymczasem jest to gęsty rząd lasek, kul, butów ortopedycznych i szyn, zawieszonych
tutaj przez uzdrowionych. Grota nie przypomina już wcale brudnej nory, jaką Lafite
pamięta ze swych spacerów, choć niczego w niej nie zmieniono. Odgrodzono ją tylko
pięknym, wysokim parkanem, przeciętym dwiema wąskimi furtkami, prowadzącymi do
wnętrza. Wzdłuż parkanu umieszczono drewniany stopień, służący jako klęcznik dla
komunikujących w czasie mszy świętej, jak również i dla tych, którzy przedkładając Pani
swe udręki, pragną być jak najbliżej cudownej niszy. Dwadzieścia rzędów ławek,
stojących tuż za tym stopniem, przegrodzonych w środku szerokim przejściem, może
pomieścić setki pobożnych. W godzinie zmierzchu ławki są przepełnione ludźmi. Z lewej
strony przed grotą na wysokiej ambonie stoi młody kapłan i łagodnym głosem odmawia
Litanię Loretańską. Lafite podchodząc bliżej słyszy coraz wyraźniej francuskie słowa
wezwań:
– Matko łaski Bożej – Matko najczystsza.
Po każdym wezwaniu wznosi się chór głosów pobożnie odpowiadającego tłumu.
– Matko niepokalana – Matko nienaruszona – Matko najmilsza – Matko przedziwna –
Matko dobrej rady – módl się za nami.
– Jakie piękne wiersze – myśli Lafite – i ile w nich ukojenia. I rzeczywiście,
przyciszony głos księdza i melodyjne brzmienie odpowiedzi wiernych zlewają się w
senną kołysankę, która wraz z coraz bardziej gęstniejącym mrokiem uciszy zmysły
338
ludzkie. Wielu pielgrzymów klęczy z wyciągniętymi ramionami. W ten sposób nadają
własnemu ciału kształt krzyża i przejmują na siebie choć cząstkę jego bólu. W ciągu
długich kwadransów zmuszają swoje członki do trwania w tej męczącej pozycja i
zagryzając z wysiłku wargi czynią w ten sposób zadość żądaniu pokuty, do której
Bernadetta w imieniu Pani wielokrotnie nawoływała.
W przyzwoitej odległości, za ostatnim rzędem ławek staje Hiacynt de Lafite.
Najzwyklejsza nieśmiałość powstrzymuje go od zbliżenia się do groty. Czuje się jak
intruz, który przez przypadek dostaje się w zżytą ze sobą kompanię, nie zaproszony przez
nikogo. Dziesiątki lat minęły od czasu, kiedy ostatni raz odwiedzał święte przybytki w
innym celu niż obejrzenie dzieł sztuki. – Nie jestem podobny do tamtych, myśli, i nie
posiadam ich prostej wiary. Mój mózg został przeorany wszystkimi rozsadzającymi
teoriami, jakie kiedykolwiek powstały w ludzkiej głowie. Mój rozsądek potyka się
bezradnie, krocząc na czele pochodu ludzkości poprzez mroczne krainy. Wiem, że
jesteśmy tylko nędzną rasą zwierząt, odróżniającą się od insektów i amfibii zaledwie
niektórymi ośrodkami nerwów i umiejętnością wysnuwania błędnych wniosków. Prawda
jest dla nas milion razy więcej niedostępna niż dla wszy rachunek różniczkowy. Nasza
współczesna forma myślenia, krytyczna i wolna od dogmatycznych założeń, uważa siebie
za doskonalszą od dawnych form religijnych. W swoim ograniczeniu zapomina, że i ona
jest tylko formą. Przeczuwam jednak, że dawne formy myślenia staną się z czasem
formami myślenia przyszłości i będą mogły z pobłażliwym uśmiechem spoglądać na całą
naszą krytykę. Życzyłem sobie nieraz umiejętności kontentowania się małymi wynikami,
lecz moje pożądliwe serce nie jest stworzone, aby poprzestawać na małym. Wiem dobrze,
że wszyscy bogowie są tylko odbiciem naszej cielesnej natury i że gdyby pelikany
wierzyły w jakiegoś boga, bóg ten musiałby być pelikanem. Nie jest to żadnym
zaprzeczeniem istnienia Boga, lecz przykładem ciasnoty naszego ziemskiego rozumu,
ograniczającego się tylko do słów i wyobrażeń. Nie potrafiłbym pogodzić się z myślą, że
jestem już na wieki odsunięty od możności poznania Boga, z którym mimo wszystko
czuję się spokrewniony. Nie należę do was, którzy wierzycie w niebo w niebie. Lecz
równie nie należę i do tych półgłówków, którzy wierzą, że przez ulepszone
ustawodawstwo i udoskonalone maszyny można stworzyć niebo na ziemi. O nie! To już
raczej wolę stanąć przy was, którzy wierzycie w niebo – w niebie...
Lafite zbliża się o kilka kroków do groty Massabielle.
– Panno roztropna – Panno czcigodna – Panno wsławiona – Panno można – Panno
łaskawa – Panno wierna – Zwierciadło sprawiedliwości...
– Gdyby stanął tu koło mnie stary Clarens, nie omieszkałbym dokuczyć mu trochę. Czy
słyszy pan, drogi przyjacielu, tę przecudną litanię? Nie inaczej pobożni mieszkańcy Efezu
wielbili kiedyś swoją Dianę. Nieprawda, mój panie? – Jestem historykiem, drogi
Hiacyncie, i dlatego nie przeceniam historii. Jest ona niczym innym jak załamywaniem
się odwiecznych zdarzeń w bieżącej wodzie czasu. Każda epoka widzi przedmioty pod
innym kątem nachylenia, podmywane prądem tej rzeki. Apollo czy Chrystus, Diana czy
Maryja, zmieniają się tylko imiona i wyobrażenia jednego i tego samego od wieków przez
339
człowieka wyczuwanego Istnienia. Ty sam, przyjacielu, czujesz tę Obecność w tej chwili
więcej niż ktokolwiek inny... Czy myślisz tak naprawdę, drogi Clarens? Powiem ci
szczerze, że mimo mego zmysłu krytycznego, jestem właściwie człowiekiem
staromodnym. Poeci są zresztą zawsze trochę staroświeccy. Lecz po nas przyjdą może
ludzie, którzy już nie będą nawiedzani przez podobne uczucia. – O to się nie martw, drogi
Hiacyncie. Zawsze na nowo pojawi się jakaś Bernadetta, która swoją niewidzialną Panią
ukaże światu per saecula saeculorum...
Lafite zbliża się jeszcze o krok do groty Massabielle. Stoi teraz tuż za ostatnim rzędem
ławek.
– Przyczyno naszej radości – Naczynie duchowne – Naczynie poważne – Naczynie
osobliwego nabożeństwa.
– Posłuchaj, Clarens! Nie chcę się dłużej zgrywać przed tobą. Mam raka w ciele.
Bezlitosny lekarz otwarcie mi o tym powiedział. Zresztą niepotrzebny mi był do tego
lekarz. Sam wiem. Obecnie zło tkwi jeszcze w krtani. Później nastąpią przerzuty do
żołądka, wątroby i jelit, tak zwane metastazy. Zapoznałem się dokładnie z tym tematem.
Dni moje są policzone i niewiele ich już mi zostaje. Nie staraj się we mnie wmówić,
Clarens, że jeszcze po ludzku wyglądam. Za rok, a może już nawet za kilka miesięcy będę
taką samą nieszczęsną bryłą mięsa, jakie musiałem dziś oglądać w szpitalu „Siedmiu
Boleści”. I nie myśl, mój drogi, że jestem bohaterem, wcale nie, raczej trzęsącym się
tchórzem. Tak, dni moje są policzone, a noce coraz cięższe. Jednak nie strach przed
śmiercią jest tym najokropniejszym złem. To można jeszcze od biedy wytrzymać. Po
prostu trzeba wyciągnąć nogi i czekać. Lecz podczas mych bezsen-nych nocy poznałem
coś o wiele okropniejszego. Ty mnie nie wyśmiejesz, Clarens, bo należysz do tych, którzy
uwierzyli. Otóż z wiekiem nabrałem rozumu. Poznałem, że jestem największym na
świecie grzesznikiem, ja, Hiacynt de Lafite, bezimienny pisarz, zero nikomu
niepotrzebne. Nie posądzaj mnie, Clarens, w tej godzinie o kokieterię à la Byron. Nie
mówię o brudnych grzechach rozpusty i tysiącznych słabościach, którymi dusza moja
codziennie się plami. Mam na myśli ten główny grzech rodzaju ludzkiego, w którym
jestem pogrążony, ten najgłupszy, najśmieszniejszy i najbardziej absurdalny grzech
pychy, który stał już u kołyski mego ducha. Jako dziesięcioletni chłopiec byłem przeznią
całkowicie opanowany. Z pychy nie chciałem nikomu nic zawdzięczać, nawet własnej
matce. Z pychy pragnąłem być czymś odrębnym, samodzielnym i samowystarczalnym.
Nie do zniesienia była dla mnie myśl, że jestem zwykłym płodem człowieczym,
uzależnionym od pochodzenia, kraju, krwi, od języka i przemiany materii. Byłem opętany
na punkcie niezależności, przysięgałem sobie być jedynie istotą ludzką nie związaną z
żadną społecznością. Doszedłem do przekonania, że nikt i nic mnie nie wychowało, nikt i
nic nie miało na mnie wpływu, nic mną nie powodowało. Stałem się owocem samego
siebie. Zarozumiałość moja i próżność przechodziła wszelkie wyobrażenie. Jeśli nie
uznawałem Boga, to tylko dlatego, iż nie mogłem się z tym pogodzić, że ja nie jestem
Nim. Toteż ciągłe analizowanie stało się dla mnie tronem, z którego rządziłem światem.
Wydaje mi się dzisiaj, że stoję za swoimi własnymi plecami i że po raz pierwszy mogę
obserwować siebie dokładnie jak kogoś obcego. Grzech mój, Clarens, jest grzechem
340
Lucypera, choć jestem tylko gnijącym zerem i w dodatku z rakiem. Podczas strasznych
nocy w ciągu ostatniego roku doszedłem do poznania, że grzech nasz mniej szkodzi Bogu
aniżeli nam samym. Dziś jest już jasne dla mnie, że zgubiła mnie moja własna pycha...
Niektórzy z modlących się pielgrzymów patrzą na niego z zaciekawieniem, gdyż Lafite
stoi teraz już w przejściu między rzędami ławek.
– Różo duchowna – Wieżo Dawidowa – Wieżo z kości słoniowej – Domie złoty – Arko
przymierza – Bramo niebieska – Gwiazdo zaranna...
– Dokąd zaszedłem, Wieżo z kości słoniowej? I ja jestem wieżą, ale wieżą w ruinie,
pełną szczurów i robactwa. Tak, Domie złoty. I moje ja jest domem danym mi w
dzierżawę. Zrobiłem z niego świński chlew. A teraz dostałem wypowiedzenie i to w
krótkim terminie; wypędzają mnie z niego, tak że nie zdążę już nic w nim uporządkować.
O Gwiazdo zaranna! Co uczyniłem ze swego życia. Dobre to było życie mimo całej
biedy. Nigdy nie byłem pokarany gniciem kończyn, tak jak ten niewinny chłopiec w
szpitalu. Moja twarz nie została zżarta przez wilka, choć zasłużyłem na to tysiąc razy
więcej niż te nieszczęsne, nieszkodliwe niewiasty. Nie byłem nigdy zmuszony stać w
kącie, jak owa kobieta, aby ze wstydem ukrywać swoją fizjonomię przed światem. A
właściwie powinienem sto razy wstydliwiej niż ona zasłaniać swoje oblicze, bo gdyby
było wiernym odbiciem tego, co naprawdę jest we mnie, byłoby jeszcze potworniejsze od
jej głowy Gorgony. Marnowałem każdą sekundę na dogadzanie swym najniższym
instynktom, na oszałamianie swoich zmysłów. Jest to po pysze drugi mój grzech,
nurzający się w błocie jak hipopotam. Co mi zostało z tych milionów sekund mego
dobrego życia? Kobiety, które obejmowałem, stawały się we mnie zbutwiałymi
wspomnieniami. A gdzież ekstazy piękna i myśli, jakie dane mi było przeżywać? Nie
dosyć byłem nimi pochłonięty i nie dosyć pilny, aby przyprawić im skrzydła. Został mi
tylko gorzki, bardzo gorzki osad, o Gwiazdo zaranna.
– Uzdrowienie chorych – Ucieczko grzesznych – Pocieszycielko strapionych –
Wspomożenie wiernych...
– Czy właściwie jestem jeszcze chrześcijaninem? Sam nie wiem. Wiem tylko, że
wszystkie błyskotliwe wywody mego ducha niewiele się różnią od rechotu żab i
ćwierkania świerszczy. Tak, dla mnie zostaje już tylko samotność. Przez moją pychę
ludzie odwrócili się ode mnie. Gdy w moim ciele utworzy się nowy guz, nie zwierzę się z
tego moim krewnym ani nie będę szukał ratunku, lecz wrócę do Paryża i skryję się w
jakąś norę, aby umrzeć. Nikogo tam przy mnie nie będzie, w tych chwilach umierania, o
Ucieczko grzesznych, Pocieszycielko strapionych! Nie skarżę się jednak, bo nie świat
mnie zostawił samego, ale ja chciałem obyć się bez świata...
Barankiem Bożym kończy się litania. Chór głosów powtarza za księdzem jedno
Zdrowaś po drugim. Żelazna palma świec jarzy się coraz jaśniej w rosnącym mroku.
Figura Pani jest już tylko białą plamą we wnętrzu niszy. Rozmodleni wierni z
wyciągniętymi ramionami wyglądają jak cienie wielu krzyżów.
– To jest zupełnie logiczne – wzdycha Lafite półgłosem.
341
Westchnienie to jest zakończeniem poplątanego rozumowania i ostatecznego wniosku:
Moje opuszczenie przez Boga i ludzi jest całkowicie logicznym skutkiem. Gdyż ja... nie
kochałem. Nikogo i niczego nie ukochałem, nawet siebie samego.
W tym czasie bezwiednie podszedł Lafite tuż do groty; stoi teraz tak blisko, że mógłby
się głową oprzeć o kratę parkanu. Pustymi oczyma patrzy w zanikające w cieniu wnętrze
skalne. Im dłużej i im bardziej beznadziejnie się wpatruje, tym wyraźniej poprawia się
jego fatalne samopoczucie fizyczne, dręczące go od wielu godzin; owo wrażenie, że
wnętrzności w nim się oberwały i opadły, opuszcza go zupełnie. Oddycha swobodniej i
poddaje się pewne-go rodzaju miłemu znużeniu, które pozwala mu zapomnieć o swoim
własnym ja.
Monotonnie, równo brzmi mu w uszach łagodny głos młodego kapłana. I równo,
monotonnie odpowiadają wierni. Nie rozróżnia już prawie słów tej… kojącej kołysanki:
– Módl się za nami... teraz i w godzinę śmierci naszej...
Rytmiczne mruczenie staje się dobroczynnym oszołomieniem, miękką podporą, na
której można oprzeć plecy. Jednocześnie Hiacynt de Lafite ma uczucie, że otacza go jakaś
serdeczna pomoc, otula go i bierze w opiekę. To okrąża go modlitwa ludzi. Budzi się w
nim coś jakby resztki dawnej ironii. Pyszny i bez miłości? Tak. Ale czy naprawdę jestem
taki opuszczony, bardziej opuszczony niż inni? Czy nie byłoby wskazane, wobec całej
niedoskonałości wszelkiej wiedzy, aby być tylko tyle zarozumiałym jak tamci? Jaka jest
różnica pomiędzy mną a nimi? Trochę błyskotliwego daru wymowy, za którym skrzętnie
ukrywam swoją całkowitą ignorancję, żonglując nim lekkomyślnie i nieuczciwie. Czyż
może upadłem tak nisko dlatego tylko, że nie wierzyłem, aby były ramiona zdolne mnie
podźwignąć?
O można Matko nieba i ziemi! O Gwiazdo zaranna! – Pomoc zbliża się. Wydaje mu się,
że modlitwa za jego plecami dotyka go wieloma łagodnymi rękami. I on, który gardził
każdym zespołem ludzkim, jako zbiorowiskiem niskich instynktów i niskich interesów,
czuje wyraźnie, że rozmodleni za jego plecami ludzie są jedyną, pełną miłości bezcielesną
siłą, która mu niesie pomoc w tej ciężkiej godzinie. Przestaje się zastanawiać.
Uświadamia sobie jeszcze tylko tyle, że opuszczają go resztki wstydliwego zakłopotania
i... pisarz Lafite pada na kolana. Szeptem posyła ku Pani w grocie słowa anielskiego
pozdrowienia, ulubioną modlitwę matki i pacierz dzieciństwa. Nic nowego nie powstaje
w jego świadomości. Wie tylko, że owa pustka, gorzki owoc krytycznych dociekań, z
której był kiedyś taki dumny, mimo wszystko zawsze kryła w sobie podświadomą
pewność. Pewność ta wyłania się dziś i jaśnieje jak słońce wynurzające się zza chmur.
Nie ma nawrócenia do wiary, jest tylko powrót do niej. Gdyż wiara nie jest funkcją duszy
– lecz duszą samą. Nigdy dotąd niezaznane uczucie spokoju ogarnia Lafite’a. Trwa tak aż
do zapadnięcia nocy, kiedy wszyscy prawie pod-nosząc się z kolan kolejno odchodzą i
tylko olbrzymi świecznik jarzy się w ciemnościach. Zanim jednak poeta wstanie, wyrywa,
się z jego ust wezwanie, sam nie wie jak i dlaczego:
– Bernadetto Soubirous, módl się za mną!
342
Bernadetta Soubirous żyje jeszcze w tej godzinie. Od kilku dni cierpi znowu najsroższe
męczarnie. Zapalono lampy w infirmerii. Wzrok Bernadetty przywarł kurczowo do
krzyża wiszącego na przeciwległej ścianie. Nie przeczuwa wcale, że w tej samej chwili
najpyszniejszy przeciwnik Pani korzy się przed Nią na kolanach.
KOCHAM
Maria Dominik Peyramale mimo swych 68 lat jest wciąż jeszcze olbrzymem. Tylko
oczy nie płoną już tak jak dawniej i z szerokiej, trochę obwisłej twarzy księdza spoglądają
z wyrazem spokojnego opanowania. Ze wszystkich czyhających nań wrogów własny
temperament przyczynił księdzu dziekanowi najwięcej biedy. Gdy przed siedemnastu laty
ukazał się list pasterski księdza biskupa Sévère Laurence’a, wynoszący Lourdes do
zaszczytnej roli nowego ośrodka katolickiego chrześcijaństwa, wydawało się księdzu
Peyramale’owi, że jedynie on jest przeznaczony na naturalnego władcę przemienionego
Lourdes. Kłócił się z architektami, odrzucał ich projekty, wysuwał własne plany bazyliki,
krypt i przyszłego kościoła różańcowego, mającego powstać w podziemiu bazyliki. Jego
megalomania zrażała do niego ludzi, którzy ze skargami na niego cisnęli się do drzwi
starego biskupa. Ten prawy i według słów biskupa Forcade’a podziwu godny starzec nie
był człowiekiem skorym do przebaczenia dziekanowi, sprawcy powtarzających się nagabywań. – Peyramale zachorował widocznie na manię wielkości po tak
niespodziewanym obrocie sprawy – myśli. – Trzeba będzie dać mu po łapach. I proboszcz
z Lourdes dostaje po łapach i to wcale nie byle jak. Duma jego serca, monumentalne
projekty zostały częściowo skreślone, częściowo zmienione i przystosowane do gustu
małych ludzi. Zwyciężyli intryganci i plotkarze i zwyciężył zmysł artystyczny posługaczy
kościelnych i bigotek wszelkiego rodzaju i płci. Maria Dominik, potomek trzech pokoleń
lekarzy i uczonych, człowiek głębokiej wiedzy i z artystycznym polotem, wymarzył sobie
potężny kompleks kościelnych budynków, które swoim rozmachem usuną w cień
wszystko, co w tej dziedzinie w ostatnim stuleciu zostało zbudowane. Tymczasem
rzeczywistość zniszczyła jego plany. Cukiernicy kościelnej architektury i sztuki
zwyciężyli na całej linii.
Ambitny dziekan pragnął z Lourdes uczynić drugi Rzym. Gdyby wziąć pod uwagę fale
pielgrzymów płynące rok po roku do cudownego miejsca, można by je poniekąd nazwać
drugim Rzymem. Jednak w tym Rzymie wojowniczy dziekan był wszystkim innym tylko
nie papieżem. Miliony chorych i pielgrzymów przyjeżdżających corocznie potrzebowały
pomocy całej armii duchownych. A tych mogły dostarczyć tylko zakony. Toteż one
wzięły na siebie opiekę nad szpitalami i przejęły starania około świętych miejsc.
Peyramale zmuszony był dożyć chwili, w której zaliczono go do kościelnych rekwizytów
i odsunięto od wszelkiego wpływu na kształtujące się nowe Lourdes. Kiedyś jeszcze
przed historią z grotą był nieograniczonym władcą swojego królestwa. Ludzie, kłaniający
mu się nisko, spełniali tylko należną powinność. Teraz zaś czuł się jak król
zdetronizowany. Jeśli mu się ktoś kłaniał, to było to już jego sprawą osobistą. Największą
goryczą napełnia go przeświadczenie, zresztą niezupełnie słuszne, że sprawcą jego
okrutnej porażki jest chytry pochlebca, wąż, którego wyhodował na własnym łonie.
Ojciec Sempet, kapłan zakonny, spełniał przy nim przez długi czas funkcję trzeciego
343
wikarego. I właśnie jego dziekan stawiał wyżej aniżeli dwóch pozostałych pracowników.
Byli to ksiądz Pomian o ciętym języku i nieszkodliwy ksiądz Pènes. Bóg widzi, że
Sempet wydawał się jeszcze bardziej nieszkodliwy aniżeli Pènes. Jednakże chociaż trzeci
wikary płaszczył się i giął przed proboszczem, chytry ten mnich potrafił z niezrównaną
przebiegłością i energią zagarnąć po trochu całą władzę w swoje ręce. Obecnie jest
kuratorem groty inajpierwszym człowiekiem w Lourdes, a zarazem zmorą i cierniem w
sercu starego dziekana.
I teraz gdy Maria Dominik Peyramale ze swoją zniszczoną torbą podróżną w ręce
opuszcza dworzec w Nevers, przypomina mu się wypowiedziana szeptem złośliwość ojca
Sempet, który spośród trzech wikariuszy najdłużej i zarazem najdokuczliwiej wyśmiewał
się z Marii Bernardy:
– Czy ksiądz dziekan wie, co to ta sławna święta robi, gdy budzi się z ekstazy? Otóż
natychmiast zaczyna wydrapywać wszy ze swojej zmierzwionej czupryny.
Peyramale jest skłonny uważać niesławny koniec swej kariery dziejowej za
sprawiedliwą karę. Zachowywał się przecież jak niewierny Tomasz i to nawet w trakcie
ostatniej rozmowy z Bernadettą, w okresie adwentu roku sześćdziesiątego trzeciego. Ale
niezbadane Są wyroki Opatrzności. Przecież ten nędznik Sempet, o wiele bardziej nieufny
niż on, został wyniesiony na takie szczyty.
Olbrzym z kuferkiem w ręku, stąpający ciężkim krokiem przez ulice Nevers, jest mocno
podenerwowany. Bliskie spotkanie z tą, którą chciał miotłą wymieść ze świątyni, napełnia
drżeniem jego serce. Bernadetta Soubirous była najbłogosławieńszym zdarzeniem jego
życia. Był ślepym, głupim osłem, bez żadnych ze swej strony zasług, dopuszczonym do
kołyski wspaniałego, współczesnego cudu. Do niego zwróciła się Pani z poleceniem
wybudowania kaplicy i urządzania procesji. Z wdzięczności za to ośmieszał ją
kontrpropozycjami; żądał od niej pieniędzy na budowę i róż w marcu. Miała więc rację,
że przekreśliła wszystkie jego plany i komu innemu zleciła odprawianie procesji. Ale jak
w tym wszystkim wygląda Sempet? Dlaczego ona znosi koło siebie Sempeta? Widocznie
ten łobuz jest zbyt zręczny. Nigdy nie wysuwał się na pierwszy plan.
Peyramale nieraz już pragnął odwiedzić Bernadettę. Jednak powstrzymywała go myśl,
że jego widok mógłby być dla niej niepożądany. I wtedy, przed wielu już laty wpadł na
pomysł posłania jej obrazka Matki Boskiej. O jej chorobie mówiono już od dłuższego
czasu, lecz dokładnych wiadomości nie można było znikąd otrzymać. Dopiero dziwne
słowa: – Drogi Księże Proboszczu, myślę o Księdzu, oddana B. – wstrząsnęły
proboszczem do tego stopnia, że natychmiast zdecydował się na tę długą podróż. Miał już
nawet kupiony bilet kolejowy, gdy zaszły niemiłe wypadki zmuszające go do odłożenia
wyjazdu na pewien czas. Podczas gdy był zniewolony rozplątywać owe skomplikowane
powikłania, ani na chwilę nie mógł pozbyć się uczucia głębokiego niepokoju,
wewnętrznego niezadowolenia, które się potęgowało z dnia na dzień, aż urosło do
dręczącego poczucia winy. Nie mógł obronić się przed natrętną myślą, że Bernadetta
Soubirous wzywała swego starego opiekuna na pomoc. Gdy wreszcie skończył swoje
kłopotliwe obowiązki, zaczął się już Wielki Tydzień. I naprawdę bardziej niż niezwykłym
344
należałoby nazwać postępek proboszcza, opuszczającego swoją trzodę w przededniu
największych świąt w roku. A Peyramale to uczynił.
– A co by było, gdybym już w ogóle nie istniał – mówi do swojego zastępcy,
przejmującego jego funkcje. – Jestem starym, schorowanym człowiekiem i żyję tylko
przez przeoczenie, gdyż dobry Bóg patrząc na mnie przymyka jedno oko...
Matka Józefina Imbert wita proboszcza z Lourdes z serdecznością i czcią. Kanonickie
fioletowe wypustki wskazują, że zdetronizowany dziekan piastuje mimo to różne
godności i ma prawo do tytułu „przewielebny”.
Matka przełożona już na wstępie przyjmuje go z uprzejmą gościnnością. Następnie
opowiada mu o siostrze Marii Bernardzie. Jest rzeczą niepojętą, że jeszcze żyje, gdyż
zdaniem ogółu lekarzy choroba już dawno strawiła wszystkie siły żywotne organizmu.
Jedynie niezwykle silny i uparty duch nieszczęsnej dziewczyny utrzymuje ją jeszcze przy
życiu. Może w wyrokach niebieskich postanowiono, że ulubienica Matki Bożej ma
jeszcze tegoroczny tydzień męki Pańskiej przebyć na ziemi. Doktor orzekł już przed
trzema dniami, że w najbliższych godzinach należy oczekiwać śmierci wizjonerki z
Lourdes. Od wczoraj Maria Bernarda nie odczuwa już żadnych cierpień. Biskup Lelonge
zakazał dopuszczania do umierającej jakichkolwiek odwiedzin, chyba za specjalnym jego
zezwoleniem. Wobec tego więc ona, matka Imbert, obawia się, że nawet w stosunku do
księdza proboszcza z Lourdes nie można zrobić wyjątku. Natychmiast jednak wyśle
zapytanie w tej sprawie do kancelarii biskupiej.
– Tymczasem zechce ksiądz kanonik wygodnie odpocząć i posilić się po męczącej
podróży.
Peyramale, słysząc o konieczności ubiegania się o pozwolenie biskupa, ma już ochotę
wybuchnąć po staremu. Opanowuje się jednak i mówi swoim dawnym szorstkim, trochę
ochrypłym głosem:
– Bernadetta Soubirous jest dzieckiem mojej parafii. Opatrzność oddała ją na długie lata
pod moją niegodną opiekę.
– Któż by o tym nie wiedział – uśmiecha się z uprzejmym pochyleniem głowy
przeorysza. – Chociaż w naszym domu, na skutek zarządzeń wyższych władz, nie wolno
nam się było zajmować owymi wielkimi wydarzeniami, to jednak znamy je dokładnie, ze
wszystkimi szczegółami...
Zaraz po obiedzie matka Vauzous i siostra Natalia prowadzą proboszcza z Lourdes do
infirmerii. Stare jego serce bije niespokojnie.
– Czy też mnie pozna? – pyta.
– O, jest dziś tak przytomna i spokojna jak nigdy – odpowiada Natalia z oczami
pełnymi łez.
Obszerny pokój dla chorych, z dwoma wysokimi oknami i trzema łóżkami. Nad
każdym wznosi się spiczasto zakończony baldachim. Dwa łóżka są puste. W trzecim,
stojącym w prawym narożniku pokoju leży Bernadetta. Naprzeciw niej, pod ścianą stoi
345
wąska komoda z figurą Matki Najświętszej. Nie jest to jednak kopia Fabicha. Nad nią
krzyż. To wszystko. Obok łóżka fotel i malutkie drewniane krzesełko. Ciężkim krokiem,
od którego aż trzeszczy w uszach, zbliża się Peyramale do łóżka w prawym kącie. Widzi
przed sobą nie 35-letnią zakonnicę, lecz młodziutką dziewczynę o wąskiej alabastrowej
twarzy. Delikatnie zarysowane nozdrza poruszają się przy oddechu. Dziecinne usta są
lekko zaróżowione. Dość wysokie czoło jest do połowy zakryte kompresem. Wielkie
ciemne oczy patrzą uważnie a zarazem apatycznie. Są to oczy Bernadetty Soubirous.
Siedemdziesięcioletni dziekan rumieni się z zakłopotania. Wreszcie odchrząknąwszy
odzywa się krótko:
– A więc przyjechałem...
Ktoś podsuwa mu owe miniaturowe krzesełko. Z największą ostrożnością olbrzym
lokuje się na nim. Ma uzasadnione obawy, że się załamie pod jego ciężarem. Na kołdrze
spoczywają dwie drobne, żółtawe ręce, wyglądające jak rzeźby z kości słoniowej. Próbują
podnieść się na powitanie gościa. Lecz próba się nie udaje. I wtedy, z najtroskliwszą
ostrożnością, proboszcz z Lourdes ujmuje w swoją dłoń olbrzyma jedną z tych drobnych
rąk i składa na niej pełen czci pocałunek. Mijają całe dwie minuty, zanim daje się słyszeć
cichutki głos Bernadetty. Słowa brzmią jednak wyraźnie:
– Księże proboszczu, ja księdza nie okłamałam...
Peyramale musi zdławić szloch.
– Sam Bóg to wie, że siostra nie kłamała – mówi szeptem. – To tylko ja, ja byłem
siostry niegodny...
Coś jakby lęk przemknął przez dziewczęcą twarz.
– Wciąż mnie wypytują, wciąż od nowa...
Potem po długiej przerwie nabrawszy głębokiego oddechu Bernadetta wyznaje raz
jeszcze:
– Widziałam Ją. Tak, widziałam Ją.
Dziekan nie zdaje sobie sprawy, jak i kiedy zaczyna mówić do niej po imieniu. Tak,
jakby nie minęło dwadzieścia lat, jak gdyby leżała przed nim nie siostra Maria Bernarda z
aureolą doskonałości na obliczu, lecz dawna mała Bernadetta Soubirous, to stworzonko
przezroczyste jak źródełko, a które jednak tak trudno było przejrzeć.
Peyramale nachyla ciężką swą głowę ku umierającej:
– Tak, widziałaś Ją, drogie dziecko – przytakuje – i zobaczysz Ją znowu...
W przepaścistych oczach dziewczyny zjawia się wyraz zamyślenia. Budzą się
wspomnienia. Widzi znów proboszcza w swoim ga-binecie. Siedzi przy kominku. Ona
Bernadetta ma na sobie kapulet, bo jest bardzo zimno. Chciałaby zostać służącą u pani
Millet. Po czym proboszcz pyta, czy myśli, że Pani nie ma dla niej lepszej posady?...
Ciężkie westchnienie pada z ust Bernadetty.
346
– O, księże proboszczu, nie jestem wcale pewna, czy Pani zechce mnie wziąć za
służącą...
Nareszcie może dziekan uderzyć w lżejszy ton, co mu się od początku nie udawało.
– Jeśli w ogóle jest coś pewnego, moje dziecko – mówi – to właśnie to. Będzie to
najmniejsza z rzeczy, które dla ciebie zrobi...
Błysk wesołości rozjaśnia na chwilę oczy chorej. Jacy ci wszyscy ludzie są teraz mili i
dobrzy. Czy też robią to szczerze, czy tylko z litości?
– Nie, nie jestem wcale taka pewna, zupełnie nie... – mówi jasnym głosem,
nieprzekupna jak dawniej.
– Nie dokonałam niczego nadzwyczajnego, byłam tylko chora. I może nawet nie dosyć
cierpiałam...
Tym razem trudno już proboszczowi stłumić łkanie:
– Na miłość boską, wierz mi, drogie dziecko, cierpiałaś aż nadto...
Jakby leciutki uśmiech zarysował się na sekundę na tej nieporuszonej dziewczęcej
twarzy. I nagle jasny głos odzywa się już nie po francusku jak dotąd, lecz w prostym
patois jej dzieciństwa i stron rodzinnych.
– Ale gdzie tam, księże dziekanie – mówi mała Soubirous z rue des Petites Fossées. –
Znam się dobrze na chorych. Wszyscy trochę lubimy przesadzać. Wcale nas znowu tak
bardzo nie boli...
Zabrakło jej tchu; kończy przerywanym głosem:
– Myślę, że miałam o wiele mniej... bólu... niż szczęścia... wtedy... wtedy...
Zbyt wiele wysiłku dla niej. Alabastrowa twarzyczka kurczy się boleśnie. Doktor SaintCyr, stojący przez cały czas blisko drzwi, daje księdzu znak ręką. Ciężko podnosi się
Peyramale z lilipuciego krzesełka. Jego wiejskie buty skrzypią...
Jest dzień szesnasty kwietnia. Środa. Piękna, słoneczna środa. Jutro, w Wielki
Czwartek, siostry od św. Hildegardy będą miały sporo zajęcia z potężną liturgią tego dnia.
Około południa wraca siostra Natalia z jakiegoś służbowego obchodu. Już w bramie
klasztoru ma uczucie, że coś każe jej się cofnąć. Jakaś tajemnicza siła nie pozwala jej
wejść. – Maria Bernarda – przychodzi jej na myśl. Nie zastanawiając się biegnie do
infirmerii, leżącej w kompleksie budynków klasztornych. Pielęgniarki posadziły
Bernadettę w fotelu, gdyż w łóżku nie mogła już wcale oddychać. Zwisa bezwładnie na
jedną stronę fotela i z oczami rozwartymi przerażeniem woła do Natalii:
– Siostro... boję się... boję się... siostro...
Natalia klęka przy niej i ujmuje jej ręce.
– Dlaczego się boisz, kochana, czego się lękasz, siostrzyczko? Pierś chorej podnosi się
gwałtownie i ciężko opada. Mówić może już tylko urywanym szeptem:
347
– Otrzymałam tyle łask... muszę na nie zasłużyć... ale nie potrafię...
Natalia za wszelką cenę chce się powstrzymać od płaczu.
– Niech siostra pomyśli o naszym słodkim Zbawicielu.
Lecz Bernadetta uparcie wraca wciąż do tej samej myśli o wielkiej łasce swego życia,
do której nie dorosła. Z jękiem powtarza znowu:
– Boję się, siostro... boję się, boję się...
Natalia szuka uspokajających leków, lecz nic nie znajduje. Aby więc ją jakoś pocieszyć,
obejmuje jej głowę obiema rękami.
– Znów siostra ma okropne bóle – stwierdza zaciskając zęby.
– Za mało– za mało – dyszy Bernadetta.
Natalia nachyla twarz ku jej twarzy:
– Wszystkie będziemy siostrze pomagać, droga Mario Bernardo. Będziemy się bardzo,
bardzo pilnie modliły przez cały czas. Teraz i potem...
– O tak, siostro, proszę bardzo, zróbcie tak koniecznie... – prosi dziecinnym tonem
Bernadetta.
Siostra Natalia każe zawiadomić matkę Imbert o pogorszeniu w stanie chorej. Należy
natychmiast sprowadzić doktora Saint-Cyra i kapelana Fèbvre’a. Jeszcze w ciągu kilku
minut przeszywające bóle wstrząsają Bernadettą. Potem nagle oddech jej staje się równy i
głęboki i zupełnie trzeźwym głosem, jak ktoś informujący się o godzinę, Bernadetta pyta:
– Jaki dziś dzień mamy?
– Wielka Środa, siostro – odpowiada Natalia.
– W takim razie jutro jest czwartek – dziwi się Bernadetta.
– Tak, jutro jest czwartek. I to Wielki Czwartek!
– I to Wielki Czwartek – powtarza Bernadetta i z oczu jej zaczyna bić szczęście,
szczęście z osiągniętego celu. Natalia nic z tego nie rozumie. Nie przychodzi jej wcale do
głowy, że jedenastego lutego też było w czwartek, kiedy to małe Soubirous poszły po
drzewo do lasu, a Bernadetta z jedną pończochą na nodze, a drugą w ręce siedziała na
kamieniu koło strumienia Savy, trąc oczy ze zdumienia czy to sen, czy rzeczywistość. I
tak samo w pewien czwartek powiedziała jej Pani; – Niech pani idzie do źródła napić się i
umyć. – I znowu był to czwartek, kiedy Pani wyjawiła jej swoje imię. Czwartek jest
dniem Pani. Czwartek jest dniem wielkich darów. A jutro znów jest czwartek...
– Już się wcale nie boję, siostro, będę teraz zupełnie spokojna... – mówi Bernadetta jak
świadome swej winy dziecko, obiecujące niecierpliwej pielęgniarce poprawę.
W chwilę potem osuwa się nagle na krześle. Przenoszą ją na łóżko. Robi wrażenie
umarłej. Lecz znów zaczyna oddychać, krótkimi, ciężkimi westchnieniami.
348
Zaroiło się w pokoju. Lekarz i ksiądz pełnią swoją powinność. Matka przełożona i
matka Vauzous klęczą wraz z wszystkimi innymi siostrami. Matka Maria Teresa sama
wygląda na umierającą.
Tuż przy drzwiach stoi ksiądz Peyramale, zbyt olbrzymi i zbyt ciężki na ten pokój i
wobec tej delikatnej śmierci. Ręce ma złożone błagalnym ruchem.
Bernadetta otwarła oczy. Rozumie wszystko. Z zadziwiającą siłą, jakiej nie posiadała
już od wielu dni, kreśli nagle poprzez całe oblicze jeden z tych dostojnych, świetlanych
krzyżów, jakich nauczyły ją objawienia. Ksiądz Fèbvre rozpoczyna modlitwy za konających. Intonuje „Pieśń nad pieśniami” Salomona słowami, jakimi dusza dziewczęca
wita oblubieńca:
„Ja śpię, a serce me czuje głos miłego mego kołaczącego: Otwórz mi, siostro moja,
gołębico moja, przyjaciółko moja, niepokalana moja; boć głowa moja pełna jest rosy, a
kędzierze moje kropli nocnych.”
Bernadetta błyszczącymi oczyma patrzy przed siebie. Siostry sądzą, że szuka
krucyfiksu i kładą go na jej piersi. Przytula go namiętnie. Lecz oczy jej nadal wpatrują się
w przestrzeń. W pewnej chwili ciało jej drgnęło. Jakieś nowe siły unoszą ją na łóżku. I
nagle dźwięczny pełny głos kobiecy płynie z jej piersi i usta wypowiadają słowa:
– J’aime!... Kocham!...
Głębokim, donośnym dźwiękiem rozlega się to kocham po pokoju, brzmi jak uderzenie
dzwonu. Jest tak potężne, że modlitwy cichną i wszyscy zastygają w milczeniu. Tylko
matka Vauzous z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami, na kolanach posuwa się ku łóżku
konającej, chcąc jak najbliżej być błogosławionej. Twarz jej wygląda rozdzierająco. Mało
kto z ludzi widział matkę płaczącą. Lecz teraz jest przekonana: Pani jest w pokoju.
Najświętsza, Najmilsza przyszła osobiście po swoje dziecko, aby ułatwić, mu przejście...
W cztery oczy w potężnym osamotnieniu śmierci spra-gnione dziecko zawołało do
powracającej Pani: Kocham. Kocham Cię. I teraz nawet matka Vauzous, wroga i nieufna,
staje się świadkiem objawienia. Wierzy w to święcie i błaga gorąco: – Spójrz i na mnie
zatwardziałą, odtrąconą, pozbawioną łaski, a pełną zazdrości. Rozdzierający szloch
wyrywa się z piersi Marii Teresy. Głos jej się łamie, gdy zaczyna mówić Zdrowaś.
Bernadetta patrzy na starą nauczycielkę wzrokiem pełnym wytężonej uwagi jak
uczennica, która stara się być posłuszna; wie, że żądają od niej, aby powtarzała słowa
modlitwy. Zużyła jednak już ostatki sił na owe wielkie wołanie miłości. Rusza więc tylko
pilnie ustami. W drugiej części modlitwy udaje jej się szepnąć: – Teraz i w godzinę...
Dalej nie może mówić.
Na ogół śmierć, jakby jednym dmuchnięciem, gasi twarz człowieka. Lecz twarz
Bernadetty rozjaśnia się w chwili zgonu. Dokładnie w tym samym momencie, w którym
wydaje ostatnie tchnienie, przybiera wyraz dawnego zachwycenia, kiedy to mimo
wszystkich spraw i widoków tego świata pozostawała w najściślejszej łączności z Tą, na
którą patrzały jej oczy.
349
I wszyscy obecni wpatrujący się w jej oblicze czują to samo, co ongiś czuł Antoni
Nicolau i co wyraził słowami: Nawet dotknąć się nie powinno takiego stworzenia.
J’aime. To wyznanie miłości dźwięczy wciąż jeszcze w uszach Peyramale’a. Wciąż
jeszcze klęczy nieruchomo w pobliżu drzwi. Otworzono okna. Mod1ące się koło łóżka
zakonnice sprawiają wrażenie cieni. Inne poruszają się jak cienie. Ubierają zwłoki w habit
i kornet, ustawiają na świecznikach wysokie, grube świece i zapalają je. Niewiele z tej
bezgłośnej krzątaniny dochodzi do świadomości klęczącego, któremu nikt nie ośmiela się
przeszkodzić w skupieniu. Od czasu do czasu zwraca wzrok ku oknu, za którym srebrzy
się wiosenna poświata. Spostrzega kilka drzew owocowych w kwieciu i chmury,
przelatujące chmury. Nagle całe życie wydaje się księdzu Peyramale’owi tak
niewypowiedzianie lekkie, że lekkim wydaje mu się nawet olbrzymi ciężar własnego
ciała. Nie czuje wcale, że wciąż jeszcze klęczy na swoich starych, zreumatyzmowanych
kolanach. Po trochu dopiero zaczyna sobie zdawać sprawę, ile wzniosłej otuchy spłynęło
na niego przez tę śmierć. Wszystko się dla niego teraz zmieniło. Czy może go jeszcze
kiedykolwiek zatruwać jakaś gorycz, czy kłuć jaki cierń? Srebrzyste jak światło dnia i
złote są płomienie świec. I tak te srebrne i złote blaski igrają wokoło zastygłej w
zachwycie twarzy Bernadetty. Peyramale nie może oderwać oczu od tego oblicza i ze
zdziwieniem słyszy własne słowa:
– O Bernadetto, zaczyna się życie dla ciebie.
Słowa te mówią nie tylko: Jesteś teraz w niebie, Bernadetto. Mówią one także: Jesteś
teraz w niebie i na ziemi, Bernadetto. Oczy twoje widziały więcej, niż mogły dojrzeć
nasze. W twoim sercu było więcej miłości, niż kiedykolwiek mogłyby objąć nasze serca. I
dlatego jesteś żywa i obecna każdego dnia, każdej godziny nie tylko u źródła
massabielskiego, lecz i w każdym z tych kwitnących drzew.
O Bernadetto, życie zaczyna się dla ciebie.
Ze zdumiewającą lekkością olbrzym Peyramale podnosi się z kolan. Rzuca ostatnie
spojrzenie na Bernadettę Soubirous i żegna się z nią ostatnim znakiem krzyża, po czym
wychodzi.
PIĘĆDZIESIĄTE AVE
W tym wielkim, uroczystym dniu zebrała się spora gromada członków rodziny
Soubirous. Są to dzieci i wnuki, siostrzeńcy i bratankowie rodzeństwa Bernadetty.
Największe zainteresowanie wzbudzają jednak nie krewni i powinowaci, lecz
pierworodne dziecię cudu, tak zwane dziecko Bouhouhorts. Dokładne nazwisko jego
brzmi Justyn Adolar Duconte Bouhouhorts, ma lat siedemdziesiąt siedem i jest miłym
staruszkiem z wesołym błyskiem oczu i sprytnym wyrazem ust, ocienionym bujnym
jeszcze wąsem. Dziecko Bouhouhorts mimo poważnego wieku pracuje jeszcze żwawo,
jako ogrodnik-kwiaciarz w zakładzie ogrodniczym w Pau. Otóż teraz staruszkowi
wręczono bilet kolejowy drugiej klasy do Rzymu i do tego przekaz na utrzymanie i
kwaterę. Pierworodny cudu w Lourdes ma również wziąć udział i radować się uroczystą
chwilą, w której papież Pius XI zaliczy małą Bernadettę Soubirous w poczet świętych.
350
Wspanialszej ceremonii jak kanonizacja przez zastępcę Chrystusa na ziemi nie zna całe
chrześcijaństwo. Ludzie opowiadają sobie o dziecku Bouhouhorts. Dzisiejsza nowa
Święta przed 75 laty często nosiła je w ramionach podczas sąsiedzkich odwiedzin. Tego
sobie jednak stary ogrodnik z Pau nie może dokładnie przypomnieć. Co prawda z biegiem
czasu przez wielokrotne opowiadania i powracania do tych wspomnień usłużna fantazja
nieraz przychodzi z pomocą i łata dziury pamięci. Stary lubuje się w drobiazgowym i
przewlekłym opisywaniu wyglądu, głosu, charakteru i zachowania tej, której zawdzięcza
swoje cudowne ocalenie i skromne błogosławieństwo swego długiego życia.
– Jako dziecko miewałem konwulsje i byłem sparaliżowany, jak to pewnie państwo
czytali – zaczyna zwykłe swe opowiadanie. – Bernadetta i jej matka obnosiły mnie często
na rękach i trzęsły mną tak długo, aż atak minął. I widywałem ją stale dopóty, dopóki się
nie pożegnała i nie pojechała do klasztoru do Nevers. Miałem wtedy osiem czy dziewięć
lat. Byli to nasi najlepsi przyjaciele, jak słyszałem nieraz od moich rodziców. I teraz po
więcej jak siedemdziesięciu latach pozostałem, jako jedyny żyjący na świecie bliski
osobisty znajomy naszej słodkiej orędowniczki z czasów, kiedy sama była jeszcze prawie
dzieckiem. Wciąż jeszcze widzę przed sobą jej kochaną twarz, jak gdyby odeszła, przed
kilku godzinami zaledwie. Szanowna rodzina Soubirous nie może się ze mną równać pod
tym względem. Nie mają już żadnych osobistych wspomnień. Dowiedzieli się o
wszystkim tylko z książek, obrazków i z opowiadania.
Na kanonizację Bernadetty Soubirous zjechało do Rzymu około pięćdziesiąt tysięcy
ludzi, należących do czterdziestu różnych narodowości. Piętnaście tysięcy Francuzów
tworzy najliczniejszą grupę. Składa się ona z księży i świeckich, przy czym
przedstawiciele krainy Bigorre stanowią jądro tej pielgrzymki. Nic dziwnego, że wszyscy
odnoszą się ze szczególną ciekawością do tego jedynego z żyjących, który widział
Bernadettę na własne oczy jeszcze przed wielkimi wydarzeniami lutego i był pierwszym,
na którym cudowne źródło okazało swoją błyskawiczną i niezaprzeczalną moc.
Stary ogrodnik z Pau jest stale otoczony i rozchwytywany. Zaambarasowany potrząsa
tysiące obcych rąk. Zostaje przedstawiony najrozmaitszym duchownym i świeckim
znakomitościom. Poseł Francji, monsieur Charles Roux, wciąga go do rozmowy i
osobiście czyni starania, aby otrzymał dobre miejsce na trybunie honorwej. W tej chwili
dziecko Bouhouhorts siedzi w środku pomiędzy dostojnikami u. Świętego Piotra w
Rzymie i nieśmiało zerka wokoło.
To święty rok, ten trzydziesty trzeci tego stulecia. Jest 8 grudnia, dzień Niepokalanego
Poczęcia, godzina dziewiąta rano. Obok dziecka Bouhouhorts siedzi uprzejmy i dobrze
poinformowany pan, rodak z Francji mieszkający w Rzymie.
Z rozrzutną hojnością udziela wszelkich wyjaśnień.
– Tylko przy kanonizacjach, kochany panie Bouhouhorts, wszystkie te olbrzymie okna
w kościele Św. Piotra zostają zasłonięte czerwonym adamaszkiem. Niech pan spojrzy,
nawet te małe okienka, w kopule są pozakrywane, aby światło dzienne nie mogło
zaglądać do wnętrza. Jest to wrażenie, jakiego się nie zapomina. Choć jestem przez pół
rzymianinem, byłem dotychczas świadkiem jednej jedynej kanonizacji. Niech pan tylko
351
pomyśli: Nie licząc już reflektorów, świeci się sześćset żyrandoli z dwunastu tysiącami
żarówek, z których każda ma co najmniej sto świec. Z tego wynika, że oświeca nas tu
milion dwieście tysięcy świec.
Po tym dokładnym wyliczeniu, statystyk spogląda z tryumfem na dziecko Bouhouhorts,
które z podziwem kiwa głową. Uprzejmy rodak nie ma jednak wcale zamiaru skończyć na
tym swoich wywodów.
– Niech pan tylko popatrzy na te falujące tłumy. San Petro może pomieścić
osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Jestem pewien, że dziś znajduje się tu co najmniej o dziesięć
tysięcy więcej. A przy tym niech pan zwróci uwagę, jakie szerokie przejście
pozostawiono w środku dla orszaku Jego Świątobliwości. Będzie go tworzyć całe
kolegium kardynalskie. Wymienię panu choć kilku tylko spomiędzy nich... A więc
sławny Gaspari, Granito di Belmonte, Pacelli, Marchetti. Nazwisk arcybiskupów i
biskupów nikt by nie spamiętał, bo jest ich aż stu osiemnastu. No i co pan powie na ten
wspaniały widok, panie Bouhouhorts?
– Wspaniały widok – odpowiada jak echo dziecko Bouhouhorts.
– I jakże też panu musi być na duszy, szanowny panie. Już jako dziecko byłeś tak
bliskim rodzinie Soubirous. Własnymi oczyma patrzył pan na ich ubóstwo i nędzę. Na
pewno wszystko ma pan jeszcze żywo w pamięci, gdyż wrażeń z dzieciństwa nie
zapomina się tak łatwo…
– Przyznaję, że nędzne było to życie – wzdycha szczerze staruszek.
– A teraz w nagrodę za to tyle przepychu, tyle bogactwa – rozkoszuje się gadatliwy
sąsiad. – Przepych, jakiego nikt inny na kuli ziemskiej nie może ofiarować. I to w
pięćdziesiąt cztery lata po śmierci. Czym jest wobec tej świetności świetność prezydenta,
władcy czy dyktatora? Wypłynie taki z prądem i zapada z powrotem w nicość. Co po nim
zostanie? Nazwisko na pożółkłych kartach historii. Niech pan pomyśli o naszym
Napoleonie III. Nic na świecie nie jest tak nietrwałe jak władza i nic nie ma
śmieszniejszego nad mocarza, który władzę stracił i już dla nikogo nie może być
niebezpieczny. Śmierć jest dla niego ostateczną już porażką. Z umysłami wielkimi dzieje
się już nieco lepiej. Lecz, mówiąc językiem profanów, najtrudniejsza z wszystkich jest
cierniowa kariera prowadząca do nieba. Chyba pan przyzna, panie Bouhouhorts?
Dziecko Bouhouhorts kiwa i potrząsa głową, z czego nie można wysnuć wniosku o jego
ostatecznym poglądzie na ten problem.
Zadźwięczały srebrne trąbki. Wnoszą Papieża w lektyce, zwanej sedia gestatoria,
otoczonego gwardią szwajcarską i gwardią szlachecką. Dalszy orszak tworzą maestri di
camera, sediari w purpurowo czerwonych strojach, adwokaci konsystorscy w czarnych
aksamitach, prałaci sygnatury i penitencjarze z długimi, uwieńczonymi laskami. Uczynny
ziomek pokazuje wszystkich po kolei staremu ogrodnikowi z Pau i uzupełnia ten pokaz
dokładnymi wyjaśnieniami. Staruszek mrugając ze znużenia oczami stara się jak
najwięcej zobaczyć i spamiętać.
352
W głębi absydy, pod Glorią Berniniego stoi papieski tron. Po obu jego bokach zasiada
szesnastu kardynałów, a u jego nóg na stopniach zajmują miejsce prałaci, należący do
dworu papieskiego. Dziecko Bouhouhorts dowiaduje się nie tylko nazwy, ale i znaczenia
dostojnych obrzędów, jakie teraz powoli następują, jeden po drugim. Jakaś czarna postać
podchodzi do tronu Jego Świętobliwości, klęka i wymawia kilka słów po łacinie. Jest to
adwokat konsystorski, który jako zastępca swojej klientki prowadził na końcu proces
kanonizacyjny Bernadetty Soubirous.
Proces ten toczy się już od wielu lat, z wszystkimi dokładnie zgłębianymi za i przeciw,
nieubłaganie poddany próbie czasu, który jak kwas na metale ma podziałać na
rozróżnienie prawdy od fałszu. Między adwokatami konsystorza obecnymi w kościele
znajduje się również ten, który w procesie zastępował w pewnym sensie stronę
przeciwną, stronę wątpienia i dlatego nosi wulgarne przezwisko advocatus diaboli.
Ten advocatus diaboli nie miał łatwiejszej roli niż kiedyś prokurator Vital Dutour
wobec żyjącej Bernadetty. Nawet jej zwłoki, z obojętnym uporem, przyczyniały się do
osłabienia zarzutów. Już od początku działy się z jej ciałem niezwykłe rzeczy. Gdy
czwartego dnia po jej śmierci zaniesiono zwłoki na wieczny spoczynek do kaplicy
Świętego Józefa, nie wykazywały mimo długoletniej, wyniszczającej choroby
najmniejszego nawet śladu czy woni zepsucia. Zdumieni świadkowie zauważyli nawet
dziecinną różowość paznokci. W 39 lat później sąd kanonizacyjny powołał w Nevers
komisję, która otwarła grobowiec, ekshumowała zwłoki i poddała je szczegółowym
oględzinom. Obecni przy tym byli liczni lekarze, a także urzędowy lekarz miejski.
Dziewczęce ciało Bernadetty nie uległo zepsuciu i było prawie nie zmienione. Twarz,
ręce i ramiona były białe, a ciało miękkie. Lekko rozchylone usta zdawały się jeszcze
oddychać. Można było dojrzeć lśniącą biel zębów. Powieki na lekko wpadniętych gałkach
ocznych były zamknięte. Na twarzy wizjonerki wciąż jeszcze malował się wyraz
rozmarzonego zachwycenia. Poza tym całe ciało było sztywne i jędrne, tak że zakonnice z
Nevers, obecne przy badaniu komisji, mogły bez trudu je unieść i nietknięte jak ciało
świeżo zmarłego przełożyć do nowej trum-ny. Protokół z tej wizji narobił wiele hałasu.
W prasie podniosły się głosy dowodzące, że cała historia o nie psującym się ciele jest
pospolitym oszustwem. Na pewno w kilka godzin po śmierci zostało zabalsamowane
według najlepszych recept w tym celu, aby zwykła mumia mogła grać rolę cudownie
wyróżnionego, błogosławionego ciała. Strona przeciwna w procesie Bernadetty, czyli
advocatus diaboli, posługiwała się również i tym argumentem. Na jego wniosek po
siedemnastu latach powołano nową komisję, otworzono grobowiec po raz drugi i
ponownie zbadano niezmienione zwłoki. Żaden najmniejszy objaw nie potwierdził tego
podejrzenia. Działo się to w roku 1925. Przeciwnik Bernadetty nie wysuwał już nowych
zastrzeżeń. Nastąpiła beatyfikacja.
I oto teraz, po dalszych ośmiu latach w głębi absydy pod Glorią Berniniego, wygrawszy
proces we wszystkich instancjach, adwokat Bernadetty w pokorze prosi Papieża, aby
raczył wpisać do katalogu świętych imię dziewczynki z Lourdes. Papież nie odpowiada
osobiście, lecz przez usta swego mówcy (speakera) monsiniora Bacci, siedzącego
profilem do Papieża na stołku u stóp tronu.
353
– Nic bardziej nie leży na sercu Ojcu Świętemu – mówi Bacci – jak ta kanonizacja.
Zanim jednak nastąpi uroczyste jej ogłoszenie, należy raz jeszcze wezwać światka
Bożego.
Wszyscy zebrani klękają i śpiewają litanię do Wszystkich Świętych. Po czym Papież
daje znak do rozpoczęcia Veni Creator Spiritus. Pieśń do Ducha Świętego we wspaniałym
wykonaniu księży i chłopięcego chóru sykstyńskiego bije radośnie o potężne sklepienie.
Po odśpiewaniu hymnu, adwokat Bernadetty powtarza swoją prośbę. Monsinior Bacci
podnosi się, klęka przed Jego Świątobliwością i wyciągając ramiona wymawia
następujące słowa:
– Powstań, Piotrze, który żyjesz w twoim następcy i przemów!
Potem zwracając się do nieprzeliczonych tłumów, donośnym głosem woła:
– Wy zaś wysłuchajcie ze czcią nieomylnego wyroku Piotrowego.
Przed Papieżem ustawiono mikrofon. Wzmocniony przez megafony, dźwięczny głos
Piusa XI dociera do najodleglejszych zakątków Świętego Piotra.
– Oświadczamy i orzekamy, że błogosławiona Maria Bernarda Soubirous jest świętą.
Wpisujemy jej nazwisko do katalogu świętych. Postanawiamy, że na jej pamiątkę w imię
Najświętszej Dziewicy ma być pobożnie obchodzony corocznie dzień 16 kwietnia, jako
dzień jej narodzin dla niebios.
Taka jest formuła. Zaledwie przebrzmiały te słowa, gdy tysiącem głosów wzbija się ku
stropom świątyni potężne Te Deum, z akompaniamentem srebrnych trąb i głośnych
dźwięków dzwonów Świętego Piotra. Dołączają się dzwony z trzystu kościołów
rzymskich oraz niezliczone dzwony całej kuli ziemskiej, zwiastując światu wieczną
chwałę małej Bernadetty Soubirous z uliczki des Petites Fossées.
Jest godzina jedenasta. Papież rozpoczyna sumę. Celebruje w języku łacińskim i
greckim, ażeby zadokumentować cały świat obejmującą powszechność Kościoła. Po
ewangelii wygłasza kazanie.
I znów rozlega się przez megafony jego silny, ciepły męski głos.
– Świętych – mówi Pius – można porównać do teleskopów używanych w astronomii.
Przez nie dostrzegamy gwiazdy, których by nie uzbrojonym okiem nikt dojrzeć nie mógł.
Przez świętych zaś uczymy się patrzeć na wieczne prawdy, które szarość dnia
powszedniego zasłania przed naszym słabym wzrokiem. – Papież sławi czystość i
prostotę Bernadetty, jej nieustraszoną odwagę, z jaką broniła prawdziwości swoich
objawień przeciwko całemu światu wątpiących, zazdrosnych i szyderców. – Nie tylko
błogosławione cuda w Lourdes, lecz i całe życie naszej świętej zawiera poselstwo
niewyczerpanych łask.
Pius XI mówi również o demonicznej wrzawie, jaką Bernadetta słyszała w czasie
objawień. Od owych dni diabelski tumult ogromnie wzrósł na sile. Świat jest nim
przepełniony, a znaczna część ludzi opętana przez szatana. Gorączkowe tempo nowych
herezji zagraża duszy ludzkiej wtrąceniem w krwawe szaleństwo. I w tej ciężkiej walce o
354
ostateczne zwycięstwo nie tylko Lourdes stoi jak niewzruszona skała, lecz i życie
Bernadetty Soubirous po wszystkie czasy działać będzie jak pełen obietnic drogowskaz.
Głowa dziecka Bouhouhorts zaczyna chwiać się zdradziecko, oszołomiona bogactwem
świateł, słów, barw i muzyki. Przyjacielski komentator przetłumaczył mu kazanie
Papieża. Daleko jest jednak jeszcze do końca uroczystości. Teraz kardynał Verde śpiewa
po raz pierwszy modlitwę do świętej Bernadetty. Musi już być chyba godzina dwunasta.
Dopiero po pierwszej wciśnięte w falujący tłum dziecko Bouhouhorts może opuścić San
Petro.
Plac zalany jest mrowiem ludzkim. Bouhouhorts zgubił w tłoku towarzysza. Bezwolny,
wyczerpany pozwala się wypchnąć w jedną z bocznych ulic. Słońce nie zwracając uwagi
na grudniowy dzień świeci wspaniale na niebie bez chmur. Staruszek jest nie tylko
zmęczony wrażeniami, lecz poza tym głodny i spragniony. Zasiada więc w małej osterii,
w której z powodu pięknej pogody stoliki są jeszcze poustawiane na ulicy. Zjada pełen
talerz makaronu i popija fioletowym winem z Kampanii. Po skończonym posiłku dziecko
Bouhouhorts czuje się doskonale. Z zadowoleniem przygląda się barwnemu życiu ulicy
wielkiego miasta.
– Kto by to pomyślał – mówi do siebie dziecko Bouhouhorts. – Ten pan obok mnie miał
rację. To jest dopiero kariera. I Bernadetta Soubirous nosiła mnie na ręku. I ja należałem
do tego wszystkiego. Jeszcze dziś dokładnie pamiętam, jak wyglądał ten obrzydliwy
areszt. A teraz Bernadetta jest wysoką osobistością w niebie i Papież razem z kardynałami
modli się do niej. Ale, ponieważ ostatecznie i ja należałem do tych z aresztu, więc będę
może niedługo należał do nich i w niebie... jeśli naturalnie w ostatniej chwili nie
zafunduję sobie kilku soczystych grzechów...
Stary podnosi wzrok ku jasnemu błękitowi rzymskiego nieba. Jest mocno przekonany,
że tam na górze w kwadracie lazuru nad Rzymem mieszkają sobie wszyscy święci
Kościoła siedząc jeden przy drugim na złotych tronach. I zresztą, słusznie im się to
należy. Może Bernadetta Soubirous spogląda na niego z góry właśnie w tej chwili i cieszy
się, że tak sobie siedzi w rozkosznym słońcu, zupełnie sam wśród tej wesołej ulicy, zdrów
i żwawy mimo siedemdziesięciu siedmiu lat. I nagle opanowuje go serdeczna ochota
połączenia się z Bernadettą. Stosuje dawną wypróbowaną metodę. Palce jego szukają
różańca w kieszeni. Wprawdzie należy modlić się w kościele, a nie na ulicy, ale czy ten
cały wielki Rzym nie jest właściwie jednym ogromnym kościołem? Ogrodnik z Pau
wybiera sobie część różańca odpowiednią do dzisiejszego nastroju. A więc nie bolesna i
nie radosna, lecz zwraca swoje myśli ku części chwalebnej, która unosi i porywa serca
ludzkie do zwycięstwa, chwały i wniebowstąpienia. Wargi jego szepczą jedno Zdrowaś
po drugim, przy czym staruszek walczy dzielnie z ogarniającą go sennością. Wciąż
jeszcze uśmiechnięte, małe oczka patrzą w dalszym ciągu na tętniącą życiem ulicę.
Bezszelestnie suną samochody. Sprzedawca lodów niewielkim dzwoneczkiem zdzwania
sobie klientelę i sprzedaje swój mrożony towar małym ulicznikom i pokojówkom. Z
bocznych rzymskich uliczek dochodzą dramatyczne okrzyki przeróżnych przekupniów
zachwalających pomarańcze, kminek i cebulę. A pod jasnym rzymskim niebem, w
355
którym wszyscy święci przyjmują dziś do swego grona nową świętą, groźnie warczy
wojskowy samolot.
Po czterdziestej Zdrowaśce uśmiechnięte oczka zaczynają się przymykać coraz częściej,
coraz ciężej i dokładnie przy pięćdziesiątej dziecko Bouhouhorts zasypia. Nawet we śnie
serce jego jest pełne radości.
***
DODATEK: SŁOWA KRÓLOWEJ POKOJU I POJEDNANIA Z MEDZIUGORJE
Wiara stoi na czele ludzkich poszukiwań, jest nieodzownym warunkiem spełnienia wszystkich modlitw, pragnień i dążeń i
to zarówno dotyczących zdrowia, jak też wszelkich potrzeb. Widząc trudności w osiągnięciu tych dwóch pragnień: pokoju
i nawrócenia, Maryja podaje nam broń przeciwko szatanowi (upadłemu aniolowi) i dobrą receptę na osiągnięcie pokoju:
Modlitwa - Matka Boża począwszy od piątego dnia objawień, prawie codziennie poleca modlitwę. Wymaga od
wszystkich ludzi, żeby się nieustannie modlili, tak jak Chrystus o tym mówił (Mk 9,29; Mt 9,38; Łk 11,5-13).
Modlitwa albo wzbudza, albo utwierdza wiarę w człowieku, bez której nie ma prawidłowego stosunku zarówno
do Boga, jak i do ludzi. oprócz tego poprzez modlitwę człowiek odczuwa swoją życiową łączność z Bogiem,
wielbi Go, dziękuje Mu za otrzymane dary i z zaufaniem oczekuje od Niego wszystkiego, czego potrzebuje.
Modlitwa utwierdza ten stan w człowieku i utrzymuje właściwą relację z Bogiem, bez którego nie jest możliwe
utrzymanie pokoju zarówno z Nim, jak i z ludźmi.
Post - Już od szóstego dnia objawienia Matka Boża zaleca post, ponieważ pomaga on w wierze. Post i modlitwa
są nogami wiary. Jeżeli tylko modlimy się a nie pościmy to tak jakbyśmy chodzili o jednej nodze. Czy można
chodzić o jednej nodze? Tak, ale wtedy się kuleje. Dzięki postom człowiek otrzymuje, potwierdza i ugruntowuje
swoją władzę nad sobą. Tylko taki człowiek, który panuje nad sobą, może zostać wolny i oddać siebie Bogu i
bliźniemu tak, jak tego wymaga wiara. Post gwarantuje człowiekowi, że jego oddanie wierze jest szczere i pewne.
Pomaga w wyzwoleniu się z wszelkiego rodzaju niewolnictwa, a w pierwszym rzędzie od grzechów. Kto nie jest
sobą, jest niewolnikiem.
Zatem post pomaga człowiekowi w przezwyciężeniu tęsknoty za przesadnymi uciechami. Mogą one łatwo
doprowadzić do beztroskiego używania dóbr doczesnych, które dla innych potrzebne są jako minimum
biologiczne.
Maryja prosi o post o chlebie i wodzie dwa razy w tygodniu jeżeli jest to możliwe. W ten sposób pragnie nas
uczyć życia z chlebem, aby przygotować nas do życia chlebem eucharystycznym.
Spowiedź Święta - jest częścią nawrócenia, "... wyspowiadać się to znaczy powierzyć się na nowo w ręce
naszego Stwórcy, aby tchnął w nas nowe życie".
"Koniecznie trzeba powiedzieć ludziom, by przystępowali do comiesięcznej spowiedzi, szczególnie w pierwszą
sobotę miesiąca..., spowiedź będzie lekarstwem dla Kościoła zachodniego", "Święto miesięcznej spowiedzi
będzie dobrem dla całego świata... jest to prawdziwa droga prowadząca do Mojego Syna".
Matka Boża chce jakościowo dobrej spowiedzi, aby nie spowiadać się z przyzwyczajenia. spowiedź powinna być
impulsem dla naszej wiary. Powinna zbliżać nas do Jezusa. "Przyjmijcie sobie za cel oczyszczenie każdego kąta
waszego serca (uwaga red. przyjmujcie Komunię Świętą zawsze na kolanach i do ust)".
Msza Święta - jest dla Maryi najważniejszym momentem w ciągu dnia, ważniejszym niż Jej objawienia.
Powiedziała o tym widzącym: "Gdybyście mieli wybierać między spotkaniem ze mną a uczestnictwem we Mszy
św. powinniście iść na Mszę św., gdyż tam, gdzie jest obecny mój Syn ja też jestem obecna".
Matka Boża prosi grupę modlitewną o codzienną Mszę świętą: "Niech to będzie codzienny podarunek dla was;
oczekujcie go, pragnijcie, by się już zaczął. Módlcie się do Ducha Świętego, by odnowił parafię. Jeśli ludzie
uczestniczą we Mszy św. obojętni, powracają do domu zimni i z pustym sercem". "Kiedy idziecie na Mszę św.,
idąc powinniście dobrze przygotować się. Powinniście przyjmować Komunię św. z otwartym, czystym sercem;
nie opuszczajcie kościoła bez odpowiedniego dziękczynienia". "Jezus obdarza was Swoją łaską podczas mszy
świętej; więc świadomie żyjcie Mszą św. i przychodźcie na nią pełni radości i z miłością". "Każdego dnia proście
o Boże Błogosławieństwo, tak byście mogli wzrastać i wykonywać wszelkie wasze prace wraz z Wiecznym
Bogiem, ponieważ Msza św. jest największą modlitwą Boga. Nigdy nie uda wam się pojąć jej wielkości, dlatego
musicie być doskonali, pokorni i przygotowywać się wcześniej do uczestnictwa w niej". "Msza święta jest
najwyższą formą modlitwy". Podczas Mszy św. Bóg daje nam siebie. "Niech Msza św. będzie dla was życiem".
Biblia - Matka Boża trzy razy płakała przed ojcem Jozo z powodu Biblii: "Ponieważ stawiacie ją z innymi
książkami", "Ponieważ nie czytacie jej z taką miłością jak żywe Słowo Boga powinno być czytane", "Ponieważ
nie okazujecie jej uczucia: tak, już przez samo całowanie jej otrzymuje się wiele łask".
356

Podobne dokumenty