wywiad_e

Transkrypt

wywiad_e
Sam na sam z publicznością
- Zdarza mi się robić w zawodzie rzeczy błahe, ale jeśli mam coś realizować
samodzielnie, wybieram teksty, które mnie intrygują, poruszają, zaciekawiają - mówi
aktor SŁAWOMIR HOLLAND.
Z aktorem Sławomirem Hollandem rozmawia Kinga
Szafruga.
Poprosiłam Pana o rozmowę, ponieważ widziałam dwa
przedstawienia, z którymi jeździ Pan po całej Polsce,
nie mogłam znaleźć o nich zbyt wielu informacji.
Dlaczego postanowił Pan zrealizować te spektakle?
- Zostałem trochę przymuszony, by zająć się
samodzielnie swoją karierą zawodową, bo przestałem
być na etacie w teatrze, co może trochę rozleniwiać.
Gram w serialach, czytam audiobooki, robię różne rzeczy, ale chciałem zrealizować coś,
by się rozwijać, bo gdy aktor nie jest w zespole teatralnym i nie ma propozycji
repertuarowych, zachodzi niebezpieczeństwo, że będzie się cofał. Wybór repertuaru był
trudny. Chciałem zrobić nie tylko coś, na czym będę mógł zarabiać, ale coś, co będę
chciał grać i co będzie miało jakąś wartość. Obce mi jest myślenie koniunkturalne typu:
"to się dobrze sprzeda, bo na przykład jest lekturą". Wcześniej już kilkakrotnie
realizowałem przedstawienia offowe. To inna praca niż w teatrze repertuarowym, gdzie
po trzech miesiącach prób jest premiera, a aktor dostaje uposażenie i może myśleć tylko
o roli. Gdy się realizuje własny projekt bez budżetu, do chwili jego sfinalizowania może
upłynąć nawet kilkanaście miesięcy.
Pana projekty: stand-up z poezją i satyrą dwudziestolecia międzywojennego „Nic nowego
pod słońcem" i spektakl opowiadający o ostatnich chwilach życia powstańca z
warszawskiego getta „Josela Rakowera rozmowa z Bogiem" to ambitne propozycje. Taki
wybór może zaskakiwać w czasach, gdy komercja jest coraz silniej obecna w teatrze.
- Spektakl „Nic nowego pod słońcem” przygotowałem, by nie czekać na propozycje z
Hollywood (śmiech) i by móc niezależnie funkcjonować, realizować się w zawodzie i z
niego żyć. Ze spektaklem „Josela Rakowera rozmowa z Bogiem” było inaczej: poemat Zvi
Kolitza bardzo mnie poruszył, nosiłem go długo w sercu i w głowie. Zdecydowałem się na
wystawienie tego niezwykłego utworu, choć nie wiedziałem, jak często będę go grał może tylko raz w życiu. Na szczęście robię to częściej. Wcześniej dawałem ten tekst do
czytania reżyserom i dyrektorom teatrów, którzy wyrażali uznanie, ale nikt nie chciał
podjąć ryzyka. Postanowiłem więc zmierzyć się sam z tym wyzwaniem. Zdarza mi się
robić w zawodzie rzeczy błahe, ale jeśli mam coś realizować samodzielnie, wybieram
teksty, które mnie poruszają, intrygują, zaciekawiają. Nie chcę proponować widzom
czegoś, co mnie nie obchodzi. Gdy byłem członkiem zespołu teatralnego, miałem
mniejszy wpływ na to, w jakich realizacjach brałem udział, ale na szczęście powierzano
mi często odpowiedzialne zadania.
Tekst „Josela Rakowera rozmowa z Bogiem”, napisany w 1946 roku przez Zvi Kolitza,
Żyda, który nigdy nie był w getcie, to tak przejmująco prawdziwe świadectwo Zagłady i
zapis dramatu ludzkiej egzystencji, że na świecie okrzyknięto Rakowera współczesnym
Hiobem. W Polsce ten poemat nie zyskał takiej rangi. Pan pierwszy przeniósł go na deski
teatru - dlaczego jest dla Pana taki ważny?
- To przede wszystkim mój hołd złożony społeczności żydowskiej, która zginęła w
Holokauście. Ale nie tylko, ponieważ ja traktuję ten tekst uniwersalnie. Najbardziej
poruszył mnie sposób, w jaki autor mówi, i to na wielu różnych poziomach, o kondycji
ludzkiej, o sytuacji człowieka w świecie. Mimo że poemat jest głęboko osadzony w
Holokauście, w judaizmie i w powstaniu w getcie, można go czytać szerzej. Porusza
kwestie ponadczasowe takie jak istnienie Boga, jego ingerencja w losy świata, relacja
człowiek - Bóg. Stawia fundamentalne pytania, np. czy jeśli jest Bóg, to mogą dziać się
tak potworne rzeczy jak Zagłada, czy należy wierzyć i ufać Bogu bezgranicznie,
niezależnie od tego, co nas spotyka, czy można mieć wątpliwości. Monolog Rakowera
dotyka też innych ważnych kwestii: m.in. pojęcia dobra i zła. Porusza również trudne
sprawy: relacje między wyznawcami religii starotestamentowej a nowotestamentowej,
problem odpowiedzialności nie tylko za zbrodnie Holokaustu, lecz także za współudział w
nich: zarówno czynny, jak i bierny, czyli obojętność wobec tragedii narodu żydowskiego.
Nie każdy widz jest gotowy się z tym zmierzyć.
Rakower wypowiada też inną gorzką prawdę: "Hitler jest typowym dzieckiem
współczesnej ludzkości, która zrodziła go i wychowała, a on jest najszczerszym
wyrazicielem jej najgłębszych pragnień". Wolelibyśmy myśleć, że Hitler to wyjątek,
szaleniec i psychopata. Bo teza Kolitza prowadzi do pesymistycznych wniosków na temat
kondycji ludzkiej.
- Hitler trafił na podatny grunt i okazało się, że wielu ludzi myśli podobnie jak on. Jeśli
chodzi o kondycję ludzką, to zależy, czy bierzemy pod uwagę głównego bohatera, czy
jego prześladowców. Oczywiście można ogólnie powiedzieć, że człowiek spsiał, ale to
byłoby zbyt proste. Trzeba szukać pozytywów, dawać nadzieję. I chociaż dzisiaj też
obserwujemy skrajne postawy, wolę wierzyć, że sytuacja, którą opisuje Zvi Kolitz, nigdy
się nie powtórzy. Warto mówić o rzeczach ważnych i bolesnych, a przy tym dostrzegać
słabość natury ludzkiej i rozbudzać u innych wrażliwość. Często jest tak, że twórcy
dotykają trudnych tematów, a ponieważ przedstawienie brutalno-dramatyczne lepiej się
sprzedaje, rzadko starają się dawać nadzieję. Ja chciałbym to robić.
To się udaje w przypadku „Josela Rakowera". Po spektaklu widz, choć przytłoczony losem
współczesnego Hioba, wychodzi z nadzieją, bo bohater ginie, ale do końca zachowuje
człowieczeństwo i wiarę w Boga. W sensie moralnym to on zwycięża. Dowodzi, że nawet
największe okrucieństwo i ogromne cierpienie nie może zniszczyć tego, co w człowieku
najwartościowsze.
- Mam nadzieję, że widzowie wychodzą właśnie z takim przekonaniem. Chciałbym, żeby
tak było.
Spektakl dostał nagrodę publiczności podczas III Łódzkiego Festiwalu Monodramu „Mono
w Manu 2012”. Co mówią widzowie po przedstawieniach?
- Często słyszę, że tekst jest wstrząsający, ale jednocześnie daje nadzieję. Pokazuje sens
trwania przy wartościach (nie tylko w kontekście religijnym) i sens wiary w to, że
człowiek, w którym są i pierwiastki dobra, i zła, ostatecznie wybierze dobro. To
przedstawienie wywołuje ogromne emocje. Czasem widzowie nie chcą nawet bić brawa
na zakończenie, ale ja wiem, że to świadczy o tym, jak bardzo poruszyła ich historia
Rakowera.
Nic dziwnego, to wstrząsający monolog. Dramatyczne okoliczności, skondensowany tekst,
jego apokryficzny charakter i niełatwa tematyka to spore wyzwanie dla aktora. Co było
dla Pana najtrudniejsze?
- Największa trudność polegała na tym, jak sprawić, by ten tekst stał się dla odbiorcy tak
ważny jak dla mnie. A ponieważ został napisany monumentalnym językiem, istniała
pokusa przekroczenia pewnej granicy przy doborze środków aktorskich, co mogłoby
zahaczać o zły smak, patetyczność nieznośną dla odbiorcy. Dlatego tylko w niektórych
momentach pozwalam sobie na więcej ekspresji i na zastosowanie mniej formalnych
środków. Scenografia, ograniczająca się do krzesła i kubka, czyli elementów i symboli
życia codziennego, to sygnał, że testament spisywany przez Rakowera w ostatnich
chwilach warszawskiego getta jest odczytywany współcześnie. Wypowiadając w finale
najważniejszą żydowską modlitwę, świadomie nie wkładam jarmułki (kipy), bo chcę
zaznaczyć, że testament Rakowera nie został odnaleziony przez religijnego Żyda, ale
przez goja. To czyni ten tekst jeszcze bardziej uniwersalnym.
Na scenie towarzyszy Panu kompozytor muzyki do spektaklu Michał Górczyński, który gra
na klarnecie. Dlaczego zdecydował się Pan na muzykę na żywo?
- Michał Górczyński to wybitny artysta. Jego muzyka stanowi integralną część całości.
Bez niej kształt, charakter i wydźwięk tego spektaklu nie byłby taki sam. Michałowi udało
się osiągnąć subtelny, a zarazem wspaniały efekt: stworzył przejmujące kompozycje, w
których tradycyjne elementy muzyki żydowskiej są obecne, choć nie nachalnie.
Dlaczego jest Pan jednocześnie reżyserem i wykonawcą spektaklu?
- To nie wynika z mojej buty czy nonszalancji, raczej ze skromnego budżetu. Uważam, że
każdy aktor, nawet najwybitniejszy, potrzebuje reżysera. Uznaliśmy jednak z Michałem
Górczyńskim, że znaleźliśmy odpowiednią formułę i podołamy temu sami. Staram się
zawsze, również na etapie prób, konfrontować to, co robię, z opinią osób, do których
mam zaufanie.
Czy po spektaklu trudno Panu wrócić do rzeczywistości, przestać być Joselem Rakowerem
i stać się znów sobą?
- Po takim przedstawieniu trudno wrócić do codzienności, jeszcze przez kilka godzin
jestem wewnętrznie rozedrgany. Nie znam nikogo, kogo ten tekst by nie poruszył czy nie
wzruszył, ale ja na scenie nie mogę sobie do końca na to pozwolić. To mało
profesjonalne, gdy aktor się wzrusza. Widz ma się wzruszać. Pracuję z tym tekstem dość
świadomie, ponieważ wydaje mi się, że mam coś do przekazania nie tylko na poziomie
emocjonalnym, lecz także intelektualnym.
Powiedział Pan kiedyś, że bardzo ceni sobie słowo i ono samo powinno się obronić. I tak
są skonstruowane oba Pana spektakle (i "Josela Rakowera rozmowa z Bogiem", i "Nic
nowego pod słońcem"), w których prawie nie ma scenografii, i gra tylko jeden aktor.
Widz, który przywykł do tego, że jest atakowany rozmaitymi bodźcami, może być
zaskoczony…
- Rzeczywiście uważam słowo za podstawowe tworzywo w teatrze. To jednak nie znaczy,
że nie dopuszczam działań idących z nim równolegle. Program rozrywkowy "Nic nowego
pod słońcem" mogłem zrobić np. z koleżanką, która świetnie śpiewa i tańczy. Ale wtedy
stopień trudności dla mnie byłby mniejszy, bo w programie pojawiłaby się nowa twarz,
coś by się działo. Z moich doświadczeń wynika, że jeden aktor może skromnymi
środkami spowodować, że przedstawienie będzie interesujące. Nie jestem z założenia
przeciwnikiem tego, by dużo się działo, ale czasami to jest niepotrzebne i brudzi przekaz,
co łatwo zaobserwować we współczesnym teatrze. Uważam, że sztuka eliminacji to cenna
umiejętność. Chodzi o to, żeby nie dokładać na siłę kolejnych elementów, ale zdejmować,
co zresztą wcale nie jest mniej twórcze, nieraz odwrotnie, podnosi poprzeczkę wyżej. A
wracając do słowa, to bardzo się męczę i cierpię, gdy nie rozumiem moich młodszych
kolegów aktorów. Słowo musi być nie tylko usłyszane, ale mają być w nie wpisane jakieś
wartości, emocje, znaczenie. Powinno być podawane świadomie. A współczesny teatr nie
zawsze cechuje należyta dbałość o słowo.
Pana drugi spektakl "Nic nowego pod słońcem" to rozrywka, ale wymagająca, taka, która
nie tylko bawi, lecz także skłania do refleksji. Lepiej czuje się Pan w repertuarze
dramatycznym czy komediowym?
- Uważam, że sprawdzam się w komediach, w rozrywce, mam dużo takich ról w dorobku,
ale jestem też w stanie zmierzyć się z rolami dramatycznymi. Myślę, że jestem aktorem
uniwersalnym (przy świadomości swoich niedoskonałości), a czy to jest wykorzystywane,
czy nie, to oddzielny temat. Szczególnie jeśli chodzi o film, jestem zaszufladkowany.
Dzisiaj nie patrzy się na człowieka, by go odkrywać, ale chce się go sklasyfikować: "umie
to i to, tak będziemy go obsadzać".
W spektaklu "Nic nowego pod słońcem", który w 2012 r. został nagrodzony Złotym
Liściem Retro, przypomina Pan widzom poetyckie i satyryczne utwory z dwudziestolecia
międzywojennego: m.in. Tuwima, Jurandota, Słonimskiego, Hemara. Co tak Pana urzekło
w tych tekstach? Brzmią zaskakująco aktualnie…
- I dlatego program ma zaczerpnięty z Księgi Koheleta tytuł „Nic nowego pod słońcem”.
Do sięgnięcia po satyrę i poezję z dwudziestolecia międzywojennego zainspirował mnie
kolega, aktor i reżyser, Jacek Bursztynowicz, który pomógł mi w wyborze tekstów,
napisał łączniki między utworami i życzliwym okiem spojrzał na ten spektakl. Chcieliśmy
zrobić coś zabawnego, kabaretowego, ale podbudowanego refleksją, skłaniającego widza
do przemyśleń, wciągającego go w intelektualną zabawę. Sięgnęliśmy do dwudziestolecia
międzywojennego, bo wtedy rozrywka była na wysokim poziomie. Teksty, które mówię
podczas spektaklu, wymagają dużo od publiczności, ponieważ cechuje je spora
aluzyjność i różnorodność tematyczna: począwszy od korupcji, polityki i partyjniactwa,
przez relacje damsko-męskie, pęd do kariery, lojalność, mądrość, miłość, przemijanie itd.
Ta różnorodność tematyczna sprawia, że jednego wieczoru wciela się Pan w wiele
postaci, mówi Pan gwarą lwowską („Akrobata-mucha”), świetnie Pan odgrywa szmoncesy
(„Brydż”, „U lekarza”). Mierzy się Pan też z wyzwaniami artykulacyjnymi, bo w niektórych
wierszach są zbitki słowne trudne do wypowiedzenia. W spektaklu na żywo to spore
ryzyko. Dlaczego Pan je podjął?
- Jestem trochę tremiarzem, ale ryzykuję, bo chcę robić rzeczy trudne i takie, które mnie
zajmują. W przeciwieństwie do aktorów w teatrach repertuarowych nie mogę liczyć na
suflera, a niektóre zbitki słowne, w takich utworach jak "Hottentotten", "Piosenka
międzypartyjna" czy "Babcia przy radiu" są rzeczywiście bardzo trudne. Mówię
osiemdziesiąt minut, zdarza się, że coś przekręcę, ale staram się, by widz się nie
zorientował. Najbardziej mnie cieszy, jeśli uda się uzyskać taki stan, że między mną a
publicznością dzieje się coś metafizycznego. Nie umiem tego inaczej nazwać. Każde
przedstawienie tworzę i buduję na bieżąco, starając się nie pamiętać tego, co było
wczoraj, i prawie za każdym razem zapominam, że to jestem ja i zarazem nie ja, Sławek
Holland, używający takiej emocji, która jest prawdziwa.
W programie "Nic nowego" obok utworów satyrycznych są też wiersze o miłości. Łza kręci
się w oku raz ze śmiechu, raz ze wzruszenia. Pomiędzy utworami prowadzi Pan zgrabną
konferansjerkę i wciąga widza do zabawy, zadaje pytania. Lubi Pan interakcję z
publicznością? Publiczność najwyraźniej to lubi - po spektaklu, na którym byłam, dostał
Pan owację na stojąco.
- Widzowie często tak entuzjastycznie przyjmują program "Nic nowego pod słońcem".
Lubię go grać, a interakcja z publicznością to dla mnie i radość, i wyzwanie. Jestem
moderatorem spotkania i muszę skłonić widza, by współtworzył ze mną to
przedstawienie. Przez pierwsze dziesięć minut przyglądamy się sobie wzajemnie, myśląc,
jak będziemy wspólnie budować ten program. Staram się zaczepiać widzów, żeby chcieli
zażartować, odpowiadać na pytania, by czuli się wpleceni w ten spektakl, a to niełatwe,
bo widz często nie chce się angażować. Na szczęście zawsze się to udaje, a grałem "Nic
nowego pod słońcem" i dla małej, i dla dużej publiczności.
Powiedział Pan kiedyś, że zawód aktora ma w sobie coś z misji. Jak Pan ją rozumie?
- Może jestem idealistą, ale uważam, że często ja i moi koledzy nie uświadamiamy sobie,
jaki wpływ możemy mieć na to, jak się będzie rozwijał i myślał drugi człowiek. Sądzę, że
misyjność jest wpisana w to, co robimy, jeśli pobudzamy widza do refleksji, wzruszamy
go albo sprawiamy, że się na chwilę zatrzyma, pomyśli o sobie i o innych w odmienny,
bardziej pogłębiony sposób.
Dziękuję za rozmowę.
***
Sławomir Holland, aktor teatralny (Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, Teatru
Popularnego w Warszawie, Teatru Szwedzka 2/4 w Warszawie i Teatru na Woli w
Warszawie, Teatru Polskiego w Bydgoszczy, Teatru Ateneum w Warszawie; obecnie
współpracuje z Teatrem Ateneum i Teatrem Syrena w Warszawie) i filmowy (wziął udział
w ponad stu filmach i serialach).
Na zdjęciu z Krzysztofem Gosztyłą w spektaklu "Kolaboracja" w Teatrze Ateneum w
Warszawie.
Kinga Szafruga
Materiał nadesłany
04-11-2013

Podobne dokumenty