Martyna Szweda l

Transkrypt

Martyna Szweda l
Martyna Szweda
Wyróżnienie
W poszukiwaniu sensu życia
Szklana butelka z donośnym chrzęstem toczy się po przemoczonym bruku, obijając
boki. Przechodnie mijają ją z pogardą, co niektóry trąci nogą. Bryzgi mętnej wody
rozchlapują się na wszystkie strony. Kończy swą marną egzystencję w studzience
kanalizacyjnej.
Cóż za idiotyzm, myślę sobie. Butelka to butelka, szklane ścianki, okrągłe denko,
połamana zakrętka, resztki napoju. Śmieć. Moje życie.
Toczenie się przez najbrudniejsze zakamarki tego świata. Pogarda. Cierpienie. I
gorzej. Aż nadchodzi koniec.
Nikt nie rozumie szklanej butelki tak jak ja.
*
Mówią – ofiara losu. Nie zaprzeczam.
Niby jest dobrze. Być może. Zależy. Moja koleżanka sprzed lat, na przykład, jak
cytuję: ,,Studia ukończone, zarobek stały i dach nad głową. Czego ty jeszcze chcesz?’’.
A ja nie wiem, czego chcę. I to chyba jest mój problem.
*
Poszedłem kiedyś do psychologa.
Zdaje się, że nawet się dogadaliśmy. Od biedy. Na pół gwizdka.
- Panie, ja to bym panu tabletki na depresję polecił. Taka szarówa, wie pan, jesień,
wszystkim się to udziela.
Nawet go posłuchałem.
Dno.
*
1
Przyjechali kiedyś do naszej wioski kupcy ze straganami. Jarmark.
Jarmark, jak to jarmark, kolorowe, tandetne zabawki, robiące więcej pisku niż tabun
myszy, bose, umorusane jak nieboskie stworzenia dzieci, wyszczerzone od ucha do ucha,
hałas, szum, śmiech.
Zawierucha.
Byłem tam, właściwie
przyglądałem się od niechcenia budkom, królował bałagan i brud, ale dzieciom to nie
przeszkadza, dzieci uciechę mają, że tak ładnie i kolorowo.
Przypominam sobie dzieciństwo. Radość, brak zmartwień. Idylla.
Chcę wrócić.
*
Muzyka była u nas w domu od zawsze. Grali rodzice, grali dziadkowie.
Dziadek. Zawsze wpajał mi szacunek do muzyki.
- Przypatrz się, wnuczku, i zapamiętaj sobie: instrument, nie rzecz błaha i szanować go
trzeba, tu masz ustnik, tu resztę, z szacunkiem, grajże, chłopcze, co ci w duszy śpiewa, graj
jak umiesz, graj szczerze i czysto, graj, bo muzyka to jedyne, co ulatnia się i znika, lecz trwa
w człowieku i trwać będzie póki dusza czysta, z szacunkiem, mówiłem ci.
I grałem. Grałem, aż w uszach szumiało, grałem, aż uwolniłem się od ciężaru, grałem
lekki niczym ptak, pozostała tylko muzyka i nic innego się już nie liczyło.
*
Pamiętam jeszcze, jak matka robiła pranie.
Biały fartuch poplamiony, na kolanach wytarty, chusta na głowie czerwona, jak świat
już stara, kapcie na piętach wydeptane. Taka była matka.
Ale dzień prania zawsze był dniem szczególnym.
Brała matka nasza balię drewnianą, pamiętającą lepsze czasy, co kiedyś dębowa była,
obecnie kolorytem heban przypominająca. Suche, zgrabiałe ręce, naznaczone siecią żyłek
fioletowo-zielonych, jedna drugą przeplatając niczym ścieg niezgorszy, lawirowały między
stertą ubrań brudnych i połatanych. Jedna sztuka po drugiej plamy puszczała na tarce żelaznej
pod czujnym okiem matki, płynem do prania wspomagana.
Wszechobecna woń chemikaliów otaczała nas ze wszystkich stron, dusiła. Ani słowa
skargi, to normalne, nikt nie próbował, głupota. Czuliśmy respekt przed matką, którą tak
ważna czynność zajmowała, chyba, że kto ścierką po głowie dostać miał ochotę.
2
Lubiłem te dni, dźwięk szorowania, plusk wody, zapach płynu. Zdaje się, że wówczas
najlepiej rozumiałem własne myśli.
*
Miałem ja za młodu ścieżkę swoją tajną i na własność, przez las biegnącą. Bracia,
starsi, barczyści, drzewo rąbali, idź stąd, mały, powiadali, to nie dla ciebie miejsce, tu się
poważna robota odbywa, nie dla takich niedorobionych szczawików jak ty, cienkie, blade
paluszki, nie dadzą one rady siekierze ciężkiej, żelaznej, masz tu groszaków, mleka kup od
Piotrkowskich, sprzedadzą, to wiemy.
Do Piotrkowskich kawałek, raptem trzy kilometry w jedną stronę, drogą ogólną.
Szedłem jednak lasem, własną ścieżką, pośród bagien, stawów, krzewów ciernistych i drzew
niebotycznie wysokich. Przesiadywałem często na mchu, baniak kładłem i milczałem.
Kochałem tę ciszę w lesie, ten spokój i potęgę wszechobecną, którą las emanował.
Wpatrywałem się wówczas w tańczące po ścieżynie plamy słońca, promienie strzeliste, przez
korony drzew prześwitujące i myślałem. Myślałem o wielu sprawach, tych najważniejszych.
Podejmowałem decyzje najwłaściwsze. Tutaj, w królestwie natury, myśl niczym natchnienie
błądziła pomiędzy drobnymi listkami skroplonych rosą jagód, między porośniętymi hubą
brzozami wysmukłymi, między runem leśnym, miękkim niczym materac sprężysty, śpiewał
nią każdy ptak, słychać ją było w najcichszym tupocie drobnych racic sarnich i szeleście
lisich łap.
Wystarczyło jej tylko poszukać.
*
Szczęk żelaznych drzwiczek. Odklejam policzek od chłodnej szyby, od widoku ulicy
przysłoniętej kratami, na którą spoglądałem często. Dozorca stoi, pobrzękuje pękiem kluczy.
Kiwnął głową. No idź, mówi jego gest – wyłaź, droga wolna, obyśmy się już więcej nie
zobaczyli.
Nawzajem, drogi dozorco.
Wychodzę z celi, która od wielu lat była czymś w rodzaju domu. Tu i ówdzie ścigają
mnie zazdrosne spojrzenia innych. Czekają na swój dzień, to jasne. Niektórzy nigdy go nie
dożyją.
Właściwie, czemu zamordowałem tamtą kobietę? Siedząc w ciemnej celi wmawiałem
sobie – alkohol. Ogarnęły mnie wątpliwości.
Skręcam w ciemny zaułek między domostwami.
Znany przedtem z okna widok rozpościerał się przede mną w pełnej krasie z zupełnie
innej perspektywy. Pochylam się. Czegoś szukam. Sam nie wiem czego.
3
Studzienka kanalizacyjna. Znalazłem.
Całe życie próbowałem odnaleźć siebie, swoje miejsce na tym świecie. Ofiarować
serce kobiecie, ustatkować się, poczuć – chociaż raz – bezgraniczną euforię, spełnić się.
Niepowodzenie.
Życie samotne, pozbawione sensu, wypełnione cierpieniem i rozmyślaniem,
alkoholem i agresją oraz gniciem w więzieniu.
Czas z tym skończyć.
Butelka, niczym moje życie, roztrzaskała się. Spojrzenie pada na największy odłam
szkła. Nudna, szara egzystencja.
To chyba będzie najlepsze rozwiązanie...
4