Artykuły zebrane w formie e-booka można
Transkrypt
Artykuły zebrane w formie e-booka można
PONIEDZIAŁEK 8 lipca 1996 NR 157. 2147 NAKŁAD 455 TYS. 5 WAW 1 ZŁ 10 000 ZŁ REDAKTOR PROWADZĄCY AGNIESZKA JĘDRZEJCZYK Zielone berety Z Piotrkowskiej w Himalaje J ohn Wayne był wspaniałym charyzmatycznym aktorem, który swój wizerunek zbudował na klasycznych westernach Johna Forda i filmach wojennych tworzonych według podobnej formuły. Znany był również jako człowiek apodyktyczny, o nieprzejednanych, konserwatywnych poglądach. Aż chciałoby się powiedzieć: poza ekranem był taki, jak bohaterowie jego filmów - gburowaty osiłek, któremu brakuje okrzesania, a którego filozofia świata ogranicza się do najprostszych pojęć, przede wszystkim podziału na dobrych twardzieli - białych Amerykanów - i złych mięczaków - resztę świata. PSYCHOLOGIA I EKONOMIA Nowa szkoła wyższa Jedziemy na kresy Baczność studencie! W Któż to wybrał się w gó ry gór? Czy to może któryś ze znanych himalaistów? Nie. Tym ra zem to ża den z nich. To ktoś, kto nie ma na swoim koncie choćby jedne go wej ścia al pi ni stycz ne go, choć fa scy na cja gó ra mi by ła w nim od pier wsze go stu den ckie go raj du. Każde wakacje - to góry, przemierzane z żoną, z dziećmi, z przyjaciółmi, samotnie obiektach byłej jednostki wojskowej w Chorzowie mieścić się ma Wydział Zarządzania Uniwersytetu Śląskiego. Zajęcia powinny rozpocząć się już w październiku 1997 roku. Inicjatorem utworzenia w Chorzowie wyższej uczelni jest Joachim Otte, wiceprzewodniczący Rady Miejskiej. Zaproponował przeznaczyć na ten cel kompleks budynków przy ulicy 75. Pułku Piechoty, gdzie do niedawna była szkoła wojsk radiotechnicznych. Tuż przed wyprowadzką wojsko wyremontowało budynki, więc są one w dobrym stanie. Od jesieni, dzięki porozumieniu między władzami Chorzowa i Uniwersytetem Śląskim, ma się tu kształcić 2 tysiące studentów. Otwarte zostaną studia licencjackie i magisterskie na kierunku zarządzanie i marketing, studia policencjackie master of busines oraz podyplomowe stu dia do sko na le nia zawo dowe go. Oprócz pomieszczeń dydaktycznych będzie również akademik. Studenci będą mogli również korzystać z opuszczonej przez wojsko hali sportowej. Jednym z ostatnich warunków powodzenia całego przedsięwzięcia jest zgoda radnych Chorzowa na przekazanie ok. miliona złotych potrzebnych na adaptację budynków. Prawdopodobnie podobną sumę na ten cel wpłaci również Uniwersytet. Wojewoda w imieniu skarbu państwa przekazać ma zaś uczelni budynki. Nie tylko świątynie dodają uroku miastu. Lwowski Rynek otaczają cudowne kamieniczki, które po latach popadania w ruinę dziś powoli odzyskują dawny blask. Przy bocz nych, bru kowa nych uli cach sta re mu ry zniszczonych budowli przypominają o wiekowej historii Lwowa, a handlujące warzywami i drożdżówkami babuszki wyglądają tak samo jak na zdjęciach z międzywojnia. Magister kibic Szkołę Kulturalnego Kibicowania chciałby powołać Zenon Matysiak, przewodniczący [Komisja Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego] poznańskiej Rady Miejskiej. Po sobotnich zamieszkach między szalikowcami Lecha a policją Matysiak spotkał się z wojewodą Włodzimierzem Łęckim. Wtedy padła propozycja założenia szkoły. - Nie chcę mówić, że to koncepcja wojewody - zaznacza jednak Matysiak. Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, ul. Podleśna 61 (Instytut Meteorologii), tel. 669 22 63. N owoczesny program i dużo zajęć praktycznych za bardzo duże pieniądze obiecuje ruszająca od lipca Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej przy Instytucie Psychologii Polskiej Akademii Nauk. SWPS to już trzecia szkoła utworzona przez PAN i druga, która będzie kształcić magistrów. Do tej pory jedynie osiem prywatnych wyższych szkół w Warszawie może nadawać swoim absolwentom tytuł magistra. Ponad połowa z nich to uczelnie ekonomiczne. Teatr w życiu miasta Młodzież chce dorobić Maraton cyklistów XIV Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych zakończył się wczoraj w Jeleniej Górze. 26 zespołów z dziewięciu krajów pokazało 53 spektakle na ulicach Wrocławia, Wałbrzycha, Jedliny Zdroju, Lubina, Lwówka Śląskiego, Gubina, i Goerlitz. Wydarzeniem festiwalu był "Jeden dzień z życia miasta" - spektakl przygotowany wspólnie przez słynny amerykański Living Thetare, Klinikę Lalek z Wolimierza i młodych miłośników teatru. Living Theater weźmie także udział w festiwalu teatrów ulicznych, który rozpocznie się w środę w Krakowie. Nawet krótki wakacyjny wyjazd kosz tu je nie ma ło. Od wie lu lat uczniowie szkół średnich i studenci dorabiają sobie na wakacje. Okazji do tego jest coraz mniej. W bielskim OHP gwałtownie spadła w tym roku liczba ofert pracy. Bielskie Młodzieżowe Biuro Pracy OHP działa od trzech lat. W założeniach miało pomagać młodym ludziom w znajdowaniu sezonowej pracy. - Biuro działa przez cały rok, choć najwięcej chętnych jest w czasie wakacji - mówi Zdzisław Lubaś, zastępca komendanta OHP w Bielsku. Krystian Za jdel z grupy AbpolKru piń ski Su szec wy grał naj dłuż szy w Pol sce kla syk ko lar ski z Wrocławia do Krakowa (305 km). Za jdel przy je chał na wy ścig na własny koszt, ale opłaciło się. Dostał 2 tys. złotych nagrody. Na starcie pod Stadionem Olimpijskim we Wrocławiu stanęło 46 kolarzy. Na ośmiu lotnych premiach najaktywniejszy był Zajdel. Po raz pierwszy uciekł na 100. kilometrze, ale dogoniono go po 40 kilometrach. Potem zaatakował 100 km przed Krakowem. Nauka w SWPS będzie bardzo droga – 3,9 tys. zł rocznie na studiach dziennych i 3 tys. na zaocznych – ale PAN obiecuje unikalny program. - W planie studiów są m.in. psychologia ekologiczna, polityczna, ekonomiczna i kulturowa, czyli specjalności, którymi nie zajmują się żadne ośrodki uniwersyteckie – zachwala wicedyrektor szkoły prof. Andrzej Eliasz. Naukowcy obiecują studentom dużo zajęć praktycznych. Warsztaty, treningi i zajęcia z negocjacji będą prowadzić praktycy mający własne firmy. Już w pierwszym semestrze studenci na warsztatach doskonalić będą umiejętności komunikacji interpersonalnej. Studia mają przygotowywać młodych ludzi do praktycznej działalności – prowadzenia badań rynku, pracy wreklamie, rozwiązywania konfliktów, doboru kadr. Ich specyfiką jest inaczej ułożony program – na większości kierunków studenci pierwszego roku chłoną przede wszystkim wiedzę ogólną – podstawy filozofii, logikę, statystykę. Tu od razu zaczną od psychologii, areszta pojawi się dopiero na drugim itrzecim roku. – Na początku studenci często są zniechęceni. Na pierwszym roku student psychologii często nie rozumie, po co mu statystyka. Dlatego unas pojawi się ona dopiero po pierwszych samodzielnych badaniach studentów – mówi prof. Eliasz. Dla kandydatów do szkoły przygotowano 300 miejsc. Rozmowy kwalifikacyjne będą się odbywać do 10 sierpnia. - Sprawdzają ogólne zainteresowania i predyspozycje, wiadomo, że trzeba interesować się psychologią – mówi Marta tuż przed wejściem na rozmowę. Nie dostała się na italianistykę. Chciała zdawać na stosowane nauki społeczne, ale zobaczyła ogłoszenie o ruszającej od lipca SWPS. Andrzej Eliasz, prof. dr hab. Psycholog różnic indywidualnych i osobowości; współzałożyciel SWPS. Były przewodniczący European Association od Personality Psychology; członek Komitetu Nauk Psychologicznych Pan, Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, International Society for the Study of Individual Differences. Autor wielu prac, m.in. Temperament a osobowość, Temperament a system regulacji stymulacji, współredaktor m.in. Persons, situations and emotions. An ecological approach, Advances in research on temperament, a także Advances in Personality Psychology Vol. II. Szanowni Państwo, w tym roku obchodzimy 20-lecie naszej Uczelni. W dniu 8 lipca 1996 roku trzej profesorowie Instytutu Psychologii PAN – Andrzej Eliasz, Zbigniew Pietrasiński, Janusz Reykowski – założyli Szkołę Wyższą Psychologii Społecznej, która rok temu stała się pierwszym prywatnym uniwersytetem w Polsce. Wspominając 20-lecie naszej aktywności akademickiej, we współpracy z Gazetą Wyborczą, przypominamy wybrane teksty naszych pracowników i współpracowników, które ukazały się w gazecie na przestrzeni tych lat. Artykuły zostały zebrane w formie e-booka. Życzymy dobrej lektury i miłych wspomnień. Nasz Uniwersytet SWPS Spis treści STRELAU. Poszukiwacz doznań | 7 Z psychologiem prof. JANEM STRELAUEM rozmawia BOŻENA AKSAMIT Duży Format nr 65, wydanie z dnia 19/03/2015 Gdy oszust jest wzorem cnót | 25 BOGDAN WOJCISZKE Gazeta Wyborcza nr 243, wydanie z dnia 18/10/2014 Monety, banknoty, moc | 30 AGATA GĄSIOROWSKA, TOMASZ ZALEŚKIEWICZ Gazeta Wyborcza nr 13, wydanie z dnia 17/01/2015 ZWIĄZEK, czyli podobieństwo kolców | 34 Z prof. KATARZYNĄ POPIOŁEK rozmawia ALEKSANDRA POSTOŁA Gazeta Wyborcza - Nauka dla każdego nr 257, wydanie z dnia 03/11/2015 Wykluczenie boli | 39 MAŁGORZATA WÓJCIK Gazeta Wyborcza nr 284, wydanie z dnia 05/12/2015 Zestresowani Polacy w pracy | 43 Z prof. SYLWIUSZEM RETOWSKIM, psychologiem z sopockiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej rozmawia ADRIANA ROZWADOWSKA Gazeta Wyborcza nr 171, wydanie z dnia 24/07/2015 Blef ewolucji | 46 JOANNA ULATOWSKA, TOMASZ MARUSZEWSKI Gazeta Wyborcza nr 101, wydanie z dnia 02/05/2015 Star Trek: Intuicja | 52 AGATA SOBKÓW Gazeta Wyborcza nr 43, wydanie z dnia 21/02/2015 Po co nam cały ten internet? | 57 Z dr. KAMILEM HENNE rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK Gazeta Wyborcza nr 38, wydanie z dnia 15/02/2010 Wojna zaczyna się w głowach | 64 KRYSTYNA SKARŻYŃSKA Gazeta Wyborcza nr 55, wydanie z dnia 07/03/2015 Maszeruj na zdrowie | 71 Dr WOJCIECH KULESZA Gazeta Wyborcza nr 260, wydanie z dnia 08/11/2014 Polacy, wolni ptacy | 76 Z prof. WOJCIECHEM BURSZTĄ rozmawia AGNIESZKA KUBLIK Gazeta Wyborcza nr 263, wydanie z dnia 10/11/2015 Co z tego, że mój kot jest na Facebooku? | 83 Z MAŁGORZATĄ OHME i MICHAŁEM POZDAŁEM rozmawia JAKUB HALCEWICZ-PLESKACZEWSKI Gazeta Wyborcza nr 89, wydanie z dnia 16/04/2011 My, piraci, elita | 91 Z MIROSŁAWEM FILICIAKIEM i ALKIEM TARKOWSKIM rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK Gazeta Wyborcza nr 17, wydanie z dnia 21/01/2012 Jasnopis, czyli jak zrozumieć urzędnicze pisma | 97 Z prof. dr. hab. WŁODZIMIERZEM GRUSZCZYŃSKIM, szefem projektu Jasnopis, językoznawcą i polonistą SWPS rozmawia MARTYNA ŚMIGIEL Gazeta Wyborcza, strony Lokalne Warszawa nr 247, wydanie z dnia 22/10/2015 Czy konstytucję pisze się na zawsze | 100 Z prof. RADOSŁAWEM MARKOWSKIM rozmawia AGNIESZKA KUBLIK Gazeta Wyborcza nr 31, wydanie z dnia 06/02/2009 W Polsce, czyli nigdzie. Tego chcemy? | 104 ANNA WOLFF-POWĘSKA Gazeta Wyborcza nr 141, wydanie z dnia 18/06/2016 Pokaż swój prepaid, a powiem ci, kim jesteś | 109 IZABELA GRABOWSKA Gazeta Wyborcza nr 178, wydanie z dnia 01/08/2015 Nie zapomnij żyć | 113 Z prof. ROMANEM CIEŚLAKIEM, psychologiem, rozmawia AGNIESZKA JUCEWICZ Wysokie Obcasy nr 295, wydanie z dnia 20/12/2014 I Ty zostaniesz humanistą | 127 Z prof. ANDRZEJEM ELIASZEM, Rektorem Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, rozmawia AGNIESZKA KUBLIK Gazeta Wyborcza nr 125, wydanie z dnia 30/05/2015 STRELAU. Poszukiwacz doznań Z psychologiem prof. JANEM STRELAUEM rozmawia BOŻENA AKSAMIT Duży Format nr 65, wydanie z dnia 19/03/2015 Zaprowadził mnie na poniemiecki cmentarz, wyciągnął pistolet i przyłożył do głowy. Niestety, byłem na tyle mało odporny, że mu uległem. Na karteluszkach kazał coś pisać. Dlaczego nie jest pan Niemcem? – Czysty przypadek. Kaszubi w zależności od tradycji rodzinnych uważali się za Polaków bądź Niemców. Moi dziadkowie, Hallmannowie, od strony mojej matki Hildegardy, pochodzą z Wejherowa i Kartuz. Dziadek rzeźnik dorobił się i kupił dom w Gdańsku-Wrzeszczu. Przypomina to historię opisaną przez Güntera Grassa w „Blaszanym bębenku”. Oskar, który chował się pod spódnicę swojej babci Kaszubki, zdecydował, że będzie Niemcem. Tą drogą poszedł Günter Grass. Ja wybrałem inaczej – jako jedyny z całej rodziny. Pana ojciec też był Kaszubem? – Arno Strehlau urodził się w Gdańsku. Widziałem go może dwa lub trzy razy. Stało się bowiem coś, czego do dziś nie potrafię wytłumaczyć. Gdy byłem niemowlęciem, matka oddała mnie siostrze, która mieszkała z mężem w Tczewie. Dlatego Martę i Alfonsa Szneiderów całe życie nazywałem mamą i tatą, a do matki mówiłem ciociu. Tato, mimo niemieckiego nazwiska, jak wszyscy w jego rodzinie czuł się Polakiem. W Gdańsku u Hallmannów rozmawiałem po niemiecku, w Tczewie, ze Szneiderami – po polsku. 7 A z bratem? – Po niemiecku. Erwin czuł się Niemcem i całe życie nazywał się Strehlau, ja swoje „h” zgubiłem na początku podstawówki. Mieszkał z matką w domu dziadków we Wrzeszczu. Dopóki nie wyjechał w 1946 r., był dla mnie autorytetem, w dzieciństwie chyba największym. Był kilka lat starszy. Nauczył mnie pływać. Latem 1942 r., nie pytając nikogo, pojechaliśmy na rowerach z Tczewa do Gdańska, bo on postanowił odwiedzić dziadków we Wrzeszczu. Jechałem całą drogę pod ramą, ale dałem radę. Komentarzy dziadków nie rozumiałem, bo rozmawiali po kaszubsku, ale gdy odtransportowano nas po dwóch dniach do Tczewa, Erwin dostał niezłe lanie. Zazdrościł mu pan, że mieszka z mamą? – Z czasem się uodporniłem, nie miałem wyjścia. Podczas jednej z wizyt we Wrzeszczu bawiliśmy się z kolegami brata na ulicy. Nagle zaczęli we mnie rzucać kamieniami, któryś trafili mnie w łuk brwiowy, ale nie to było najgorsze. Śmiejąc się, krzyczeli: „Du Polnischer Dumkopf!”, czyli „ty polski półgłówku”. Wtedy coś we mnie pękło, zdałem sobie sprawę, że jestem inny niż mój brat. Nie tylko dlatego, że mieszkam z przybraną matką w Tczewie, także dlatego, że jestem Polakiem, a on Niemcem. To miało duże znaczenie dla poczucia mojej tożsamości. Dowiedział się pan, dlaczego matka oddała pana na wychowanie siostrze? – Przez wiele lat jakaś blokada nie pozwalała mi na rozwikłanie tajemnicy. Jak dojrzałem i w 1957 r. chciałem pojechać do matki do Hildesheim w NRF zadać jej to pytanie, nie dostałem paszportu. Nigdy też nie zapytałem o to cioci i wujka. Stworzyli mi dobry, ciepły dom. Może matka nie była w stanie pana utrzymać? – Może. Matka pracowała jako kucharka w stoczniowej jadłodajni. Pamiętam słodko-kwaskowaty smak cytrynowego kremu, który jedliśmy, gdy razem z bratem odwiedziliśmy ją jedyny raz w pracy. O wiele więcej ciepłych wspomnień mam z Tczewa. Dziadek Brunon i babcia Józefina Schneiderowie często zabierali mnie nad Wisłę – pamiętam długą wędkę babci, która łowiąc ryby, jednocześnie dziergała na drutach i co chwila krzyczała na dziadka, że chrząka zbyt głośno. Zawsze, 8 gdy do nich zaglądałem, babcia częstowała mnie „szneką z glancem” – tak na Pomorzu nazywano ciasto drożdżowe oblane lukrem i napełnione budyniem. A przybrani rodzice? – Traktowali mnie jak syna, byli niezwykle troskliwi, tata chyba nawet bardziej niż mama. Pracował jako księgowy w magistracie. Cała rodzina taty muzykowała, u nas w domu stało pianino, a ja chodziłem przez krótki okres na lekcje gry na fortepianie i skrzypcach. Gdy miał pan iść do trzeciej klasy, wybuchła wojna. – Obudziłem się przerażony. Słyszałem przeraźliwe dźwięki, jakby ktoś uderzał w olbrzymie blachy. Okazało się, że to było bombardowanie Tczewa, które zaczęło się kilkanaście minut przed atakiem na Westerplatte. Rodzice prowadzili skład węgla, więc mieliśmy dwa konie i wozy. Na jednym z nich tata zbudował coś w rodzaju szałasu i parę godzin po bombardowaniach ruszyliśmy w kierunku Świecia. Bałem się bardzo. Wśród końskich i ludzkich trupów furmanki kołysały się powoli, zwierzęta szły noga za nogą, za nami i przed nami były dziesiątki wozów i jedyne, co zostawało, to modlitwa do Boga o przeżycie. Niemcy co jakiś czas atakowali uciekinierów – huczące sztukasy rozsiewały serie z karabinów maszynowych. Po kilkunastu dniach wróciliście do domu. – I zamiast do polskiej poszedłem w 1942 r. do niemieckiej szkoły. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale nie mam świadectw szkolnych z tamtego czasu. Może wyrzuciłem je ze złości, a może ze wstydu, podobnie z językiem niemieckim – zapomniałem go na długie lata. Dużo trudu kosztowało mnie, aby znowu zacząć w nim mówić, gdy miałem objąć na uniwersytecie w Lipsku stanowisko wizytującego profesora. Coś jeszcze się zmieniło? – Rodzice mieli mniej czasu, aby ciągle się mną zajmować, więc z kolegami rozrabialiśmy. Mieszkałem nad Wisłą i honorowym wyczynem było przepłynięcie na drugi brzeg. Świetnie pływałem, ale równie dobrze pływający kolega utopił się wciągnięty przez wir. Zimą wskakiwaliśmy na płynące kry i przeskakiwaliśmy z jednej na drugą 9 – wygrywał ten, kto wytrzymał najdłużej. Poza brojeniem chodziłem do nauczyciela z przedwojennego gimnazjum na lekcje polskiego i historii. Pod koniec 1944 r. Niemcy wzięli tatę do kopania rowów i musiałem wydorośleć. Furmaniłem, dbałem o zwierzęta. Miał pan wtedy 13 lat. – I odczuwałem paraliżujący lęk przed karmieniem konia i krowy, bo zawsze z koryta wyskakiwały szczury, których bałem się okropnie, odkąd na ich widok spadłem kiedyś z drabiny. Front zbliżał się błyskawicznie, każdego dnia widywałem furmanki wiozące trupy zamarzniętych Niemców – leżeli sztywno jeden na drugim. 2 lutego Rosjanie wkroczyli do Tczewa, był koszmarny mróz i czołgi jeździły po zamarzniętej Wiśle jak po autostradzie. Rosjanie w Tczewie zachowywali się podobnie jak w Gdańsku? – Wszyscy się ich bali, przede wszystkim kobiety, które powszechnie gwałcono. Zdejmowanie zegarków i pierścionków z rąk mieszkańców było normą. Nam zabrali tylko rowery, które po pertraktacjach oddali za butelkę wódki. Byłem z mamą sam i nadal musiałem pracować. Woziliśmy furmanką rozmaite towary; do Gdańska z kartoflami wyjeżdżaliśmy nocą i wracaliśmy po dobie. To były męczące wyprawy – 35 km w jedną stronę wśród zgliszczy i ruin. Tatę, jak wielu Pomorzan, wywieziono w głąb Rosji do pracy w obozach? – Tak. Wrócił latem 1946 r., wymizerowany, bez zębów, ale nie chciał o tym opowiadać. Był przybity, zwłaszcza że nasz dom został zniszczony podczas sowieckiego nalotu. Mogliśmy jednak stracić znacznie więcej. Zaraz po syrenie alarmowej z dziadkami, którzy u nas wtedy byli, zeszliśmy do piwnicy. Babcia, a może mama, wysłała mnie i dziadka po nóż do kuchni. Kilka minut po powrocie na tę część domu spadły bomby. Kuchnia i duży pokój zamieniły się w kupę gruzu. Dwie kamienice dalej mieszkał mój kolega – po nalocie zobaczyłem, jak on i jego siostra leżą martwi na chodniku. 10 W lutym 1947 r. był pan już uczniem w gimnazjum w Bytowie. – Tata dostał tam etat w fabryce, a potem do emerytury pracował jako główny księgowy w zakładzie produkującym meble. Trafiłem do klasy, w której moimi kolegami byli autochtoni oraz wysiedleńcy ze Lwowa, Wilna, Ukrainy, Białorusi. Nie było między nami problemów związanych z narodowością czy pochodzeniem. Zaprzyjaźniłem się z Edwardem Kowalczukiem, który przyjechał z Drohobycza. Należeliśmy do jednej paczki. Była w niej też Krystyna Mazurówna – moja przyszła żona. Jeszcze w Tczewie należałem do harcerstwa, a w Bytowie założyliśmy drużynę pożarniczą, której byłem drużynowym. I trudno w to dziś uwierzyć, ale jako jedyni gasiliśmy pożary w okolicy – innych strażaków nie było. Kiedy zawyła syrena, wybiegaliśmy ze szkoły po sprzęt z remizy i w drogę. Nasz wóz rozwijał prędkość do 30–35 km na godzinę, ale udało nam się ugasić sporo pożarów. Niesłychane! – Niestety, odbijało się to na nauce – orłem nie byłem. Zbyt wiele rzeczy mnie ekscytowało. Służyłem do mszy, a nasz proboszcz, ksiądz Stanisław Szczerbiński, był komendantem hufca. Oprócz drużyny pożarniczej prowadziłem także drużynę harcerską w wiosce Ugoszcz, 6 km od Bytowa. Na zbiórki jeździłem rowerem, a gdy spadł śnieg – na nartach po jakimś żołnierzu z Wehrmachtu. Z Edkiem uprawialiśmy introligatorstwo, zarabialiśmy, oprawiając książki dla biblioteki miejskiej. Był pan bardzo zajęty. – To nie wszystko. Jako szesnastolatek ukończyłem kurs bokserski, w gronie kolegów brak lęku przed bólem fizycznym był swego rodzaju wskaźnikiem męskości. Kolejną pasją było pływanie – z Edkiem uratowaliśmy kilka osób, między innymi nauczyciela matematyki, który kąpał się w jeziorze Jeleń. Nie był całkiem trzeźwy i zaczął się topić. Wyciągnęliśmy go i odtąd miałem spokój z matematyką. Z Edkiem pływaliśmy z jednego brzegu na drugi, wzdłuż i w poprzek; żeby zabezpieczyć się przed zimnem, smarowaliśmy się smalcem. Co roku wygrywaliśmy zawody pływackie. Edek pływał kraulem, ja – żabką. Nagrodami były często butelki wina. 11 Piliście ostro? – Nie, ale nie stroniliśmy od alkoholu, szczególnie w okresie studiów. Naszym ulubionym trunkiem była porterówka – wódka zmieszana z ciemnym piwem, innego zresztą nie było. A dziewczęta? – To były inne czasy. Lila, moja szkolna przyjaciółka, spytała mnie kiedyś: „Janku, całowałam się z Romanem – będę w ciąży?”. O polityce rozmawialiśmy rzadko, snuliśmy iluzje, jak się dostać do Stanów Zjednoczonych, i zastanawialiśmy się, czy będzie trzecia wojna. Kiedy powstało czerwone harcerstwo, wystąpiliśmy gremialnie. Jesienią 1949 r. ktoś wyszeptał panu do ucha: „Chodźcie ze mną”. – Od razu poznałem ubeka. Zaprowadził mnie na poniemiecki cmentarz i wyciągnął pistolet. Pamięta pan ten strach? – Jak mi przykładał pistolet do głowy? Tego się nie zapomina. Niestety, byłem na tyle mało odporny, że mu uległem. Za pierwszym razem zapytał, czy jestem ministrantem. „Prowadzę kółko ministrantów” – odpowiedziałem. „A dobre masz kontakty z księdzem proboszczem?” – dociekał. Wyjaśniłem, że jest komendantem hufca i spotykamy się często, nie tylko w kościele. Dlatego trafił pan w łapy UB? – Może też dlatego, że byłem Kaszubem, synem podejrzanych rodziców. Matka i cała rodzina Hallmannów wyjechała w 1946 r. z Polski. A ubek jaki był? Nazwał go pan Kaczorem. – Niski, krępy, z krótkimi, krzywymi nogami. Prymitywny, chamski, natrętny. Czatował na mnie na ulicy albo na klatce schodowej. Do dziś odczuwam lęk, wchodząc do nieoświetlonej klatki, rozglądam się, czy nikt nie stoi. Prowadził mnie na cmentarz albo w ruiny, do walącej się kaplicy. Wyciągał pistolet i na karteluszkach kazał coś pisać. Byłem tak zdenerwowany, że nic nie pamiętałem. Czułem się bezradny, a potem było mi strasznie wstyd. Zaciąłem się w sobie. Chciałem zachować twarz, koledzy uważali, że jestem odważny, nie boję się niczego. 12 Nikomu pan nic nie powiedział? – Tylko Edkowi, ale dopiero po czwartym razie. Wymyśliliśmy, że wszędzie będziemy chodzić razem, i Kaczor mnie już nie „uprowadzi”. Pomogło? – Na krótko. W marcu, gdy szedłem do szkoły, zatrzymał się przy mnie samochód i Kaczor wepchnął mnie do środka. W komendzie szef powiatowego UB zaproponował mi stałą współpracę. Odmówiłem, wtedy zaczął mnie straszyć wyrzuceniem ze szkoły i karną kompanią. Gdy nie pomogło, próbowali mnie kupić. Usłyszałem: „Pomożemy ci w życiu, umożliwimy wstęp na studia i będziemy wspierać finansowo”. Znów odmówiłem i zaczęło się przesłuchanie. Zadawali jakieś pytanie, a gdy nie odpowiadałem, kazali robić przysiady. Przesłuchiwał mnie ubek, a komendant co jakiś czas pytał, czy zmieniłem zdanie. Wypuścili mnie następnego dnia rano i dali dwa tygodnie do namysłu. Opowiedziałem wszystko rodzicom. Co oni na to? – Byli przerażeni, chcieli gdzieś chodzić, na milicję, do partii, ale szybko zrozumieli, że to nie ma sensu. Po dwóch tygodniach wezwał mnie dyrektor liceum. Wykrztusił, że dostał pismo z komitetu powiatowego PZPR i muszę natychmiast opuścić szkołę z wilczym biletem. Miał łzy w oczach, był przedwojennym nauczycielem i mądrym, uczciwym człowiekiem. Wytłumaczyłem, co się stało, bo nic nie wiedział. Był pan rok przed maturą. – Do klasy nie wróciłem, ocknąłem się w lesie. Usiadłem i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Chciałem zostać lekarzem albo iść do Oficerskiej Szkoły Pożarniczej – a teraz nic z tego. I co? – Pomógł ksiądz Szczerbiński. Jestem przekonany, że gdyby nie opieka, jaką roztoczył nade mną Kościół, z którym UB musiał się jakoś liczyć, trafiłbym do wojska i karnej kompanii. 13 Zamiast tego trafił pan do seminarium. – Przyjęto mnie do klasy przedmaturalnej Małego Seminarium Duchownego w Słupsku, szybko się zaaklimatyzowałem. Śpiewałem w chórze i sporo podróżowałem, bo występowaliśmy w całej Polsce. Niestety, nasz ksiądz dyrygent lubił wypić, i to bardzo. Budziło to we mnie niesmak, zwłaszcza że przełożeni nic z tym nie robili. A kiedy odkryłem, że w piątek siostra zakonna nosi księżom kanapki z wędliną, aż mną zatrzęsło. Przed seminarium byłem głęboko wierzący, wyszedłem mocno wątpiący. Jednak nie mam wątpliwości, że księża byli wówczas solidną podporą dla wszystkich, a zwłaszcza tych, którzy walczyli o wolną Polskę. W seminarium zaczął pan się w końcu uczyć. – Z nudów. Wydaje mi się, że mam temperament, który według typologii Marvina Zuckermana jest charakterystyczny dla osób poszukujących doznań. Dlatego nie unikam sytuacji silnie stymulujących, zagrożeń, lubię się konfrontować ze sprawami trudnymi. Nie dotyczy to jednak konfliktów społecznych, które należą do silnych stresorów – tych raczej zawsze unikałem. W seminarium nie miałem okazji, żeby poza modlitwą i codzienną mszą zająć się innymi sprawami. Zdałem maturę z wynikiem bardzo dobrym, ale nie mogłem studiować na żadnej państwowej uczelni. Mogłem za to na KUL-u. Warunkowo przyjęto mnie na wydział filozofii chrześcijańskiej ze specjalnością psychologia. Przed uzyskaniem dyplomu musiałem zdać państwową maturę. Pod koniec 1951 r. kuratoria organizowały matury eksternistyczne, zapisałem się ostatniego dnia, by uniknąć interwencji UB, i w ten sposób zdałem państwową maturę. W Lublinie wylądował pan u ogrodnika. – Nie dostałem miejsca w akademiku i znalazłem lokum z ogłoszenia. Za zgodą gospodarza ogrodnika korzystałem w dowolnej ilości z pomidorów, właściwie to się nimi żywiłem. Potem z kolegami wynajęliśmy pokój u rolnika w Krężnicy Jarej, kilkanaście kilometrów za miastem, i na zajęcia jeździliśmy rowerami. W Krężnicy znajdował się też dom studencki, w którym mieszkały studentki KUL-u. Pracowałem tam jako intendent. Na rynku brakowało mięsa, więc regularnie kupowałem koninę, ale w akademiku głośno się o tym nie mówiło. 14 Dzięki dziewczętom poznał pan prymasa. – Grupa studentek z akademika, mocno związana z Kościołem, zaaranżowała prywatną wizytę u kardynała Stefana Wyszyńskiego. Zabrały mnie ze sobą do Warszawy. Siedzieliśmy wokół prymasa i rozmawialiśmy o studiach, każdy z nas opowiadał też trochę o sobie. Na pożegnanie otrzymaliśmy liczący kilkaset stron, wydrukowany na pergaminowym papierze mszalik z dedykacją kardynała. Gdy studiowałem już na Uniwersytecie Warszawskim, wymieniłem go na buty. Były za ciasne na kolegę z pokoju. Żałuje pan? – Bardzo. Traktuję to jako jedną z moich największych wpadek życiowych. Gdybym był głęboko wierzący, na pewno nie zrobiłbym tego i dziś miałbym pamiątkę po jednym z najwybitniejszych Polaków. Gdy mówił pan znajomym, że studiuje na KUL-u psychologię, myśleli, że szykuje się pan na księdza. – W latach 50. kojarzyła się z nauką o duszy. Na KUL-u dominowała psychologia spekulatywna, przypominająca raczej swego rodzaju filozoficzną teorię istoty człowieka. Niewiele się tam działo, jeżeli chodzi o uprawianie psychologii jako nauki empirycznej. Spodziewałem się, że spotkam tam głęboko wierzących ludzi o nienagannym zachowaniu. Zamiast tego uczyło się tam sporo bananowej młodzieży, którą bogaci rodzice wysłali na studia zapewne dlatego, że nie mogła się dostać na uczelnie publiczne. Czuł się pan prowincjuszem? – Nie nadążałem za nimi – to pewne, ale miałem też inne zainteresowania. Należałem do międzyuczelnianego kwartetu męskiego, mieliśmy regularne próby i dość często występowaliśmy. Działałem w zespole pieśni i tańca. Marzyłem jednak o prawdziwej psychologii i jadąc z domu do Lublina, w czasie przesiadki w Warszawie za każdym razem odwiedzałem dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego. W końcu wyprosiłem spotkanie z dziekanem wydziału pedagogiki, na którym była psychologia. W 1953 r. dostałem zgodę ministerstwa i w listopadzie byłem znów studentem pierwszego roku psychologii, tyle że na UW. Miałem tam materializm dialektyczny, materializm 15 historyczny, ekonomię polityczną, podstawy marksizmu-leninizmu. Ale z drugiej strony wielu nauczycieli należało do grona najwybitniejszych psychologów w kraju. Takimi profesorami byli Mieczysław Kreutz i i jego uczeń Tadeusz Tomaszewski, przedstawiciele szkoły lwowsko-warszawskiej profesora Kazimierza Twardowskiego. Było lepiej niż na KUL-u? – O niebo, mogłem się zająć tym, co mnie pasjonowało – eksperymentami. Z przyjacielem Alfredem Witoszkiem prowadziliśmy badania nad odruchami warunkowymi. Niestety, żelazna kurtyna nadal była zamknięta i nie mieliśmy dostępu do zachodnich książek i czasopism ani też możliwości utrzymywania kontaktów z tamtymi uczonymi. Mało tego, czytanie publikacji angielskojęzycznych mogło grozić konsekwencjami dyscyplinarnymi. Nauczanie psychologii oparte było na podręcznikach radzieckich. Pan znał rosyjski? – Tylko niemiecki. Szybko się jednak nauczyłem. Od profesora Kreutza otrzymałem do zreferowania artykuł Borysa Tiepłowa „Uczenije o tipach wysszej nierwnoj diejatielnosti i psichołogija”. Powiedziałem, że nie znam rosyjskiego i proszę o inny tekst. Profesor w swoim stylu odpowiedział: „Panie Strelau, dlatego daję panu trzy miesiące”. I tak profesor Kreutz, daleki od badań Pawłowa, przesądził o kierunku moich zainteresowań, które przez ponad 15 lat koncentrowały się na pawłowizmie. Od trzeciego roku dostawałem stypendium ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Było bardzo wysokie. Miałem tyle pieniędzy, że rodzicom kupiłem w prezencie radio. W czasie zimowej przerwy semestralnej w 1956 r. przywiozłem je do Bytowa. Okazało się pechowe. – Można tak powiedzieć. Włączyliśmy je i w domu zjawiła się milicja. Zakuli mnie w kajdanki, po czym zrobili rewizję. Kierowcą gazika, do którego mnie wsadzili, był kolega z harcerskiej drużyny pożarniczej. Nie odzywał się, ale nie widziałem w jego oczach wrogości, a to dużo w takiej chwili. W Koszalinie od razu zaczęły się przesłuchania połączone z biciem. Tłukli mnie pięścią gdzie popadło. Byłem przekonany, 16 że chodzi o poniemiecki pistolet, który leżał pod belką na strychu. Jeździliśmy czasem z Edkiem rowerami do lasu i strzelaliśmy do drzew, ucząc się celności. Po tygodniu z okładem wyprowadzono mnie z celi, zakuto i wsadzono do czarnego citröena, a potem do osobnego przedziału w pociągu. Najpierw byłem w więzieniu na Pradze, a potem na Rakowieckiej. Tam mnie już nie bito, tylko codziennie przesłuchiwano, także w nocy, zadając na okrągło tych samych kilka pytań. O co tym razem chodziło? – Podejrzewano mnie o przynależność do podziemnej organizacji, która zamierza obalić ustrój socjalistyczny. Co? – Pół roku wcześniej, na wakacjach w Bytowie, spotkałem się z kolegą ze szkoły. Ryszard powiedział mi, że tworzy się podziemna organizacja, i namawiał, żebym do niej wstąpił. Po jakimś czasie dostałem list ponawiający propozycję. Odpisałem, że dobrze trzeba się zastanowić, czy to ma sens – ja uważałem, że nie. Ten list znalazł się w rękach ubeków, kolega był zapewne prowokatorem. To wystarczyło, aby pana aresztować? – Tak. Groziło mi dziesięć lat za udział w organizacji albo pięć za „wiedział, nie powiedział”. Podczas pobytu na Rakowieckiej bałem się jedynie, że znajdą pistolet – na szczęście tak się nie stało. W celi siedziało ze mną czterech więźniów. Jednym z nich był życzliwy dla mnie kapitan z AK. Potem zamknięto mnie z mężczyzną, który miał wyrok śmierci. Cele na Rakowieckiej były bez ubikacji – w rogu stał metalowy pojemnik, do którego robiło się wszystko i zasypywało to chlorem. Obsługiwali nas niemieccy oficerowie – starano się za wszelką cenę pogłębić izolację. Na szczęście była biblioteka więzienna, najpierw wydano mi powieść „Jak hartowała się stal”. Na tekturowym deklu po dżemie wyryłem z niej cytat: „Najdroższa dla człowieka rzecz to życie. Dane jest raz i trzeba przeżyć je tak, aby nie płonąć ze wstydu”. Mam go nadal, choć dziś ten napis jest ledwie widoczny. Potem dostałem „Podręcznik pszczelarza”. 17 Na szczęście umarł Bierut. – Kilka tygodni później mnie wypuścili, ogłoszono amnestię dla więźniów politycznych. Ostro wziąłem się do nauki i zaliczyłem rok, uratowałem nawet stypendium naukowe. Wszystko dzięki kolegom ze studiów, którzy robili dla mnie notatki. Profesor Kreutz usiłował mi przekazać do więzienia książkę Iwana Pawłowa, abym mógł napisać pracę seminaryjną. Książkę wzięli, ale dali mi ją dopiero, gdy wychodziłem. Kiedy jeden drugiemu wyrządza krzywdę, od razu znajduje się paru dobrych, którzy tę krzywdę próbują naprawić. Więzienie pana nie złamało? – Odwrotnie. Przestałem się bać. Wcześniej stale tlił się we mnie niepokój, że znów jakiś Kaczor porwie mnie z ulicy i czegoś będzie chciał, a ja ulegnę. Po wyjściu miałem poczucie siły, wiedziałem, że więzienie jest do przeżycia. Zaraz potem pan się ożenił. – Krysia bardzo przeżyła mój pobyt na Rakowieckiej, kończyła medycynę w Gdańsku i przyjechała z moją mamą do Warszawy. Żadna z nich nie dostała jednak widzenia. Kilka miesięcy później wzięliśmy ślub. Na czwartym roku profesor Tomaszewski poprosił mnie o prowadzenie zajęć z psychologii eksperymentalnej. Na piątym zaproponował etat zastępcy asystenta. Propozycja była bardzo kusząca, ale pensja 850 zł była znacząco niższa od stypendium naukowego. Żona robiła wówczas staż w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze i też niewiele zarabiała. Zdecydowaliśmy jednak przyjąć tę propozycję. A skąd u pana STS? – Pociągało mnie to zwyczajnie. Miałem niezły głos i od roku 1954 należałem do zespołu. Muszę jednak przyznać, że nie czułem się aktorem najwyższych lotów. Po dwóch pierwszych przedstawieniach – „To idzie młodość” i „Prostaczkowie” – zdecydowałem o wycofaniu się z teatru. W 1958 r. ma pan dyplom i etat asystenta. – Praca magisterska dotyczyła diagnozy typów układu nerwowego. Mieszkaliśmy wtedy w Ursusie, u cioci-babci mojej żony. Warunki były 18 ciężkie. Ubikacja na zewnątrz, woda ze studni nie nadawała się do picia – twarda i w kolorze niemal brązowym; pranie robiliśmy w deszczówce. Ciocia odstąpiła nam pokoik. Do ramy drzwi naszego pieca kaflowego przymocowałem gnom – piecyk żeliwny w kształcie gruszki, z przykrywką u góry, która umożliwiała wrzucanie opału. Gnom ogrzewał piec, a na górnej płytce można było coś ugotować. Kiedy w 1959 r. urodziła się nasza pierwsza córka, także Krysia, wodę do przygotowania mleka w proszku woziłem z Warszawy, w ursuskiej się warzyło. Co za znój. – Większość Polaków miała ciężko. Z drugiej strony, jeżeli chodzi o działalność akademicką, atmosfera w katedrze profesora Tomaszewskiego była świetna. Wyjeżdżaliśmy na kursy i szkolenia, często jeździliśmy w Tatry do schroniska na Hali Kondratowej. Większe wyprawy robiłem z kolegą z katedry Jurkiem Eklem – zjeżdżaliśmy z Kondratowej do Kuźnic, a stamtąd kolejką na Kasprowy. Jurek uwielbiał współzawodnictwo, a we mnie znalazł partnera, który wiele mu nie ustępował. Po 89 r. zaczęliśmy jeździć z żoną i dziećmi w Alpy – do Szwajcarii, Włoch, a najczęściej do Austrii. Tak było aż do 2013 r., gdy w wieku 82 lat byłem ostatni raz na nartach. Dziś należą już tylko do wspomnień. Nie chciał pan rzucić tej biedy lat 50. i wyemigrować do NRF? – Nigdy. Dokonałem wyboru, że jestem Polakiem, a na ogół w swoich postanowieniach bywam zasadniczy. Jeśli chodzi o karierę zawodową, nie koncentrowałem się na robieniu pieniędzy. W systemie wartości nie są dla mnie najważniejsze. Nie ukrywam, że kiedy pracowałem nad monografią habilitacyjną, bagietka i mleko niekiedy starczyły na cały dzień. Żona jako lekarz zarabiała niewiele. Tutaj muszę wspomnieć, że była moim królikiem doświadczalnym podczas badań do doktoratu. Od początku mojej kariery akademickiej prowadziłem badania nad temperamentem. Raził pan ją prądem? – Nie tylko Krysię oczywiście. W eksperymentach uczestniczyło 36 osób, każda z nich odbyła 12 godzinnych spotkań – wszyscy robili to na ochotnika i za przysłowiowe „Bóg zapłać”. 19 Ale za granicę nie mógł pan pojechać? – Mogłem, ale tylko do krajów demokracji ludowej. Kiedy latem 1966 r. wyjechałem do Moskwy, mój dorobek naukowy był już dość spory – obejmował ponad 20 publikacji, w tym dwie książki. Przyjęto mnie tam z niezwykłą serdecznością. Na początku wywołałem zamieszanie, przedstawiłem się z imienia i nazwiska, które dla Rosjan brzmiało „Ja strielał”. Dzień wcześniej zastrzelono kogoś na terenie uniwersytetu, więc wszyscy pomyśleli, że przyznaję się do winy. Wyniki badań, które przeprowadziłem w Moskwie, wykorzystałem w rozprawie habilitacyjnej opublikowanej w książce „Temperament i typ układu nerwowego”. Koledzy już dość swobodnie wyjeżdżali na Zachód, panu nie było przykro? – Skupiłem się na pracy i życiu rodzinnym. Żona została neurologiem i robiła doktorat. Cztery lata po Krysi, nazwanej Kruszyną, urodziła się Monika, zwana Muchą. Dwa lata wcześniej, kiedy byłem starszym asystentem, dostałem mieszkanie służbowe przy Rakowieckiej, naprzeciwko więzienia. Nie przeszkadzało mi to, ważniejsze okazało się, że na parterze naszego domu mieściło się przedszkole. Mieszkanie było jednopokojowe, z dużą kuchnią. Moja żona wcześnie rano wychodziła do pracy, a kiedy miała dyżur, wracała czasem po 32 godzinach, więc zatrudnialiśmy opiekunki, które spały w kuchni. Ja codziennie przygotowywałem córkom śniadanie. Gdy w końcu w 1971 r. pana puszczono na Zachód, zrobił pan karierę. – Miałem już 40 lat, gdy otrzymałem w USA roczne stypendium. Mnie się udało, ale dla naukowca to już ostatni dzwonek. W Stanach wypłacano mi 350 dol. miesięcznie, miałem mieszkanie i opłacone podróże. W Nowym Jorku uczyłem się angielskiego, potem pojechałem do Champaign-Urbana, na Uniwersytet Illinois, na którym prowadziłem badania oparte na genetyce zachowania nad ruchliwością motoryczną muszek owocowych. A ostatnie miesiące spędziłem na Uniwersytecie w Berkeley, gdzie pogłębiałem wiedzę dotyczącą sposobu radzenia sobie ze stresem. Na początku mojego pobytu w USA byłem w szoku. Moja ówczesna pensja docenta na Uniwersytecie Warszawskim po przeliczeniu wy20 nosiła niecałe 20 dol., więc gdy w Stanach poszedłem do fryzjera i zapłaciłem pięć – oniemiałem. W Nowym Jorku nawiązałem kontakt z kuzynką, która z mężem prowadziła małe przedsiębiorstwo budowlane. W weekendy pomagałem im trochę, ale nieocenionym prezentem od nich okazał się ford falcon. Dzięki temu staruszkowi z dziurami w podłodze przemierzyłem z żoną Stany Zjednoczone od Atlantyku po Pacyfik i od Kanady po Meksyk. Samochód miał ławy zamiast foteli i często na trasie na nich spaliśmy. Powrót do Polski był trudny? – Nie. Wróciłem z myślą o stworzeniu silnego ośrodka naukowego, który miałby znaczenie w skali międzynarodowej. Po habilitacji założyłem Zespół Psychologii Różnic Indywidualnych – później przekształcony w katedrę o tej samej nazwie – i w jego ramach organizowaliśmy spotkania czwartkowe na wzór słynnych czwartków Pawłowa. Były to spotkania otwarte, zapraszaliśmy naukowców z różnych dziedzin. Owocem naszych dyskusji są trzy książki. Coś jeszcze? – Zrozumiałem, że jeśli chcę, aby mój dorobek naukowy był znany na Zachodzie, co pozwoli mi uniknąć statusu prowincjonalnego badacza, to wyniki badań muszę publikować przede wszystkim po angielsku. Wraz z moimi współpracownikami stworzyliśmy regulacyjną teorię temperamentu, a tezy w niej zawarte poddaliśmy empirycznej weryfikacji. Ta teoria, publikowana także w książkach, które wydałem za granicą, spotkała się z dużym zainteresowaniem badaczy zachodnich. Zacząłem także systematycznie zbierać reprinty niedostępnych w kraju artykułów z obszaru psychologii różnic indywidualnych i czynię to do dnia dzisiejszego. Mam ich ponad siedem tysięcy. Miał pan czas na sen? – Ważna jest pasja, trudno sobie wyobrazić, żebym na przekór sobie wstawał codziennie o piątej rano i pisał, a potem przez sześć dni w tygodniu prowadził badania i zajęcia ze studentami. Kiedy niczym się nie zajmuję, ogarnia mnie niepokój. Nawet na urlop zabieram ze sobą komputer i dzielę dni na pół – kilka godzin na działalność naukową 21 i kilka na relaks. Do pisania książki trzeba mieć „tendencję do siedzenia na pupie”. Jest to specyficzna zdolność, która wymaga pracy długodystansowej przy braku informacji, czy wykonywane zadanie jest społecznie akceptowane. Tego, czy zostanie docenione, autor dowiaduje się po dłuższym czasie. Nagroda jest niepewna i bardzo odroczona w czasie. Nie korciło pana, by w 1981 r. ubiegać się o fotel dziekana pierwszego w kraju wydziału psychologii? Bardzo pan o niego walczył. – Kiełkowała we mnie taka myśl, zdałem sobie jednak sprawę, że jako jedna z nielicznych osób w naszym środowisku, które nie należały do „Solidarności”, nie mam szans. Nie wstąpił pan? – Nie zapisałem się, bo gremialne przechodzenie z PZPR do „Solidarności” mnie zniesmaczało. To był entuzjazm. – Może, ale w więzieniu postanowiłem, że nie będę należał do żadnej partii. Dotrzymałem słowa. Dlaczego przyszła panu do głowy ta myśl? – Nie potrafię odpowiedzieć, ale uważam, że trzeba mieć specyficzną osobowość, by się angażować w sprawy partyjne. Poza wyjątkami oczywiście. Takich jak Tadeusz Mazowiecki jest niewielu. Cechy osobowości takie jak sumienność i ugodowość, które są pozytywne, w partii przeszkadzają. Karierę polityczną robi się na zasadzie, że cel uświęca środki. Mnie to się nie podoba. Pan jest niesłychanie zasadniczy, chciałoby się powiedzieć: stuprocentowy Kaszub. Podobno odmówił pan spotkania z Leszkiem Kołakowskim? – Dziś zachowałbym się inaczej, bo uważam, że człowiek ma prawo zmieniać poglądy. Przed laty, gdy byłem na uniwersytecie w Oksfordzie, jeden z profesorów zaproponował, abym spotkał się z profesorem Kołakowskim. Odmówiłem, bo kojarzył mi się z marksistowską ideo- 22 logią. Studiowanie jego tekstów na zajęciach seminaryjnych poświęconych „walce z duszą” zraziło mnie wówczas do filozofa-marksisty. Jednak polityka pana dopadła, i to w wolnej Polsce. – W maju 2003 r. zostałem wezwany do kancelarii premiera i dowiedziałem się, że za parę dni zostanie wydrukowana w Monitorze Polskim informacja o mojej współpracy z UB. Wybrano mnie wówczas na wiceprezesa PAN i musiałem składać oświadczenie lustracyjne. Oczywiście napisałem, że jako uczeń liceum miałem kontakty z UB. Dokładnie opisałem, na czym one polegały i jak je zerwałem. Do oświadczenia dołączyłem fragment mojej autobiografii, która ukazała się w 1995 r. w serii „Historia psychologii polskiej w autobiografiach”. To o co chodziło? – Moje oświadczenie najwyraźniej nie przekonało władz lustracyjnych, ale dzięki temu przejrzałem papiery, które miałem w domu, i sprawdziłem, z jakiego paragrafu aresztowano mnie w 1956 r.: „Kto usiłuje przemocą zmienić ustrój państwa polskiego, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat pięciu albo karze śmierci”. Co było dalej? – Od razu podałem się do dymisji, ale prezes PAN Andrzej Legocki rezygnacji nie przyjął i zwołał nadzwyczajne zgromadzenie członków Akademii. Zamiast dużo mówić, postanowiłem przeczytać fragment mojej biografii. Kilka pań miało łzy w oczach, a w tajnym głosowaniu odrzucono mój wniosek o rezygnację stosunkiem głosów 170 do 14. Dostałem bardzo mocne poparcie, wręcz zyskałem szacunek. Życie pana nieźle podszczypywało. – Dzięki temu się zahartowałem. Kiedyś jechałem „maluchem” przez most Śląsko-Dąbrowski i mimo końca zimy drogi nadal były oblodzone. Gdy wyprzedzałem autobus, wpadłem w poślizg, przodem samochodu uderzyłem w bok tramwaju i wylądowałem na betonowym słupie. Następnego dnia znów prowadziłem samochód – oczywiście inny. Wyznaję zasadę, żeby nie lamentować. Kiedy złamałem nogę, cieszyłem się, że tylko jedną. Gdy rozbijam samochód, najważniejsze jest, że żyję. W napiętych sytuacjach podśpiewuję, co czasem 23 drażni innych. Ponadto, wyjeżdżając, nigdy nie biorę ze sobą tylko jednej karty kredytowej, a materiały przygotowuję na kilku nośnikach. Z upływem lat nauczyłem się też tolerancji – niezależnie od tego, czego dotyczy. Najwięcej szacunku do innych nabrałem w trakcie pobytów w USA i Holandii. Z tolerancją się nie rodzimy, trzeba się jej nauczyć – tę lekcję odrobiłem bardzo gruntownie. PROF. DR HAB. JAN STRELAU Psycholog, od 2001 roku związany z Uniwersytetem SWPS – był pierwszym dziekanem Wydziału Psychologii, przez 10 lat pełnił funkcję prorektora ds. nauki. Obecnie jest przewodniczącym Rady Powierniczej oraz Konwentu Godności Honorowych. 24 Gdy oszust jest wzorem cnót BOGDAN WOJCISZKE Gazeta Wyborcza nr 243, wydanie z dnia 18/10/2014 Dlaczego to, co dla mnie jest moralne, u ciebie może budzić wstręt. Z ocenami moralnymi wiąże się pewien paradoks. Z jednej strony, odgrywają wielką rolę – na przykład moralna ocena człowieka jest najważniejszą przesłanką naszego stosunku do niego, znacznie ważniejszą niż przymioty intelektu czy osiągnięcia. W sytuacjach codziennych ocena moralna decyduje o tym, z kim przestajemy, a od kogo stronimy, w sytuacjach krańcowych może zaś decydować o życiu lub śmierci ocenianej osoby. W ocenach moralnych pobrzmiewa absolut, chciałoby się więc, by były bezsporne i oparte na obiektywnych, powszechnie podzielanych kryteriach. Z drugiej strony, z tym obiektywizmem i powszechną zgodą jest wielki problem, bo gołym okiem widać: zgody nie było, nie ma i pewnie nigdy nie będzie. Po pierwsze, w różnych kulturach wyznaje się różne wartości i inaczej się te wartości realizuje. Pakistańscy mężczyźni corocznie zabijają dziesiątki swoich córek i sióstr, które poszły za głosem serca, a nie za nakazem rodziny, lub padły ofiarą gwałtu. Kierowanie się uczuciami Europejczycy (współcześni) uważają za naturalne i moralnie pożądane, tak jak moralne jest dla nich wspieranie prześladowanych kobiet. Tymczasem Pakistańczycy uznają takie zachowania za moralnie naganne, wstrętne i zasługujące na najwyższą karę. Po drugie, także wewnątrz tej samej kultury ludzie mocno się różnią wartościami i interesami, a w konsekwencji – ocenami moralnymi. Przeciwnicy zapłodnienia in vitro widzą w tej metodzie dzieło szatanów „zabijających” niewykorzystane zarodki, a zwolennicy – owoc ludzkiego geniuszu pozwalającego wielu bezdzietnym parom mieć dzieci. 25 *** Tyle że problem kontrowersyjnych ocen moralnych nie sprowadza się ani do relatywizmu moralnego (nigdy i nigdzie nie jest tak, że wszystko wolno), ani do zróżnicowania wartości między jednostkami czy grupami społecznymi. Problemem jest to, że oceny moralne są zawsze wytworem ludzkich umysłów: to, co dla jednego człowieka jest moralne, dla innego może być obojętne lub niemoralne. W szczególności zaś oceny moralne są skutkiem procesów nie tylko przemyślanych i racjonalnych, ale także automatycznych intuicji, z których w ogóle nie zdajemy sobie sprawy. To tak jak z nauką jazdy samochodem: na początku ruszenie ze skrzyżowania to ciąg żmudnych i boleśnie świadomych decyzji (wcisnąć sprzęgło, wrzucić jedynkę, dodać gazu itd.). Potem jednak, gdy już się wszystkiego nauczymy, kierowanie autem staje się procesem zautomatyzowanym; nie zastanawiamy się nad każdym ruchem. *** Nasze oceny moralne – opinie, że coś jest dobre lub złe – wynikają zwykle zarówno z procesów przemyślanych, jak i bezwiednych, natychmiastowych intuicji. A te intuicje w dużym stopniu opierają się na bieżących emocjach. Powiedzmy, że oceniasz samorządowca, który przyjął do pracy dobrze wykwalifikowanego syna znajomego. Jeśli w momencie oceny jesteś w dobrym stanie emocjonalnym, to twoja pierwsza reakcja będzie pozytywna, a postępek samorządowca wyda ci się moralny (kandydat miał kwalifikacje). Ale jeżeli w chwili oceny jesteś w kiepskim stanie emocjonalnym, to twoja pierwsza reakcja może być negatywna, a postępek uznasz za niemoralny (nepotyzm!). *** Można też przewidywać, że oceny moralności są zniekształcane przez własne interesy oceniającego. To, co sprzyja realizacji jego interesów, jest przezeń oceniane lepiej. A to, co, sprawy oceniającego komplikuje, jest oceniane gorzej. 26 To egocentryczne zniekształcenie ocen moralnych poddaliśmy serii badań w sopockim wydziale Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Pierwsze odbyło się w bibliotece, w której wielu studentów płaci kary za przetrzymywanie książek. Na naszą prośbę bibliotekarka umarzała kary części z nich (co było sprzeczne z normą, ale dla nich zyskowne), a od pozostałych należne kary pobierała (co było zgodne z normą, ale przynosiło im straty). W specjalnej ankiecie, którą potem przeprowadziliśmy, studenci oceniali m.in. moralność bibliotekarki. Jak się spodziewaliśmy, ci, którym kara została darowana, ocenili jej zachowanie jako bardziej moralne niż pozostali. I bardziej bibliotekarkę polubili. W kolejnym badaniu opisaliśmy dokładnie całą sytuację i poprosiliśmy badanych, by wczuli się w rolę studenta i spróbowali przewidzieć, jak odpowiedzieliby na pytania ankiety o funkcjonowanie wydziału, gdyby to ich dotyczyła sprawa. Studenci tylko przewidujący własne reakcje, niekorzystający bezpośrednio na poczynaniach bibliotekarki, dawali jej wyższe oceny, gdy trzymała się zasad. Nie zdawali sobie więc sprawy z tego, że ich interesy zniekształcają dokonywane przez nich oceny moralne. *** Uczestników następnego badania poprosiliśmy o obserwowanie osoby, która oszukiwała. Jej zadanie polegało na przechodzeniu przez kolejne labirynty na ekranie komputera, a każdy zaliczony labirynt oznaczał jeden los więcej w końcowej loterii. Można w niej było wygrać najnowszy odtwarzacz MP3. Osoba obserwowana była w rzeczywistości podstawionym przez nas pozorantem, który siedząc za przepierzeniem obok osoby badanej, zaczynał w pewnym momencie oszukiwać, wybierając zakazaną opcję automatycznego przechodzenia przez labirynt. Połowie obserwatorów nieuczciwość pozoranta była potencjalnie na rękę, bo można było wygrać dwa odtwarzacze (jeden dla pozoranta, drugi dla obserwatora). Interesy pozostałych obserwatorów nie były w żaden sposób zaangażowane, bo tylko pozorant mógł wygrać odtwarzacz. Podobnie jak w poprzednim badaniu studenci zyskujący na nieuczciwości pozoranta bardziej go lubili, a jego działania uważali za bardziej moralne. Drugim powodem wzrostu ocen moralnych mogła być ewentualna poprawa nastroju po zaspokojeniu interesu. Jednak 27 w tym badaniu mierzyliśmy nastrój zarówno przed, jak i po obserwacji oszustwa i stwierdziliśmy, że cudze oszukiwanie zawsze wywoływało spadek nastroju. *** Nie inaczej było w badaniu, w którym pozorant rozwiązywał proste, lecz długie równania arytmetyczne (36–12+8–22+19+28=?) najpierw w pamięci, a po pięciu zadaniach za pomocą kalkulatora w telefonie komórkowym – co było wyraźnie zabronione. Osoba badana sprawdzała poprawność wyników i za każde dobrze rozwiązane równanie przydzielała złotówkę – albo tylko pozorantowi, albo pozorantowi i sobie. Tym razem chcieliśmy jeszcze dobitniej wykazać, że kluczowym mechanizmem odpowiedzialnym za egocentryzację ocen moralnych jest to, że oszusta działającego na naszą rzecz zaczynamy po prostu bardziej lubić. Rozumowaliśmy tak: gdyby ów mechanizm udało się zablokować, to działania takiej osoby też nie powinny być już oceniane jako moralne. Na początku eksperymentu wprowadziliśmy więc dodatkową fazę: każdy z uczestników badania (pozorant i obserwator, czyli właściwa osoba badana) po kilkuminutowym kontakcie oceniał wrażenie, jakie wywarł na nim ten drugi. Osoby badane dostawały oceny albo bardzo pozytywne, albo bardzo negatywne, albo nie otrzymywały ich wcale. *** Oczekiwaliśmy, że otrzymanie już na początku negatywnej oceny od partnerów zablokuje u naszych badanych mechanizm rodzenia się sympatii do oszusta, a w konsekwencji także egocentryczne zniekształcenia ocen moralnych. I mieliśmy rację. Przy braku ocen początkowych moralność oszusta była szacowana wyżej, gdy jego działania przynosiły osobisty zysk obserwatorowi. Jeśli na początku partner oszusta był przezeń oceniany pozytywnie, działając potem na rzecz interesu obserwatora, stawał się w jego oczach wręcz wzorem cnót. Natomiast jeśli pozorant ocenił partnera negatywnie, egocentryczne zniekształcenie ocen moralności całkowicie znikało. Oszust był ostrzegany po prostu jako oszust, 28 bez względu na to, czy działał tylko na rzecz własnego interesu, czy uwzględniał też interes obserwatora. *** Kiedy ktoś oszukuje tylko dla własnego interesu, widzimy w nim osobę niemoralną. Ale gdy przy okazji pomyśli także o nas – to już inna sprawa. Oceniamy go łagodniej albo wręcz uznajemy, że postępuje moralnie. A że różni ludzie miewają różne interesy, to i na moralność patrzą różnie. PROF. DR HAB. BOGDAN WOJCISZKE psycholog, prodziekan ds. nauki sopockiego Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS 29 Monety, banknoty, moc AGATA GĄSIOROWSKA, TOMASZ ZALEŚKIEWICZ Gazeta Wyborcza nr 13, wydanie z dnia 17/01/2015 Życzymy sobie zdrowia, szczęścia, pomyślności i bardzo często – pieniędzy. Czy na pewno wiemy, co czynimy? Pieniądze mogą mieć znaczenie instrumentalne i symboliczne. Instrumentalne, bo dostajemy je w zamian za swoją pracę, płacimy w sklepie, oszczędzamy i pożyczamy. W takim rozumieniu to tylko kawałek papieru, metalowy krążek czy zapis na koncie, bez wyjątkowych właściwości – warte tyle, ile rzeczy, na które możemy je wymienić. Pieniądze to jednak nie tylko zasób ekonomiczny, dzięki któremu możemy kupować produkty i usługi, a przez to zapewnić stabilny byt. Dla niektórych ludzi pieniądze urastają do zdecydowanie poważniejszej rangi. Są przekonani, że mogą dać im poczucie prestiżu, bezpieczeństwa, wolności, satysfakcji życiowej, a nawet władzy i kontroli nad światem. Jeśli mamy pieniądze, czujemy, że możemy więcej i wszystko nam się uda. Więcej bogactwa, mniej współczucia Czy pieniądze rzeczywiście mają magiczną moc? Czy są w stanie zmieniać nas i nasze życie? Z bajek, opowiadań Dickensa czy przypowieści biblijnych płynie często morał, że ludzie biedni, o niskim statusie społecznym, są zdecydowanie milsi dla innych i otwarci na ich potrzeby, podczas gdy bogaci to nieczułe dranie: są zamknięci i skoncentrowani wyłącznie na swoim bogactwie. Czy to tylko stereotypy? Zespół Paula Piffa i Michaela Krausa z Uniwersytetu Berkeley twierdzi, że osoby z wyższej klasy socjoekonomicznej w znacznym stopniu charakteryzują się orientacją indywidualistyczną, są motywowani własnymi celami i emocjami, podczas gdy osoby z klasy niższej są bardziej uzależnione od kontekstu społecznego, a motywuje je konieczność radzenia sobie z zewnętrznymi ograniczeniami i zagrożeniami oraz wpływ innych ludzi. 30 Osoby z wyższej klasy społecznej w porównaniu z tymi z klasy niższej mają większe poczucie niezależności i wolności oraz kontroli nad swoim życiem, częściej uruchamiają wzorce zachowania skoncentrowane na sobie, ale także są mniej świadome losu innych ludzi, mniej im współczują i gorzej wypadają w zadaniach polegających na identyfikowaniu emocji odczuwanych przez innych. Z badań Piffa i Krausa płynie jeszcze jeden wniosek. Bogaci częściej łamią prawo, np. wymuszając pierwszeństwo przejazdu, kłamią i angażują się w zachowania nieetyczne, szczególnie wtedy, gdy mają one służyć ich egoistycznym interesom i jeszcze bardziej zwiększać poziom ich bogactwa. Reprezentanci wyższej klasy społecznej są mniej hojni i altruistyczni. W laboratorium przejawiało się to np. w podejmowaniu bardziej egoistycznych wyborów w grach polegających na dzieleniu zasobów, w niższym poziomie zaufania społecznego i słabszej skłonności do pomagania drugiemu uczestnikowi badania. W danych z realnego życia zaobserwowano natomiast, że im wyższa klasa, tym niższą część dochodu oddaje na cele charytatywne. Wyższy za to poziom narcyzmu, a przekonanie, że należy im się więcej niż pozostałym, tak wielkie, że są w stanie zjeść cukierki przeznaczone dla dzieci. Po pierwsze, JA Dlaczego bogaci są inni niż mniej zamożni? Francis Scott Fitzgerald miał powiedzieć w rozmowie z Ernestem Hemingwayem, że „bogaci różnią się od biednych”, na co Hemingway miał odpowiedzieć: „Tak, mają więcej pieniędzy”. Badania w wielu krajach pokazują, że już samo wyobrażanie sobie pieniędzy lub kontakt z nimi poprzez dotykanie czy choćby patrzenie może przynosić skutki bardzo podobne do tych, które zauważamy, badając ludzi bogatych. Mówiąc precyzyjniej, pieniądze powodują koncentrację na sobie i własnych celach kosztem zwracania uwagi na potrzeby innych ludzi. Dlatego pieniądze dramatycznie zmieniają relacje społeczne. Myślący o pieniądzach są mniej skłonni udzielać pomocy innym, mniej chętnie dzielą się z nimi swoim czasem, wysiłkiem czy zasobami, wolą pracować i spędzać czas wolny samotnie. Co więcej, odsuwają się od innych nie tylko w przenośni, ale też dosłownie. Uczestnicy jednego z eksperymentów, którzy mieli kontakt z pieniędzmi, ustawiali krzesła tak, by siedzieć w dużej odległości 31 od współpracowników. W innych badaniach wykazano, że wzbudzenie myśli o pieniądzach rodziło mniejszą chęć przyjmowania perspektywy drugiego człowieka i silniejszą tendencję do przypisywania innym ludziom własnych opinii. Osoby skupione na pieniądzach deklarowały także silniejszą gotowość podjęcia zachowań nieetycznych, takich jak przywłaszczenie sobie „służbowego” papieru do ksero, zatrzymanie dla siebie zbyt dużej reszty wydanej w kawiarni czy nielegalne skopiowanie programu komputerowego, a także częściej okłamywały partnerów w grze i nadzorującego badanie. We wszystkich przypadkach chodziło o to samo: zachowania nieetyczne podejmowane pod wpływem myślenia o pieniądzach dawały osobom badanym bezpośredni zysk. Czy jest z nami aż tak źle? Przecież każdego dnia dziesiątki razy mamy styczność z pieniędzmi. Czy jesteśmy skazani na doświadczanie negatywnych skutków, które powodują? Na szczęście myślenie o pieniądzach ma też bardziej pozytywną stronę: daje nam poczucie siły i sprawczości, co powoduje, że stajemy się bardziej wytrwali w dążeniu do celów, nawet jeśli są one niemożliwe do zrealizowania. Zmniejsza także skutki zmęczenia wywołanego przez wcześniejsze zadania i daje poczucie, że kolejne wyzwania nie są aż takie trudne. Kontakt z pieniędzmi, choćby tylko zabawkowymi, powoduje, że słabiej odczuwamy ból fizyczny, mniej lękamy się o kruchość naszego istnienia, mniej przejmujemy porażkami i odrzuceniem społecznym. JA, MOJE Czy pieniądze działają na wszystkich tak samo? Okazuje się, że psychologiczne konsekwencje obcowania z pieniędzmi są dość uniwersalne w sensie międzykulturowym. Bardzo podobne wyniki badań uzyskiwano w Ameryce Północnej, wielu krajach Europy, Indiach i Chinach. W polskich badaniach wykazaliśmy, że kontakt z pieniędzmi zmienia zachowania nawet trzylatków! Przedszkolaki, które najpierw sortowały monety, były później mniej chętne do pomagania innym dzieciom i dzielenia się z nimi kolorowymi nalepkami, ale za to bardziej przykładały się do układania puzzli czy rysowania drogi przez trudny labirynt. Co więcej, sprawdziliśmy, że nasze przedszkolaki nie rozumiały jeszcze wartości pieniędzy, nie wiedziały, że banknoty są bardziej wartościowe niż monety, i niezbyt dobrze umiały się posługiwać pieniędzmi w kontekście ich funkcji ekonomicznych. 32 W innych badaniach udało się nam wykazać, że najsilniej na myśli o pieniądzach reagują ludzie niepewni siebie, o niskiej samoocenie i wysokiej lękowości, a przede wszystkim ci przekonani, że pieniądze mogą zrekompensować te wszystkie braki i definitywnie zmienić ich życie. Co wynika z opisanych przez nas badań? Przede wszystkim to, że pieniądze są przez nas silnie kojarzone z relacjami opartymi na wymianie. W ich przypadku robimy coś dla drugiego człowieka, gdyż oczekujemy czegoś w zamian, a nie dlatego, że kieruje nami bezinteresowne poczucie wspólnoty. Okazuje się też, że nie musimy rozumieć ekonomicznej, transakcyjnej strony pieniędzy, by reagować na ich emocjonalną, psychologiczną naturę. Pieniądze są tak przemożnym symbolem relacji opartych na wymianie, w których ważne jest JA i MOJE, że w wielu sytuacjach to ich znaczenie psychologiczne znacznie przeważa nad znaczeniem ekonomicznym. Wielu osobom pieniądze są potrzebne nie tylko do tego, by kupować rzeczy niezbędne do życia, ale także do tego, by po prostu lepiej się czuć. DR HAB. AGATA GĄSIOROWSKA, PROF. UNIWERSYTETU SWPS psycholog ekonomiczny, prodziekan ds. nauki i rozwoju wrocławskiego Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS PROF. DR HAB. TOMASZ ZALEŚKIEWICZ psycholog, dziekan wrocławskiego Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS 33 ZWIĄZEK, czyli podobieństwo kolców Z prof. KATARZYNĄ POPIOŁEK rozmawia ALEKSANDRA POSTOŁA Gazeta Wyborcza - Nauka dla każdego nr 257, wydanie z dnia 03/11/2015 Wybierzmy osobę, z którą nie będziemy walczyć o władzę. Stosujmy zasadę: rozmawiam, a nie rozliczam. Bądźmy elastyczni. I róbmy coś razem – mówi prof. Katarzyna Popiołek. ALEKSANDRA POSTOŁA: Każde małżeństwo jest inne, ale – naukowo i z definicji – co to znaczy dobry związek? KATARZYNA POPIOŁEK: Odwołam się do filozofa i psychologa Ericha Fromma. Dobry związek według niego opiera się na czterech kolumnach. Pierwsza to troska. Oznacza wzajemną czułość, dbanie o siebie, serdeczność, również miłość. Druga to odpowiedzialność – za drugą osobę, jej rozwój, jej dobro. Wspieram, ale nie blokuję. Obchodzi mnie to, co się z nią dzieje. Nie myślę: to twój problem. Trzecią jest wiedza. Poznajemy partnera i chcemy go zrozumieć. Ale te trzy kolumny nie miałyby znaczenia, gdyby nie czwarta – szacunek. Zaakceptowanie drugiej osoby takiej, jaka jest, poszanowanie jej godności. Bez szacunku troska może się zmienić w kontrolę, a odpowiedzialność – w dominację. Jeśli są te cztery filary, będzie też zaufanie. Jak się dobieramy w pary? – Nadzwyczaj racjonalnie, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy! Obracamy się w jakimś środowisku i w nim znajdujemy partnera. Rzadko bywa, że córka profesora wychodzi za syna stróża. Socjolog Peter Berger mówi, że to nie uczucie wytwarza pewien rodzaj stosunku, ale 34 z góry określone stosunki wytwarzają uczucie. Czyli pozwalamy sobie się zakochać, jeśli zostaną spełnione pewne warunki. Partnerzy są najczęściej do siebie podobni pod względem pozycji społecznej, dochodów, wykształcenia i atrakcyjności. A chemia? – Jesteśmy dziećmi natury. Poddajemy się sile jej przyciągania. Natura dobiera tak, żebyśmy wydali na świat najlepsze potomstwo. Przyciąga przeciwieństwa, bo one się uzupełniają biologicznie. Siły natury działające na początku ułatwiają to dogadywanie się, docieranie, bo ludzie się kochają i chcą się porozumieć. To ważne, ponieważ na biologię nachodzi kultura. Pochodzimy z różnych rodzin, mamy różne doświadczenia. Czasem wydaje się nam, że jesteśmy z partnerem jak dwie krople wody. – I na początku jest pięknie, ale te podobieństwa mogą być pozorne. Poznajemy się, jesteśmy bliżej, bardziej się ujawniamy. I po pewnym czasie – ojej, niezgodność charakterów! To najczęstsza przyczyna rozwodów. Ja to nazywam podobieństwem kolców. Jesteśmy podobni w negatywnych cechach. Dwie osoby niedecyzyjne, słabe, niezaradne albo odwrotnie – dominujące, wybuchowe. I bądź tu mądry. – Psychiatra Antoni Kępiński pisał, że dobrze, jeśli cechy powierzchniowe, jak np. zainteresowania, są podobne, a głębokie – przeciwstawne. Osoba uległa z dominującą, potrzebująca opieki z opiekuńczą. Ważne jest, żebyśmy dobierali takie osoby, z którymi nie będziemy walczyć o władzę. Trudno się żyje w małżeństwie, w którym jedna osoba zawsze dominuje i musi wygrać. Chcemy sprawiedliwie, 50 na 50. – Jeśli związek ma być partnerski, musimy nawzajem zgłaszać problemy i uzgadniać sprawy. Zasada: rozmawiam, a nie rozliczam. Jeśli ty jesteś teraz bardziej obciążony, to ja przejmę część obowiązków, a jak się to zmieni, ty zajmiesz się tymi sprawami. Elastyczność. Sztywne podziały z reguły się nie sprawdzają. Informowanie o własnych 35 potrzebach. Jeśli ich nie wyrazimy, możemy sobie wychować lenia, tyrana czy osobę obojętną. Jak już jesteśmy przy podziałach, to jak dzielimy te obowiązki w małżeństwie? – Powoli wkracza do nas model partnerski: ale... dlaczego ty tak mało zarabiasz albo czemu nie ma na stole obiadu? Jesteśmy w okresie transformacji modeli. Tradycyjny już nie pasuje do naszego nowoczesnego życia. Tylko trudno nam się zmienić. Kobiety chcą po partnersku, a mężczyźni cierpią? – Oni pewnie też chcą, ale nie bardzo wiedzą jak. Z domu wynieśli taki model: ojciec oprany, nakarmiony, cicho, bo tatuś pracuje. A dziś kobieta uważa, że mężczyzna umie o siebie zadbać. A nie umie? – Mężczyznę dalej wychowuje się na wojownika. Ma dbać o miejsce w hierarchii, przeć do przodu. A kobiety mają rozumieć i wspierać innych. Dwie kultury wychowawcze: męska i żeńska. Opublikowano niedawno badania amerykańskie z udziałem par małżeńskich. Patrzono, które przetrwały mimo upływu czasu. Jedynym wspólnym czynnikiem było dobre wsparcie i ciepło ze strony żony akceptowane i przyjmowane przez męża. Czyli żona wspiera, a mąż z chęcią to przyjmuje. Model tradycyjny nadal nad nami ciąży. Wsparcie jest ważne, tylko czemu jednostronne? – Badałam, jak zmienia się wsparcie w małżeństwach różniących się stażem: młodych – do pięciu lat, starszych – między pięcioma a 15 latami stażu i powyżej 15. Okazało się, że w miarę upływu lat poziom wsparcia spada. Kobiety oceniały siebie jako lepiej wspierające, mężczyźni się z tym zgadzali. Twierdzili, że gorzej wspierają, bo nikt ich tego nie uczył. Ciekawe, że to wsparcie spada. – Przyczyn jest wiele. Może być tak, że uważamy, iż partner jest coraz bardziej samodzielny, potrzebuje mniej naszego wsparcia. Zarówno mężowie, jak i żony mówili, że wsparcie emocjonalne bardzo się 36 obniża. Łatwiej uwielbiać się na początku, kiedy jesteśmy sobą zauroczeni, niż potem, gdy pojawiają się trudności, a fascynacja już zniknęła. Z drugiej strony przyzwyczajamy się do pewnego sposobu postępowania, wzajemnego traktowania i nie zauważamy już tego wsparcia. O co się kłócimy? – O finanse, o sposoby postępowania z dziećmi i o władzę. Kiedy powinno się nam zapalić czerwone światło? – Kiedy osoba przestaje być zainteresowana życiem rodziny i nami. To często występuje u pracoholików. Ja tu naprawiam świat, a mam się przejmować kaszlem dziecka? Konflikt praca – dom to gorący przedmiot badań. Brak kompromisu w kwestiach rządzenia w domu, pretensje, pogardliwe traktowanie partnera to przyczyny poważnego konfliktu. Statystyki mówią, że co trzecie małżeństwo się rozwodzi. Jest aż tak źle? – Tu chodzi o liczbę rozwodów w stosunku do nowo zawartych małżeństw. Stosunek liczby rozwodów do liczby małżeństw istniejących nie wygląda już tak źle, ale rośnie. Na każde 10 tys. małżeństw 71 zostało rozwiązanych. To dane z 2013 r. Dzieci wiążą? – Ale tylko małe, do dwóch lat. Te w wieku przedszkolnym nie są gwarantem trwałości. Boom rozwodów następuje między trzecim a piątym rokiem małżeństwa. I to jest zgodne z etapami małżeństwa. Świadczy, niestety, o braku naszej wiedzy na temat tego, jak związek się zmienia w miarę upływu czasu. A jak się zmienia? – Pierwsze lata to okres fascynacji, biologia działa. Potem w sposób naturalny namiętność powoli wygasa. Następnie rozwija się okres intymności, rośnie czułość, serdeczność, przyjaźń. Jeśli to się nam uda, małżeństwo nie jest już zagrożone. 37 A jeśli nie? – To koniec – stwierdzamy – to nie był ten partner. Źle wybrałam, trzeba szukać innego. Kultura nas łudzi, że motyle w brzuchu będą cały czas. Trzeci etap związku to zaangażowanie. Mówimy sobie, że ten związek ma dla mnie wartość, będę w nim na dobre i na złe, cenię go i chcę w nim być. Zaangażowanie jest decyzją, nie ma tu emocji, a decyzja ma to do siebie, że mogę ją zmienić. Małżeństwo oparte tylko na zaangażowaniu staje się związkiem trochę pustym, któremu grozi rozpad. Co spaja związek? – Stałe zainteresowanie partnerem i stała chęć poznawania go. Bardzo łatwo przestajemy się sobą interesować, a każde z nas cały czas się zmienia. Trzeba to umieć zauważyć. Znać potrzeby partnera, być dostępnym w chwilach, kiedy nas potrzebuje. Dobra komunikacja. Wreszcie robienie czegoś razem, co nas łączy i daje wspólne doświadczenia. Wspólny cel. Jakie jest współczesne polskie małżeństwo? – Jest niepewne siebie nawzajem. Ludzie mają poczucie nietrwałości. Szybko się nudzimy, nie mamy tendencji do głębszego wchodzenia w siebie nawzajem, poznawania siebie, patrzymy powierzchownie. Stajemy się indywidualistami, nastawiamy tylko na siebie i swoje potrzeby. Ale mimo wszystko jestem pełna optymizmu, że związki będą coraz lepsze. Nauczymy się żyć po partnersku i nie eksploatować siebie nawzajem. DR HAB. KATARZYNA POPIOŁEK, PROF. UNIWERSYTETU SWPS psycholog, dziekan katowickiego Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS 38 Wykluczenie boli MAŁGORZATA WÓJCIK Gazeta Wyborcza nr 284, wydanie z dnia 05/12/2015 Życie w klasie, w której jest ktoś wyśmiewany, przynosi przyjemność nielicznym, a ból wszystkim. Sprawnie prowadzić konto na Fejsie, mieć kasę na imprezy, uczyć się nie za mało, ale i nie za dużo, utrzymać wagę, ubierać się zgodnie ze standardami narzuconymi przez klasowe gwiazdy – życie gimnazjalistów wypełnione jest wymogami, między którymi trzeba ostro lawirować, żeby nie zatonąć w oczach szkolnej społeczności. Kto ich nie przestrzega, ten zostaje wyrzucony poza nawias. A wykluczenie boli najbardziej. *** Poczucie wykluczenia społecznego jest bolesne w sensie jak najbardziej dosłownym – wyniki badań wskazują, że aktywizuje ono te same obwody mózgu co ból fizyczny. Ten ból odczuwamy także wtedy, gdy jesteśmy obserwatorami – tylko patrzymy na wykluczenie społeczne innych. Lodowate spojrzenie innych ludzi mrozi również w tym pierwotnym, fizycznym sensie. Wirtualne wykluczenie za pośrednictwem mediów społecznych jest tak samo prawdziwe jak to w realu – boli zarówno to, że koledzy na boisku nigdy nie podają nam piłki, jak i to, że omijają nasz profil. A jeśli czujesz się wykluczonym dzisiaj, to przewidujesz też, że twoje przyszłe życie będzie przepełnione samotnością. Jednocześnie wyobrażenie przyszłego wykluczenia znieczula i czyni obojętnym na krzywdę innych. *** Polskie statystyki są alarmujące. Badania sprzed kilku lat przeprowadzone pod kierownictwem Anny Gizy-Poleszczuk wśród kilku tysięcy uczniów wykazały, że dwie trzecie uczniów padło ofiarą przemocy 39 werbalnej, jedna trzecia – przemocy fizycznej, a jedna piąta – przemocy materialnej (kradzież). Także co piąty uczeń pada ofiarą przemocy internetowej. Polska szkoła to twarda szkoła życia. Jeżeli nie będziemy temu przeciwdziałać, ryzyko, że statystyczny uczeń padnie ofiarą przemocy czy subtelniejszych form wykluczenia, będzie wzrastać – tak działa spirala przemocy. Okres gimnazjum jest trudny. To moment intensywnego dojrzewania i wzrostu, kiedy występują wahania nastroju, rozdrażnienie, problemy z kontrolowaniem emocji i koncentracją. Młodzi ludzie potrzebują więcej snu, szybciej się męczą. Tymczasem nowa szkoła wymaga od nich uwagi i napięcia: więcej przedmiotów, nowi nauczyciele i wymagania, a przede wszystkim nowa grupa, w której muszą się odnaleźć. To także moment, gdy nastolatki przestają dzielić się problemami z rodzicami i dorosłymi. Uważają, że relacje rówieśnicze to sprawa, z którą powinni poradzić sobie sami. Buntują się przeciwko narzuconym regułom i zasadom, chcą pokazać niezależność i sprzeciw. Między innymi dlatego agresorzy prześladujący słabszych są popularni – robią coś, czego robić nie wolno. Ogromnie silne jest w tym wieku zjawisko konformizmu normatywnego, czyli postępowania w taki sposób, by zyskać akceptację grupy, nawet kosztem własnych przekonań. To dlatego świadkowie prześladowania nie reagują nawet gdy współczują ofierze. Wzmaga to jeszcze tzw. zjawisko niewiedzy wielu, polegające na tym, że duża liczba świadków obniża prawdopodobieństwo podjęcia interwencji. Ludzie dochodzą do wniosku, że inni nie reagują, bo większość popiera przemoc i podziwia agresora. Pojedynczy uczeń nie chce się wychylać i ryzykować własnej pozycji. *** Badania prowadzone przez stworzony w SWPS zespół pokazały, że sposobów na wykluczenie kogoś z grona akceptowanych osób jest sporo. Gimnazjaliści mówią o pomijaniu w rozmowie, niezapraszaniu na urodziny i wspólne wyjścia klasowe, zniechęcaniu do wyjazdu na wycieczki, wyrzucaniu z grup na Facebooku. Ale też o wyzywaniu, popychaniu, chowaniu rzeczy, obelżywych napisach w szkole, przemocy fizycznej. 40 Uczniowie zdają sobie sprawę ze skutków takich zachowań: poczucia bycia gorszym i spadku samooceny. Jednak gdy sami się takich zachowań dopuszczają, nazywają je „tylko takimi żartami”. Jako obserwatorzy widzimy dręczenie, jako sprawcy – już tylko dobry kawał. *** Jak temu przeciwdziałać? Pierwszym krokiem jest zrozumienie, jaki jest cel tych zachowań. A jest nim budowanie społecznej hierarchii. Wynik tego procesu jest bezwzględny dla jednostek – wiele z nich walczy, żeby znaleźć się na szczycie, ale znajdą się tam tylko niektórzy. Wszyscy badani gimnazjaliści stwierdzili, że w pierwszych dniach w szkole chodzi o to, żeby „zapunktować” – zarówno u nauczycieli, jak i u innych uczniów. Wskazywali, że bardzo szybko wyłaniają się grupowe gwiazdy, a inni od razu im się podlizują. Równie ważne jest uniknięcie towarzystwa osób już na starcie robiących wrażenie takich, które zostaną wykluczone. Najważniejszym celem naszych badań było opracowanie programu, który uświadomiłby uczniom procesy i skutki wykluczenia. To niełatwe – uczniowie wskazywali, że same zajęcia integracyjne prowadzone nawet przez pedagogów czy psychologów mogą mieć charakter wykluczający. Jeden z badanych opowiedział, jak wykluczające może być niewinne na pozór zadanie opowiadania sobie w parach, jak kto spędził wakacje. Ci, którzy odbiegają od pożądanej wersji – bo jak bohater opowieści gimnazjalisty musiał opiekować się rodzeństwem, gdyż ojciec był w więzieniu, a matka stale pracowała – muszą zmyślać albo spotkają się z ostracyzmem. *** Uczniowie muszą mieć szansę poznać się w taki sposób, by zobaczyli, do jak wielu kategorii naraz należą, zauważyli podobieństwo między sobą oraz zyski płynące ze wspólnych działań. Kolejnym krokiem jest zbudowanie tożsamości klasy jako zespołu. Służy temu zastanawianie się nad pożądanymi i niepożądanymi normami i zachowaniami. Uczniowie opowiadają o tym, co im się podobało w poprzedniej klasie i co chcieliby przenieść do nowej szkoły, a później o tym, co im się nie podobało i co jest przeszkodą w tym, by klasa była zgrana. 41 Klasy realizujące nasze scenariusze lekcji zdaniem ich nauczycieli funkcjonują wyraźnie lepiej – są bardziej zgrane, uczniowie znają nawzajem siebie i swoje zainteresowania. Ważne jest też poczucie sprawstwa u nauczycieli – dostają oni do ręki narzędzie, które mogą wykorzystać w kształtowaniu klasowej atmosfery. A na brak wpływu nauczyciele skarżą się najczęściej – wiele procesów społecznych toczy się dziś w sieci, poza możliwością bezpośredniej obserwacji, więc ich wpływ na klasę i możliwości interwencji są mocno ograniczone. Jest to tym ważniejsze, że grupa rówieśnicza odgrywa kluczową rolę w tworzeniu tożsamości nastolatków. Niektóre analizy wskazują, że odgrywa nawet większą rolę w kształtowaniu zachowań niż socjalizacja w rodzinie. Analizy psycholożki Judith Harris pokazują, że wprawdzie dzieci są podobne do swoich rodziców, ale najprawdopodobniej w większym stopniu dlatego, że łączy ich podobieństwo genetyczne, niż dlatego, że są w określony sposób wychowywane. Jakość relacji w grupie rówieśniczej jest więc kluczowa dla dzisiejszego i przyszłego zachowania naszych dzieci. Życie w klasie, w której są obecne osoby społecznie wykluczone, przynosi przyjemność wąskiemu gronu, a ból wszystkim pozostałym – ofiarom, ale też obserwatorom. Musimy przeciwdziałać tym zjawiskom, zanim dzisiejsze nastolatki wkroczą w życie jako niewrażliwi dorośli. *** Program lekcji opracowany przez zespół Uniwersytetu SWPS można bezpłatnie ściągnąć ze strony Bliżej.org DR MAŁGORZATA WÓJCIK psycholog, pełnomocnik ds. Centrum Języków Obcych, katowicki Wydział Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS 42 Zestresowani Polacy w pracy Z prof. SYLWIUSZEM RETOWSKIM, psychologiem z sopockiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej rozmawia ADRIANA ROZWADOWSKA Gazeta Wyborcza nr 171, wydanie z dnia 24/07/2015 Niepewność pracy ma charakter globalny, ale z badań porównawczych wynika, że najlepiej radzą sobie z nią mieszkańcy Europy Wschodniej – w tym my, Polacy. ADRIANA ROZWADOWSKA: Jak psycholog widzi dzisiejszy rynek pracy? PROF. SYLWIUSZ RETOWSKI: Wzrasta intensywność pracy i jej niepewność. Szczególnie w Polsce obserwujemy przepracowanie w sensie liczby godzin spędzonych w pracy. A konieczność elastycznego dostosowywania się do warunków rynkowych powoduje, że pracownicy coraz częściej, niektórzy wiele razy, doświadczają sytuacji zwolnień albo zmian w organizacji pracy, np. restrukturyzacji. Jak z niepewnością pracy radzą sobie Polacy? – Zaskakująco dobrze. Zjawisko ma charakter globalny, ale z badań porównawczych wynika, że najlepiej radzą sobie z nim mieszkańcy Europy Wschodniej – w tym my. Dlaczego? – Moja prywatna teoria jest taka, że my tak naprawdę nigdy nie zasmakowaliśmy dobrobytu państwa industrialnego. W latach 60. i 70., kiedy w Europie Zachodniej żyło się bardzo dobrze, była wysoka pewność pracy, wysokie pensje i rozwój, my żyliśmy w warunkach „takich 43 sobie”. Jednak summa summarum: oni od tamtej pory stracili dużo, my wiele rzeczy zyskaliśmy. Ale to my mamy teraz problem z umowami śmieciowymi. – Mamy, ale nie ma co się spodziewać, że umowy śmieciowe z dnia na dzień przestaną istnieć. Naszym polskim problemem jest ich skala – to kwestia rozwiązań prawnych, trzeba uchwalić takie prawo, żeby pracodawcy nie mogli ich nadużywać tam, gdzie istnieje stosunek pracy. Co nas w pracy stresuje najbardziej? – Nie ma jednej przyczyny. Badania, które przeprowadziliśmy na SWPS w Sopocie, pokazują, że niepewność pracy może być takim stresorem, natomiast wcale nie we wszystkich grupach zawodowych jest tak silna, jak by się mogło wydawać. Są dwa rodzaje niepewności. Niepewność ilościowa to obawa, że stracę pracę. Jakościowa – że pogorszą się moje warunki pracy. Umowa śmieciowa to niepewność ilościowa, ale ja bym absolutnie nie lekceważył tej drugiej kategorii. Pracownik organizacji, w której ciągle coś się zmienia, jest narażony na masę obaw. Może będę gorzej rozliczany? Dołożą mi obowiązków? A może przeniosą? Niepewność jakościowa jest przynajmniej równorzędnym czynnikiem. Z kolei faktyczne doświadczanie zwolnień jest sytuacją dramatyczną. Badania, które zrobiliśmy w dużej korporacji, wykazały, że doświadczenie redukcji jest powodem nie tylko długotrwałego stresu, ale też negatywnej postawy wobec pracodawcy. Nawet „ocaleńcy”, czyli ci, którzy przetrwali zwolnienia, nie potrafią przez jakiś czas mocno angażować się w pracę. Dodałbym jeszcze często pomijany stresor: konflikt między pracą a rodziną. Nowe technologie są błogosławieństwem, ale spowodowały też, że coraz trudniej jest się nam zdystansować od pracy – nie sprawdzać poczty, nie zabrać laptopa na wakacje. Technika spowodowała, że jesteśmy osiągalni w każdym momencie. I to wcale nie pokusa, ale przymus. W efekcie pracujemy non stop. W Polsce odczuwany stres pracy moderuje także poziom wykształcenia. Wyniki porównania różnych krajów europejskich wskazują, że Polska należy do krajów, w których wraz ze spadkiem poziomu wykształcenia pracowników następuje silny wzrost odczuwanego stresu pracy. 44 Czy motywacja implikuje sukces na rynku pracy? Badania to potwierdzają? – Tak. Jeżeli człowiek ma poczucie odpowiedzialności za rozwiązywanie swoich problemów, częściej wychodzi z bezrobocia. Gdy odrzuca poczucie odpowiedzialności, zrzuca winę na system czy rząd, czyli zaczyna myśleć w sposób z zewnątrz sterowny – częściej pozostaje bezrobotny. Więc czy zapał i motywacja są gwarancją sukcesu? Na pewno psychologicznie jest to lepszy punkt wyjścia. Ale jednocześnie trzeba rozumieć, że nie wszystko od nas zależy. No właśnie. Wśród młodych ludzi bezrobocie wynosi 25 proc. Z tego wynika, że co 4 osoba nie znajdzie pracy – choćby stanęła na głowie. – Dobra wiadomość jest taka, że 75 proc. znajdzie pracę. Zresztą nie byłbym taki pewny, czy pozostałe 25 proc. rzeczywiście stanęło na głowie. Odpadną także ci zdolni, ale bez zasobów społecznych i daru „kombinowania”. – Tak, można być człowiekiem o wybitnym intelekcie, a jednak ze względu na gorsze umiejętności społeczne, słabsze wsparcie od rodziny, brak środków finansowych mieć problemy ze znalezieniem pracy. Wielu młodych ludzi w reakcji na bezrobocie obwinia się, szuka: „co jest ze mną nie tak”. Zamykają się w domu, bo wstyd im przed znajomymi, że są dziewiąty miesiąc bez pracy albo że nie mają na bilet. Zderzenie z rynkiem pracy bywa bolesne, ale ten typ reakcji dobrze nie wróży. Bo nie jest tak, że zależy od nas wszystko. DR HAB. SYLWIUSZ RETOWSKI, PROF. UNIWERSYTETU SWPS psycholog, prorektor ds. dydaktyki Uniwersytetu SWPS 45 Blef ewolucji JOANNA ULATOWSKA, TOMASZ MARUSZEWSKI Gazeta Wyborcza nr 101, wydanie z dnia 02/05/2015 Dlaczego nie możesz przestać kadzić, mijać się z prawdą, oszukiwać, kłamać i łgać. Nasze życie psychiczne to jazda na słoniu, której tor wyznacza głównie słoń. Jeździec, czyli nasza świadomość, reaguje z pewnym opóźnieniem na ruchy słonia, na dodatek słoń nie zawsze ma ochotę słuchać rozkazów jeźdźca. Świadomość jest naszą pełnoetatową agencją PR, która zajmuje się wyjaśnianiem i uzasadnianiem tego, co zrobił słoń. Natomiast słoń to przede wszystkim procesy automatyczne toczące się pod progiem świadomości, a ta – jak zdradzana żona lub mąż rogacz – dowiaduje się o wszystkim ostatnia. Procesy automatyczne sterowane są przez nasze emocje, pragnienia, a także przez utrwalone nawyki. Pozwalają sprawnie działać w standardowych sytuacjach i zachowywać pewien komfort emocjonalny. Tak widzi tę sprawę Jonathan Haidt, autor książki „Prawy umysł”. Napoleon nie kłamie Jednym z elementów owego komfortu jest zachowanie pozytywnego przekonania na temat własnej osoby, kłamanie jest zaś jednym ze sposobów jego podtrzymania. Mówimy tu nie tylko o okłamywaniu innych pozwalającym zachować dobrą reputację, lecz także o okłamywaniu samego siebie. Ten rodzaj kłamstwa jest szczególnie groźny, ponieważ nikt nie jest zainteresowany tym, by ono wyszło na jaw. Kłamstwo ma więc wiele twarzy i wiele definicji. Najprostsze z nich za kłamstwo uznają każdy fałszywy komunikat, który przynosi nadawcy korzyści. Takie ujęcie zakłada jednak, że kłamstwem jest również wprowadzenie kogoś w błąd przez pomyłkę. Co więcej, zgodnie 46 z tą definicją za kłamstwo uznać by można nawet pewne zachowania roślin. Na przykład niektóre kwiaty wydzielają zapach przypominający owadzie feromony, by zwabić owady i zwiększyć szanse na zapylenie. Większość psychologów uważa jednak, że kłamstwo jest aktem celowego wprowadzenia w błąd, a osoba, która nie mówi prawdy przez pomyłkę, nie jest kłamcą. Aldert Vrij w swojej książce „Wykrywanie kłamstw i oszukiwania” definiuje kłamstwo jako „skuteczną lub nieskuteczną świadomą próbę, bez wcześniejszego powiadomienia o swoim zamiarze, wytworzenia u innych przekonania, które autor komunikatu uważa za nieprawdziwe”. Zgodnie z takim podejściem osoba, która zeznając w sądzie, podała nieprawdziwą informację w przekonaniu o jej zgodności z faktami, nie jest kłamcą. Za kłamcę nie można uznać także osoby z urojeniami, która twierdzi, że jest np. Napoleonem. To jak się naprawdę masz? Jednak wydaje się, że oprócz świadomego fałszowania obrazu rzeczywistości mamy wiele przypadków kłamstw impulsywnych pojawiających się niejako mimochodem. Spotkawszy jakąś rozpromienioną osobę, która jest ubrana bez gustu, odruchowo mówimy: „Świetnie dziś wyglądasz”, nie chcąc psuć jej dobrego nastroju. Chociaż minęliśmy się z prawdą, nasza świadomość mówi nam, że przecież sprawa jest błaha i nie ma się nad czym rozwodzić. Z analogiczną sytuacją mamy do czynienia, gdy machinalnie odpowiadamy na pytanie: „Jak się masz?”. Amerykanin powie, że świetnie, a Polak, że fatalnie, chociaż żadna z tych odpowiedzi nie musi być prawdziwa: Amerykanina może boleć głowa, a Polak może mieć świetny nastrój. Z kłamstwem mamy również do czynienia w przypadku sprawcy wypadku drogowego, który twierdzi, że jechał tylko 40 km na godzinę, a potem wpadł w szok i nie wie, co się z nim działo; zapewne też wtedy napił się wódki. Doskonale jednak wie, że było inaczej: jechał 80 km na godzinę, a wódki się napił, zanim wsiadł do samochodu. Kłamstwa błahe i wielkie Pojawia się pytanie, czy możemy odróżnić te dwa typy kłamstw, z których pierwszy był sterowany przez procesy automatyczne, drugi zaś miał charakter świadomy. Oczywiście możemy zapytać zainteresowanych, 47 ale ich odpowiedzi niewiele wyjaśnią, ponieważ żadna z tych osób nie skorzysta na ujawnieniu stanu faktycznego. Co ciekawe, badania pokazują, że kłamstwo może zmienić pamięć kłamcy dotyczącą zdarzenia, na którego temat kłamie. Może się więc okazać, że taka osoba nie tylko nie będzie chciała, ale również nie będzie już w stanie przedstawić prawdziwego przebiegu danej sytuacji. Istnieją kłamstwa błahe i kłamstwa wielkie. Problem polega na tym, że nie ma jasnego kryterium, które pozwalałoby odróżnić jedne od drugich. Kryterium mogą stanowić konsekwencje kłamstwa, ale poznajemy je dopiero ex post, a nie w chwili kłamstwa. Kłamstwo, które w danym momencie wydaje się błahe, po jakimś czasie staje się kłamstwem wielkim. Kiedy Neville Chamberlain spokojnym głosem informował Izbę Gmin, że pakt monachijski stanowi gwarancję pokoju dla Europy i że kanclerz Hitler nie będzie wysuwał dalszych żądań terytorialnych, sądził zapewne, że tylko nieco mija się z prawdą. Rychło się okazało, że jest na odwrót („Washington Post” zaliczył kłamstwo Chamberlaina do największych kłamstw historycznych). Podobnie sprawa przedstawia się w życiu codziennym. Jeśli komplementowana osoba uwierzy, że w jakimś stroju naprawdę świetnie wygląda, to może w tym właśnie ubraniu pójść na rozmowę kwalifikacyjną, a jej wygląd przyczyni się do odrzucenia jej kandydatury. Tyle że osoba, która prawiła komplementy, nie była w stanie przewidzieć takich konsekwencji swojej uprzejmości. Zależy od ofiary Na pytanie: „Czy często kłamiesz?” odpowiedziałbyś zapewne, że niezbyt często. Jednak jeśli zestawimy zachowania ludzi z definicją kłamstwa, to się okaże, że twoje dobre mniemanie o sobie jest trochę na wyrost. Nie zdarzyło ci się ostatnio przypadkiem powstrzymać od powiedzenia szczerze, co naprawdę myślisz o kolejnym „doskonałym” pomyśle szefa (zatajanie informacji według definicji też jest kłamstwem)? Wyraziłeś wprost swoje zdanie na temat idiotycznej fryzury koleżanki? A może, zamiast tłumaczyć się nadmiarem obowiązków, zdobyłeś się na odwagę i szczerze powiedziałeś matce, że po prostu nie masz ochoty przyjść do niej na obiad? No właśnie, nic z tych rzeczy. Ciągle tak robisz, wcielając w życie naukową definicję kłamstwa, a mimo to nie masz wątpliwości moralnych. 48 A więc często kłamiemy? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie, bo deklaracje na temat kłamstwa pochodzą od samych zainteresowanych. Bella DePaulo wraz ze współpracownikami przeprowadziła kilka badań wykorzystujących dzienniczki z zapisanymi kłamstwami, których uczestnicy dopuścili się wobec osób mniej lub bardziej bliskich. Okazało się, że kłamali oni mniej więcej jeden-dwa razy dziennie, jednak większość tych kłamstw nie dotyczyła poważnych kwestii. Udowodniono także, że częstość kłamania zależała od tego, kto był jego ofiarą. Badani przyznali, że rzadziej okłamują osoby bliskie lub takie, z którymi często się kontaktują (zwiększa się wtedy szansa, że zostaną złapani). Najrzadziej ofiarami kłamstw byli współmałżonkowie i dzieci. Częstymi – partnerzy romantyczni niebędący współmałżonkami, najprawdopodobniej dlatego, że kłamcy nadal próbowali wywrzeć na nich wrażenie. Społeczny lubrykant Bardziej interesujący jest jednak zaobserwowany w tych badaniach wyraźny podział kłamstw na dwie kategorie. Jedną stanowiły kłamstwa, które służyły interesom kłamcy, a drugą – kłamstwa „altruistyczne”, pod jakimś względem służące okłamywanej osobie. Przykładem kłamstwa pierwszego rodzaju jest stwierdzenie sprzedawcy, że klient lub klientka świetnie wygląda w obcisłych dżinsach (sprzedawcy zależy na zwiększeniu obrotów sklepu i własnej prowizji). Drugie kłamstwo pojawia się np. wtedy, gdy mówisz przyjaciołom, by jeszcze zostali, bo jest tak przyjemnie – choć marzysz już, by zostać sam. Kłamstwa zorientowane na innych stanowią około 25 proc. wszystkich kłamstw. Szacunki te dotyczą jednak kłamstw codziennych, gdy konsekwencje przyłapania nie są poważne. Wszystko się zmienia wraz ze wzrostem stawki – w przypadku kłamstw poważnych tylko kilka procent miało pomóc innym. Okazało się także, że oba rodzaje kłamstw pojawiały się z różną częstością w odniesieniu do odmiennych kategorii ludzi. Ludzie, z którymi badani nie utrzymywali bliższych stosunków, częściej byli obdarowywani kłamstwami pierwszego typu, osoby bliskie zaś – kłamstwami drugiego typu. Vrij wymienia jeszcze jeden typ: kłamstwa społeczne. Ten rodzaj nieprawdy ma przynieść korzyści i kłamcy, i okłamywanemu, sprawiając, 49 że utrzymujemy pozytywne stosunki z innymi ludźmi, np. nie mówiąc im całej prawdy o tym, co o nich sądzimy. Te kłamstwa to „społeczny lubrykant”. Ale jego nadmiar redukuje tarcie do minimum i łatwo wtedy wpaść poślizg. Czy to się wyda? Prof. Wiesław Łukaszewski zauważył kiedyś, że ludzie sądzą, iż potrafią wykryć kłamstwo u innych, żywiąc przekonanie, że sami kłamią w sposób nie do wykrycia. Czyli że przypisują sobie właściwości, których nikt inny nie ma. Owszem, większość z nas to skuteczni kłamcy, ale to właśnie czyni nas kiepskimi wykrywaczami kłamstw. Setki badań wykazały, że trafność wykrycia kłamstwa nie jest większa niż losowa; równie dobrze możemy rzucać monetą. Dlaczego? Bo nie ma zachowań, które pojawiają się wyłącznie w sytuacji mijania się z prawdą, których można by poszukiwać u osób podejrzewanych o kłamstwo. Zdaniem Paula Ekmana, jednego z najbardziej znanych badaczy zajmujących się kłamstwem i pierwowzoru Cala Lightmana z serialu „Magia kłamstwa”, może to być pewne niedociągnięcie ewolucji. Nasi odlegli przodkowie nie mieli wielu okazji do ćwiczenia się w wykrywaniu kłamstw, ponieważ społeczne konsekwencje kłamania i możliwej wpadki mogły być śmiertelnie niebezpieczne. Inne powody nieumiejętności demaskowania kłamstw leżą już zupełnie po stronie wykrywającego. Niekiedy – świadomie lub nie – przymykamy oczy na kłamstwo, ponieważ zaufanie do innych sprawia, że nasze związki z nimi są bardziej satysfakcjonujące mimo ponoszonych kosztów. Na dodatek wykrycie kłamstwa, np. potwierdzenie niewierności, wymagałoby zmierzenia się z konsekwencjami niewygodnej prawdy. Jak pisze Haidt, podejmując decyzje, często korzystamy z „umotywowanego rozumowania” – uciekamy się do różnych sposobów, filtrując informacje, by dojść do pożądanych, bezpiecznych wniosków. Taka rzeczywistość Czy kłamstwo zniknie kiedyś z naszego życia? Społeczeństwo może podejmować różne próby kontroli kłamstwa: zeznania pod przysięgą, wariografy, nakazy religijne. Ich skuteczność jest jednak ograniczona. 50 Na co dzień nikt nie będzie sprawdzał za pomocą wariografu lub badania pracy mózgu, czy komplement lub wyznanie uczucia drugiej osobie są szczere. Biologicznie jesteśmy predysponowani do kłamstwa – nasz mózg zdolny jest do wytwarzania obrazów rzeczy niemożliwych, sprawnie posługujemy się myśleniem abstrakcyjnym. Te obrazy rzeczy niemożliwych są przez ludzi wykorzystywane nie tylko do dokonywania wynalazków czy wymyślania błyskotliwych teorii, lecz także do wprowadzania innych w błąd. Czy to pochwała kłamstwa? Nie, to rzeczywistość. PROF. DR HAB. TOMASZ MARUSZEWSKI psycholog, kierownik Zakładu Psychologii Procesów Poznawczych, sopocki Wydział Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS 51 Star Trek: Intuicja AGATA SOBKÓW Gazeta Wyborcza nr 43, wydanie z dnia 21/02/2015 Przeczucia to nie czary, czyli co łączy Archimedesa z kapitanem krążownika Enterprise. Masz czasami przeczucie, że coś się wydarzy? Niektórzy wiążą to z wróżbami, jasnowidzeniem albo działaniem innej siły nadprzyrodzonej. Ale nauka dowodzi czegoś zupełnie innego. James Kirk i doktor Spock W umyśle działają dwa systemy przetwarzania informacji, które możemy porównać do dwóch bohaterów ze „Star Treka”: Jamesa Kirka i Spocka. Pierwszy podejmował decyzje szybko, czasami wręcz impulsywnie, często opierał się na emocjach i ufał swym przeczuciom. Drugi, niemal całkowicie pozbawiony uczuć, analizował konsekwencje i precyzyjnie obliczał prawdopodobieństwo powodzenia misji. Każde jego działanie było świadome, przemyślane, logiczne i racjonalne. Podobne procesy zachodzą w naszych umysłach. Pierwszy system bywa przez naukowców nazywany intuicyjnym (lub emocjonalno-doświadczeniowym), drugi – racjonalnym (lub analitycznym). Każdy z nas ma swój odpowiednik Kirka i Spocka. W zależności od tego, w jakiej sytuacji się znajdujemy, raz jeden, raz drugi steruje naszym zachowaniem. Na przykład gdy znajdujemy się w sytuacji zagrożenia, gdy musimy zacząć działać szybko i sprawnie, dominuje przetwarzanie intuicyjne. Podobnie jest, gdy stoimy przed problemem, z którym stykaliśmy się już wielokrotnie, i jesteśmy w tej dziedzinie ekspertami. Z drugiej strony, gdy spotykamy się z czymś nowym, trudnym, wymagającym wysiłku umysłowego, uruchamiany jest wolny i energochłonny system racjonalny. 52 Gdy „coś tu nie gra” Nasze umysły są bardzo wrażliwe na częstość zdarzeń i ich współwystępowanie. Spontanicznie i mimowolnie uczymy się reguł i wzorców występujących w otoczeniu. Bywa, że nie mamy nawet świadomości, że czegoś się nauczyliśmy, i nie potrafimy tego opisać słowami. Mówimy wtedy o utajonym uczeniu się lub o wiedzy niejawnej. Najłatwiej to zaobserwować, badając ekspertów, np. mistrzów szachowych lub strażaków. Malcolm Gladwell, kanadyjski publicysta i autor bestsellerów, opisuje pewną historię: straż pożarna została wezwana do interwencji. Mężczyźni wyłamali drzwi i zaczęli gasić ogień. Działania te okazały się jednak nieskuteczne. Pewien strażak nagle poczuł, że „coś tu jest nie tak”, i zarządził, by zastęp szybko wycofał się z płonącego domu. Chwilę później podłoga, na której wcześniej stali strażacy, zawaliła się. Okazało się, że źródło ognia było w piwnicy, a nie w kuchni, jak wcześniej myśleli. Mężczyzna nie miał pojęcia, skąd wiedział, że należy się wycofać. Mając duże doświadczenie w jakiejś dziedzinie, możemy być wyczuleni na pewne subtelne sygnały, np. temperaturę czy zapach. Informacje te nieświadomie porównujemy ze schematem sytuacji, który mamy zakodowany w umyśle. Jeżeli to, czego w danej chwili doświadczamy, nie jest spójne z tym schematem, organizm może wysłać nam ostrzeżenie. Wtedy mamy przeczucie, że „coś tu nie gra”. Olśnienie poprzedzone wglądem Z drugiej strony informacje w naszej pamięci mogą być zorganizowane w postaci sieci pojęciowych opartych na skojarzeniach. Oznacza to, że bardziej przypomina ona wyszukiwarkę Google niż magazyn. Na przykład „kura” połączona jest silnie z pojęciem „jajko”, kategorią „zwierzęta”, a już trochę mniej z „wsią”, „rosołem” czy określeniem „kura domowa”. Z kolei z kategorią „zwierzęta” powiązane są inne pojęcia, takie jak „koń”, ale też np. „wegetarianizm”. W zależności od naszych doświadczeń różne pojęcia mogą być w różnym stopniu ze sobą skojarzone, a w zależności od sytuacji – specyficzne fragmenty sieci aktywowane. Taka aktywacja ma często charakter nieświadomy i stanowi podstawę działania intuicji. Na przykład w dobrze znanej nam sytuacji specyficzne pojęcia lub schematy są spontanicznie aktywowane 53 i nie musimy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób postąpić. Umysł sam podpowiada nam sprawdzone rozwiązanie. Ciekawe, że nieświadomy umysł nie jest tylko biernym odtwórcą schematów. W pewnych sytuacjach może również podpowiadać nam nowe i twórcze rozwiązania problemów. Klasycznym przykładem olśnienia jest legenda o greckim filozofie Archimedesie. Pewnego dnia otrzymał on od władcy bardzo nietypowe zadanie. Otóż jakiś czas wcześniej ów władca zlecił złotnikowi wykonanie korony ze szczerego złota. Po otrzymaniu zamówienia zaczął jednak podejrzewać, że złotnik próbuje go oszukać. Władca miał podejrzenia, że rzemieślnik dodał do korony srebra. Zwrócił się więc do Archimedesa o pomoc. Filozof miał rozwiać wątpliwości władcy, ale nie uszkodzić drogocennej korony. Archimedes długo myślał nad rozwiązaniem zagadki. Pewnego dnia udał się do łaźni i zażywając kąpieli, zauważył, że gdy stopniowo zanurza ciało w wodzie, jej poziom się podnosi. Filozof wiedział, że złoto jest cięższe od srebra, więc korona z czystego złota powinna wyprzeć więcej wody. Podekscytowany odkryciem wyskoczył z wanny i nago pobiegł do króla, krzycząc: „Eureka!”. Grecki filozof doznał tzw. olśnienia poprzedzonego wglądem. Powstało ono w wyniku nieświadomego, nietypowego przekształcenia wiedzy, którą już posiadał. Nagle wszystko ułożyło się w sensowną całość. Także wyniki współczesnych badań wskazują, że olśnienia doznajemy często w chwili relaksu lub wykonywania czynności niezwiązanej z problemem, np. pod prysznicem czy w trakcie snu. Następuje wówczas „poluzowanie” struktur wiedzy w naszym umyśle i dzięki temu możliwe jest jej łatwe przekształcenie oraz połączenie informacji, które wcześniej wydawały się niepowiązane. Inteligencja nieświadomości Intuicję możemy więc metaforycznie nazwać „inteligencją nieświadomości”. To zdolność do mimowolnego uczenia się skomplikowanych reguł i schematów, a także ich przekształcania oraz trafnego wnioskowania, choć informacje są fragmentaryczne. Badania pokazują, że ludzie mimowolnie odgadują reguły i wyłapują prawidłowości w gąszczu skomplikowanych i na pierwszy rzut oka bezsensownych informacji. W jednym z eksperymentów uczestnicy mieli zapamiętać różne ciągi liter, np. XXRVTM. Po zakończeniu tego etapu dowiadywali się, że ciągi te były zgodne z pewną skomplikowaną regułą. Dla większości 54 uczestników było to spore zaskoczenie. Następnie byli proszeni o wskazanie, czy nowe ciągi pojawiające się na ekranie są według nich zgodne z tym wzorcem. Okazało się, że uczestnicy badania prawidłowo klasyfikowali prawie 70 proc. ciągów, co wskazywało, że przypadek nie wchodzi tu w grę. Co ciekawe, większość deklarowała, że zgadywali lub kierowali się tylko przeczuciem. Ten rodzaj intuicji nazywany jest utajonym uczeniem się. W przySPRAWDŹ SIĘ! padku tego typu intuicji bardzo Znajdź wspólne skojarzenia do triad słów: często nie potrafimy opowiedzieć 1. OKO, LODY, UCHWYT o tym, jak wygląda dana reguła lub 2. OWOC, KOLOR, WYBUCH w jaki sposób się czegoś nauczyli3. DRZWI, RYCERZ, SPODNIE śmy. Na przykład niektóre osoby bardzo dużo pracujące z innymi ludźmi potrafią dość dobrze ocenić predyspozycje do pracy na określonym stanowisku albo czyjąś prawdomówność, mimo że nie potrafią racjonalnie uzasadnić swojego przeczucia. Innym zadaniem często wykorzystywanym w badaniach nad intuicją jest test odległych skojarzeń. Polega on na szukaniu wspólnego skojarzenia – słowa, które pasuje do trzech innych słów. Na przykład słowem pasującym do triady: „włos”, „korzeń” i „łza” jest słowo „cebula”, ponieważ są cebulki włosów, cebula to rodzaj korzenia, a krojenie cebuli wywołuje łzy. Jaki to ma związek z intuicją? Każde ze słów aktywuje nieświadomie oddzielną sieć pojęć. U osób, które mają wysokie zdolności intuicyjne, te sieci są dużo szersze i bardziej rozbudowane. Takim osobom łatwo jest przywołać nawet bardzo odległe skojarzenia. W pewnym momencie, gdy trzy aktywne sieci się spotkają, osoba badana czuje, że jest już bardzo blisko odpowiedzi, a rozwiązanie często pojawia się nagle. Towarzyszy temu poczucie ciepła i zadowolenia. Próby analitycznego, świadomego skanowania wszystkich odległych skojarzeń często kończą się niepowodzeniem i są bardzo czasochłonne oraz męczące. Czy masz „nosa”? Ciekawe jest, że nasze przekonanie o tym, że mamy dobrą intuicję i jej ufamy, w niewielkim stopniu wiąże się z rzeczywistymi zdolnościami – zarówno wyniki w teście utajonego uczenia się, jak i w teście odległych skojarzeń bardzo słabo wiązały się z subiektywną oceną naszych 55 intuicyjnych zdolności. Także stereotypowe przekonanie o „kobiecej intuicji” nie znajduje pokrycia w wynikach badań. Zdecydowanie ważniejsze są takie cechy jak inteligencja czy osobowość. Badania pokazały, że zdolności intuicyjne w pewnym stopniu wiążą się z inteligencją. Związek ten jest zdecydowanie silniejszy w przypadku testu odległych skojarzeń niż utajonego uczenia się. Oznacza to, że zdolności takie w pewnym stopniu, ale nie całkowicie, się zazębiają. Wyniki w teście odległych skojarzeń wiązały się także z otwartością umysłową. Okazało się, że osoby bardziej otwarte na nowe idee, wiedzę oraz doświadczenia (np. lubiące eksperymentować czy podróżować w nowe miejsca) zdecydowanie lepiej radziły sobie z tego typu zadaniami. Czy możemy więc zaufać swojej intuicji? Podpowiedzi intuicji mają raczej charakter ogólny i schematyczny, w dużym stopniu zależny od naszego doświadczenia. Zdarza się, że mogą być niedopasowane do konkretnej sytuacji, w której się znajdujemy. Daniel Kahneman – psycholog, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych – twierdzi wręcz, że działanie systemu intuicyjnego prowadzi do licznych błędów, np. w ocenie prawdopodobieństwa zdarzeń. Co więcej, osoby, które za bardzo polegają na pierwszych podpowiedziach intuicji, często są również zbyt pewne, że te podpowiedzi są prawidłowe. Dlatego nie biorą pod uwagę innych (często lepszych) możliwości. Wniosek? Tylko współpraca dwóch kapitanów, ufającego intuicji Kirka i analitycznego Spocka, pozwoli ci sprawnie działać i podejmować dobre decyzje. Prawie w każdej sytuacji. Odpowiedzi: 1. GAŁKA 2. GRANAT 3. ZAMEK DR AGATA SOBKÓW psycholog, Katedra Psychologii Poznawczej i Różnic Indywidualnych, wrocławski Wydział Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS 56 Po co nam cały ten internet? Z dr. KAMILEM HENNE rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK Gazeta Wyborcza nr 38, wydanie z dnia 15/02/2010 U internautów, którzy coraz mądrzej korzystają z sieci, wzrasta poziom zadowolenia z życia, zaufanie do innych, liczba przyjaciół i umiejętność radzenia sobie w świecie. MIŁADA JĘDRYSIK: Dlaczego dobrze jest korzystać z internetu? KAMIL HENNE, PSYCHOLOG: Z badań, które prowadzimy wspólnie z prof. Krystyną Skarżyńską, i z wielu innych wynika, że u użytkowników internetu wzrasta tzw. dobrostan, czyli po prostu poczucie zadowolenia z życia. Osoby, które korzystają z internetu, są szczęśliwsze, mają więcej przyjaciół, większe wsparcie od innych. Charakteryzują się również większym poziomem kapitału społecznego, czyli np. częściej biorą udział w wyborach, angażują się w różnego rodzaju organizacje i stowarzyszenia. W jaki sposób internet sprawia, że nasze życie jest lepsze? Tak konkretnie? Nie musimy stać w kolejce na poczcie albo w banku, żeby zapłacić rachunki, możemy taniej robić zakupy, mamy naszych znajomych i przyjaciół dzięki komunikatorom i portalom społecznościowym zawsze pod ręką. Możemy zapłacić podatki, skonsultować się na forum samopomocowym z ludźmi, którzy mają te same problemy co my. Co jeszcze? – Internet może nam dziś ułatwić prawie każdy aspekt życia. Ja np. kupiłem sobie samochód przez internet za granicą, bo w Polsce taki model był niedostępny. 57 A ja kupuję na Allegro moją ulubioną neapolitańską kawę, w Warszawie trudno dostępną. – Ale oczywiście nie chodzi tylko o konsumpcję. Wspomniała pani fora samopomocowe – powstał ostatnio w Polsce portal społecznościowy dla nosicieli wirusa HIV i chorych na AIDS. Rejestrują się na nim również ludzie zdrowi, żeby wyrazić chorym swą przyjaźń i solidarność. To wspaniała rzecz, można powiedzieć perełka internetu. Pokazuje jego wymiar demokratyczny łączący ludzi. Czyli w ten sposób internet buduje kapitał społeczny, z którym w Polsce mamy kłopot. – Nie jest na wysokim poziomie, ale badania pokazują, że z roku na rok powoli rośnie, podobnie jak rośnie także liczba użytkowników internetu. Jedną z ważnych właściwości kapitału społecznego jest poziom zaufania do innych... Z którym w Polsce znowu jest dramatycznie źle. – Jesteśmy w Europie na jednej z ostatnich pozycji. A zaufanie to bardzo ważny czynnik, który powoduje, że ludzie chcą ze sobą rozmawiać, spotykać się, robić interesy. Wielu badaczy twierdzi, że to koło napędowe kapitału społecznego. Czyli nawet Allegro, gdzie przecież wysyłam pieniądze obcym osobom, licząc, że w zamian dostanę zamówiony towar, to zaufanie buduje. – No pewnie. Kiedy ktoś zrobi pierwszy, trzeci, dziesiąty przelew i zobaczy, że to naprawdę działa dobrze, jego poziom zaufania będzie rósł. A kapitał społeczny to właśnie pewien zasób, który można inwestować i mnożyć. Komuś, kto ma zaufanie do innych, łatwiej zaangażować się w jakieś działania obywatelskie – np. na rzecz swojej wspólnoty. Internet zresztą również technicznie pomaga w budowaniu takich lokalnych wspólnot, można na przykład założyć osiedlowe forum. – Są badania, które pokazują, że tam, gdzie mieszkańcy skrzyknęli się na forum, sąsiedzi lepiej się znają, organizują wspólne akcje, np. odśnieżania chodnika przed domem. Nie są już dla siebie anonimowi. 58 A ilu ludzi w Polsce nie korzysta z internetu? – Wiemy, ile deklaruje korzystanie z internetu. Ale można powiedzieć, że połowa korzysta, a połowa nie. To na tle innych krajów europejskich dobrze czy źle? – Polska może nie jest w ogonie, ale raczej w tej dolnej połowie skali. Nie możemy się porównywać do krajów skandynawskich – w Finlandii czy w Norwegii dostęp do internetu ma prawie sto procent mieszkańców. Ale 50 proc. to już jest wynik, który oznacza, że internet przestał być narzędziem elitarnym. – To jak z pytaniem, czy ten kubek z kawą jest w połowie pełny, czy w połowie pusty – jedni powiedzą, że to już jest egalitarne narzędzie, inni, że jeszcze elitarne. Byłbym ostrożny w ferowaniu czarno-białych wyroków. Na pewno jest dużo bardziej egalitarny niż kiedyś. Przynajmniej teoretycznie, coraz więcej osób może skorzystać z internetu. O egalitaryzmie może świadczyć fenomen Naszej-klasy, gdzie prawie każdy może znaleźć swoją dawną klasę. – Do Naszej-klasy, w odróżnieniu od serwisów społecznościowych takich jak Facebook czy nawet Grono, wchodzą pokolenia naszych rodziców. Z „Diagnozy społecznej” wynika, że Nasza-klasa zmieniła demografię internetu w Polsce. Jej pojawienie się to taki schodek na wzrastającej krzywej użytkowników internetu. Kim jest Polak, który nie korzysta z internetu? Mimo istnienia Naszej-klasy kryterium wiekowe chyba nadal jest ważne: im ktoś starszy, tym mniejsza szansa spotkania go w sieci? – Opierając się na ubiegłorocznych badaniach CBOS dla Gazeta. pl i na ubiegłorocznej „Diagnozie społecznej”, można powiedzieć, że wciąż funkcjonują cztery kryteria: wiek, płeć, wykształcenie i miejsce zamieszkania. Ten podział zaczyna się zacierać, ale generalnie internauci są młodzi, wykształceni, mieszkają w większych miastach i lepiej zarabiają. Granicą wieku między korzystającymi i niekorzystającymi z internetu jest w tej chwili 45 lat – powyżej tej granicy większość nie korzysta. A blisko 90 proc. młodzieży ze szkoły podstawowej czy gimnazjum korzysta. To jest dla nich naturalne medium. 59 Mówimy, że wykluczenie cyfrowe pokrywa się z mapą innych wykluczeń – osoby, które w większości nie korzystają z internetu, nie mają również dostępu do innych dóbr i ułatwień. – Socjologowie ukuli pojęcie „efekt św. Mateusza”, czyli tym, którzy mają, będzie dane, a tym, którzy mają mało, będzie zabrane. Psychologowie mówią: Rich get richer – bogaci będą się bogacić. Ludzie, którzy mieszkają w dużych miastach, gdzie jest odpowiednia infrastruktura, lepszy dostęp do edukacji, do mediów, gdzie można zarobić więcej pieniędzy, mają większą szansę na korzystanie z internetu niż na przykład tzw. ściana wschodnia. Ale oprócz braku dostępu do sieci czy możliwości posiadania komputera są też bariery psychologiczne. Dlaczego ludzie, którzy mają możliwość korzystania z internetu, z niego nie korzystają? – Przede wszystkim z braku czysto technicznych umiejętności. Nie wiedzą, jak zainstalować router, oprogramowanie, jak wpisać adres do przeglądarki. Jest w tym lęk, że to za trudne, że nie dam sobie rady, że coś zepsuję. – Boimy się tego, co obce. A aplikacja czy hardware to słowa z obcego języka, nieznane, niezrozumiałe. Ale trzeba ludzi edukować, trzeba się przełamywać, bo naprawdę nie taki diabeł straszny. Zwłaszcza że dzisiaj urządzenia elektroniczne są proste w obsłudze jak nigdy przedtem, wszystko jest zwykle w zasięgu jednego, dwóch kliknięć czy dotknięć palcem, bo coraz więcej urządzeń ma ekrany dotykowe. – Pewne amerykańskie badanie pokazało, że internet, który jest technologią społeczną, służy do komunikowania się ludzi, na pierwszym etapie korzystania z niego przynosi konsekwencje negatywne dla naszego dobrostanu, więzi społecznych, relacji z rodziną. Bo ekran komputera „wchłonął” badanych, nie widzieli już poza nim świata? – Powinniśmy unikać stereotypów, że internauta to długowłosy student informatyki zamknięty godzinami w ciemnym pokoju. Nie może być tak, jeśli z internetu korzysta 50 proc. Polaków, czyli ponad 60 18 milionów ludzi. W tamtych badaniach dano losowo wybranym rodzinom dostęp do internetu w zamian za udział w badaniu panelowym. Okazało się, że wskaźniki dobrostanu społecznego badanych: zadowolenie z życia, więzi społeczne, kontakty z rodziną, poziom depresji, wszystko poleciało w dół. Nazwano to zjawisko „internet paradox”, bo przecież powinno być odwrotnie. Jedna z teorii objaśniających ten paradoks mówi, że ludzie w pierwszym okresie korzystania z internetu nie potrafili się nim posługiwać i to powodowało duży stres. Kolejne badania tych samych autorów, ale też innych badaczy, pokazały już pozytywne skutki korzystania z internetu. Chyba jest też tak, że jeśli czegoś nie znamy, to wyolbrzymiamy zagrożenia z tym związane. Ludzie boją się, że w internecie ich dziecko zostanie natychmiast zwabione przez pedofila, a ich internetowy rachunek bankowy wyczyszczony przez złodzieja. – Strach ma wielkie oczy. Ja korzystam już z internetu bardzo długo i nie zdarzyło mi się, żeby ktoś włamał się do mojego komputera i zrobił coś złego czy wykorzystał mój numer karty kredytowej. Owszem, są wirusy, ale są i programy antywirusowe. – Na pewno jakieś zagrożenia są, bo każde medium ma swoje pozytywne i negatywne strony. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób zostanie wykorzystane. W końcu nóż też służy i do krojenia chleba, i do zabijania. Mówimy o „cyfrowym wykluczeniu” tych, którzy nie korzystają z internetu. Czy to nie jest przesada? Rozumiem, analfabeta rzeczywiście jest wykluczony, nie może nic załatwić w urzędzie, nie docierają do niego ważne informacje. Ale nieinternauta? Bez internetu można wygodnie żyć, nawet jeśli nasze zadowolenie z życia będzie niższe niż internauty. – Badania pokazują, że rzeczywiście możemy mówić o wykluczeniu. Chociaż samo niekorzystanie z internetu nie jest przecież złe, powoduje jednak pewne skutki społeczne i ekonomiczne. Wykluczeniem może być to, że człowiek ma problem ze znalezieniem pracy czy informacji potrzebnych do jej znalezienia. 61 Bo dzisiaj większość ofert pracy przeniosła się z gazet do internetu, a i szukającego pracy dyskwalifikuje brak znajomości internetu. – Internauci są też bardziej aktywnymi poszukiwaczami pracy. Wykluczenie ma też konsekwencje dla przedsiębiorczości. Jeśli małe i średnie przedsiębiorstwa nie mają strony internetowej, to np. znalezienie przez nich kontrahentów za granicą jest dziś o wiele trudniejsze. W przypadku młodzieży to e-wykluczenie jest chyba szczególnie bolesne – jeśli wszyscy dokoła mają internet, zwołują się na spotkania po lekcjach na Gadu-Gadu, zostajesz pomijany. – I to jest właśnie wykluczenie społeczne. Ale pamiętajmy, że to są zawsze wskaźniki globalne. Nie jest tak, że w każdej klasie mamy kilka osób bez komputera. Są w Polsce obszary, gdzie gimnazjaliści nie mają dostępu do komputerów w szkole i niewielu ma je w domu. A przecież każdy w szkole powinien mieć dostęp do komputera. – Ale co z tego, że gimnazjum ma komputery, jeśli uczniowie nie potrafią z nich skorzystać, bo nikt ich tego nie nauczył? E-wykluczenie ma kilka stopni, poziomów. Co to za stopnie? – W zasadzie wyróżniane są dwa, ale w komentarzu do raportu CBOS wyróżniłem też trzeci, opierając się na swoich badaniach. Pierwszy poziom jest czysto technologiczny – komputer i dostęp do sieci. Drugi poziom to kwestia umiejętności technicznych, skuteczności w korzystaniu z nowych technologii. Prawdopodobnie już niedługo zostaną one zlikwidowane. Naprawdę wierzy pan, że uda nam się osiągnąć ten drugi poziom, sprawić, żeby wszyscy umieli korzystać z komputera? – Za kilkadziesiąt lat – w związku z wymianą pokoleń – tak. Podobnie jak z innymi mediami, na przykład telefonem czy telewizją, z których w zasadzie korzystamy już wszyscy. Ale pozostanie wtedy trzeci poziom – z internetu trzeba umieć w odpowiedni sposób korzystać. Można ściągać filmy i oprogramowanie, można grać w gry sieciowe, ale można też poszukiwać informacji i komunikować się z innymi, organizować się, brać udział w wyborach. Z internetu można więc korzystać 62 w sposób funkcjonalny – budujący kapitał społeczny – lub w sposób dysfunkcjonalny – ów kapitał niszczący. Bo tu znowu pokrywają się obszary wykluczenia – ci lepiej wykształceni, z większych miast korzystają z internetu kreatywniej. – Różnice dotyczą nawet różnych środowisk w dużych miastach. Z Krystyną Skarżyńską przeprowadziliśmy badania w warszawskich technikach i szkołach zawodowych, często sąsiadujących przez ulicę. Pokazały one, że dzieciaki z różnych środowisk zupełnie inaczej z internetu korzystają. Uczniowie liceów ogólnokształcących poszukują informacji i wymieniają się nimi, komunikują się z innymi, dzieciaki ze szkół zawodowych korzystają w sposób zdecydowanie rozrywkowy, „zjadający” czas, a więc do pewnego stopnia dysfunkcjonalny. Dlatego tak ważne jest uczenie, jak korzystać z internetu. Ale jak to zrobić? Przecież to uczniowie wiedzą dziś więcej o internecie niż nauczyciele. – Potrzebny jest coaching dla nauczycieli, warsztaty, jak uczyć korzystania z internetu. Trzeba też walczyć ze stereotypami, że internet to jakaś „czarna skrzynka”. W rzeczywistości jest zrobiony przez ludzi i dla ludzi. Jest tylko medium. Ale od tego, jak będziemy z niego korzystać, będzie właśnie zależeć, czy będziemy się wznosić, czy pozostaniemy w miejscu. Także sama informatyzacja to nie wszystko. Internet jest środkiem, nie celem. Nasze ministerstwa, urzędy, samorządy chwalą się, że są już „zinformatyzowane”, jakby to było wartością samą w sobie. Ale naprawdę ważne jest to, w jakim celu jest to robione, czyli jak to ma usprawnić życie urzędnika i obywatela. DR KAMIL HENNE psycholog, Katedra Psychologii Społecznej, Wydział Psychologii, Uniwersytet SWPS 63 Wojna zaczyna się w głowach KRYSTYNA SKARŻYŃSKA Gazeta Wyborcza nr 55, wydanie z dnia 07/03/2015 Im bardziej ktoś jest skłonny do agresji w codziennym życiu, tym mocniej sądzi, że wojna jest skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów między państwami. Używanie siły militarnej w konfliktach wewnętrznych lub międzypaństwowych ciągle zbiera krwawe żniwo. W różnych miejscach na świecie stosowana jest przez różnych sprawców w stosunku do rozmaitych obiektów (zwykle obcych, ale czasem i „swoich”). Jej celem może być wprowadzenie czy przywrócenie określonego systemu politycznego, zyskanie wolności czy niepodległości państwowej, eliminowanie oponentów wewnętrznych, zmiany położenia pewnych grup społecznych lub państw, dostęp do określonych miejsc lub cennych zasobów naturalnych. ONZ-owski Human Development Report z 2005 r. pokazuje, że w XX wieku w konfliktach zbrojnych straciło życie znacznie więcej osób niż w XIX: do końca XIX wieku – 19,4 mln osób (1,65 proc. żyjącej wtedy ludności), w XX – 109,7 mln (4,35 proc.). W ostatniej dekadzie XX wieku ponad 3 mln ludzi zginęło w wojnach rozgrywających się w tzw. krajach rozwijających się (ale z udziałem, a czasem z inspiracji bogatych krajów demokratycznych). Krwawe konflikty blokują rozwój ekonomiczny, generują ubóstwo, rodzą niesprawiedliwość, uprzedzenia, dyskryminację dużych grup, powodują wzrost przestępczości i ludzki strach. A ten ostatni często prowadzi do błędnej percepcji rzeczywistości, zgeneralizowanej nieufności, potrzeby odwetu i wzmożonej wrogości. Badacze konfliktów coraz częściej znajdują dowody na to, że wymienione skutki strachu to także podłoże kolejnego konfliktu, który usiłuje się rozwiązać siłowo. Po przemoc sięga się częściej tam, gdzie istnieje silne grupowe poczucie niesprawiedliwości, gdzie odpowiedzialność za zły los jakiejś grupy przypisywana jest politycznym przeciwnikom, 64 a oni z kolei są delegitymizowani („nie mają prawa tu rządzić”), a nawet odmawia się im ludzkich cech i w związku z tym – prawa do „ludzkiego” odnoszenia się do nich. Gdy grupy czy społeczności nie mogą jasno artykułować swego poczucia krzywdy i prowadzić dialogu z realnymi lub wymyślonymi krzywdzicielami, gdy czują się upokorzone, sięgają po przemoc. Zwłaszcza gdy widzą, że może to przynosić nagrodę – uwzględnienie roszczeń przez oponenta. Przemoc polityczna nie musi się rozpoczynać od nienawiści do przeciwnika. Często jest środkiem do wprowadzenia czy uniknięcia pewnych ważnych dla agresora zmian społecznych czy politycznych. Gniew, nienawiść i dehumanizacja wroga są wtedy efektami aktów przemocy, poniesionych strat, a także psychologicznym usprawiedliwieniem krzywd zadanych niewinnym ofiarom. Psychologiczne skutki wojny utrzymują się latami, czasem przenoszą się z pokolenia na pokolenie. Obniżają jakość życia całych społeczeństw. W historii ludzkości niezbyt wielu poważnych zmian społecznych dokonano bez rozlewu krwi. Polska „bezkrwawa rewolucja” jest jednym z takich wspaniałych wyjątków. Potężna zmiana systemu była możliwa bez użycia przemocy głównie dlatego, że strony konfliktu zaczęły ze sobą rozmawiać, stopniowo wyzbywały się wzajemnych uprzedzeń, zdołały ustalić jakieś wspólne punkty i spisać protokoły rozbieżności. Działo się to wszystko w społeczeństwie, w którym „rachunki krzywd” były poważne i nierozliczone, a większość społeczeństwa raczej bierna, z dystansem patrząca na działania liderów demokratycznej opozycji. Wtedy wygrała siła rozumu i polityczna odwaga elit z obu stron konfliktu, ich niekonwencjonalna mentalność, zdolność do zaufania „obcym” ideowo, pozytywna wizja świata, przezwyciężenie strachu, a także pewna pogoda ducha. Ponuraków tam było niewielu. Zupełnie inaczej niż dzisiaj, kiedy większość elity politycznej (zwłaszcza prawicowej) widzi świat w czarnych barwach, nie jest w stanie uśmiechnąć się do politycznego przeciwnika, a co dopiero wejść z nim w koalicję, by załatwić jakąś sprawę. Dominujący w owych elitach klimat emocjonalny nie jest bez znaczenia dla zrozumienia dzisiejszej polityki wobec Rosji i Ukrainy. Dzięki pokojowej zmianie systemu, wejściu Polski do NATO i Unii przez 25 lat mieliśmy poczucie, że żyjemy w Europie w miarę bezpiecznej. Nie zmieniła tego błogiego poczucia nawet brutalna wojna 65 w krajach byłej Jugosławii. Mieliśmy wrażenie, że wojny toczą się daleko, a Polacy mogą spać spokojnie. W zeszłym roku ten czas się skończył. Realna krwawa wojna przybliżyła się do naszych granic. Zagarnięcie Krymu, a potem zbrojne wspomaganie rebeliantów na wschodniej Ukrainie sprawiły, że znaczna część Polaków zaczęła patrzeć na Rosję jak na agresora. I zaczęliśmy się bać. W kwietniu 2014 r. 61 proc. Polaków pytanych przez CBOS uznało, że sytuacja na Krymie zagraża bezpieczeństwu Polski, 54 proc. – bezpieczeństwu w Europie, a 42 proc. widziało w niej zagrożenie dla bezpieczeństwa świata. 62 proc. sądziło, że w najbliższej przyszłości Rosja będzie dążyć do odzyskania wpływów w naszej części Europy. Ta ostatnia opinia jest częściej deklarowana przez osoby wyżej wykształcone, mieszkańców największych miast; częściej przez osoby o poglądach prawicowych (70 proc.) niż centrowych (67 proc.) i lewicowych (58 proc.). Sytuacja na Ukrainie jest oceniana jako bardziej zagrażająca niepodległości Polski przez te osoby, które widzą obecną międzynarodową pozycję Polski jako złą, niż te, które ją widzą jako dobrą. Od aneksji Krymu polskie elity polityczne i media wypowiadają się o polityce Rosji w jednoznacznie negatywny sposób. Putin porównywany jest do Hitlera, mimo że historycy pokazują nietrafność tej analogii. Polska prawica zachęca do stosowania coraz surowszych sankcji ekonomicznych wobec Rosji, do sprzedaży broni Ukrainie, powszechnego szkolenia wojskowego, wysłania polskiego korpusu militarnego, by wesprzeć Ukrainę. Najbardziej czytelny jest przekaz, że „siła to jedyny argument, który Putin rozumie”. Przemilczane zostają wypowiedzi, np. prezydenta Obamy, że kryzysu nie rozwiąże się drogą militarną, że warto wspierać pokojowe wysiłki ukraińskich władz, kształcić polityczne elity, rozwijać umiejętności demokratycznego zarządzania i negocjacji, zwalczania korupcji. Krytykowana jest kanclerz Angela Merkel, która podkreśla konieczność rozmów z Putinem. A ostatnio bohater demokratycznej opozycji oświadcza, że byłoby wspaniale, gdyby Polacy walczyli razem z Ukraińcami przeciw rebeliantom. Jak na to wszystko reagują zwykli Polacy? Strach i agresja idą w parze Jak w każdej sprawie, w której nie mamy rozbudowanej wiedzy, tak i w ocenach sytuacji międzynarodowej kierujemy się wiedzą uogólnioną, wyabstrahowaną z różnych dostępnych informacji, przeżyć, 66 wspomnień własnych i opowiadanych przez bliskie osoby. Dotyczy to Rosji, jej historii, sposobu zarządzania tym krajem i mentalności Rosjan, ale też ogólnych reguł relacji między ludźmi, grupami, społeczeństwami i państwami. Można je charakteryzować jako bardziej lub mniej pozytywne orientacje wobec świata społecznego. Te pozytywne zawierają optymistyczną wizję natury ludzkiej, oczekiwanie od innych raczej zrozumienia, wsparcia i współpracy niż egoizmu, wykorzystywania cudzej słabości, ostrej rywalizacji, agresji. W takim świecie można ufać innym i czuć się bezpiecznym. Osoby patrzące na świat społeczny negatywnie przyjmują, że życie jest grą o sumie zerowej (wygrana jednych zawsze jest przegraną innych, nie ma żadnego dobra wspólnego), świat jest społeczną dżunglą, w której szansę na przeżycie (a zwłaszcza sukces) mają tylko cyniczni gracze. Polityka jest dla nich wyłącznie bezwzględną grą o władzę i pieniądze, cały polityczny system jest niesprawiedliwy. Badania nad poparciem rozwiązań militarnych w aktualnych konfliktach międzynarodowych prowadzone w USA i w Izraelu wskazują na to, że negatywne schematy świata sprzyjają akceptacji społecznej użycia siły, pozytywne zaś wiążą się z odrzuceniem przemocy w takich konfliktach. Podobne wyniki uzyskałam w Polsce. W ostatnim tygodniu września 2014 r. kierowany przeze mnie zespół badaczy zapytał losową, reprezentatywną próbę dorosłych Polaków (981 osób) o to, jak widzą otaczający świat społeczny, politykę i aktualny system społeczno-polityczny, jak postrzegają politykę Putina i jak oceniają wojnę jako sposób rozwiązywania międzynarodowych konfliktów oraz co sądzą o udziale Polski w zbrojnym starciu z Rosją. Pytaliśmy też o samoocenę gotowości do wyrażania agresji w różnych sytuacjach społecznych i o akceptację agresji w polityce. Na pytanie, czy wojna jest skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów między państwami, 3 proc. dorosłych Polaków odpowiedziało „zdecydowanie tak” lub „raczej tak”; 88,8 proc. sądziło, że „zdecydowanie nie” lub „raczej nie”. Wśród zwolenników wojny więcej było ludzi młodszych niż starszych oraz mieszkańców większych miast niż małych miast i wsi. Najsilniejsze związki znaleźliśmy między uznaniem wojny za skuteczny sposób rozwiązywania konfliktów a gotowością do agresji interpersonalnej i akceptacją agresji w polityce: im ktoś jest bardziej skłonny do wyrażania agresji w różnych sytuacjach społecznych, tym 67 bardziej akceptuje agresję (słowną i fizyczną) w świecie polityki; im bardziej antagonistycznie widzi relacje społeczne – tym bardziej zgadza się z tym, że wojna jest skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów między państwami. Na pytanie, czy Polska razem z UE i NATO powinna zbrojnie zaatakować Rosję, zanim Putin zaatakuje inne kraje, 12,4 proc. respondentów odpowiedziało „zdecydowanie tak” lub „raczej tak”, 67,7 proc. – „zdecydowanie nie” lub „raczej nie”. Większą aprobatę dla takiego „prewencyjnego” ataku wyrażały osoby młodsze niż starsze, postrzegające świat społeczny jako pełen zagrożeń oraz takie, które mają większą gotowość do wyrażania agresji i bardziej akceptują agresję w polityce. Strach idzie więc w parze z gotowością do agresji. Podobne związki znaleziono także w innych społeczeństwach i w różnych kontekstach. Psychologowie nazywają je pętlą: strach – gniew – agresja, a wyjaśniają, odwołując się do neurobiologicznych koncepcji braku kontroli nad strachem i automatyzmem ludzkich reakcji na sygnały zagrożenia. Okazało się także, że poziom poparcia dla agresji przeciw Rosji jest bardzo różny w elektoratach największych polskich partii. Najwyższy – wśród zwolenników PiS-u (średnio 2,27 w skali od 1 do 5), wyraźnie niższy w elektoracie PO (1,88), najniższy wśród zwolenników PSL-u (1,77) i SLD (1,76). Konserwatywna prawica okazuje się bardziej „prowojenna” niż zwolennicy innych orientacji politycznych. Swoją drogą różne psychologiczne analizy politycznego konserwatyzmu przekonująco dowodzą związku tej orientacji z zagrożoną potrzebą bezpieczeństwa. Putin na pewno jak Hitler? Podstawą potocznych ocen bieżących wydarzeń międzynarodowych są często skojarzenia z przeszłością wynikające z własnych wspomnień lub podsuwane przez media. Seria badań prowadzonych od lat 80. XX wieku, rozpoczęta przez amerykańskiego psychologa Thomasa Gilovicha, przekonuje, że preferowany przez ludzi sposób rozwiązania hipotetycznego kryzysu międzynarodowego zależy od tego, do jakich wydarzeń z przeszłości własnego kraju lub do jakich historycznych postaci odwoływano się w przedstawianych scenariuszach. Okazało się, że poparcie dla zbrojnej interwencji USA wobec państwa opisanego w scenariuszu konfliktu było wyraźnie większe, gdy kojarzono jego zachowanie z postępowaniem III Rzeszy, niż gdy uruchamiano skojarzenia związane z wojną w Wietnamie. Autor badania 68 interpretuje to jako dowód, że analogie historyczne, nawet gdy są oparte na mglistych podobieństwach, znacząco wpływają na opinie o aktualnym konflikcie oraz na preferowane sposoby jego rozwiązywania. W medialnych komentarzach na temat polityki Rosji wobec Ukrainy skojarzenia porównujące zachowania Putina do postępowania Hitlera są wyraźne. Mniej jest wypowiedzi, które pokazują inne możliwe ramy patrzenia na to, co dzieje się między Rosją i Ukrainą. W naszym badaniu sprawdziliśmy, jak popularne są wśród Polaków różne historyczne ramy patrzenia na politykę Rosji, czy i jak wiążą się one z ogólnymi schematami świata społecznego oraz czy mają one jakiś związek z poparciem społecznym dla udziału Polski w ewentualnej interwencji UE i NATO przeciw Rosji. Respondenci otrzymywali dwa różne opisy postępowania Rosji i byli proszeni o zaznaczenie stopnia zgody (skala od 1 do 5) z każdym z nich. Z opisem: „Zagarnięcie Krymu przypomina aneksję Austrii przez Hitlera. Putin nie zatrzyma się na Krymie, tak jak Hitler nie poprzestał na zajęciu Austrii”, zgadzało się 53,3 proc. Polaków. Odrzuciło tę analogię 15,3 proc. Z innym schematem rosyjskiej polityki: „Putin chce przywrócić Rosji dawną potęgę i wpływ na globalną politykę. Nie jest jednak szaleńcem i nie dąży do wojny z całym Zachodem”, zgodziło się 51,2 proc.; odrzuciło 19,8 proc. Obrazy świata społecznego osób akceptujących te różne narracje okazały się zdecydowanie odmienne. Zgoda na analogię z postępowaniem Hitlera była tym większa, im silniejsze poczucie zagrożenia w otaczającym go świecie wyrażał respondent, im bardziej był nieufny wobec ludzi i widział relacje społeczne jako wyłącznie antagonistyczne, politykę ujmował jako cyniczną grę o władzę i pieniądze, a aktualny system polityczny i ekonomiczny w Polsce oceniał jako bardziej niesprawiedliwy. Druga narracja miała zupełnie innych zwolenników. Była tym bardziej akceptowana, im bardziej respondent czuł się bezpiecznie, miał poczucie, że żyje w sprawiedliwym systemie, oraz im bardziej pozytywnie oceniał politykę. Częściej zgadzały się z nią osoby bardziej wykształcone i starsze niż mniej wykształcone i młodsze. Gdy Polacy nie patrzą na Putina jak na szaleńca, choć dostrzegają jego zamiary odzyskania wpływów Rosji, odrzucają udział Polski w militarnej interwencji przeciw Rosji oraz nie traktują wojny jako skutecznego sposobu rozwiązywania konfliktów. Natomiast akceptacja narracji 69 nawiązującej do analogii z Hitlerem nie ma wyraźnego związku z siłą poparcia dla wojny jako sposobu rozwiązywania konfliktów ani z akceptacją udziału Polski w zbrojnym działaniu przeciw Rosji. Zapewne dlatego, że ten schemat patrzenia na dzisiejszą Rosję jest szeroko propagowany. Po pierwsze, kultura Skoro negatywistyczny schemat świata społecznego, poczucie zagrożenia, własna wrogość i gotowość do wyrażania agresji wiążą się z poparciem dla przemocy politycznej i wojny, to teza, że wojna zaczyna się w ludzkich głowach, jest uprawniona. Zatem „meblowanie” głów byłoby ważnym celem antywojennej edukacji: takiej, która zamiast posługiwania się siłą militarną proponuje szukanie porozumienia, dochodzenie do satysfakcjonujących rozwiązań bez zabierania przeciwnikom ich życia i dumy. To zadanie w skonfliktowanym świecie powinno być priorytetowe. Już Freud pisał do Einsteina, że wzmocnienie nie tylko roli intelektu, ale też wyobraźni i wrażliwości estetycznej, poszerzenie roli kultury w życiu społecznym oraz – w konsekwencji – poszerzanie identyfikacji społecznej, jest sposobem na „uczynienie wojny odrażającą w sensie psychologicznym”, bo „cokolwiek czynimy dla rozwoju kultury, jest to praca przeciwko wojnie”. Także dzisiejsi badacze podkreślają rolę wyobraźni, bezpośrednich kontaktów i szerokich identyfikacji jako mechanizmów ograniczających wrogość wobec innych. Nasze badania dowodzą także tego, że gdy nasz bliski świat społeczny odczuwamy jako wrogi, obcy, niesprawiedliwy – jesteśmy bardziej skłonni akceptować przemoc w relacjach społecznych i międzynarodowych. Omawiane przez autorkę badania były finansowane przez Narodowe Centrum Nauki, wywiady prowadzili ankieterzy CBOS-u. PROF. DR HAB. KRYSTYNA SKARŻYŃSKA psycholog, kierownik Katedry Psychologii Społecznej, Uniwersytet SWPS 70 Maszeruj na zdrowie Dr WOJCIECH KULESZA Gazeta Wyborcza nr 260, wydanie z dnia 08/11/2014 To dobrze, jeśli idąc z kibolami w Marszu Niepodległości, machasz z nimi flagą. I nie tylko dlatego, że cię wtedy nie spiorą. Miło jest odkryć, że w „innej” kulturze „też” ceni się wartości rodzinne, zadziwia nas, że „u nich” nie kupimy np. „dobrego chleba”. Porównania te mogą się czasem rozszerzać na porównywanie nie par obiektów („moja” kultura vs. „obca”), ale jednego obiektu ze wszystkimi („czy wszędzie jest tak jak u mnie?”). Wtedy staramy się dotrzeć do fundamentu wszystkich społeczeństw. Odkryć coś, co łączy Eskimosów, Indian w Puszczy Amazońskiej, maklera na giełdzie w Londynie i prezydenta Korei. Odkrycie takiego „cosia” jest i trudne, i podniecające. *** Kulturoznawcy, antropolodzy, socjolodzy wskazali taki wspólny fenomen, takiego „cosia”: jednoczesne wykonywanie tych samych czynności przez grupę ludzi. Czynności rozumianych nie jako wspólne zadanie czy praca, lecz jako cel sam w sobie. Rytmiczny taniec wokół ogniska, jednoczesne podskakiwanie uczestników koncertu hiphopowego w rytm „skaczcie do góry jak kangury”, meksykańska fala wykonywana przez kibiców na stadionie piłkarskim. Niedawno do grona badaczy takich synchronicznych zachowań dołączyli psychologowie. Zajęli się zgłębianiem społecznych skutków mimikry dla funkcjonowania ludzkich zbiorowości. Zaczęli się zastanawiać, co daje zwolennikom partii politycznej skandowanie jak jeden mąż, dajmy na to: „Jarosław! Jarosław!”, czy gremialne śpiewanie 71 pieśni religijnych na placu w Watykanie. Albo defilada wojskowa czy rytmiczne machanie chorągiewkami. *** W naukach biologicznych mimikrą określa się zachowanie, którego celem jest upodobnienie się do otoczenia, np. by zjeść lub nie być zjedzonym. W psychologii społecznej pojęcie mimikry zyskuje inne znaczenie. Zachowania naśladowcze ludzi dawno przestały służyć jedynie zjedzeniu bądź jego uniknięciu. Ich celem jest tworzenie tzw. kleju społecznego, który łączy jednostki w zbiorowość. Badania nad społecznymi skutkami mimikry rozpoczęli Tanya Chartrand i John Bargh, którzy pokazali społeczne korzyści wynikające z mimikry zwanej również naśladowaniem. Okazało się, że naśladowanie gestów i ruchów innej osoby – np. dotykania głowy ręką czy zakładania nogi na nogę – powoduje wzrost sympatii naśladowanego dla naśladowcy. Ustalenia te były kluczowe z trzech powodów. Po pierwsze, wykazano społeczne skutki mimikry: doświadczenie bycia naśladowanym powoduje, że ludzie mają poczucie dobrej interakcji i bardziej się lubią. Po drugie, pokazano, że bardzo prosty schemat zachowań naśladowczych prowadzi do złożonych skutków społecznych. Po trzecie, zademonstrowano, jak w różnych sytuacjach społecznych wywołać owego „cosia”, lokując go w zachowaniach naśladowczych. *** Wspomniane lubienie nie jest jedynym skutkiem naśladownictwa. Dziesięć lat temu inni badacze postanowili sprawdzić, czy ekspozycja na mimikrę zwiększa w nas ochotę do pomagania naśladowcy. W pierwszym eksperymencie pomocnik naukowców naśladował zachowania jednych badanych, innych nie, a potem opuszczał pokój. Po chwili wracał z naręczem długopisów potrzebnych do wypełnienia testów. Mijając osobę badaną, „przypadkowo” upuszczał te długopisy, a naukowcy liczyli potem, ile długopisów podnieśli poszczególni badani. Okazało się, że osoby naśladowane podnosiły długopisy znacznie chętniej niż nienaśladowane. 72 W kolejnym eksperymencie długopisy upuszczał człowiek nieznany, a więc niemający nic wspólnego z naśladowaniem. I tym razem naśladowani podnosili więcej. Na koniec, zamiast mierzyć liczbę podniesionych długopisów, porównano datki ofiarowywane naśladowcy i nieznanej wcześniej osobie. Upojeni byciem naśladowanymi ludzie wrzucali do puszki większe kwoty niż ci, których nikt nie naśladował. W badaniach Rodericka I. Swaaba i Williama Madduxa wykazano, że wzajemne naśladowanie się w parach nasila także chęć współpracy z innymi. Osoby nienaśladowane koncentrowały się raczej na rywalizacji i własnej pomyślności. *** Scott S. Wiltermuth i Chip Heath dowiedli, że podobne efekty osiągniemy, naśladując się grupowo. Uczestnicy ich badań maszerowali noga w nogę lub swobodnie, a następnie grali w grę, w której można było przyjąć strategię kooperacyjną (ukierunkowaną na wspólne dobro) albo indywidualistyczną („ważne to je, co je moje”). Maszerujący chętniej potem współpracowali. Ten sam efekt osiągnięto po wspólnym śpiewaniu i rytmicznym kołysaniu się na boki (co my w Polsce odtwarzamy jako swojsko-weselne „cała sala śpiewa z nami”). Niewerbalna mimikra ma wiele wspólnego także ze zwiększaniem dochodów. W naszych niedawnych badaniach pokazaliśmy, że kobieta pracująca w sklepie kosmetycznym, która naśladowała klientki, była wynagradzana za swoje zachowanie znacznie wyższymi kwotami pozostawionymi przez nie w kasie sklepu! *** Może się więc wydawać, że nie ma nic lepszego niż naśladowanie – naśladowców bardziej lubimy, chętniej im pomagamy, więcej inwestujemy w relacje z nimi, łatwiej się przed nimi otwieramy i więcej im płacimy. A naśladowany, który obdarowuje naśladowcę, też na pewno zyska – w myśl logiki transakcji wiązanej. Ale naśladowca może nas nakłonić także do niecnych czynów. Nieprzypadkowo ustroje dyktatorskie i totalitarne odwołują się do mimikry i synchronicznych zachowań grupowych. Zobaczymy to choćby w „Defiladzie”, filmie Andrzeja Fidyka o Korei Północnej. Ludzie 73 podobnie się tam ruszają, ubierają i razem skandują. Dlaczego? Bo po wspólnej i wzajemnej mimikrze jesteśmy bardziej skłonni wykonywać polecenia człowieka, z którym przed chwilą nawzajem się naśladowaliśmy. Nawet te polecenia, które skutkują krzywdą innych. Wspomniany już Wiltermuth zapraszał badanych na wędrówkę wokół kampusu uniwersyteckiego. I tym razem spacer przypominał karny przemarsz wojsk albo swobodną przechadzkę. Potem naukowiec prosił badanych, by wrzucili dowolną liczbę robaków do młynka, który miał zakończyć żywot zwierzątek (badani nie wiedzieli, że robaki i tak nie zginą). Maszerujący skazywali na śmierć więcej żyjątek niż spacerowicze. *** W holenderskiej restauracji współpracująca z badaczami kelnerka walczyła o jak najwyższe napiwki, które były wskaźnikiem uznania dla jakości obsługi. Powtarzała zamówienia formułowane przez klientów albo, milcząc, tylko notowała zamówione potrawy. Zgodnie z oczekiwaniami kelnerka dostawała znacznie wyższe napiwki, jeżeli naśladowała klientów. Wątek ten analizowaliśmy również w kraju. Nasz współpracownik, który zatrudnił się w kantorze wymiany walut, naśladował klientów na wiele różnych sposobów. Podobnie jak kelnerka powtarzał złożone zamówienie lub lekko je modyfikował, zmieniając szyk zdania, ale wykorzystywał te same słowa, lub rozmawiał z klientami, unikając jednak słów wypowiadanych przez nich wcześniej. Na koniec pytał ich, czy nie wsparliby groszem pewnej akcji charytatywnej. Osoby naśladowane wrzucały więcej niż pozostałe. *** Naśladownictwo i synchronia (mowy, zachowań) prowadzą więc do złożonych skutków psychologicznych. W następstwie wspólnego machania, skakania, śpiewania czy skandowania: „Jarosław!” wzrasta spójność grupowa. Z jednej strony dochodzi do wzrostu lubienia, zaufania, chęci pomocy – i to nie tylko osobie, z którą machamy, ale innym też. Z drugiej – potrafimy niecnie się zachowywać i krzywdzić tych, którzy z nami nie machali. 74 Odkrycia te wyjaśniają wiele zjawisk, których sami doświadczamy. Czy zwróciłeś kiedyś uwagę na to, że ten sam koncert przed telewizorem przeżywasz mniej intensywnie niż wówczas, gdy skaczesz z podnieconym tłumem? Dlaczego wierzący doznają silniejszych duchowych uniesień na krakowskich Błoniach niż przed radioodbiornikiem? Dlaczego kibice po meczu Niemcy – Polska gotowi byliby stoczyć bój o barwy narodowe, a kibice przed telewizorami już nie? I wreszcie dlaczego Marsz Niepodległości tak mocno wzbudza podobne emocje u „współidących”, a u „kanapowych patriotów” przed telewizorami już nie? Dlatego, że wspólne czynności są kluczowe dla naszego społecznego istnienia. Po coś to machanie, skakanie i skandowanie w końcu jest. DR WOJCIECH KULESZA psycholog, p.o. kierownik Katedry Psychologii Społecznej i Międzykulturowej, poznański Wydział Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS 75 Polacy, wolni ptacy Z prof. WOJCIECHEM BURSZTĄ rozmawia AGNIESZKA KUBLIK Gazeta Wyborcza nr 263, wydanie z dnia 10/11/2015 Indywidualizm, niezłomność, upór, tolerancja, poczucie humoru. To wyborne cechy charakteru. Nie tylko narodowego. AGNIESZKA KUBLIK: Polacy są wspaniali? PROF. WOJCIECH BURSZTA: Mamy wiele zalet. Ale od razu zastrzeżenie: wady nie istnieją w próżni, zawsze są dwie strony tej samej monety. Sęk w tym, by tę monetę oglądać z każdej strony. Oczywiście o wiele łatwiej jest wskazywać wady niż zalety. To porozmawiajmy o tym, co trudniejsze – o cnotach. Polska Jagiellonów? – To okres naszej wielkości. Rozciągaliśmy się aż po Dniepr, Dniestr, Niemen i Dźwinę. Jagiellonowie byli jedną z najpotężniejszych królewskich dynastii w ówczesnej Europie. Zdominowali Europę Środkową w XV i XVI w., dlatego te czasy nazywa się złotym wiekiem Polski. Rzeczpospolita była państwem wielu narodów i wyznań: Litwini, Rusini, Białorusini, Tatarzy, Ormianie, Wołosi, Żydzi. Moim zdaniem wszystkie polskie cnoty – jak powiedziałbym za Platonem – kardynalne wywodzą się właśnie z tamtych czasów. Waleczność, tolerancja, otwartość, niesamowita żywotność intelektualna, zapalczywość, ambicja, nieustanne poszukiwanie nowych obszarów do zagospodarowania, do rozwoju potęgi państwa. Bo wtedy Polacy mieli pasję, nazwijmy ją, cywilizacyjną. Wynikała z głębokiego przekonania i przywiązania do własnej kultury. Polacy traktowali ją 76 poważnie. To nie było poczucie wyższości, ale słuszna i sprawiedliwa z naszego punktu widzenia misja. Problem w tym, że była i druga strona medalu: za Jagiellonów byliśmy narodem podbijającym i kolonizującym. I z tym musimy umieć się konfrontować. A zamiast tego mamy mitologizowanie tamtych czasów, co widać szczególnie na stronach prawicowych i parafialnych. Dopuszcza się tylko myślenie o wielkiej jagiellońskiej Polsce potężnej wartościami chrześcijańskimi, która służy jako narzędzie w walce z liberalną demokracją. Poszukując polskich cnót, poszedłbym tropem Czesława Miłosza, który twierdzi, że niewyzyskanym skarbcem dyskusji o polskości jest Wielkie Księstwo Litewskie. To dla mnie zupełnie niezrozumiałe, że przemilczamy te czasy. Przecież to wzór tolerancji, rozwiązywania kwestii społecznych, etnicznych, religijnych, rasowych. Językiem urzędowym był polski, ale i litewski, i łacina. W jednym świecie funkcjonowały różne style życia, dopuszczano odstępstwa, odmienności. To fenomen wart porządnego opisania. Wartość wywodów Czesława Miłosza w „Rodzinnej Europie”, gdy spoglądamy na nie po latach, polega na usilnym dążeniu do tego, by – jak to ujmuje – mieszkańcy państw spokojnych i uładzonych zrozumieli fenomen Europy Wschodniej w jej historycznym wymiarze, a nie tylko poprzez ideologiczne i polityczne kalki pojęciowe. Jest to swoisty traktat autobiograficzny o zapoznanych dziejach Europy, a także traktat metafizyczny o czasie, pamięci i losie jednostki, która zmaga się z przeszłością, ale jej nie odrzuca po to tylko, by wygodnie umościć się w charakterze świadomego własnych racji kosmopolity. Miłosz przynależał do tego pokolenia Polaków na emigracji, których Andrzej Bobkowski nazwał Kosmopolakami. Miał na myśli żyjących na obczyźnie krajowych intelektualistów znad Wisły (i Wilii – dodajmy w przypadku Miłosza), z których każdy może się stać nieustraszonym obywatelem świata. Budowanie na emigracji nowej tożsamości bez wyrzekania się kraju ojczystego i wypierania się swojego pochodzenia jest bez wątpienia trudnym zadaniem i nie zawsze się udaje. Spotykamy różne postaci kosmopolizmu; niektórzy ludzie zupełnie o tym nie wiedzą, że przynależą do tej kategorii, Kosmopolakiem można też być, nie ruszając się z kraju albo – przeciwnie – żyjąc na obczyźnie od lat, pisząc w obcym języku, przybierając nową tożsamość literacką, a jednak 77 nadal zmagając się z polskością. Przykładem tego ostatniego był Joseph Conrad, a po części także Czesław Miłosz, choć ten ostatni żywiołem swojej poezji uczynił polszczyznę. To na tym okresie powinniśmy zbudować politykę historyczną. Jaki jest charakter narodowy Polaków? – Antropolog Kazimierz Dobrowolski jeszcze przed II wojną światową zwrócił uwagę, że trudno mówić o charakterze narodowym Polaków. Trzeba opisywać charakter dwóch bardzo różnych grup: szlachty i chłopstwa. A my wzorzec Polaka budujemy na kulturze szlacheckiej. Typie, który został przez psychiatrę Eugeniusza Brzezickiego nazwany skirtotymicznym. Skirto – z greckiego taniec i duch. To typ niezwykle żywotnego człowieka, który jest zapalczywy, ale szybko się wypala. Ma mnóstwo pomysłów, ale jest powierzchowny. Nieuporządkowany, nie za bardzo lubi pracować. Mówił Brzezicki, że i higiena nie jest dla niego najważniejsza. Później, już po wojnie, Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, zdefiniował dwa typy osobowości, które nakładają się na dwie polskie klasy społeczne. Pierwszy jest hałaśliwy, rozleniwiony, drugi – cichy, pracowity. Bo w historii Polski zawsze byli ci, którzy się bawili, i ci, którzy pracowali. Czyli szlachta i chłopi. W Polsce zainteresowanie elit chłopstwem zaczyna się dopiero w oświeceniu. To był początek narodzin ludoznawstwa. Niestety, jego rozwój został w Polsce przerwany przez utratę niepodległości. Ludoznawcy o takim bardziej racjonalistycznym nastawieniu zostali zastąpieni przez romantyków, którzy na wsi zaczęli szukać prawdziwej prasłowiańskiej kultury, którą trzeba dokumentować, bo będzie przydatna, kiedy odzyskamy niepodległość. I tak się zaczęła mitologizacja ludu, która trwała również w PRL. Na Zachodzie kultura chłopska jest jednym z fundamentów tożsamości regionalnej i narodowej. Francuzi i Niemcy są dumni z chłopskich korzeni, rekonstruują stare domostwa. Ale tam urbanizacja zaczęła się znacznie wcześniej niż w Polsce. W Polsce stereotyp polskiego chłopa był budowany przez elity. Z jednej strony widziano chłopa upartego, wiernego określonym wartościom, bardzo religijnego, trzymającego się ziemi. 78 Jak Ślimak z „Placówki” Bolesława Prusa. – Tak, bo niezbywalnym elementem polskości jest teza, że tyle Polski, ile polskiej ziemi, identyfikowanie ojczyzny z krwią, religią, ziemią. To dziś jest barierą w rozumieniu koncepcji jednoczącej się Europy, w której każdy może się osiedlać w dowolnym miejscu, ponieważ jest obywatelem europejskim i ma prawo do swobodnego wyboru. Z drugiej strony elita widziała chłopa prymitywnego, zacofanego, skłonnego do okrucieństwa, żyjącego trochę jak zwierzę. Te dwa wyobrażenia nieustannie wchodziły ze sobą w kolizję. Ale to wszystko były stereotypy narzucane z zewnątrz. Kultura chłopska nie wypracowała własnego wizerunku. A więc charakter narodowy Polaków to mieszanina żywiołowego, lekkomyślnego szlachcica i pracowitego chłopa. Z jednej strony mamy stereotyp gościnnego aż do przesady Polaka, który zastawi się, żeby postawić, z drugiej – jak opowiadają o nas menedżerowie zachodnich korporacji – jesteśmy niezwykle pracowici, szybko się uczymy, przystosowujemy do trudnych sytuacji. Jesteśmy więc tak różni, jak różni byli nasi przodkowie: szlachta i chłopi. Kolejny punkt na mapie polskich cnót? – Konstytucja 3 maja. Uchwalona w 1791 r., uważana za pierwszą w Europie nowoczesną konstytucję. Wtedy Polska była nie tylko w takim najbliższym kontakcie ze wszystkimi najlepszymi, najnowszymi nurtami myśli europejskiej, ale byliśmy wręcz w awangardzie. Profesor Henryk Samsonowicz mówi, że Polska odzyskiwała niepodległość trzy razy: 3 maja 1791 r., 11 listopada 1918 r. i 4 czerwca 1989 r. – Zgadzam się. Konstytucja 3 maja obowiązywała 14 miesięcy... – Ale to nie zmienia faktu, że Polacy ją uchwalili. Bo byli do tego zdolni i jest to istotnym elementem pamięci zbiorowej – polskiej i europejskiej. To było olbrzymie osiągnięcie intelektualne i próba budowania nowoczesnego narodu, szlachty, mieszczaństwa i chłopstwa, to było nowoczesne pojmowanie narodu jako wspólnoty wszystkich 79 obywateli. Wreszcie konstytucja wprowadziła trójpodział władzy: na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Dla mnie ważnym elementem na mapie naszej historii jest powstanie wielkopolskie z grudnia 1918 r. Jedno ze zwycięskich powstań. – Ano właśnie. Urodziłem się w Poznaniu, choć rodzina wywodzi się z Galicji, mieszkałem w tym mieście 48 lat. I żyłem w regionalnej dumie z tego powstania. A można zrobić z tego dumę ogólnopolską, że powstania mogą kończyć się sukcesem, mogą być niezwykle precyzyjnie przemyślane i prowadzone z dalekosiężnym celem. Roman Dmowski zadawał pytanie, czy nasz polski charakter jest dopustem bożym, czy jakimś przekleństwem. Nie potrafił tego rozstrzygnąć. Ja bym powiedział, że przekleństwem. My wolimy te nieudane, tragiczne, potworne w skutkach powstania niż te racjonalne, przemyślane, mało efektowne, ale jakże ważne dla wielkiej części narodu polskiego zagrożonej utratą polskości. Jak to pokonać? – To pytanie najtrudniejsze z możliwych. Widzę, że musimy solidnie przepracować to wszystko, co się obecnie dzieje: katokonserwatywną politykę historyczną i ten niebywały powrót konserwatywnego, mitologicznego, a nawet spiskowego myślenia. Narastającej ksenofobii. Co z tym zrobić? Przejść ten czas. Tak jak przeżyliśmy II Rzeczpospolitą. Przepracować nacjonalizm historycznie, politycznie. Głęboko liczę na środowisko akademickie, intelektualne, że debata o polskości, polskim narodzie, charakterze, tożsamości się naprawdę rozpocznie w sytuacji, kiedy nie będzie już można mówić, że któraś ze stron nie jest dopuszczona do głosu. A tak było do tej pory. Środowiska narodowe, katolickie twierdziły, że są zmuszone działać w podziemiu. Absurd oczywiście, ale taką atmosferę wytwarzali, a co gorsza – wielu w nią uwierzyło. 123 lata niewoli. – Wtedy polskie cnoty wykuwały się w codzienności. Najtrudniej jest mówić o codzienności, o rzeczach, które są kompletnie nieefektowne, a od których tak naprawdę zależało to, co się później wydarzyło. 80 Na przykład strajk dzieci wrzesińskich z początku XX w. Dzieci nie chciały się modlić po niemiecku. To była konsekwentna obrona języka polskiego w Wielkopolsce. Bez ofiar śmiertelnych, ale wykuwająca tożsamość i Wielkopolan, i tożsamość polską. A więc wytrwałość, cierpliwość, wewnętrzna siła. Oraz patriotyzm lokalny i patriotyzm narodowy. To ciekawe, że te dwa patriotyzmy nie stały nigdy w sprzeczności. Bo dzięki świadomości regionalnej tak naprawdę wykuwała się tożsamość narodowa. Dla mnie fenomenem był też Sejm przedwojenny, mimo Berezy. Bo powstał rząd, premierem był Wincenty Witos, trzykrotnie, bardzo dobrym dwa razy. W kraju, który był niezwykle ksenofobiczny i zróżnicowany etnicznie, pozbawiony przez 123 lata niepodległości, udało się prowadzić debatę w miarę demokratyczną, przynajmniej przez jakiś czas. A PRL to szalone umiłowanie wolności. Na dobre i na złe. Wolności rozmaicie oczywiście rozumianej. Bo co innego wolność szlachecka. To była wolność klasowa, szlachta się chciała różnić na tle europejskim niepohamowaną wolnością we wszystkich możliwych dziedzinach. I to się stało wzorem kultury przejmowanym przez inne kręgi społeczne. Ta wolność szlachecka na granicy anarchii przecież sprawiła, że nie można było Polaków zdominować. PRL to też pokazał, u nas to był taki najbardziej wesoły barak, właśnie z powodu tego umiłowania wolności. A potem, po 1980 r., tak anarchistycznie rozumiana wolność przyjęła przez bardzo krótki czas wyidealizowaną postać w czasach „Solidarności”. Ale to nawet pół roku nie trwało, żeby była jakakolwiek zgoda co do tego, co dla Polaków i dla Polski demokracja ma oznaczać. I to do dziś trwa. Ta kolejna nasza polsko-polska wojna wpisuje się w to, co nazywam wojnami kulturowymi. To spór o wartości w życiu społecznym. Na ile mamy pozostać społeczeństwem konserwatywnym, a na ile progresywnym. To spór nowoczesności z tradycjonalizmem, nie ma większych sporów niż ten, na ile można gospodarkę reformować, a społeczeństwo pozostanie tradycjonalistyczne, konserwatywne. 81 Dzisiaj mamy bardzo dziwną sytuację: z jednej strony chcemy być nowocześni, z drugiej narasta konserwatyzm. – Cofamy się na tej drodze, którą powolutku podążaliśmy od 1989 r. Obawiam się straconych wielu lat na drodze ku społeczeństwu tolerancyjnemu, demokracji liberalnej. Dzisiaj „tolerancja” jest właściwie przeklętym słowem, oznacza zgodę, aprobatę czegoś gorszego, złego. Albo nikt się tym słowem nie posługuje, albo używa go w sensie pejoratywnym. To coś niebywałego, że myśmy jeszcze nie zaczęli dyskusji, co to znaczy postawa tolerancyjna, a ona już została zanegowana. I boję się, że będzie negowana coraz mocniej. Zresztą proszę pamiętać, że w ostatniej dekadzie świat i Europa skręciły na prawo. Wszędzie konserwatyzm jest zauważalny, w kwestiach społecznych, tolerancji, otwartości. W latach 80. debaty wokół wielokulturowości tchnęły optymizmem, słynny niemiecki filozof Jürgen Habermas mówił nawet o Stanach Zjednoczonych Europy, że Europa będzie taką kartą dań, każdy naród coś wniesie. W ramach narodów będą mniejszości, każda z nich też coś do tego wizerunku doda. Wtedy się wydawało, że będziemy żyli w zupełnie innych czasach. A mamy powrót do plemienności, i to bardzo silnie narodowo podbudowywanej, wrogiej wobec innych. Z czego jest pan najbardziej dumny jako Polak? – Że nigdy w czasach PRL nie czułem się tak naprawdę zniewolony. I widziałem, że polskie społeczeństwo nigdy nie było zniewolone. Nigdy na Zachodzie nie czułem się człowiekiem drugiej kategorii. Bo Polak to indywidualizm, niezłomność, upór, tolerancja, poczucie humoru. To wyborne cechy charakteru. Nie tylko narodowego. PROF. DR HAB. WOJCIECH BURSZTA antropolog i kulturoznawca, kierownik Katedry Antropologii Kultury, Uniwersytet SWPS 82 Co z tego, że mój kot jest na Facebooku? Z MAŁGORZATĄ OHME i MICHAŁEM POZDAŁEM rozmawia JAKUB HALCEWICZ-PLESKACZEWSKI Gazeta Wyborcza nr 89, wydanie z dnia 16/04/2011 W sprawach moralności, seksualności, rozwodów, rozumienia grzechu młodzi są totalnie zbuntowani przeciwko Kościołowi katolickiemu. Jest jeden wyjątek. Od października ubiegłego roku MAŁGORZATA OHME I MICHAŁ POZDAŁ, WYKŁADOWCY ZE SZKOŁY WYŻSZEJ PSYCHOLOGII SPOŁECZNEJ W WARSZAWIE, rozmawiali z kilkoma tysiącami licealistów ze 150 szkół podczas bezpłatnych warsztatów psychologicznych – o dojrzewaniu, zaburzeniach odżywiania, depresji i lękach, miłości i zakochaniu, orientacji seksualnej oraz życiu na Facebooku. Dorośli mają tu wstęp wzbroniony, uczniowie mogą na warsztaty zgłaszać się sami; także nauczyciele zgłaszają tu całe klasy. Odbyło się już 19 takich spotkań – w Warszawie, Sopocie, Katowicach, Poznaniu i we Wrocławiu – w ramach Strefy Młodzieży, edukacyjnego przedsięwzięcia SWPS, które ma pomagać w rozwoju młodych ludzi (www. swps. pl/strefamlodziezy). W ten sposób uczelnia dowiaduje się, jakie są zainteresowania i potrzeby młodzieży, a przy okazji przedstawia się ewentualnym przyszłym studentom. JAKUB HALCEWICZ-PLESKACZEWSKI: O czym młodzi chcą rozmawiać? MICHAŁ POZDAŁ: O sobie. Szkoły chciałyby, żebyśmy prowadzili typowe profilaktyczne zajęcia: o anoreksji, bulimii, narkotykach, alkoholu, przemocy. Jednak wiemy, że to nie ma sensu. Zajęcia profilaktyczne młodzi mają już za sobą. Proponujemy spotkania o depresji, ciele, miłości, seksie, internecie. 83 MAŁGORZATA OHME: Pomijamy formułkę, którą sobie przygotowaliśmy na początku warsztatów „Nie ma głupich pytań”. Oni to wiedzą. Odważnie przedstawiają swoje poglądy i są krytyczni. Kultem otaczają młodość, ciało, wygląd. Jak oni są ubrani! Są odważni w autoprezentacji, komunikowaniu, jaki jestem. Młodym dzisiaj mniej grozi, że uzależnią się od alkoholu czy narkotyków niż od Facebooka. Nowe zagrożenia mają związek z postrzeganiem ciała – jak bigoreksja (uzależnienie od siłowni), tanoreksja (od solarium), ortoreksja (obsesja na punkcie jakości jedzenia), kompulsywne objadanie się, także w nocy. Niektóre jeszcze nie weszły do klasyfikacji zaburzeń, ale już są częścią świata młodych. Duża część dorosłych żyje w przekonaniu, że choć świat się zmienił, zagrożenia pozostają takie same. Tymczasem w wielu kwestiach, które dla dorosłych są zagrażające, młodzież nie widzi niczego złego. Są sami ze swoimi problemami? M.P.: Trochę, ale nie dlatego, że nikt się nimi nie zajmuje. Ich się wyposaża w umiejętności, które były przydatne w naszym pokoleniu. Mamy po 32 lata. Nas można było uczyć na zasadzie: posadzili w ławkach, nauczyciel przychodził i opowiadał. Autorytet dorosłych brał się u nas ze strachu. Teraz trzeba go sobie wypracować, a pracuje się nad nim latami. Dla tych młodszych od nas o 15 lat autorytetami są osoby, które mają im coś do powiedzenia i ich słuchają. Bunt – przeciw czemu? Na czym polega dziś konflikt pokoleń? M.O.: Młodzi ludzie są wychowani przez internet. Ich rodzice internet znają, ale wychowali się na podwórku. M.P.: Młodzi zdecydowanie deklarują, że są niewierzący. Bardzo wielu z nich odrzuca religię, a jeżeli jakąś przyjmuje, to nie katolicką. M.O.: Nie znają zasady: „nie mów nikomu, co się dzieje w moim domu”. Opowiadają o tym. M.P.: To jest niesamowite! Czy chcielibyście mieć w przyszłości taki związek, jaki mają albo mieli wasi rodzice? Jest cisza na sali. A potem: nie, nie, nie, nigdy w życiu. 84 M.O.: Mówią, że rodzice dawno ze sobą nie gadają, że nie śpią ze sobą. Nie wspominają o babciach i dziadkach. Starość zaczyna się dla nich bardzo wcześnie i jest brzydka. Nie kojarzy się z dojrzałością, mądrością, spokojem, czułością, sernikiem, szarlotką. Popołudniami jedzą w McDonaldzie, a jak sernik, to na zimno z Carrefoura. Pamiętajmy jednak, że mówimy raczej o środowiskach wielkomiejskich. Co jest dobre, a co złe, czyli o szacunku do siebie A seks? Mówią o swoich doświadczeniach? O tym, jak traktują swoje ciało, czym jest dla nich związek z drugą osobą? M.P.: Omawialiśmy raz przypadek licealisty z Poznania, który podczas wakacji był kelnerem w drogiej restauracji. Po wakacjach spotkał na ulicy klientkę, dużo starszą od niego, która zaproponowała mu, żeby poszedł z nią na imprezę, za co mu zapłaci. Nie doszło do prostytucji seksualnej, chodził z nią na imprezy, za co dostawał duże pieniądze – za jeden wieczór tyle, ile jego ojciec zarabiał przez miesiąc – a do tego markowe ciuchy. Tylko pięć osób potępiło to zachowanie, powiedziało: „To jest niefajne”. Prawdę powiedziawszy, zdziwiło nas to. M.O.: Większość uznała, że jeżeli nie było aktywności seksualnej, to jest forma zarabiania pieniędzy i trudno z tego nie skorzystać. M.P.: Raz pokazaliśmy im dość drastyczny film na YouTubie [„Maja – ma 18 lat i kocha seks!”] – o dziewczynie sfilmowanej na imprezie: napita zwierza się facetowi z bogatego życia seksualnego. Kiedy pytamy licealistów, czy ten film widzieli, ponad 85 proc. odpowiada, że tak. Reagują bez wahania, mówią, że ta dziewczyna to szmata i się nie szanuje. Ale kiedy Małgosia pyta: gdyby ktoś wam postawił kilka drinków, to nie poopowiadalibyście o sobie? – to zaczynają myśleć. Mówią: może ona do końca taka głupia nie jest. Może – zastanawiają się – została zmanipulowana? Charakterystyczne jest to, że oni na początku powtarzają zasłyszane frazesy. Byłem na waszych warsztatach o homoseksualizmie. Chcieliście poznać opinie młodych na ten temat. Obserwowaliście, jak przedstawiają swoje poglądy wobec grupy. W końcu skonfrontowaliście ich 85 z waszym poglądem: że jeśli jesteś hetero, to nie musisz od razu reagować agresją na parę gejów. Mieli z tym poglądem kłopot. M.P.: Zburzyliśmy ich porządek świata. A przecież to któreś z kolei zajęcia, znamy się i lubimy. Rozmawialiśmy o depresji czy ciele, też nas polubili i uważają jakoś za autorytety. A tu... Dziwi nas tylko jedno: o ile we wszystkich innych aspektach życia – moralność, seksualność, rozumienie grzechu – młodzi są totalnie zbuntowani przeciwko Kościołowi, w tym jednym – homoseksualizmu – mają to samo stanowisko co on. M.O.: W tamtych sprawach oni wiedzą, że możliwe są różne poglądy i że trzeba coś wybrać. W przypadku homoseksualizmu – nie! Więc nie ma mowy, żeby któreś z nich zbuntowało się przeciw dominującemu poglądowi. Z warsztatów wynika, że rodzice o homoseksualizmie nie rozmawiają, a postawą pokazują brak tolerancji. W szkole rozmawia się o tym tylko na lekcjach religii. Geje i lesbijki w ich wieku się ukrywają, więc oni homoseksualistów nie znają, nie mają szansy zburzenia stereotypu. Dla nich nie ma bardziej obraźliwego przezwiska niż „gej”. Wiedzą, że tolerancja jest trendy, ale boją się oskarżenia o zbytnią tolerancję. I żeby było jasne – w spotkaniu z nami nie chodziło o to, żeby wpływać na poglądy młodych, ale żeby tylko zauważyli, że to nie jest takie proste, żeby u niektórych powstał dysonans. M.P.: Pozytywnym zjawiskiem jest jednak to, że podczas każdego spotkania na ten temat przynajmniej jedna osoba ujawniła się jako lesbijka, gej lub osoba biseksualna. Jesteśmy przekonani, że z czasem takich publicznych coming outów będzie więcej. To właśnie ich pokolenie przyniesie przełom w tej kwestii. Co jest problemem, a co nie Najwyraźniej problemy, o których do tej pory rozmawialiśmy, są problemami dla nas – młodzi jakoś sobie z tym poradzili. A co jest dla nich trudne? M.O.: Na początku zajęć o lękach i depresji pytają: czy my wyglądamy na depresyjnych? Nie chcą o tym rozmawiać. Wtedy mówię, żeby byli naszymi wysłannikami: być może depresja nie dotyczy ciebie, ale dotyczy twojego rodzica, sąsiada. Więc powinieneś wiedzieć, gdzie jest granica między zwyczajnym lękiem a takim, który powoduje, że nie 86 można myśleć o niczym innym. Zapada kompletna cisza, wszyscy robią notatki, a potem do nas piszą. M.P.: Cisza panuje też, kiedy mówimy o uzależnieniu od internetowej aktywności seksualnej. Bo samo oglądanie nie jest problemem – przyznają się do tego. Jednak wielu z nich już jest od tej pornografii uzależnionych i kiedy o tym mówimy, widzimy reakcję: yyy, rzeczywiście, coś jest nie tak. M.O.: Dorośli mówią im, że to jest brudna erotyka itd., ale oni w ogóle tych haseł nie kumają. M.P.: Opowiadamy im o chłopaku, który miał pudła pełne pornoli, ręka bolała go od masturbacji, miał zespół cieśni nadgarstka, albo o młodym Brytyjczyku, który z powodu masturbacji trafił na pogotowie z poparzeniem prącia. Identyfikują się z nimi. Są to dla nich śmieszne czy drastyczne przypadki, ale dają im do myślenia. M.O.: Uczymy ich, gdzie jest czerwona lampka, która mówi: poczekaj, zastanów się. M.P.: Chcemy im też dać do zrozumienia, że ze swoimi problemami nie są sami. Ale nie formułujemy przesłania. Najważniejsze są pytania. Okazało się to bardzo ważne w przypadku Facebooka. Na tych warsztatach wiedzieliśmy najmniej z całej sali. Mimo że jestem uzależniony od Facebooka, jestem tylko turystą w świecie, w którym oni są tubylcami. Dowiedzieliśmy się od nich mnóstwa rzeczy – ile godzin w nim spędzają, co tam robią i czy jest to dla nich naprawdę ważne. I jest? M.P.: Musimy pamiętać o tym, co nauczyciele czy rodzice lekceważą – że Facebook to jest ich świat. Internet nie jest dla nich wirtualny – tam są ich prawdziwe emocje, przyjaźnie itd. Kiedy jedną dziewczynę w ciągu nocy ze znajomych na Facebooku usunęła cała klasa... M.O.: ...to wylądowała u mnie na terapii ze stanem depresyjnym. To była przemoc. Przenosiła się z jednej klasy do drugiej i cała stara klasa ją na Facebooku zablokowała. Chcieli zrobić coś absolutnie ośmieszającego publicznie. 87 Co się dzieje naprawdę, a co jest fikcją Chciałbym zrozumieć, gdzie jest dla nich granica między tym, co dzieje się naprawdę, a co nie. M.P.: Na początku, kiedy rozmawiamy o Facebooku, młodzi deklarują, że nie wierzą, że można się z kimś zaprzyjaźnić, mieć romans albo zakochać się przez internet. Wygłaszają slogany typu „trzeba dbać o realne relacje”. Pamiętajmy, że jest to młodzież z dobrych liceów w dużych miastach, trochę wysnobowana. Czytali Zygmunta Baumana i wiedzą, że nie wypada się przyznać, że się po dziesięć godzin siedzi na Facebooku. Ale kiedy porozmawiamy z nimi dłużej, okazuje się, że umawiają się przez internet na randki. We Wrocławiu jeden chłopak opowiadał, jak umówił się na randkę przez internet. Randka miała być stricte seksualna i była – mieli fajny seks, rozeszli się i dziękuję bardzo. Opowiadał to przy stu innych osobach. Okazało się, że nie tylko on miał takie doświadczenie. Zaczęli o tym rozmawiać – nie mieli poczucia żenady, obciachu. Pytam też: słuchajcie, a pilnujecie tego, jak ktoś oznacza wasze zdjęcia w internecie? Słyszą, że mówimy ich językiem. I mówią: o Boże, tak, otagowali mnie na jednej imprezie, wyglądałam obrzydliwie, zdjęcie zrobiono od dołu itd. Wtedy wszyscy zaczynają mówić. Np. że siedzenie przed Facebookiem jest jak praca na pełen etat, muszą cały czas sprawdzać, czy ktoś nie taguje ich na jakichś zdjęciach. Często mówi się o nich jak o bezmyślnej masie, która wrzuca wszystko do internetu. Nie, oni dobrze wiedzą, jakie zdjęcia można wrzucać, a jakich nie. Dorośli muszą wejść do tego świata. Nie mogą być tylko obserwatorami, którzy internetu się boją. Może lepiej wysłać dziecku SMS-a albo napisać post na ścianie na Facebooku: „Chodź, będzie obiad”, mimo że jest za ścianą, niż się do niego drzeć? Może prędzej zobaczy wiadomość? Oczywiście lepiej, gdyby usłyszało. Ale nie słyszy! Niech rodzice użyją kodu komunikacji dzieci. Jak młodzi rozumieją prywatność? M.P.: O czym my w ogóle mówimy? Pojęcie prywatności jest ważne dla osób, które pamiętają stan wojenny – dla nich słowa „inwigilacja”, „prywatność” mają zupełnie inne znaczenie. A młodzi na warsztatach zapytali nas: no dobra, wrzuciłem na Facebooka zdjęcia mojego 88 mieszkania, komputera, dziewczyny, psa, kota – i co z tego? Co mamy odpowiedzieć – ktoś przyjdzie i zabierze ci kota? Są cały czas online, cały czas obserwowani. Są celebrytami we własnym świecie. Przez konta na Facebooku, zdjęcia, filmiki. Pochodzą ze świata, w którym się obserwuje, i chcą w nim uczestniczyć. Dlatego programy typu „X Factor” są tak popularne. Przychodzi zwykły człowiek, obserwuje się go i albo chwali, bo jest zaj..., albo miesza z błotem, bo jest loserem. Oni chcą być trzy razy na „tak”, jakby ciągle stali przed telewizyjnym jury. Przez komórkę, internet bez przerwy update? ują, co teraz robią. M.O.: Czasami zastanawiamy się z nimi, czy wrzucanie zdjęć do internetu zagraża prywatności. Jednak kwestią nie jest to, czy wrzucać – bo wiadomo, że się wrzuca. Pytanie, jakie zdjęcia można wrzucać. Trzeba spróbować im pokazać, gdzie jest granica, za którą młody człowiek ryzykuje swoje zdrowie. Mówić: kot jest OK, mieszkanie jest OK, ale pokazanie biustu czy pośladków może OK nie jest. M.P.: A kiedy wrzucasz zdjęcia, na których są inne osoby, najpierw je zapytaj. Dorośli i dzieci Podczas spotkania o homoseksualizmie jedna matka weszła w trakcie i swoje dziecko zabrała. M.P.: My nie mówimy młodym, że wszystko wolno. Wychodzimy tylko z założenia, że zakazy nic nie dadzą. Dostaję list od 14-latki, która chce się umawiać z 19-latkiem. Nie powiem jej, żeby się z nim nie spotykała, tylko żeby porozmawiała z rodzicami. Mogą pójść na pierwszą randkę przed blok, żeby ojciec widział, co robią. Nazywamy to redukcją strat. Minimalizuje się zagrożenia. Dlaczego na wasze spotkania nie wpuszczacie dorosłych? M.O.: Dorośli czasem chcą zostać na naszych warsztatach, młodzi, fajni nauczyciele chcą popatrzeć, jak można rozmawiać z młodzieżą, ale nie możemy ich wpuścić. Nawet najfajniejszy nauczyciel wprowadza u uczniów totalną blokadę. M.P.: Zawsze pytamy, czy w razie problemów osobistych zgłosiłbyś się do szkolnego psychologa, pedagoga. Z kilku tysięcy uczniów tylko około dwudziestu powiedziało, że tak. Pedagog należy do instytucji, 89 tymczasem to powinna być osoba, która nie chodzi na ploty do pokoju nauczycielskiego, tego okropnego miejsca, gdzie się nie wpuszcza uczniów. Młodzi są inni niż wy, kiedy byliście w ich wieku? M.P.: Generalnie – są pewniejsi siebie. Dziewczyny są zupełnie inne, niż były moje koleżanki. Znają swoją wartość, prawa, to są bardzo wyemancypowane kobiety. Potrafią uciszyć kolegów. Więcej wymagają od swoich facetów. M.O.: Ale i dziewczyny, i chłopcy mogą mieć trudności ze znoszeniem porażek. Nie umieją radzić sobie z sytuacjami ośmieszenia czy izolacji społecznej. Nasze życie toczyło się na podwórku, twarzą w twarz. Oni są chronieni przez rodziców, którzy za dużo pracują, i w tym poczuciu winy ich chowają. Próbują za nich przeżywać smutki. Dlatego potem, jak ktoś kogoś nagra w szatni i puści ten film w internecie albo ktoś napisze post na Facebooku, to dla nich jest koniec świata. Kiedy zwracają się po pomoc, trzeba ich uczyć tego, czego się uczy pięciolatka: jak się stresujesz, policz do 10, wystaw głowę przez okno, oddychaj głęboko. Z jednej strony są odważni i pewni siebie, ale z drugiej – bezradni. Są w stanie przesunąć swoją granicę intymności, moralności, bo najważniejsze jest to, żeby istnieć w grupie. Przez to, że można być trzy razy na „tak”, że można być „from zero to hero”, myślą, że jak zrobią coś zaj... i umieszczą to w internecie, to jednego dnia mogą być tak sławni jak Keenan Cahill, który zaśpiewał z 50 Centem. M.P.: Żyją w poczuciu, że za rogiem czai się ogromna szansa i ktoś ich zaraz odkryje. Ale nie czekają biernie. Cały czas trzeba być na wznoszącej. MICHAŁ POZDAŁ psychoterapeuta, od 8 lat prowadzi spotkania w ramach Strefy Młodzieży Uniwersytetu SWPS 90 My, piraci, elita Z MIROSŁAWEM FILICIAKIEM i ALKIEM TARKOWSKIM rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK Gazeta Wyborcza nr 17, wydanie z dnia 21/01/2012 Ściągający darmowe pliki z sieci to najlepsi użytkownicy dóbr kultury. MIŁADA JĘDRYSIK: Dr House lubi mówić, że wszyscy kłamią. Po przeczytaniu waszego raportu o korzystaniu z kultury w sieci można powiedzieć, że wszyscy kradną? Aż 92 proc. polskich internautów ściąga, kopiuje lub ogląda pliki rozpowszechniane z naruszeniem praw autorskich. Wielu z nich udostępnia je innym, co jest nielegalne. ALEK TARKOWSKI: Ja bym powiedział, że prawie każdy „zdobywa” treści w sieci. MIROSŁAW FILICIAK: Co nie jest równoważne z tym, że płaci. A.T.: Ale też nie oznacza, że kradnie. W naszym raporcie słowo „kradzież” się nie pojawia, bo nie sposób o ważnym zjawisku kulturowym dyskutować, operując pojęciami nieprecyzyjnymi i nacechowanymi emocjami. M.F.: W ogóle mamy wrażenie, że dziś debata wokół krążących w internecie i poza nim plików jest bezproduktywna, bo zbyt spolaryzowana: z jednej strony są ludzie, o których wydawcy mówią, że to „złodzieje”, a z drugiej nie mniej stereotypowo postrzegane „złe korporacje”, które wykorzystują i klientów, i twórców. A to wszystko jest bardziej skomplikowane i często trudno odróżnić obieg legalny od nielegalnego. Np. ludzie masowo korzystają z YouTube? a, gdzie wiele filmów jest zamieszczanych przez osoby, które nie mają do nich praw. Ale jest 91 też coraz więcej źródeł darmowych i legalnych. To dwuznaczne, jeśli chodzi o sytuację prawną, a równocześnie zupełnie nieistotne dla użytkowników. Lawrence Lessig, amerykański specjalista od praw autorskich, mówi, że jeśli całe pokolenie – bo choć wymiana treści w sieci nie dotyczy tylko młodych ludzi, to dla nich jest szczególnie ważnym źródłem – jest kryminalizowane przez prawo, to z takim prawem jest coś nie tak. A.T.: Inny sieciowy myśliciel Cory Doctorow przeanalizował, ile różnych technologii było w pewnym momencie pirackich – nie z powodu ich przestępczego, zwyrodniałego charakteru, ale dlatego że wyprzedzały prawo. Np. w Hollywood, bo twórcy największych wytwórni filmowych uciekli ze wschodniego wybrzeża USA na zachodnie, by uniknąć opłat licencyjnych. M.F.: To nie tylko polska specyfika. Najnowsze dane pokazują, że w USA do nieformalnej wymiany treści przyznaje się prawie połowa dorosłych obywateli. Z kolei szwedzki raport mówi, że wymiana plików w sieci jest częścią stylu życia młodego pokolenia. Jak piszecie w raporcie „Obiegi kultury”, ściąga się pliki z sieci nie tylko dlatego, że są za darmo. Także dlatego, że legalne są bardzo drogie, do nielegalnych łatwiej dotrzeć. Internautom nie chce się np. czekać rok, aż nowy sezon głośnego amerykańskiego serialu kupi polska telewizja. M.F.: W małych miejscowościach problemem jest też np. odległość od kina, biblioteki czy sklepu. To nie jest tak, że ludzie z definicji nie chcą płacić. Jednocześnie mają jednak świadomość, że nie muszą. Internet przyzwyczaił ich do wygody i kontroli i nagle się okazuje, że dwa dodatkowe kliknięcia czy wstukiwanie numeru karty zniechęcą do legalnego zakupu, bo ściągnięcie za darmo będzie szybsze. Równocześnie nasz raport pokazuje, że uczestnictwo w obiegu nieformalnym zupełnie nie wyklucza kupowania dóbr kultury. Wręcz przeciwnie: ci, którzy zdobywają pliki w sieci, są najlepszymi klientami. Ściągający darmowe treści to co trzecia osoba kupująca książki i filmy oraz co drugi klient branży muzycznej. W ogóle tacy ludzie są bardzo aktywni kulturalnie, zwłaszcza na tle reszty Polaków. Wśród 92 aktywnych internautów tylko co dziewiąty deklaruje, że nie przeczytał w minionym roku żadnej książki. Dla porównania – z badań Biblioteki Narodowej wynika, że ponad połowa naszych rodaków nie miała w ciągu roku kontaktu z tekstem dłuższym niż trzy strony. A.T.: To jest grupa, która zawsze uczestniczyła w kulturze, ludzie, którzy chodzą też do biblioteki, kina czy teatru. I teraz korzystają z jeszcze jednej, sieciowej, formy uczestnictwa. Wygląda także na to, że nieużywanie internetu wiąże się z nieuczestniczeniem w kulturze (z wyłączeniem telewizji, którą rozmyślnie, jako bierną formę uczestnictwa, wyłączyliśmy z naszych badań). Wiadomo, że z internetu korzystają ludzie raczej bogatsi, lepiej wykształceni, bardziej kulturalni, raczej młodsi. Ale też internet pogłębia podział na aktywnych i nieaktywnych kulturowo. M.F.: Było to dla nas niespodzianką, że szukając ludzi uczestniczących w obiegu nieformalnym, natrafiliśmy na kulturalną elitę. To paradoks, bo ci ludzie z jednej perspektywy są złodziejami, ale jeśli popatrzymy z innej strony, to okazuje się, że są nadzieją na lepsze jutro, jeśli chodzi o uczestnictwo Polaków w kulturze. „Piraci” jako kulturalna elita Polski. To brzmi sensacyjnie. Ale czy to internet wzmacnia zainteresowanie kulturą, czy też na odwrót: jeżeli masz wysoki kapitał kulturowy, to chętniej korzystasz z internetu? M.F.: Rzeczywiście, w internecie „rich get richer”. Jeśli ktoś ma duży kapitał kulturowy, to dzięki sieci jeszcze sobie go pomnoży. A.T.: Ale chyba też nieformalny obieg potrafi przyciągnąć tych, którzy dotychczas nie kupowali muzyki, filmów i książek, nie korzystali z oferty instytucji kultury. Właśnie poprzez łatwość dostępu i darmowość. Nasze badania pokazują, że dzięki internetowi dostęp do kultury ma aż jedna czwarta Polaków, którzy wcześniej zapewne jedynie oglądali telewizję. Planując to badanie, myśleliśmy, że wyjdzie nam taki obraz: młodzi są online, a w starszych pokoleniach dominuje model tradycyjny: biblioteka, kupowanie treści. Okazuje się, że nie. Albo się korzysta z kultury, także w internecie, albo nie korzysta się z jednego i drugiego. Zainteresowanie kulturą osób starszych niekorzystających z sieci wygląda w naszym raporcie dość przygnębiająco i nie można tego wiązać wyłącznie z sytuacją finansową. Bo również książki pożyczają kilkakrotnie rzadziej niż internauci – zarówno z bibliotek, jak i od znajomych. 93 M.F.: Równocześnie widać, że internet służy łataniu niedostatków rynku i oferty instytucji publicznych. Wśród internautów bardzo aktywnych różnice w korzystaniu z nieformalnego obiegu kultury pomiędzy poszczególnymi grupami wiekowymi nie były tak duże, jak się spodziewaliśmy. I 40-latek, i 20-latek „to” robi. To chyba łamie stereotyp, który promuje się w Polsce od 1989 r.: że model, w którym jest duże przyzwolenie na obieg nieformalny, na szarą strefę, jest patologiczny. I że mamy iść w stronę Zachodu, gdzie nie ma takiej patologii. Dzisiaj widać, że i na Zachodzie sfera nieformalna jest duża i powszechnie akceptowana. A.T.: Tworzy się nowy model docierania do ludzi z treściami, drugi po telewizji. Podział jest bardzo wyraźny – dla ludzi powyżej 29. roku życia najważniejszym medium jest telewizja, dla młodszych – internet i komórki. M.F.: Z punktu widzenia polityki kulturalnej ważne jest to, że w tym badaniu widać, iż rolę nadawców przejmują na siebie internauci, którzy kopiują treści i przekazują je dalej. To jest bardzo skuteczne. Jeśli więc chcemy, żeby rozpowszechniły się jakieś treści, które powstają za publiczne pieniądze, trzeba je pompować w sieć. Internauci zrobią resztę. A.T.: Wszyscy się ekscytują tym, że słynna amerykańska uczelnia MIT uruchamia projekt MITx, darmowych kursów online, które zrewolucjonizują edukację. W darmowym kursie o sztucznej inteligencji na Uniwersytecie Stanforda wzięło udział 200 tys. osób. Młodzi internauci już się cieszą, że za kilka lat poza tradycyjnym systemem uniwersyteckim zdobędą doświadczenie dające dobrą pracę. Wszystkie instytucje edukacyjne i naukowe muszą się z tym pogodzić, że istnieje drugi obieg. I musimy się zastanowić, dlaczego pewne zjawiska nieformalne wartościujemy pozytywnie, a inne jednoznacznie negatywnie. Dziwi mnie, że w Polsce ta sprawa wciąż nie jest artykułowana politycznie. Ale w jaki sposób miałaby być artykułowana? A.T.: W ogóle jakoś – albo w kierunku liberalizacji prawa, albo jego uszczelnienia. M.F.: Ciekawe, dlaczego nie podjął tego Janusz Palikot, który wprowadza do politycznej debaty nowe problemy: antyklerykalizm, 94 legalizację marihuany. Łatwo powtarzać stereotypy o roszczeniowej młodzieży, ale to, że najmłodszą posłanką Parlamentu Europejskiego jest Amelia Andersdotter ze szwedzkiej Partii Piratów, a niemiecka Partia Piratów odniosła sukces w wyborach w Berlinie, oznacza coś więcej. Zmiana technologiczna pociągnęła za sobą kulturową, zmianę wartości i w sposobie myślenia o dostępie do wiedzy. Czy politycznie problem nie sprowadza się przede wszystkim do tego, że prawo autorskie nie przystaje do rzeczywistości i trzeba by je zmienić? A.T.: Moim zdaniem prędzej zareaguje biznes. Na razie w skali Polski bardzo mało ludzi kupuje książki, muzykę czy filmy online. A jak się spojrzy na aktywnych internautów ściągających pliki, to już jest kilkanaście procent. Tylko firmy musiałyby się wsłuchać w głos korzystających z sieci, zadać pytanie o akceptowalną cenę, pożądaną aktualność, dostępność. Jednym z problemów legalnych rozwiązań jest to, że one mają trudniej – wynegocjowanie kontraktów zagranicznych i zatrudnienie profesjonalnego tłumacza zajmują czas i kosztują. W sieci grupa amatorów może to zrobić dużo szybciej nielegalnie – tak było np. z „Harrym Potterem”. M.F.: Nadzieją są nowi gracze na rynku medialnym. Takie serwisy jak iPlex czy Spotify, które oferują legalnie filmy i muzykę w zamian za reklamy czy drobne płatności. Wychodzą naprzeciw tendencji, która się dość wyraźnie pojawiła w naszym badaniu: posiadanie czegoś na własność zaczyna być kolekcjonerską ekstrawagancją. Ludzie nie chcą płacić za DVD, żeby obejrzeć film. Wolą zobaczyć go online i są gotowi zapłacić za to maksimum kilka złotych. To samo może być z książką, jeśli upowszechnią się czytniki. M.F.: Nasze kolejne zdziwienie dotyczyło tego, że nawet najpokaźniejsze kolekcje internautów nie są ogromne, na poziomie średniej nie ma mowy o setkach filmów na twardych dyskach. Raczej dominuje filozofia: obejrzeć i do kosza. Przecież ten plik będę mógł zaraz ściągnąć jeszcze raz albo obejrzeć w sieci. A.T.: Ale państwo ma też do odegrania inną rolę niż tylko mądre regulowanie rynku. Zasoby ze zbiorów publicznych – np. archiwa oraz bieżące produkcje radia i telewizji – to atrakcyjne treści, które powinny 95 być dystrybuowane w sposób otwarty w sieci. Piraci i ich wrogowie są bowiem zgodni, że stworzenie legalnej oferty jest najlepszym lekarstwem na piractwo. DR HAB. MIROSŁAW FILICIAK, PROF. UNIWERSYTETU SWPS kulturoznawca, dyrektor Instytutu Kulturoznawstwa, Uniwersytet SWPS 96 Jasnopis, czyli jak zrozumieć urzędnicze pisma Z prof. dr. hab. WŁODZIMIERZEM GRUSZCZYŃSKIM, szefem projektu Jasnopis, językoznawcą i polonistą SWPS rozmawia MARTYNA ŚMIGIEL Gazeta Wyborcza, strony Lokalne Warszawa nr 247, wydanie z dnia 22/10/2015 – Urzędnik woli napisać tekst tak, że nikt poza nim i prawnikiem go nie rozumie, ale też nikt się do niego nie przyczepi. A przecież od tych tekstów często zależą nasz majątek czy zdrowie – mówi twórca Jasnopisu, czyli narzędzia, które bada, jak trudny jest tekst. MARTYNA ŚMIGIEL: „Wartość dydaktyczną spotkania podniesie wizualna ocena poprawności wykonania czynności mycia rąk przez dzieci, dokonana przy użyciu specjalnej lampy UV”. Niby wszystko jasne, ale można się pogubić. WŁODZIMIERZ GRUSZCZYŃSKI: To tzw. łańcuch dopełniaczy, czyli przynajmniej trzy rzeczowniki użyte w zdaniu jako dopełniacze, jedne po drugim, które znacząco utrudniają zrozumienie tekstu. Podobnie jest z imiesłowami, stroną bierną, wyrazami pochodzenia obcego czy rzeczownikami abstrakcyjnymi. Przeanalizowaliśmy najróżniejsze cechy tekstu, zarówno gramatyczne, jak i językowe, i ustaliliśmy, w jaki sposób wpływają na jego zrozumiałość. Tak powstał Jasnopis, narzędzie, które określa, jak trudny jest tekst. – Tekst użytkowy, podkreślmy. Nie ma sensu analizować w ten sposób „Pana Tadeusza” czy „Ferdydurke”. Jasnopis służy do automatycznego 97 sprawdzania tekstów przygotowanych przez urząd, kancelarię prawną, zamieszczonych w instrukcji obsługi, ulotce leku czy podręczniku szkolnym. Teksty te powinny być rozumiane przez ludzi o określonym wykształceniu i w określonym wieku. Powinny, ale często nie są. – W Polsce jest olbrzymi problem z tym, że ludzie nie rozumieją pism, które do nich trafiają. Kiedyś było tak nawet z prasą. „Trybuna Ludu” pisała na takim poziomie, że 90 proc. robotników nie rozumiało pierwszej strony. Dziś dotyczy to przede wszystkim wszelkiego rodzaju wezwań, pouczeń, instrukcji. To są teksty, od których zależą często nasz majątek, zdrowie, a nawet życie. Te teksty mogłyby być pisane jaśniej? – Oczywiście, że tak. W Stanach Zjednoczonych prezydent Obama podpisał ustawę, która nakazuje urzędnikom korzystanie z tego typu narzędzi jak Jasnopis. W Szwecji działa program „Jasny język”, powstały specjalne kierunki studiów, na których uczy się trenerów pisania właśnie takim językiem. U nas niestety rządzi z jednej strony rutyna, z drugiej – obawa przed prawnikami. Urzędnik woli napisać tekst tak, że nikt poza prawnikiem i nim samym go nie zrozumie, ale też nikt się do niego nie przyczepi. Na początku pisma zawsze znajduje się podstawa prawna, a dopiero na końcu jest właściwa informacja. A według zdrowego rozsądku i wzorów panujących na świecie najpierw powinna być informacja: dostałeś zapomogę lub nie, a dopiero potem dlaczego. Czasem wystarczy też skrócić zdania, uprościć słownictwo czy zastąpić trudne konstrukcje prostszymi, by tekst stał się zrozumiały dla więk-szości odbiorców. W Polsce nad tym problemem się pracuje? – Były próby opracowania takiego narzędzia, ale zawsze były obarczone grzechem importu, czyli mniejszą lub dokładniejszą adaptacją wzorów dla tekstów anglojęzycznych. Niektóre systemy powstały jeszcze w czasach przedkomputerowych i do obliczeń siadało się z kartką i kalkulatorem. 98 Bo stopień trudności tekstu oblicza się matematycznie. Jasnopis posługuje się skomplikowanymi wzorami. – Ale zanim powstały wzory matematyczne, musieliśmy wyjść do ludzi. Uznaje się, że tekst jest trudny, jeśli są w nim długie wyrazy (czte – ro – lub więcejsylabowe, co wynika z praw statystyki lingwistycznej – częściej używamy wyrazów krótszych, przez co lepiej je znamy) oraz długie zdania. My uznaliśmy te dwa czynniki za niewystarczające. Przeprowadziliśmy szereg badań ankietowych i psychologicznych, prosząc ludzi o czytanie i odpowiadanie na pytania. Wyniki specjalista ułożył w stosowny wzór. Po wprowadzeniu tekstu do Jasnopisu podaje on informację o stopniu trudności tekstu w skali od jednego do siedmiu. Siódemka to tekst bardzo specjalistyczny, jedynkę lub dwójkę powinien zrozumieć każdy, kto nie jest analfabetą. Jasnopis podpowie też, jak zmienić tekst, by był bardziej zrozumiały? – W pewnym stopniu. Podkreśla trudniejsze zdania czy wyrazy, podpowiada synonimy, których można użyć w zamian. Nasz program nie rozjaśnia jednak tekstu automatycznie, wskazuje tylko, co można zmienić. Pamiętajmy, że to maszyna, która nie rozumie tekstu, ostateczna decyzja należy do autora lub redaktora. *** Jasnopis stworzył zespół badaczy z dziedziny lingwistyki, psycholingwistyki i informatyki SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego. Można z niego bezpłatnie skorzystać na stronie jasnopis. pl PROF. DR HAB. WŁODZIMIERZ GRUSZCZYŃSKI językoznawca, Katedra Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, Uniwersytet SWPS 99 Czy konstytucję pisze się na zawsze Z prof. RADOSŁAWEM MARKOWSKIM rozmawia AGNIESZKA KUBLIK Gazeta Wyborcza nr 31, wydanie z dnia 06/02/2009 Agnieszka Kublik: Byli prezesi Trybunału Konstytucyjnego proponują, by raz na zawsze określić w konstytucji, czy mamy system prezydencki, czy gabinetowy. To dobry pomysł? Prof. Radosław Markowski: Systemy bardzo podobne do naszego funkcjonują w kilku europejskich krajach, bardzo szanowanych, stabilnych i porządnych demokracjach, np. w Finlandii, Austrii, Portugalii. W naszym regionie – w Bułgarii czy Rumunii. Poza Europą też takie systemy istnieją i politycy zajmujący różne pozycje dobrze w nich funkcjonują. Nasz dylemat polega raczej na tym, że klasa polityczna – albo ostrożniej: ta część klasy politycznej, która teraz rządzi – nie dorosła do eleganckiego poruszania się na gruncie obowiązującej konstytucji. Mnie jako obywatela obraża propozycja zmiany konstytucji tylko ze względu na to, że premier z prezydentem nie mogą się dogadać. Jak politycy nie potrafią sprawować władzy w ramach, które wyznaczył im suweren, to niech sami odejdą. W wielu krajach europejskich jest podobny do naszego ustrój gabinetowy czy parlamentarno-gabinetowy i się jakoś sprawdza. Jeśli chcemy zmieniać konstytucję – jako z zasady niedoskonałe dzieło człowieka – to nie z tak błahego powodu jak osobowość rządzących. Konstytucję pisze się tak, jakby była na zawsze. Jej częste zmiany z byle jakich powodów obniżają jej rangę. Zresztą jestem za tym, żeby – jeśli już konstytucja miałaby być zmieniana – to nie na najbliższe wybory, ale dopiero następne. Żeby nie było gry wokół konstytucji pod konkretne osoby. Cechą demokracji jest pewność reguł i niepewność wyników. 100 Premier i prezydent nie potrafią się dogadać w sprawie swoich konstytucyjnych uprawnień. To utrudnia rządzenie. – Sytuacja ostrego konfliktu po pewnym czasie się skończy, choćby dlatego, że żadni politycy nie są wieczni. Może więc warto zacisnąć zęby, przeczekać. Przecież tarcia kompetencyjne pojawiały się już wcześniej. Konstytucji nie wolno zmieniać pod bolączki wynikające z charakteropatii czy niezdolności do rozumienia jej zapisów. Brak nam kultury politycznej i prawnej? – Myślę, że przy niezmienionej konstytucji za 20 lat żaden z polityków nie pozwoli sobie na robienie Polakom wody z mózgu, tak jak to się dziś dzieje. Tak, klasyk ma rację – ciągle odsetek wpadający do kategorii „ciemny lud” jest znacznie wyższy, niż tego chcielibyśmy, i dlatego politycy pozwalają sobie na takie nadużycia jak te związane z interpretacją konstytucji. Kto ponosi winę za tę wojnę na górze? – Obie strony, choć wskazałbym, że nieco bardziej prezydent. Najbardziej widoczne jest to w jego niechęci do ratyfikacji z woli polskiego suwerena traktatu lizbońskiego, a kierowanie się wolą irlandzkiego suwerena... Prawdopodobnie taką strategię podpowiadają mu doradcy. Jarosław Kaczyński, brat prezydenta, ogłosił: pokój zamiast wojny. Prezydent go posłucha i przestanie atakować rząd? – To jest możliwe. Może prezydent wykona kolejne zadanie prezesa PiS? Pierwszym było – przypominam – wygranie w 2005 r. wyborów prezydenckich. To uniwersalny problem jakości polityki: czy ci, których wybraliśmy, następnie autonomicznie podejmują decyzje, czy też są od kogoś zależni. Problem niesamodzielnych, manipulowanych przez kapitał, Kościół czy związki polityków to problem głównie krajów Trzeciego Świata. Chcielibyśmy wierzyć, że nie nasz, choć widać, że pępowina łącząca braci jest zbyt silna jak na standardy dojrzałej demokracji. 101 Byli prezesi TK zobowiązują się do przygotowania dwóch projektów konstytucji – z modelem czysto prezydenckim i czysto gabinetowym. – Czysty model prezydencki sprawdził się w Stanach Zjednoczonych, może jeszcze w Kostaryce. Natomiast doświadczenie Ameryki Łacińskiej jest bardzo złe. Ten ustrój jest niezwykle wymagający. W USA udaje się ze względu na długą tradycję i amerykańską wyjątkowość. Ameryka to ponadto mocarstwo, które ma silną motywację, żeby w wielu kwestiach dążyć za wszelką cenę do wewnętrznego konsensusu w imię jej globalnych strategicznych interesów. Młode demokracje Europy Środkowo-Wschodniej na początku próbowały eksperymentować z ustrojem prezydenckim, ale bardzo szybko zrezygnowały. Gdy spojrzymy na obecną mapę ustrojową postsowieckiego imperium, to zobaczymy, że im bardziej środkowoeuropejski, zachodni, dobrze rozwijający się kraj, tym bardziej prawdopodobne, że panuje w nim ustrój parlamentarno-gabinetowy (np. Czechy, Węgry). A im dalej się posuwamy w kierunku krajów dalekich od skonsolidowanej demokracji – nie tylko Kirgistanu, Kazachstanu, Turkmenistanu, ale także Ukrainy, Białorusi i Rosji – tym wyraźniejsze rysy systemu prezydenckiego. Politolodzy światowi w uproszczeniu tak to tłumaczą: to interesy ekonomiczne oligarchów były najważniejszym czynnikiem wyboru modelu prezydenckiego. Potężne, niezinstytucjonalizowane siły gospodarcze wolą bowiem mieć do czynienia z konkretnym politykiem wybranym na pełną wieloletnią kadencję. W Polsce czysty system prezydencki by się nie sprawdził? – Bardzo bym się go obawiał. Prezydent byłby głową państwa i rządu i dobierałby sobie współpracowników bez żadnej kontroli parlamentu. A co by było, jeśli wybory parlamentarne i prezydenckie nie byłyby w tym samym czasie i jeśli prezydent i parlament byliby z dwóch różnych opcji? Blokowaliby się podobnie jak teraz. Żeby system prezydencki był skuteczny, muszą być spełnione dwa warunki. Jeden: wybory muszą być w tym samym czasie, drugi: jednomandatowe okręgi i wybory większościowe, westminsterskiego typu. Bolączką systemów prezydenckich w Ameryce Łacińskiej są rozdrobnione parlamenty. Prezydent – żeby móc skutecznie rządzić – musi 102 korumpować partie, które reprezentują nic nieznaczące małe grupy społeczne. Czyli lepszy byłby model gabinetowy – z silnym premierem i dekoracyjnym prezydentem? – Jeśli cokolwiek zmieniać, to byłbym zdecydowanie za wprowadzeniem modelu mieszanego, dokładnego skopiowania modelu niemieckiego, w którym część posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych (i tu zaspokajana jest potrzeba wyboru jednostek), a druga część – w wyborach proporcjonalnych, polegających na głosowaniu na listy partyjne. Ważne jest to, że to ta druga część decyduje ostatecznie o kształcie parlamentu, w tym sensie są to – wynikowo – wybory czysto proporcjonalne. Wtedy prezydent pełniłby rolę taką jak w Niemczech czy na Węgrzech, politycznie ograniczoną, ale prestiżowo ważną. DR HAB. RADOSŁAW MARKOWSKI, PROF. UNIWERSYTETU SWPS socjolog, dyrektor Centrum Studiów nad Demokracją, Uniwersytet SWPS 103 W Polsce, czyli nigdzie. Tego chcemy? ANNA WOLFF-POWĘSKA Gazeta Wyborcza nr 141, wydanie z dnia 18/06/2016 Ekipa rządząca dziś naszym krajem wypełnia witrynę narodową gadżetami historycznymi. Bez żadnej refleksji, jaki będzie międzynarodowy popyt na tę ofertę. Sąsiedztwu polsko-niemieckiemu przypisywano różne etykiety: wspólnota interesów, wartości, losu, sąsiedztwo po przejściach. Obecny stan można określić jako nie zawsze uświadomioną wspólnotę problemów. Niedocenienie ich wagi może mieć nieobliczalne skutki dla bezpieczeństwa naszego kraju oraz jego miejsca i wizerunku w świecie. Elity polityczne RP i RFN przygotowały ramy traktatowe, doceniając szansę, jaką dawał przełom lat 1989/90, a wraz z nim demokratyzacja Polski i zjednoczenie w warunkach pokoju i praworządności państwa niemieckiego. Po raz pierwszy od 300 lat, jak zauważył historyk Heinrich August Winkler, kwestia niemiecka (jedność narodowa) i kwestia polska (suwerenność) nie były ze sobą w konflikcie. Budowanie sąsiedztwa na nowych fundamentach po dekadach milczenia, propagandy, uprzedzeń i nieufności wymagało nowego języka dialogu, minimum wiedzy o sobie, wzajemności w poczynaniach. Do jakiej tradycji historycznej miały odwołać się oba narody? Z jednej strony pruska polityka germanizacyjna, hitlerowska polityka eksterminacji i zakleszczona w zimnowojennych realiach oraz uległa wobec rewizjonistycznej retoryki ofiar przymusowych wysiedleń polityka powojenna zachodnich Niemiec. Z drugiej – poczucie krzywdy wobec zaborcy, trauma okupacji i eksterminacji oraz podporządkowana ideologii polityka PRL-u wobec obu państw niemieckich. W tej sytuacji elity skupione wokół rządu Tadeusza Mazowieckiego odwołały się do moralnych podstaw pojednania. Cichym bohaterem w dziele wypełnienia treścią postanowień traktatu z 1991 r. była Polska lokalna. Wyzwolona została ludzka energia, a nowa lokalna świadomość stała się podstawą tworzonych więzi. 104 „Dobra zmiana” zastała w Polsce sytuację, w której powiązani od ponad dwóch dekad partnerską współpracą przedstawiciele wszystkich niemal środowisk społecznych i zawodowych obywają się bez pośrednictwa rządów. Wprawdzie oba państwa były beneficjentami przezwyciężenia podziału Europy, ale na otwarciu granic skorzystali przede wszystkim Polacy. Studiującej na niemieckich uczelniach młodzieży i polskim pracownikom trudno byłoby wyobrazić sobie dziś powrót do narodowej klatki. Nasza polityka wobec Niemiec była i jest wyznacznikiem naszej europejskości. O ile u progu przemian władze demokratyzującej się Polski zainicjowały kurs w stronę poszukiwania płaszczyzny porozumienia i przezwyciężania tematów tabu, a nieufne społeczeństwo potrzebowało czasu na wzajemną naukę o sobie, o tyle dzisiaj mamy sytuację odwrotną. Droga, którą wybrał obecny rząd, nie pokrywa się bynajmniej z drogą obraną przez część społeczeństwa wolną od kompleksów. To obywatele, dla których Niemcy to normalny sąsiad. Te małpiarskie elity W relacjach polsko-niemieckich pojednawcze gesty i słowa wyprzedzające epokę były wyjątkiem. Autorem taki gestów i słów był z pewnością Jan Józef Lipski. Jego esej „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”, powstały 35 lat temu, był i pozostaje obiektem niewybrednych ataków. Zainteresowany przezwyciężeniem uprzedzeń w stosunkach polsko-niemieckich, nawoływał: „Musimy powiedzieć sobie wszystko, pod warunkiem że każdy będzie mówił o winach własnych (?). Bez tego ciężar przeszłości nie pozwoli nam wyjść we wspólną przyszłość”. Ocenę własnej historii bez retuszu uważał za jedną z ważniejszych prawd moralnych, bo – jak pisał – „zło jest złem, a nie dobrem, nawet gdy jest mniejszym i niemożliwym do uniknięcia złem”. Takich ludzi jak Lipski piętnuje Jarosław Kaczyński jako moralnie nieuczciwych. Ich postawę uznał „za wielką ekspiację i wielkie samobiczowanie”; to ludzie, którzy ustawili się „w pozycji wspólników zbrodni niemieckiej i to jest skandal” i „niebywałe skundlenie polityczno-kulturowego establishmentu”. „To są ludzie, którzy wyszli z komunizmu z różnymi głęboko ukrytymi kompleksami własnych win (?), niebędący specjalnie rozgarnięci”. Nie mają odwagi postawić się Niemcom, a to „daje co najwyżej kijek w tyłek”. Te „nasze nieszczęsne peryferyjne, naśladowcze, małpiarskie elity” mają z tego realne korzyści: „realstypendium”, „realnagroda”, „realgrant”. 105 PiS odrzucił klasyczne środki uprawiania polityki zagranicznej i dyplomacji. Główny cel: budowanie wielkiej Polski rozpoczął od manifestowania na zewnątrz jej podmiotowości i suwerenności oraz poprzez politykę historyczną. Ostrzegawcze głosy ze strony Unii przypisano głównie Niemcom. Tym zaś odmówiono z uwagi na przeszłość prawa do zabierania głosu w sprawach Polski: dumny i wielki naród nie może być poddany jakiejkolwiek krytyce. Spojrzenie PiS-u na Niemcy i jego polityka wobec Unii mają potrójne ostrze. Jest ona wymierzona przeciw całemu dorobkowi III RP w sferze polityki niemieckiej i europejskiej, bo miało to być „skarlenie Polski”. Adresowana jest do „prawdziwych Polaków”. Władza pragnie dać im poczucie ważności i pokazać, kto teraz rozdaje karty w Europie. Dochodzi do tego prężenie muskułów przed Niemcami i Unią, bo jak wyraził to prezydent Duda, „jesteśmy traktowani jako ludzie drugiej kategorii”, nadszedł więc czas, by powiedzieć, że „tu, w Polsce, to my właśnie jesteśmy ludźmi pierwszej kategorii”. Nowa władza rozpoczęła wprowadzanie w życie swojej wizji przeszłości i stosunków polsko-niemieckich. Nie ulega wątpliwości, że wiele idei i działań rządzących dzisiaj w Polsce ma znamiona pełzającej faszyzacji. Decydenci i ich eksperci próbują jak w systemach dyktatorskich wykształcić nowego człowieka i nowe społeczeństwo na wzór i podobieństwo swoje. Dokonuje się rewolucja kulturalna, niewidoczna dla większości społeczeństwa. Zapowiedzi centralizacji patriotyzmu, projekt powołania do życia instytucji politycznej wyznaczającej standardy naukowe przywołują jako żywo w pamięci powołanie przez Hitlera Niemieckiej Nagrody Narodowej za Zasługi dla Sztuki i Nauki z jednoczesnym zakazem przyjmowania Nagrody Nobla. Pretekstem było przyznanie w 1936 r. Pokojowej Nagrody Nobla Carlowi von Ossietzky? emu, pisarzowi i pacyfiście uznanemu za „deprawatora narodu niemieckiego”. W swym wystąpieniu w Pałacu Sportu po przejęciu władzy Hitler nie zapowiadał rozprawienia się z wrogami, lecz nadejście jutrzenki prawdy i sprawiedliwości. Za główny cel swej polityki uznał walkę z marksizmem, upadkiem honoru i tożsamości. „Teraz nie chcemy więcej kłamstwa. Sami musimy walczyć o nowe Niemcy” wolne od zależności od obcych mocarstw. Słowa prezydenta Andrzeja Dudy: „My mamy prawo sami decydować o tym, co jest dla nas dobre, a co jest dla nas złe, kto jest dla nas gościem, a kto jest dla nas wrogiem”, odebrałam jako groźne przyznanie 106 jednej partii przywileju podziału między dobrem i złem, swoim i obcym. Słowa Göringa „O tym, kto jest Żydem, decyduję ja”, które znalazły finał w komorach gazowych, pokazują, jak niebezpieczne jest postawienie się ponad prawem i żądza nieograniczonego władania narodem. Obecność działaczy ONR-u z flagami w katedrze białostockiej nasuwa porównanie z obecnością oddziałów szturmowych SS, które wraz ze swymi insygniami szturmowały w latach 30. niemieckie kościoły. Dały się one uwieść hitlerowskiej propagandzie zapewniającej o jednoczeniu narodu ze sferą ducha, zyskując na moment spokój, tracąc zaś na lata szacunek i autorytet. Ile zostało czasu na wyciągnięcie wniosków? Idąc rakiem Siewcy strachu liczą na wewnętrzne konflikty. Jak zauważył de Tocqueville, „despota łatwo wybacza rządzonym, że go nie kochają, byleby tylko nie kochali się między sobą. Ludzi, którzy pragną połączyć wysiłki dla budowy wspólnego dobra, uważa się za duchy wichrzycielskie i niespokojne, a przeinaczając właściwy sens, dobrymi obywatelami nazywa się tych, którzy zamykają się w czterech ścianach” (przekład Barbara Janicka i Marcin Król). Władza usiłuje pociągnąć za sobą społeczeństwo jak za fletem szczurołapa. Procesy migracyjne i narastające na tle etnicznym i religijnym konflikty w świecie wymagają intensywnej komunikacji międzynarodowej. Jej warunkiem jest zwrócenie większej uwagi na nauczanie historii uniwersalnej, propagowanie nowej dydaktyki międzykulturowej, by przygotować się na spotkanie z Innym. Ekipa rządząca dziś w Polsce przygotowuje natomiast wielką ekspansję w kierunku historii narodowej, wypełniając naszą witrynę narodową gadżetami historycznymi bez żadnej refleksji, jaki będzie międzynarodowy popyt na tę ofertę. Kościoły niemieckie od dziesięcioleci stawiają na ekumeniczną i międzyetniczną edukację – zwierzchnicy polskiego Kościoła katolickiego są głusi na głos papieża Franciszka w tej materii. Najnowsze wydarzenie jubileuszowe, pokazywana w Bundestagu wystawa „Polacy i Niemcy. Historie dialogu”, uwidacznia paradoksy i koniunkturalizm polskiej polityki wobec przeszłości. Zarówno wiceminister kultury Jarosław Sellin, jak i współtwórca wystawy dyrektor Muzeum Historii Polski dr Robert Kostro, którzy dziś wymazują z naszych dziejów najważniejszych architektów „Solidarności”, należą do tych orędowników tzw. IV RP, dla których „S” była najważniejszą siłą sprawczą 107 obalenia muru berlińskiego. Jeszcze w 2005 r. historyk Kostro dowodził, że „S” była największym ruchem wolnościowym XX-wiecznej Europy i głównym czynnikiem zburzenia ładu jałtańskiego, a cały świat oddany idei wolności ma dług wdzięczności wobec Polski. Trudno dziwić się z drugiej strony, że na liście zasłużonych dla dialogu polsko-niemieckiego twórcy wystawy umieścili Lecha Kaczyńskiego i Beatę Szydło, skoro dr Kostro napiętnował u progu pierwszych rządów PiS-u środowisko „Wyborczej”, część postkomunistów i liberałów za „łomotanie się we własne piersi”, próbę „amputowania pamięci” i stawianie społeczeństwa „przed nieprzyjemną alternatywą: albo megalomania, albo amnezja”. Z jednowymiarową tożsamością nie obronimy demokracji. Za przejęcie spadku naszej historii odpowiadają w głównej mierze historycy. Przykład dedukcji niektórych badaczy, dla których prawda polityczna jest ważniejsza niż historyczna, jak w przypadku prof. Andrzeja Nowaka, który każe modlić się za Mieszka I, bo „bez Mieszka I nie byłoby? żołnierzy wyklętych?”, pokazuje, że forsowanie jednej wspólnotowej wizji przeszłości odbywa się w myśl zasady, że wiara i historia to jedno. Przyszłe pokolenia rozliczą nas za roztrwonienie dorobku RP w sferze polityki zagranicznej i zrujnowanie pozycji Polski w Europie. Milczenie i bierność skazywałyby nas na rolę wspólników. Nic bowiem nie wskazuje na to, by rządząca formacja przestawiła zwrotnice w swej postawie wobec Niemiec i Unii. Zamiast spełnienia snów o Międzymorzu i mocarstwie środkowoeuropejskim możemy obudzić się w najczarniejszym scenariuszu, kiedy dla świata pozostanie, jak w dramacie Alfreda Jarry? ego „Król Ubu”, jedno skojarzenie z naszym krajem: „w Polsce, czyli nigdzie”. PROF. DR HAB. ANNA WOLF-POWĘSKA historyk, politolog, Katedra Teorii, Filozofii i Historii Prawa, poznański Wydział Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS 108 Pokaż swój prepaid, a powiem ci, kim jesteś IZABELA GRABOWSKA Gazeta Wyborcza nr 178, wydanie z dnia 01/08/2015 Z miasta i ze wsi, inteligenci i „wieśniaki” – te podziały są już passé. Kto w dzisiejszym społeczeństwie jest młody? Jedni piszą, że młodość kończy się po trzydziestce, inni żartobliwie przypominają graniczny wiek przynależności do ZMP, peerelowskiego Związku Młodzieży Polskiej, czyli 35 lat. Trudno tę granicę określić, bo wiele aktywności zostało odsuniętych w czasie – później zakłada się rodzinę i myśli o dziecku, później wychodzi z domu rodziców. Jedno zostało przyspieszone – wejście na rynek pracy. Zmienia się też istota podziałów społecznych. Podział na młodych z miasta i ze wsi traci na znaczeniu, podobnie jak na młodych z domów inteligenckich i robotniczych. W ich miejsce weszły nowe skrajne podziały: pracujący – NEET (not in employment, education and training, czyli ci, którzy nie pracują, nie uczą się i nie podnoszą kwalifikacji); migrujący – niemigrujący; cyfrowi – analogowi. Na to wszystko nakładają się kwestie płci. Młode kobiety inaczej się zachowują w przestrzeniach społecznych, także na rynku pracy. Chciałabym, ale się boję Z NEET-sami – osobami znajdującymi się niejako poza systemem – kojarzą nam się głównie młodzi mężczyźni. Jak pokazał raport Eurofund, Europejskiej Fundacji na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy, z 2012 r., wśród polskich NEETs znajdują się także młode kobiety. 109 Są wykształcone, ale nie mają doświadczenia zawodowego i dlatego nie podejmują aktywności zawodowej. To zjawisko pokazuje wady systemu wspierania przejścia z edukacji na rynek pracy. Ów brak wsparcia przekłada się na utrwalającą się niską stopę aktywności zawodowej. Procent Polek aktywnych na rynku pracy jest jednym z najniższych w Unii i nie przekracza 60 proc., a w grupie wiekowej 25–34 lata bezrobocie wśród kobiet wynosi 33 proc. Przyczyną są nie tylko macierzyństwo i obowiązki rodzinne, ale też spadek motywacji i brak wsparcia instytucjonalnego. Konsekwencje mogą być bardzo kosztowne – Eurofund szacuje, że dzisiejsi NEETs mogą kosztować Polskę około 2 proc. PKB. Kto nie ucieka, ten trąba Młodzi dzielą się też na mobilnych i na tych, którzy nie mogą lub nie muszą migrować. W społecznościach lokalnych migracja jest zazwyczaj koniecznością. Często młodzi, wchodząc w życie zawodowe, nawet nie sprawdzają możliwości zatrudnienia w swojej okolicy, tylko od razu załatwiają sobie pracę za granicą. Jednak socjolog prof. Krystyna Szafraniec, autorka raportu „Młodzi 2011”, zauważa, że migracja młodych jest jedną z form cichej rewolucji – ucieczki nie tylko od frustracji związanej z nieprzyjaznym rynkiem pracy, lecz także do normalności kojarzonej ze wsparciem instytucjonalnym, większą siłą nabywczą nawet pensji minimalnej. Wielu młodych wyjeżdża, żeby uciec spod kontroli rodziny, sąsiadów, lokalnej społeczności. Nie chcą się poddawać tradycyjnemu schematowi: edukacja – małżeństwo – kredyt – dzieci. Wyjeżdżają do zachodnich metropolii w poszukiwaniu nowego stylu życia. Chcą żyć tak jak ich rówieśnicy w innych krajach i korzystać z systemu bardziej stabilnego – jak uważają – niż polski. Decydują się na dzieci – i mają ich więcej – podejmują dalszą edukację, a jednocześnie odsuwają szanse awansu na rynku, pracując poniżej kwalifikacji w nisko płatnych zawodach. Z analiz Ośrodka Badań nad Migracjami UW wynika, że wśród emigrantów, którzy wyjechali z Polski po wejściu do UE, ponad 60 proc. to osoby poniżej 30. roku życia: ponad 8 proc. było w wieku 15–19 lat, 28 proc. miało 20–24 lata, 27 proc. – 25–29 lat. W porównaniu z okresem sprzed akcesji liczba migrujących Polaków przed trzydziestką zwiększyła się o ponad 6 proc. 110 W tych podziałach płeć też ma znaczenie. Badania pokazują, że kobiety nie zadowalają się tymczasową nisko płatną pracą; są bardziej zdeterminowane i starają się lepiej wykorzystać szanse, jakie daje pobyt za granicą. Mężczyźni traktują migrację jako przerywnik w karierze – osiągają lub nie zakładane cele i wracają do Polski, rozpoczynając nową drogę zawodową lub podejmując prace podobne do wykonywanych przed wyjazdem. Dla kobiet migracja jest etapem w karierze, a nie jednorazowym epizodem. Efekt ten występuje niezależnie od sytuacji rodzinnej czy pozycji zajmowanej w kraju. E-wykluczeni od przedszkola Wydawać by się mogło, że dzisiaj wszyscy młodzi mają dostęp do technologii telekomunikacyjnych. Nic bardziej mylnego. Niemal każdy młody ma komórkę, ale wielu rodzin nie stać na ciągłe doładowania, nie mówiąc o abonamencie. A nawet jeśli, to nie wszyscy mają dostęp do szerokopasmowego internetu, bez którego nie da się śledzić dominujących w sieci treści wizualnych. Młodzi wszelkie informacje, włącznie z tym, co zadano do domu, przekazują sobie przez media społecznościowe. Już nawet nie odwiedzają się w domach, gdy ktoś jest chory, ponieważ jeszcze w czasie lekcji wrzucili zdjęcia na Fejsa. Co z tymi, którzy Fejsa nie mogą mieć? Tu przebiega linia podziału. W szkole średniej w pewnej małej miejscowości zaproszenie na imprezę klasową rozesłano przez Facebooka; nie przyszli ci uczniowie, którzy mieszkali poza miasteczkiem, w popegeerowskich wsiach, ponieważ nie mieli dostępu do internetu ani nawet komórki. A jeśli jednak mają? Właśnie na tym polega dodatkowy podział. Jak pokazały badania kulturoznawców z Uniwersytetu SWPS, ci, którzy pochodzą z tzw. lepszych domów, częściej poszukują treści edukacyjnych, a ci z domów o niższym statusie społecznym – rozrywki. *** Na pierwszy rzut oka młodzi nie buntują się przeciwko tym podziałom, tylko usiłują się przystosować. Ale to pozory. Prof. Szafraniec zauważa, że się buntują, tylko inaczej. Buntują się, rozliczając – na przykład przy urnie wyborczej – system z obietnic samorealizacji, „bycia sobą”, wygodnego życia. Buntują się, odwlekając wejście w dorosłość 111 albo „demograficznie”, opóźniając rodzenie dzieci lub decydując się na tylko jedno. To, że napięcia nie uwidaczniają się, jak kiedyś, w formie masowych ulicznych protestów, nie znaczy, że ich nie ma. Cichy bunt narasta do wewnątrz. DR HAB. IZABELA GRABOWSKA, PROF. UNIWERSYTETU SWPS socjolog, liderka Centrum Aktywizacyjno-Badawczego Młodzi w Centrum Lab, Uniwersytet SWPS 112 Nie zapomnij żyć Z prof. ROMANEM CIEŚLAKIEM, psychologiem, rozmawia AGNIESZKA JUCEWICZ Wysokie Obcasy nr 295, wydanie z dnia 20/12/2014 Zwalanie winy na korporację, że najważniejszy jest zysk, że ludzie są złośliwi, że plotkują, to wymówka, bo przecież to nie korporacja jest nastawiona na zysk, nie korporacja jest złośliwa i plotkuje, tylko ludzie, którzy ją tworzą. Chciałam panu pokazać okładkę pewnego pisma psychologicznego. Cały numer poświęcony jest „lekcji odpoczywania”. Czy odpoczynek stał się czymś tak trudnym, że trzeba się go uczyć? Co będzie jutro – lekcje z oddychania? Warsztaty z konwersacji z drugim człowiekiem już są. Lekcje z oddychania też już można pobierać, zapisując się na przykład na kurs medytacji albo jogi. To, iż takie warsztaty się pojawiają, świadczy o tym, że jest na nie zapotrzebowanie i że ludzie potracili umiejętności, które kiedyś były naturalne, więc ktoś musi ich tego nauczyć od nowa. Odpoczynek stał się dzisiaj czymś trudnym również dlatego, że bycie zabieganym jest po prostu modne. Zabieganie podnosi prestiż społeczny, świadczy o tym, że coś znaczę, że mnie potrzebują, relaks z prestiżem specjalnie się nie wiąże. Jeszcze nie, bo to się zaczyna zmieniać. Wielu osobom relaks kojarzy się z lenistwem. Dlatego na różne sposoby próbują czas wolny zapełnić rozmaitymi aktywnościami – pracą, kolejnym zadaniem do wykonania. Byle nie 113 być ze sobą. Bo bycie w kontakcie ze sobą może się okazać bolesne – mogę się wtedy skonfrontować z uczuciami czy myślami na swój temat, na temat bliskich czy świata, które niekoniecznie są przyjemne. Dlaczego ludzie tak lubią wyjeżdżać na wakacje w grupach zorganizowanych? Bo wtedy nie widać, że ta żona jakaś taka nudna, że mam nadwagę i nadciśnienie, że te dzieci zbyt absorbujące, a praca od dawna nie daje mi satysfakcji. W grupie łatwiej od siebie uciec. Uciekać od siebie można nawet przez całe życie, tylko że to jest kompletnie nierozwojowe. Bycie w kontakcie ze sobą to definicja odpoczynku? Jedna z możliwych, dla mnie najbardziej trafna. I ludzie mają różne pomysły na to, jak się ze sobą spotkać – jedni chodzą na spacery, inni biegają, jeszcze inni medytują. Ale są też różne psychologiczne koncepcje, które opisują, jakie warunki powinien spełniać odpoczynek. Po pierwsze, potrzebny jest wolny czas. Po drugie, muszę mieć poczucie, że to ja dysponuję sobą w tym czasie, czyli odpoczynkiem nie jest np. seria niedzielnych zadań, jakkolwiek przyjemnych, które zaplanowała mi żona/mąż. Po trzecie, to, co będę wtedy robił, ma podnieść jakość mojego życia. I znów, dla jednych to będzie udział w warsztacie rozwoju osobistego, dla drugich – spotkanie z przyjacielem i rozmowa o życiu, inni wybiorą wyjście na piwo, by pogadać o piłce. Odpoczynek jest nam potrzebny też po to, żeby zastanowić się nad hierarchią wartości w naszym życiu: czy ja poprzez aktywności zawodowe, domowe na pewno realizuję to, co dla mnie ważne? Nie dziwię się już, dlaczego tak wiele osób od odpoczynku ucieka. To poważna sprawa. A wie pani, że wiele wydarzeń kojarzonych z odpoczynkiem znajduje się na liście najbardziej stresujących wydarzeń życiowych? Boże Narodzenie, wakacje, spotkania rodzinne, ślub. Dlaczego? Między innymi z powodów, o których mówiłem, ale też dlatego, że nasze oczekiwania są często nierealne. Nam się wydaje, że w ciągu jednego wydarzenia – świąt, wakacji – rozwiążemy wszystkie nasze problemy albo lepiej, same się rozwiążą. No i spotyka nas zawód. 114 Inna przyczyna stresu może być taka, że te wydarzenia nie są naszymi celami, tylko cudzymi, i gdybyśmy byli bardziej w kontakcie ze sobą, tobyśmy np. inaczej spędzali święta. A tak co roku jeździmy do rodziny, z którą poza tym nie mamy kontaktu, bo taka jest tradycja. To tak zwany efekt modelowania. Inni tak robią, to ja też? Tak. Na zdrowy rozum bez sensu jest tuż przed świętami, o 17, wybrać się do centrum handlowego po prezenty, ale inni to robią, więc ja też stoję w korkach, a potem w kolejce po ten sam towar. Naśladując innych, mamy poczucie, że to, co robimy, jest słuszne A ta ekscytacja, która się udziela przed świętami, czasem przyjemna, czasem nie, to też efekt modelowania? Oczywiście, emocje też nam się udzielają. Na przykład agresja, mogła to pani zobaczyć podczas obchodów 11 listopada. Przed świętami podobnie „zarażamy się” radosnym podnieceniem, ale też napięciem, pośpiechem. W psychologii dużo się ostatnio mówi o „uważności” – takim byciu tu i teraz ze swoimi odczuciami, myślami, decyzjami – i to jest jakiś sposób, żeby z tego kołowrotka wyjść. Powiedział pan, że warunkiem odpoczynku jest wolny czas, to, że sama o nim decyduję i że to poprawia jakość mojego życia. Czy jeżeli praca jest moją pasją i dokonam wyboru, że w czasie wolnym będę pracować nad naszym wywiadem, to będzie odpoczynek? Tak, ale? Problem polega na tym, że w naszej cywilizacji trudno zdefiniować, co jest wolnym czasem, a co nie. Akurat pani praca czy moja nie mieści się w granicach od 8 do 16. Ona się wiąże z realizacją pewnych celów i zadań, na które potrzebny jest m.in. czas, często dużo czasu. A przecież poza pracą mamy też konkurencyjne cele i zadania. Dlatego warto być cały czas w kontakcie ze sobą, żeby móc zdecydować, co jest w tej chwili naszym priorytetem. Pani znajduje się też w tej uprzywilejowanej grupie ludzi, którzy lubią swoją pracę, a nawet uważają, że jest ona ich pasją, tzn. że ci ludzie w pracy realizują wartości, które są dla nich w ogóle ważne w życiu – np. mają poczucie, że przez to, co robią, pomagają innym. 115 I to ich przed czymś chroni? Ludzie, którzy identyfikują się z tym, co robią, czują się bardziej zintegrowani, lepiej funkcjonują. Jeśli ktoś spędza osiem czy 12 godzin dziennie w środowisku, w którym realizuje obce dla siebie cele i wartości, to nie dziwne, że jest zmęczony i sfrustrowany. To najszybsza droga do wypalenia zawodowego. Wierzę, że świat będzie szedł w tę stronę, by wartości realizowane w pracy były tożsame z prywatnymi – to będzie ta nadrzędna motywacja, a nie zarabianie pieniędzy. Bo jak się popatrzy na historię ludzkości, to cała rewolucja cywilizacyjna w XIX wieku doprowadziła do takiego sztywnego podziału na świat pracy i świat odpoczynku, jakby te dwie sfery były odrębne, a nawet sobie wrogie. Ale kilka tysięcy lat wcześniej, kiedy się kształtowaliśmy jako społeczeństwo, praca była integralną częścią życia. Zdobywanie żywności, surowców na zbudowanie domu, budowanie pozycji społecznej były jednocześnie i pracą, i życiem. Dopiero wprowadzenie pieniądza i wymiana dóbr za te pieniądze doprowadziły do tego, że jedno od drugiego zaczęło się oddzielać. I teraz, mam wrażenie, zaczynamy się powoli orientować, że ten podział jest czymś sztucznym i nie daje szczęścia. No ale do jaskiń już nie wrócimy. Nie wrócimy, ale na poziomie wartości jesteśmy w stanie to zrobić. W psychologii organizacji pracy jest nurt badań, który dotyczy „home-work interface”, czyli przenikania się pracy i domu. Z tych badań wynika między innymi to, że jeśli np. w domu chcę być szczery, uczciwy i dobry, a w pracy jestem nastawiony na rywalizację, zysk i uciekam się do nieuczciwych zachowań, to mój chaos życiowy będzie się pogłębiał, bo nie sposób być kimś innym zawodowo, a kimś innym w domu. Niektórzy próbują. I prędzej czy później zaczynają chorować, ich życie prywatne się rozsypuje albo też dochodzą do ładu ze sobą, z tym, co dla nich ważne – dzięki terapii, autoterapii czy rozmowie z kimś, kto jest dla nich ważny. 116 Niektórzy odkrywają, że praca to nie tylko sens ich życia, ale że praca to w ogóle są oni. Są i tacy. Ich „ja” ulokowane jest w tym, co robią zawodowo. I jak myślą o sobie, to nie myślą: jestem Kaśka czy Roman, mam wiele ról, jestem np. psychologiem, ale też ojcem, mężem, biegaczem – tylko patrzą na siebie jednowymiarowo. Myślą: jestem menedżerem w firmie takiej i takiej. Kropka. To bardzo zubaża, bo jesteśmy kimś znacznie więcej. Ale jest też tak, że angażująca praca może mieć właściwości uzależniające. Jak narkotyk czy inne używki. Jak to się dzieje? Wyobraźmy sobie, że wykonujemy pracę, która daje nam dużo satysfakcji. Mamy z tego różne korzyści, np. emocjonalne, bo jesteśmy w euforii, kiedy robimy coś, co nam sprawia przyjemność, i kiedy nam to wychodzi. Szef nas chwali, koledzy podziwiają, nasz prestiż rośnie – to są tzw. korzyści społeczne. Dostajemy podwyżkę, awansujemy – to korzyści materialne. Na skutek tego pobudzenia wydzielają się endorfiny, podobnie jak przy zażywaniu narkotyków, więc jesteśmy w stanie dać z siebie więcej i więcej. Na dzisiaj jesteśmy zadowoleni, za tydzień – też, ale po dwóch miesiącach może się okazać, że już nie dajemy rady, że nasze zasoby się wyczerpały. Zasoby, czyli co? Na przykład zarywanie kolejnych nocy odbija się na naszym zdrowiu, emocjonalnie nie jesteśmy już w stanie znieść konfrontowania się codziennie z nowym problemem i jesteśmy ciągle podminowani. Możemy też stracić zasoby społeczne – bo na przykład żona cierpliwie znosiła moją nieobecność, ale w pewnym momencie mówi „dosyć” i przestaje ze mną rozmawiać albo się wyprowadza. Na szczęście świadomość, że nie da się żyć na dłuższą metę w takim rozkroku, powoli się do ludzi przebija. Jak pani myśli, dlaczego dzisiaj powstaje tyle start-upów na świecie? 117 Zakładają je głównie milenialsi, którzy cenią czas dla siebie i wolą pracować na własny rachunek? Jest też alternatywne wytłumaczenie. Zakładają start-upy po to, by w swoim biznesie realizować swoje wartości. Być sobą. Bo pierwsze skojarzenie z korporacją jest takie: tam nie będziesz sobą, będziesz musiał chodzić jak w zegarku, a jak będziesz chodził za wolno, to cię wymienią. A nie jest tak? Było tak, ale korporacje są mądrymi organizmami, wiedzą, że jeśli chcą przetrwać, muszą się zmienić. Z drugiej strony pamiętajmy, że kultura korporacji nie jest bytem przez kogoś wymyślonym, tylko tworzą ją też pracownicy. Zwalanie winy na korporację, że wszystko jest nastawione na zysk, że ludzie są złośliwi, że plotkują, może być wymówką, bo przecież to nie korporacja jest nastawiona na zysk, nie korporacja jest złośliwa i plotkuje, tylko ludzie, którzy ją tworzą. Ale poza tym, że korporacje tworzą szeregowi pracownicy, to są jeszcze pracownicy wyższego szczebla. Czy to nie oni mają większy wpływ na to, jaka ta korporacja jest? Ma pani rację. To od przywódców, tzw. liderów, wszystko się zaczyna. Bo to, co decyduje o tym, jaka dana korporacja jest, to tzw. kultura organizacyjna. To jest fundament firmy. Z jednej strony to są spisane normy i regulacje, jak postępować, z drugiej – te wszystkie wartości i cele, które się znajdują pod powierzchnią. Nie są wyrażone wprost, ale powodują, że zachowujemy się w ten, a nie inny sposób. I w związku z tym inaczej wygląda kultura organizacji np. w „Gazecie Wyborczej”, a inaczej w firmie farmaceutycznej. Począwszy od tego, jak ludzie są ubrani, a skończywszy na tym, jak i o czym rozmawiają – czy mają np. czas i przyzwolenie na to, żeby porozmawiać o życiu prywatnym. Kultura organizacyjna w dużej mierze zależy od tego, czym ci przywódcy przyciągają ludzi do pracy. Jeśli mówią: „Przyjdźcie do nas, to zarobicie pieniądze”, to będą mieli ludzi, którzy przyszli, by zarabiać. 118 Mogą też powiedzieć: „Nie zarobicie pieniędzy, ale za to damy wam wartości”. Mogą. Są takie firmy. I to jest genialny przykład, bo jeśli ktoś nie ma motywacji zewnętrznej, np. w postaci pieniędzy, to w swojej pracy kieruje się motywacją wewnętrzną. Jednak motywacją wewnętrzną nie spłaci się kredytu. Ale ma się za to poczucie sensu, bycia w zgodzie ze sobą, przekonanie, że – mówiąc górnolotnie – zmienia się świat. To jest bardzo ważna motywacja. Szkolnictwo wyższe, nauczyciele, pielęgniarki – tutaj ten mechanizm widać najwyraźniej. Jednocześnie te zawody, w które wpisana jest chęć zmieniania świata, są najbardziej zagrożone wypaleniem zawodowym. Dlaczego? Są dwie podstawowe koncepcje dotyczące wypalenia zawodowego. Pierwsza – że wypalenie, czyli poczucie wyczerpania emocjonalnego, które wiąże się z brakiem woli do działania, ale też cynizmem, instrumentalnym traktowaniem ludzi i wydarzeń oraz poczuciem, że nic się nie osiągnęło, jest efektem stresu w pracy, czyli nadmiaru wymagań w stosunku do zasobów, które się posiada. Druga koncepcja mówi, że to reakcja na sytuację, w której nie udaje nam się zrealizować naszych celów. Na przykład jakich? Jeśli jestem młodym lekarzem i mój cel jest taki, żeby pomagać innym, a okazuje się, że pod gabinetem czeka 25 pacjentów, a dodatkowo zapisanych jest 500 i wszyscy mają do mnie pretensje o to, jak działa służba zdrowia, to trudno mi będzie realizować swoje cele. Wtedy odpoczynek przyda mi się do tego, żeby je przedefiniować, bo może były zbyt ambitne albo oderwane od realiów. Mogę też celów nie zmieniać, ale zastanowić się, czy są jakieś inne drogi, które do nich prowadzą: może mogę się zatrudnić np. w mniejszej przychodni? A może wolę przyłączyć się do Lekarzy bez Granic i pracować w Afryce albo samemu założyć firmę? Jeśli nie znajdę chwili wytchnienia, żeby sobie odpowiedzieć na te pytania, kiedy stres mnie przygniata, to może mnie zaprowadzić do wypalenia zawodowego. 119 Nie zawsze ma się taką możliwość wyboru. A mnie się wydaje, że to często bardzo dobre usprawiedliwienie, żeby nic nie robić. Przekonanie „nie da się”, „tak już musi być” blokuje jakąkolwiek zmianę. Czasem jest tak, że ilość wymagań, spotkań, jakie trzeba odbyć, informacji, które trzeba przetrawić i przekazać dalej, przerasta możliwości jednego człowieka czy jednego stanowiska. I ważne jest, żeby sobie z tego zdać sprawę. Ludzie zwykle w takich sytuacjach stosują jedną z trzech strategii radzenia sobie. Pierwsza jest taka, że podchodzą do tego zadaniowo i mówią: „Poradzę sobie”, a następnie szukają środków, żeby sobie poradzić, np. delegują zadania na innych albo proszą o inny rodzaj przepływu informacji, nie tak angażujący. Jest to strategia skuteczna wtedy, gdy mamy kontrolę nad tą sytuacją i kiedy wiadomo dokładnie, kto, ile i kiedy ode mnie wymaga. Drugi sposób to strategie emocjonalne, czyli: jest trudno, wiem o tym, ale muszę sobie przede wszystkim poradzić z emocjami, które rodzą się we mnie, więc idę z kolegami na piwo, ponarzekam z koleżanką z pracy, może pojadę na wakacje. W ten sposób radzę sobie ze skutkiem, nie walczę z przyczyną. Trzecia strategia polega na unikaniu: „Problem? Jaki problem?”. Funkcjonuję z dnia na dzień, nie odpisuję np. na ważne maile, kiedy ktoś mi zwróci uwagę, przejmuję się tym pięć minut, a potem i tak zapomnę itd. Mogę sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że nie realizuję swoich celów i że mnie to niszczy. Te dwie strategie – unikania i emocjonalna – mogą być skuteczne wtedy, kiedy nie mamy kontroli nad sytuacją, kiedy nic nie możemy zmienić. W jakim sensie te strategie są skuteczne? Pomagają nam przetrwać. Jakiś czas. Powiedział pan, że korporacje się zmieniają. Jak? Pojawia się coraz więcej programów dla pracowników, które mają służyć poprawie jakości ich życia. To świadczy o tym, że korporacje zauważyły, iż jakość życia pracowników jest istotna dla ich funkcjonowania w pracy. 120 Eureka. To swojego rodzaju „eureka”, bo sytuacja rynkowa jest dzisiaj taka, że jeśli chcę przyciągnąć do siebie dobrych pracowników, to muszę im zaoferować coś więcej niż pieniądze, bo oni te same pieniądze dostaną gdzie indziej. I co się kryje pod tym, że życie prywatne tego pracownika jest ważne z punktu widzenia pracodawcy? Choćby to, że jak pracownik ma problemy w domu, to przyniesie je do pracy i będzie rozprawiał o swoich problemach rodzinnych, zamiast rozwiązywać zadania. Oczywiście przenosimy też problemy z pracy do domu, ale z tym już korporacja nie musi sobie radzić. Natomiast sporo czasu musiało minąć, aby korporacje zobaczyły, że to jest relacja dwukierunkowa. I co w związku z tym proponują poza karnetem na siłownię i pakietem medycznym? Na przykład interwencje prowadzone przez psychologów, które pomagają pracownikom zrozumieć specyfikę ich zawodu. Nasz zespół badawczy z SWPS-u brał udział w takiej interwencji, która była skierowana do osób pracujących z ludźmi doświadczającymi traumy – ratowników medycznych, strażaków itp. Podczas tej interwencji pomagaliśmy im zrozumieć, że osoba, która ma doświadczenia traumatyczne, przenosi je na osobę, która jej pomaga, i w związku z tym i jedna, i druga może mieć objawy stresu potraumatycznego. Edukowaliśmy ich i wspieraliśmy. Kilkanaście lat temu jedna z amerykańskich firm farmaceutycznych miała problem ze swoimi reprezentantami medycznymi, którzy dużo podróżowali po kraju. Zawierali coraz więcej kontraktów, ale ich efektywność spadała. Szefowie zaczęli rozmawiać z nimi i zorientowali się, że kiedy są oni w ciągłych rozjazdach, to pracują gorzej, bo zamartwiają się różnymi sprawami związanymi z domem. I co zrobiono? Ograniczono im liczbę wyjazdów służbowych? Tego nie wiem, ale przede wszystkim zapytano współmałżonków i dzieci pracowników, jak się czują z tymi ciągłymi wyjazdami swoich 121 bliskich. I okazało się, że oni też są zestresowani, też się martwią. W dodatku dzieci czuły się niepewnie z tym, że np. nie tylko nie potrafią powiedzieć kolegom, gdzie mama czy tata pracuje, ale nie potrafią sobie nawet tego wyobrazić. Gdzie dzisiaj są rodzice? W Chicago, Nowym Jorku, w Seattle? W końcu firma zorganizowała warsztaty dla całych rodzin, podczas których rodzice opowiadali, na czym polega ich praca, a potem dzieci pojechały z nimi w podróż służbową, by mogły się przyjrzeć tej pracy z bliska. W ten sposób oswoili nieznane, a efektywność pracowników wzrosła. Mnie jednak trochę to oburza, bo w tym wszystkim chodzi o jedno – żeby pracownik jeszcze lepiej pracował. Taka jest perspektywa pracodawcy. Motywacja jest jednostronna i raczej na pewno związana z maksymalizacją zysków. Czytałam ostatnio w amerykańskim „Forbesie”, że niektóre firmy chcą zaoferować swoim pracowniczkom zamrożenie jajeczek, by mogły odroczyć zajście w ciążę. Niby to też się wpisuje w ideę dbania o jakość życia pracowników, ale niewątpliwie związane jest również z korzyścią dla pracodawcy. Może to dziwne, co powiem, ale nie wyobrażam sobie, żeby pracodawca to sam wymyślił. Sądzę, że to była odpowiedź na zapotrzebowanie pracowników. Naprawdę? Jak mogło to brzmieć? „Hej, jesteśmy grupą kobiet w wieku rozrodczym, ale chcemy u was najpierw zrobić karierę, może sfinansujecie zamrożenie naszych jajeczek”? Może nie aż tak dosłownie. Rzeczywistość amerykańska jest taka, że po studiach większość studentów ma do spłacenia kredyt za naukę, od 30 do 60 tys. dol., więc często priorytetem młodych kobiet nie jest zakładanie rodziny, tylko intensywna kariera, żeby móc ten kredyt spłacić, a potem zwykle chcą jeszcze odłożyć trochę pieniędzy na edukację swoich dzieci. 122 Których jeszcze nie mają. Stąd może ten pomysł. Kobiety zorientowały się, że nie tak łatwo jest zostać matką w późniejszym wieku, ale nie chcą z macierzyństwa rezygnować, tylko je odroczyć, i chcą, by pracodawca partycypował w kosztach tego odroczenia. Każda duża amerykańska korporacja w ramach programu wspierania pracowników (employee assistance program) może oferować im różnego rodzaju rzeczy. Już to, że mają taki program, świadczy o tym, że się troszczą o pracowników. To mogą być wspomniane karnety na siłownię, dopłaty do wakacji, finansowanie szkoleń, współfinansowanie leczenia. Jednak, jak już wspomniałem, jeśli to pracodawca wymyśla, jak będzie pomagał pracownikowi, to nie będzie skuteczne. Skuteczne będzie to wtedy, gdy firma zapyta pracowników: „Czego byście od nas chcieli? Na czym wam zależy?”. To sprytne, bo odpowiadając na potrzeby pracowników, pracodawca jeszcze bardziej ich ze sobą wiąże. Nie wiem, czy taki jest cel, ale taki jest skutek. Myślę też, że jeśli jakaś firma chciałaby realizować potrzeby swoich pracowników, nie mając w tym swojego interesu, to właściciele akcji mogliby się, delikatnie mówiąc, obrazić na zarząd. Zna pan jakiś przykład polskiej firmy, w której zadbano o jakość życia pracowników? Kiedyś prowadziłem szkolenie w pewnej korporacji, z której szef wychodził o 17. Bo był szefem? Jego podwładni również. On z nimi rozmawiał tak: „Słuchaj, my tutaj pracujemy od 8 do 17. O 17 zaczyna się czas dla ciebie i twojej rodziny, bo jeśli ty nie będziesz o tej porze z rodziną, to nie będziesz też następnego dnia o 8 w pracy. Będziesz fizycznie, ale mentalnie nie, bo przez dwie godziny będziesz rozwiązywał problemy domowe, zamiast zajmować się pracą”. Uprzedzę kolejne pytanie – finansowo ta firma radziła sobie świetnie. 123 Powyżej ilu godzin w tygodniu praca już nie ma sensu? Są setki takich badań. Problem polega jednak na czymś innym – każdy z nas toleruje inny poziom obciążenia w pracy, dla jednych to będzie 40 godzin w tygodniu, dla innych 25. Dla pani napisanie jednego tekstu w tygodniu może być optymalne, a dla kogoś innego – jednego w miesiącu. Dlatego najlepiej byłoby dostosowywać wymagania indywidualnie do każdej osoby. Ktoś tak robi? Na przykład my w SWPS-ie tak robimy. Jesteście uczelnią, a nie firmą nastawioną na zysk. Jak to nie? Utrzymujemy się z pieniędzy, które sami zarobimy. Zatrudniamy 750 osób, które muszą być efektywne. I jak to wygląda w praktyce? Każdy z pracowników rozmawia z przełożonym i pisze swój plan aktywności akademickiej. Co by chciał robić, w jakim obszarze i ile. Oczywiście istnieją jakieś standardy i minima, ale wiemy, że nie możemy od każdego wymagać napisania 50 artykułów do „Journal of Applied Psychology” rocznie. Przełożeni rozmawiają o tym planie, następują różne modyfikacje, na przykład plan się nieco rozszerza albo zmniejsza, bo wielu z nas zbyt wysoko sobie stawia poprzeczkę, a później jest on zatwierdzony przez dziekana. I potem ocenia się pracownika na podstawie jego indywidualnego planu, a nie narzuconej „normy”. Przecież przełożony jest też odpowiedzialny za pracownika i jeśli pracownik będzie chciał robić więcej, to przełożony musi go w tym wesprzeć, np. dając mu czas na odpoczynek albo ograniczając liczbę wykładów, żeby mógł napisać zaplanowane artykuły. Tak naprawdę ideą tego systemu jest to, żeby ludzie nauczyli się rozmawiać o swoich celach z przełożonymi i żeby ci mieli poczucie, że nie odpowiadają tylko za siebie, za swoją karierę, ale również za tych ludzi, którzy z nimi pracują. Polscy przełożeni nie potrafią rozmawiać ze swoimi podwładnymi? To ich pierwsza wada. Druga to prokrastynacja, czyli patologiczne odraczanie rzeczy ważnych. Nie ważnych „tu i teraz”, tylko ważnych strategicznie. 124 Ta nieumiejętność komunikacji – na czym dokładnie polega? Na tym, że często nie potrafią przekazać, co jest strategią firmy, jak ją realizować. Zamiast tego mówią: „Zrób tak, bo ci każę” albo „Zrób tak, bo ja wiem”, albo nic nie mówią – niech tam robią, a jak źle zrobią, to ich rozliczymy. Ten sposób komunikowania się wiąże się z czymś, do czego jesteśmy w tej części Europy przyzwyczajeni – z hierarchizacją. Budujemy struktury pionowe, jest wszechwiedzący przywódca, nie specjalista, nie lider, ale właśnie przywódca, i są wyrobnicy. Może kiedyś się to sprawdzało, ale dzisiaj już nie, bo podwładni często mają większą wiedzę, lepsze wykształcenie niż ich szef. Dobry szef powinien mieć takie umiejętności społeczne, które pozwolą mu z wiedzy pracowników tak korzystać, żeby osiągać wspólne cele. To jest jego zadanie. Podał pan przykłady miejsc, gdzie pracuje się inaczej. O takich firmach, głównie ze Szwecji albo Stanów, lubią też pisać media – krótszy tydzień pracy, krótszy dzień pracy, możliwość pracy z domu – ale wydaje mi się, że jednak ten etos, by się zaharować, po to by wyrobić zyski, będzie silniejszy i wygra. Mam kilka myśli na ten temat. Czy wolno nam czerpać wiedzę z wyjątków? Czy to ma sens? Czy na tej podstawie można tworzyć sensowne modele na przyszłość? To jest w zasadzie pytanie badawcze. Czy 35-godzinny tydzień pracy albo zakaz wysyłania maili służbowych po 18 jest dobry? To też pytanie badawcze. Mogę się założyć, że ludzie woleliby sami decydować o tym, czy będą pracować 35 godzin, 20 czy 40, czy jeden dzień z domu, czy tylko w pracy. Druga rzecz jest taka, że gdybyśmy nawet uznali, że te wyraziste przykłady są drogą, którą chcemy podążać, to kto ma nią podążać? Kto ma podejmować te decyzje? Jak to ma się stać? To nigdy się nie stanie w takim sensie, że wprowadzimy ustawę czy rozporządzenie. To jest marzenie polityków, jedno z najbardziej irracjonalnych i blokujących zmiany społeczne – że poprzez przepisy i ustawy coś się zmieni. Tak naprawdę to się zmienia oddolnie. Czyli poprzez ludzi? Grupę ludzi albo lidera, który powie: „Nie czekam na innych, zmieniam to, bo tak jest niedobrze, tak mi się nie podoba”, i spróbuje np. 125 zmienić funkcjonowanie swojego zespołu. Jeśli okaże się, że ta zmiana działa, to będzie promieniować dalej. W „Gazecie Stołecznej” na drugiej stronie jest rubryka z listami. Czytelnicy często piszą tam o różnych zdarzeniach z miasta – a to że świateł nie ma, a to że przejście podziemne jest potrzebne, że dziura w jezdni. Najczęstsza konkluzja brzmi tak: „Niech ktoś coś z tym zrobi”. Tylko takie „niech ktoś” nigdy niczego nie zmieniło. Zmiany dokonuje ktoś, kto bierze odpowiedzialność i sam zaczyna działać, angażując innych ludzi do działania, a nie tylko do mówienia. DR HAB. ROMAN CIEŚLAK, PROF. UNIWERSYTETU SWPS psycholog, prorektor ds. nauki Uniwersytetu SWPS 126 I Ty zostaniesz humanistą Z prof. ANDRZEJEM ELIASZEM, Rektorem Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, rozmawia AGNIESZKA KUBLIK Gazeta Wyborcza nr 125, wydanie z dnia 30/05/2015 Po przełomie 1989 roku, gdy rozwijały się banki, przyjmowano do nich głównie fizyków, filozofów i filologów klasycznych. Paradoks? Nie, oni po prostu mieli umysł doskonale wygimnastykowany do trudnych zadań. AGNIESZKA KUBLIK: Od 1 czerwca SWPS się zmienia. PROF. ANDRZEJ ELIASZ: Nasza pełna nazwa brzmi: SWPS Uniwersytet Humanistycznospołeczny. W skrócie: Uniwersytet SWPS. Ustawa o szkolnictwie wyższym przewiduje, że uniwersytety „przymiotnikowe” muszą określać granice swoich badań i dydaktyki stosownie do uzyskanych uprawnień doktorskich. My mamy w sferze badań społecznych cztery uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora oraz dwa w humanistyce i w związku z tym mieliśmy się nazywać „uniwersytet społeczny”. Ale „społeczny” byłby wieloznaczny, bo są np. szkoły społeczne. Uznaliśmy, że lepiej będzie odpowiadać temu, co robimy, złożony przymiotnik „humanistycznospołeczny”. W takich przymiotnikach, bez łącznika pośrodku, pierwszy człon dookreśla drugi, który nadaje zasadniczy sens, jak np. kolor perłowoszary jest kolorem szarym o odcieniu perłowym. Jesteśmy uniwersytetem społecznym z nachyleniem humanistycznym. Czy idą za tym dla was pieniądze? – Niestety, obecny system finansowania bierze pod uwagę status właścicielski, czyli to, czy uczelnia jest publiczna, czy prywatna, a nie to, czy 127 jest dobra, czy zła. Otrzymujemy jednak dofinansowanie na działalność statutową, pracownicy mogą też się starać o granty naukowe i z dużym sukcesem je uzyskują. Jedynie doktoranci otrzymują dotację Ministerstwa Nauki, która zwalnia ich z płacenia czesnego. Jesteście pierwszym prywatnym uniwersytetem. – Tak, to nas ogromnie cieszy. A do tego jesteśmy rzeczywiście bardzo dobrą uczelnią. Według najnowszych danych z 2014 r. wśród uczelni warszawskich jesteśmy na czwartym miejscu jeśli chodzi o zdobywanie grantów, za UW, Politechniką i Warszawskim Uniwersytetem Medycznym. Teraz chcemy postawić sobie nowe zadania, np. w zakresie badań naukowych pragniemy, by nasi pracownicy wykazywali większe starania o zdobywanie grantów europejskich, a także by w większym stopniu dbali o popularyzację swoich osiągnięć i ich komercjalizację. Natomiast w zakresie dydaktyki moim pragnieniem jest, by polscy studenci studiowali aktywniej: oni mają tak liczne zajęcia na uczelni, że są zabiegani, natomiast w innych krajach mają znacznie mniej zajęć, ale są zapracowani, bo otrzymują dużo zadań do samodzielnego wykonania w domu. Musimy też wprowadzić zasadę tzw. odwróconego kształcenia (flipped learning), tj. przeniesienia tego, co odbywało się na uczelni, do domu studenta i odwrotnie. Np. wykładów można dzięki internetowi wysłuchać w domu, a zadania domowe, wykonywane dotąd indywidualnie, można przenieść do klasy i tak je zaplanować, by były wykonywane zespołowo. Umiejętność pracy zespołowej nabiera ogromnego znaczenia, jej też trzeba uczyć studentów. Mówi się dziś o kryzysie humanistyki. – Może to raczej kryzys uczestnictwa w kulturze naszego społeczeństwa? Czytelnictwo jest niskie. Społeczeństwo w swej masie nie korzysta z dóbr kultury, nie chodzi do muzeów, teatrów, filharmonii. Kapitał kulturowy jest niski. To kryzys nie tylko uczelni, ale też społeczeństwa. – Właśnie. Gdy mówimy o humanistyce na poziomie wyższym, obserwujemy skutki tego, czego brakuje bardzo wcześnie, już u dzieci. Gdy 128 chodzi się po muzeach na świecie, prawie wszędzie widzi się maleńkie dzieci, które rysują coś pod opieką przewodnika. W polskich muzeach to rzadkość. Chodzi o przyzwyczajanie już od dziecka do rozumienia sztuki, chodzenia do muzeów. Kontakt z kulturą zwiększa wyobraźnię, a także wrażliwość człowieka na innych. Warszawski Teatr Powszechny zaproponował nam współpracę w ramach serii spektakli „Teatr w klasie”. Spektakle adresowane są do młodzieży, wystawiane w gimnazjach i w liceach, poruszają gorące dla młodzieży problemy, np. przemocy wśród młodych, narkotyków, tolerancji. Po spektaklach nasi psychologowie rozmawiają z uczniami. W ten sposób sztuka skłania do przemyśleń na temat poważnych problemów społecznych. Humanistyka może liczyć na pieniądze od biznesu? – Może, choć nie zawsze jest to proste. Duże wrażenie zrobił na mnie opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł Pawła Potoroczyna na temat finansowania kultury „Nie ma miodu bez zapylania”. Potoroczyn mówi wyraźnie, że nie tylko kultura – a nauka jest częścią szeroko rozumianej kultury – musi być dobrze finansowana, ale też musimy inaczej rozumieć rolę nauki i kultury w społeczeństwie. Wcześniej uważano, że kultura jest kosztem, potem, że swego rodzaju inwestycją. Potoroczyn twierdzi, i ma w pełni rację, że tak naprawdę to gospodarka jest częścią kultury, a nie odwrotnie. W dzisiejszym społeczeństwie niezwykle ważne są innowacyjność i wyobraźnia, a najłatwiej są one rozwijane poprzez uczestnictwo w kulturze. Menedżerowie przynajmniej na niektórych uczelniach amerykańskich mają zajęcia z różnych dziedzin sztuki i pewnie nie jest to przypadek. Przyjęło się, że komercjalizacja badań dotyczy przede wszystkim techników, inżynierów. Nie, humaniści też mogą tu wiele zdziałać. Humaniści pokazują, że ich osiągnięcia również mogą być wprowadzane w życie. Nasz językoznawca prof. Włodzimierz Gruszczyński przygotował program komputerowy „Jasnopis” służący do poprawiania pism urzędowych. Uzyskał grant na badania, które wykonali razem językoznawcy i informatycy. „Jasnopis”, jestem głęboko przekonany, stanie się bardzo ważnym narzędziem oceny tekstów jako wspólne dzieło humanistów i informatyków. Psycholog prof. Roman Cieślak przygotowuje internetową formę interwencji dla osób z depresją. 129 Filozofowie, historycy, literaturoznawcy? Oni też? – Też. Oto przykład. Piotr Voelkel, przedsiębiorca, a zarazem założyciel SWPS, uznał, że wzornictwo w Polsce jest w dużym stopniu skoncentrowane na zaspokajaniu ambicji artystycznych designerów. Odwrócił sytuację: studia mają przygotować designerów do rozumienia i zaspokajania potrzeb użytkowników. W związku z tym mamy studia interdyscyplinarne, na których nasi designerzy uczą się tego samego, co studenci uczelni artystycznych, ale mają też filozofię, psychologię, antropologię – przedmioty, które pozwalają im zrozumieć te potrzeby. Czytam analizy dotyczące rozwoju różnych nauk i z zadowoleniem stwierdzam, że wymienia się w nich kulturoznawstwo jako naukę, która w przyszłości będzie się dynamicznie rozwijać, bo ma pomagać w rozumieniu różnic kulturowych między ludźmi. Oczywiście samo kulturoznawstwo nie wystarczy, potrzebna jest jeszcze psychologia międzykulturowa, ale w obliczu ogromnych migracji konieczność rozumienia tych różnic jest bardzo ważna. W Polsce już zetknęliśmy się ze złym, brutalnym nawet, traktowaniem imigrantów przez pracowników ośrodków, w których ci uchodźcy przebywają. Nie przygotowujemy pracowników do pracy z imigrantami. A właśnie tego trzeba ich uczyć. Rozumienie różnic kulturowych jest niskie w naszym społeczeństwie. To jest zresztą problem ogólnoeuropejski. A jednak nie widzę w naszym kraju zainteresowania tego typu specjalistami. Ale to się zmieni. Współpraca biznesu z nauką to spory problem. Obie strony mają do siebie żale i złe doświadczenia. – Niestety. Biznes ciągle nie widzi w tym interesu, naukowcy nie rozumieją potrzeby sprzedawania swojego „produktu”. Często nasi, i nie tylko nasi, pracownicy uważają, że grant kończy się wraz z publikacjami i sprawozdaniem. A przecież chodzi też o to, by potem popularyzować tę wiedzę. Prof. Aleksandra Łuszczyńska prowadziła badania nad otyłością, dietą, stylem życia, który sprzyja dobrej formie fizycznej. Gdy opublikowała artykuł popularnonaukowy, okazało się, że dyrekcja uzdrowisk w województwie dolnośląskim zainteresowała się tymi badaniami. I już jest kooperacja między naszymi pracownikami naukowymi 130 z Wydziału Zamiejscowego we Wrocławiu a uzdrowiskami. Niestety, naukowcy często nie doceniają znaczenia popularyzacji. Od lat środowiska akademickie ubolewają nad poziomem szkolnictwa wyższego. Prof. Ewa Nawrocka, polonistka z Uniwersytetu Gdańskiego, rzuciła nawet kiedyś hasło: „Ogłaszam alarm dla uczelni, wymyślmy uniwersytety od nowa”. Jest tak źle? – Opinia pani profesor pokazuje bezradność związaną z funkcjonowaniem już istniejącej instytucji. Myśmy mieli łatwiej, budowaliśmy SWPS od podstaw. Przy zmianie czegoś, co już istnieje, są silne mechanizmy utrzymywania status quo. Jednak te narzekania to przesada, jest sporo dobrego w wielu uczelniach. Mamy 467 uczelni, w tym 326 niepublicznych. Za dużo? – Zdecydowanie, ale nie chciałbym mówić o uczelniach niepublicznych i publicznych, wolałbym o dobrych i złych. I nie chciałbym też wskazywać palcem niewątpliwie złych uczelni, w tym także publicznych. Ale muszę przyznać, że stereotypowe myślenie, że to te niepubliczne są złe, jest w dużym stopniu uzasadnione ogromną masą kiepskich prywatnych uczelni. Zresztą czasem trudno w ich wypadku nawet mówić o uczelniach. Są to maleńkie instytucje, o których wiadomo, że nie mogą mieć dobrej kadry, nauczania czy badań. Tak naprawdę mamy do czynienia z zaledwie kilkudziesięcioma prywatnymi szkołami wyższymi. Efekt boomu edukacyjnego? – Wcześniej aspiracje edukacyjne Polaków były hamowane. Dostęp do uczelni wyższych tylko dla ok. 10 proc. absolwentów szkół średnich był poważnym hamulcem w rozwoju młodzieży. To musiało kiedyś pęknąć. I dobrze się stało, że znacznie więcej młodych ludzi może studiować. Ale efektem jest powszechne narzekanie na niski poziom studiów i studentów. Wykładowcy często narzekają na coraz niższy poziom absolwentów liceów, a to się przekłada na niższy poziom studiów. – To uproszczenie, bo porównujemy absolwentów, którzy poprzednio dostawali się na uczelnie, czyli tych najlepszych z najlepszych liceów, 131 z tymi, którzy się dostają dziś. Teraz są znacznie niższe kryteria. Wtedy ok. 10 proc. absolwentów szkół średnich szło na studia, teraz – 50 proc. Gdybyśmy wybrali te najlepsze 10 proc. obecnych absolwentów i porównali z tymi sprzed boomu, okazałoby się, że wcale nie jest tak źle. Dziś dostęp do literatury, nowe technologie sprawiają, że ambitna młodzież rozwija się fantastycznie. Niestety, ogromna masa studentów i uczniów szkół średnich korzysta z nowych technologii tylko dla rozrywki. Ale to nie sztuka uczyć genialnego studenta. – Tak. Nie możemy zakładać, że będziemy mieli do czynienia jedynie z bardzo dobrymi. Ci najlepsi wymagają tylko mentora, który będzie im trochę pomagał w pokonywaniu różnych raf w trakcie studiów. Za to dużo uwagi trzeba poświęcać tym, którzy po szkole średniej mało potrafią i mało wiedzą. Obserwuję wielu studentów, którzy przychodzą do nas z kiepskim wykształceniem, a potem dzięki temu, że zafascynowali się czymś, świetnie się rozwijają. To nasze zadanie, kadry akademickiej, by taki zaniedbany talent wyłapać, a potem mu pomóc. Funkcjonuje jeszcze model mistrz – uczeń? Na wielu uczelniach studenci narzekają, że nie. Bo za dużo studentów, za mało czasu, wszystkim rządzi pośpiech i bylejakość. Nie ma czasu na smakowanie wiedzy ze swoim profesorem. – Masowość na poziomie studiów licencjackich czy magisterskich oczywiście szalenie utrudnia takie relacje. Teraz tak naprawdę dopiero na poziomie studiów doktoranckich możemy mówić o takim modelu. Idzie niż demograficzny. To szansa dla wyższych uczelni? – Takie miałem nadzieje. Sądziłem, że w uczelniach publicznych finansowanie będzie zależne przede wszystkim od jakości studiów i badań, a nie od liczby studentów. System finansowania publicznych uczelni jest taki, że przynajmniej na razie nadal intensywnie poszukują one studentów. Te najlepsze powinny korzystać z szansy i skupiać się właśnie na innych formach kształcenia: w małych grupach, w relacji mistrz – uczeń. 132 SWPS goni za studentami? – Jeszcze gonimy, bo uczelnie niepubliczne są w dużym stopniu zależne od opłat wnoszonych przez studenta. Jednak w coraz większym stopniu przywiązujemy wagę do poziomu naszych studentów. Np. ostatnio rozmawiałem w sprawie rekrutacji studentów zagranicznych, prosiłem o wyraźne zaostrzenie kryteriów przyjęć. Bezwzględnie wyższa musi być znajomość języka angielskiego, a tym studentom, którzy odpadają po egzaminie językowym, należy oferować semestr czy nawet rok wstępny nauki języka. A w przypadku polskich studentów? – Zdobyliśmy wysoki prestiż i przychodzi do nas wielu studentów, którzy wskazują naszą uczelnię w pierwszym wyborze. To są dobrze przygotowani młodzi ludzie. Ich osiągnięcia wskazują, że poziom kształcenia jest u nas wysoki. W każdej edycji „Diamentowych grantów” przyznawanych przez ministerstwo wybitnym studentom są nasi studenci. Jest to dowód, że nasi najlepsi studenci równają do najlepszych z publicznych uczelni. Według danych GUS-u w 2020 r. będzie o 32 proc. mniej 19-latków niż przed czterema laty. – To duża różnica. Jednak mimo niżu demograficznego nie przeżywamy żadnego kryzysu i w ostatniej rekrutacji liczba przyjętych do nas studentów jest wyższa niż w roku poprzednim. Według danych ministerstwa SWPS podczas ostatniej rekrutacji przyjęła na studia stacjonarne największą liczbę studentów z uczelni niepublicznych. Tę wysoką pozycję utrzymujemy już czwarty rok z rzędu. Dziś na naszej uczelni kształcimy ok. 15 tys. studentów, łącznie z podyplomowymi. Jakie kierunki musieliście zamknąć, bo się zwyczajnie nie opłacały? – Wiele lat temu mieliśmy filozofię i z bólem serca musiałem ją w 2009 r. zamknąć, bo nie było kandydatów. Ale jednocześnie, mniej więcej w tym samym czasie, otworzyliśmy np. neurokognitywistykę i filologię szwedzką, a następnie psychokryminalistykę, studia azjatyckie i norwegistykę. 133 Młodzi naukowcy są sfrustrowani, bo nie mają etatów, profesura traktuje ich jak darmowych asystentów, nie dostają grantów, bo granty są tylko dla znajomych komisji konkursowej. – Mam nadzieję, że nasi pracownicy nie są sfrustrowani. Świadczy o tym fluktuacja, która na naszej uczelni jest naprawdę mała. Tylko nieliczni utalentowani młodzi adiunkci odchodzili do innych instytucji naukowych. Mobilność młodych pracowników jest nawet wskazana, więc to nas nie martwi. Może kiedyś do nas wrócą z nowymi doświadczeniami. Nie uciekali na uczelnie na Zachód? – Jedna z osób, które przeszły do PAN, sygnalizowała, że myśli o wyjeździe. Nasi młodzi pracownicy zdobywają granty, zyskują dzięki temu dużą samodzielność, a wielkim problemem młodych pracowników nauki w Polsce jest przedłużająca się niesamodzielność. Są to często ludzie szalenie ambitni, chcą wpływać na rzeczywistość, tymczasem zbyt długo terminują pod kierownictwem starszych. Nasi adiunkci szybko awansują. Są u nas znakomite doktoraty, prace habilitacyjne. Część z tych młodych ludzi już uzyskała wysoką pozycję w nauce. Wyniki swoich badań publikują z powodzeniem w znakomitych czasopismach zagranicznych. Młodzi naukowcy z UW skarżą się, że nikt im nie pomaga w wypełnianiu wniosków grantowych ani w rozliczaniu się z tych pieniędzy, a to jest czasochłonna biurokracja. W PAN jest specjalna komórka, która w tej sprawie pomaga. – U nas też jest. Mamy bardzo dobre biuro badań, które wspiera pracowników przy sporządzaniu grantów, a potem pomaga przy ich realizacji. Umowy śmieciowe czy etaty? – U nas młodzi pracownicy przed habilitacją otrzymują terminowe umowy o pracę na cztery lata, z możliwością ich przedłużenia po pozytywnej ocenie dorobku pracownika. Natomiast tzw. pracownicy samodzielni, doktorzy habilitowani i profesorowie, mają zwykle umowy bezterminowe. A co do umów śmieciowych, to np. Międzynarodowy Instytut Biologii Molekularnej i Komórkowej w ogóle nie 134 ma tradycyjnych etatów, tylko kontrakty terminowe, ale ludzie się tam garną z całego świata, w tym i z Polski, bo są tam po prostu jasne kryteria przedłużania umów i awansu. Stabilność pracy nie powinna być bezwzględna. Względna stabilność u nas jest, zależy od osiągnięć naukowych. A bezwzględna – etat na czas nieokreślony, praktycznie do końca życia, bez względu na osiągnięcia? Większość jest szalenie ambitna i nie potrzebuje żadnych zewnętrznych wzmocnień. Jednak najważniejsze jest to, że praca na uczelni zależy od postępów naukowych i dydaktycznych ocenianych według ściśle określonych procedur. Można być fantastycznym dydaktykiem i nie mieć zdolności naukowych, i odwrotnie. – Wszystkie awanse pracowników naukowych zależą przede wszystkim od wyników ich badań. To jest światowy standard. Ale to nie znaczy, że jeśli ktoś jest wybitnym naukowcem, to nie liczą się jego kwalifikacje dydaktyczne. Jeżeli ich nie ma, to trzeba mu pomagać. Od czasu do czasu prowadzimy szkolenia w sferze dydaktyki. Sprowadzaliśmy tu naszego kolegę, który wyemigrował do USA. Tam wszędzie, gdzie się pojawił na uniwersytetach, otrzymywał wysokie oceny za swoje prace dydaktyczne. Uczył naszych pracowników, jak prowadzić zajęcia, żeby wszystkich studentów angażować. Stowarzyszenie European University Association też jest zainteresowane szkoleniami pracowników naukowych w sferze dydaktyki i do 2020 r. mają być wprowadzone certyfikaty dydaktyczne, czyli wszyscy dopuszczani do zajęć muszą się wykazać takimi umiejętnościami. I my także dążymy do tego, żeby nasi młodzi pracownicy przed dopuszczeniem do zajęć ze studentami byli przeszkoleni. Co jest w umowach o pracę? Standard jak na zachodnich uczelniach, np. prawo do urlopu wypoczynkowego, macierzyńskiego, rodzicielskiego, trzymiesięczny okres wypowiedzenia, składki emerytalne, a nawet paragraf o wspieraniu równowagi między pracą a życiem. – I bardzo dobrze. Oglądałem w Ameryce umowy z pracownikami naukowymi. Są długie, drobiazgowe, informuje się w nich, na co może liczyć pracownik ze strony uczelni, ale też jakie są jego obowiązki. My aż tak precyzyjnych umów nie mamy, jednak wyraźnie wskazujemy, 135 jakie są obowiązki pracodawcy i pracownika. Pewnie panią zaskoczę, ale są u nas płatne urlopy doktorskie i habilitacyjne, półroczne czy nawet roczne, na napisanie pracy. Rodzicielskie? – Akurat tych w umowie nie mamy, bo to wynika z kodeksu pracy. Młodzi naukowcy z UW się skarżą, że bardzo mało zarabiają. Doktor habilitowany, Instytut Historyczny – 3960 zł brutto. – To rzeczywiście jest przygnębiające i powinno się zmienić. W naszej uczelni od samego początku przyjęliśmy zasadę, że szalenie ważna jest wysoka jakość badań, dydaktyki i zaplecza organizacyjnego. To wymaga odpowiedniego docenienia kwalifikacji i zaangażowania. Stąd u nas są wyższe pensje od tej wymienionej przez panią redaktor. Bo skoro chcemy mieć ludzi wybitnych, to musimy ich przyciągać. Przynajmniej na początku magnesem były pieniądze. Teraz dodatkowo naszym atutem jest też klimat pracy i współpraca z wysokiej klasy naukowcami. Chodzi nie tylko o ich indywidualne talenty, ale też o kapitał społeczny, który wiąże się ze współpracą tych ludzi. Wyższe uczelnie powinny być nastawione na wiedzę i jej zdobywanie czy powinny kształcić pracowników? – Te zawodowe powinny przygotowywać do aktualnych, konkretnych zadań, ale na poziomie wyższym nawet licencjaci czy inżynierowie muszą mieć pewną wiedzę ogólną – bo przecież wypuszczając naszą młodzież z uczelni, nawet nie znamy tych przyszłych zadań, z którymi się zetknie. Na poziomie magisterskim uczelnie powinny wyposażać ludzi w rozumienie różnych zjawisk. Ponadto absolwenci wyższych uczelni muszą być przygotowywani do wykonywania zadań zespołowych. Otóż polskie uczelnie rzadko do tego przygotowują. Szkoły podstawowe, gimnazja ani licea też nie. – Niestety. Szkoły podstawowe i średnie teraz przygotowują głównie do wypełniania testów, w związku z tym nie ma szans na rozwijanie umiejętności pracy w zespole. Także umiejętności komunikacyjne wśród młodzieży są słabe, tak samo zdolność odróżniania informacji ważnych od błahych. 136 Im bardziej nasze społeczeństwo i gospodarka będą ewoluować w stronę społeczeństwa wiedzy, w którym wiele będzie zależeć od sprawności społecznych, od współpracy, od rozumienia zjawisk społecznych, tym bardziej będzie potrzebne wykształcenie humanistyczne i w zakresie nauk społecznych. Co dziesiąty bezrobotny ma wyższe wykształcenie. Szkoły wyższe są odpowiedzialne za to wysokie bezrobocie, bo nie przygotowują studentów do rynku pracy. – Odpowiedzialność jest podzielona. Społeczeństwo musi odczuwać potrzebę zatrudniania ludzi o pewnych kwalifikacjach, np. humanistów. Ale z drugiej strony studenci powinni być dobrze informowani o tym, do jakich zadań są przygotowywani. Gdy słyszę oskarżenia, że tylko nieliczni absolwenci psychologii są zatrudniani w swoim zawodzie, czuję fałsz. Bo czy nie wykorzystują swojej wiedzy w innych miejscach? Oczywiście, że tak. Po przełomie politycznym 1989 r., gdy rozwijały się banki, okazało się, że przyjmowano do nich głównie fizyków, filozofów i filologów klasycznych. To mnie zdumiało. Ale gdy rozmawiałem z osobami zajmującymi się selekcją pracowników, zrozumiałem, że absolwenci tych kierunków mieli doskonale wygimnastykowany umysł do trudnych zadań, a zarazem potrafili szybko przyswoić umiejętności czysto zawodowe, potrzebne w przypadku pracy w banku. Psycholodzy pracują w różnych zawodach, wykorzystują swoją psychologiczną wiedzę na różnych stanowiskach. Ja sam skończyłem psychologię, ale nie pracuję teraz na stanowisku psychologa. Jednak w ogromnej mierze korzystam ze swoich kwalifikacji: oceniam ludzi, selekcjonuję, mediuję, negocjuję – to wszystko są umiejętności psychologiczne. Nie można więc mówić, że wszyscy, którzy nie znajdują pracy w swoim wyuczonym zawodzie, nie wykorzystują swoich kwalifikacji. Słuchałem niedawno w telewizji rozmowy dwóch absolwentów politologii z UMCS i UAM. Narzekali, że nigdzie nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie. Jeden wysłał pięćset CV, drugi – już prawie tysiąc i nie dostali żadnej odpowiedzi. Jeden z nich mówił: „To ja jadę do Anglii”. Podejrzewam, że tam też nie będzie pracował na stanowisku politologa. 137 Musimy uświadamiać studentów, że nie mają zagwarantowanej pracy w ściśle określonym zawodzie. Oni muszą wykorzystywać swoją wiedzę na różnych stanowiskach. Niezbędna jest zatem otwartość. I pewna doza przedsiębiorczości. PROF. DR HAB. ANDRZEJ ELIASZ psycholog, jeden z założycieli Uniwersytetu SWPS, rektor od chwili założenia Uczelni 138 © Copyright by Agora SA 2016 Wydanie elektroniczne 2015 ISBN: 978-83-268-1881-3 WYDAWCA Agora SA ul. Czerska 8/10 00-732 Warszawa