Artykuły zebrane w formie e-booka można

Transkrypt

Artykuły zebrane w formie e-booka można
PONIEDZIAŁEK
8 lipca 1996
NR 157. 2147
NAKŁAD 455 TYS.
5
WAW
1 ZŁ
10 000 ZŁ
REDAKTOR PROWADZĄCY
AGNIESZKA JĘDRZEJCZYK
Zielone
berety
Z Piotrkowskiej
w Himalaje
J
ohn Wayne był wspaniałym charyzmatycznym aktorem, który swój wizerunek zbudował na klasycznych westernach Johna Forda i
filmach wojennych tworzonych według podobnej formuły. Znany był również jako człowiek
apodyktyczny, o nieprzejednanych, konserwatywnych poglądach. Aż chciałoby się powiedzieć:
poza ekranem był taki, jak bohaterowie jego filmów - gburowaty osiłek, któremu brakuje okrzesania, a którego filozofia świata ogranicza się do
najprostszych pojęć, przede wszystkim podziału na dobrych twardzieli - białych Amerykanów
- i złych mięczaków - resztę świata.
PSYCHOLOGIA
I EKONOMIA
Nowa szkoła wyższa
Jedziemy
na kresy
Baczność
studencie!
W
Któż to wybrał się w gó ry
gór? Czy to może któryś ze
znanych himalaistów? Nie.
Tym ra zem to ża den z
nich. To ktoś, kto nie ma na
swoim koncie choćby jedne go wej ścia al pi ni stycz ne go, choć fa scy na cja gó ra mi by ła w nim od pier wsze go stu den ckie go raj du. Każde wakacje - to góry, przemierzane z żoną, z
dziećmi, z przyjaciółmi, samotnie
obiektach byłej jednostki wojskowej w Chorzowie mieścić się ma Wydział Zarządzania Uniwersytetu Śląskiego. Zajęcia powinny
rozpocząć się już w październiku 1997 roku.
Inicjatorem utworzenia w Chorzowie wyższej uczelni jest Joachim Otte, wiceprzewodniczący Rady Miejskiej. Zaproponował przeznaczyć na ten cel kompleks budynków przy
ulicy 75. Pułku Piechoty, gdzie do niedawna była szkoła wojsk radiotechnicznych. Tuż przed
wyprowadzką wojsko wyremontowało budynki, więc są one w dobrym stanie.
Od jesieni, dzięki porozumieniu między
władzami Chorzowa i Uniwersytetem Śląskim,
ma się tu kształcić 2 tysiące studentów. Otwarte zostaną studia licencjackie i magisterskie na
kierunku zarządzanie i marketing, studia policencjackie master of busines oraz podyplomowe stu dia do sko na le nia zawo dowe go.
Oprócz pomieszczeń dydaktycznych będzie
również akademik. Studenci będą mogli również korzystać z opuszczonej przez wojsko hali sportowej.
Jednym z ostatnich warunków powodzenia całego przedsięwzięcia jest zgoda radnych
Chorzowa na przekazanie ok. miliona złotych
potrzebnych na adaptację budynków. Prawdopodobnie podobną sumę na ten cel wpłaci
również Uniwersytet. Wojewoda w imieniu
skarbu państwa przekazać ma zaś uczelni budynki.
Nie tylko świątynie dodają
uroku miastu. Lwowski Rynek otaczają cudowne kamieniczki, które po latach popadania w ruinę dziś powoli odzyskują dawny blask.
Przy bocz nych, bru kowa nych uli cach sta re mu ry
zniszczonych budowli przypominają o wiekowej historii Lwowa, a handlujące warzywami i drożdżówkami babuszki wyglądają tak samo
jak na zdjęciach z międzywojnia.
Magister kibic
Szkołę Kulturalnego Kibicowania chciałby powołać Zenon Matysiak, przewodniczący [Komisja Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego] poznańskiej Rady Miejskiej.
Po sobotnich zamieszkach
między szalikowcami Lecha
a policją Matysiak spotkał się
z wojewodą Włodzimierzem
Łęckim. Wtedy padła propozycja założenia szkoły. - Nie
chcę mówić, że to koncepcja
wojewody - zaznacza jednak
Matysiak.
Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, ul. Podleśna 61 (Instytut Meteorologii), tel. 669 22 63.
N
owoczesny program i dużo
zajęć praktycznych za bardzo
duże pieniądze obiecuje ruszająca od lipca Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej przy Instytucie Psychologii Polskiej Akademii
Nauk.
SWPS to już trzecia szkoła utworzona przez PAN i druga, która będzie kształcić magistrów. Do tej pory jedynie osiem prywatnych wyższych szkół w Warszawie może nadawać swoim absolwentom tytuł magistra. Ponad połowa z nich to uczelnie ekonomiczne.
Teatr
w życiu miasta
Młodzież
chce dorobić
Maraton
cyklistów
XIV Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych zakończył się wczoraj w Jeleniej Górze. 26 zespołów z
dziewięciu krajów pokazało 53 spektakle na ulicach Wrocławia, Wałbrzycha, Jedliny Zdroju, Lubina, Lwówka Śląskiego, Gubina, i Goerlitz. Wydarzeniem festiwalu był "Jeden
dzień z życia miasta" - spektakl przygotowany wspólnie przez słynny
amerykański Living Thetare, Klinikę Lalek z Wolimierza i młodych miłośników teatru. Living Theater weźmie także udział w festiwalu teatrów
ulicznych, który rozpocznie się w
środę w Krakowie.
Nawet krótki wakacyjny wyjazd
kosz tu je nie ma ło. Od wie lu lat
uczniowie szkół średnich i studenci dorabiają sobie na wakacje. Okazji do tego jest coraz mniej. W bielskim OHP gwałtownie spadła w tym
roku liczba ofert pracy.
Bielskie Młodzieżowe Biuro Pracy
OHP działa od trzech lat. W założeniach miało pomagać młodym
ludziom w znajdowaniu sezonowej
pracy. - Biuro działa przez cały rok,
choć najwięcej chętnych jest w czasie wakacji - mówi Zdzisław Lubaś,
zastępca komendanta OHP w Bielsku.
Krystian Za jdel z grupy AbpolKru piń ski Su szec wy grał naj dłuż szy w Pol sce kla syk ko lar ski z Wrocławia do Krakowa (305
km).
Za jdel przy je chał na wy ścig na
własny koszt, ale opłaciło się. Dostał 2 tys. złotych nagrody. Na starcie pod Stadionem Olimpijskim
we Wrocławiu stanęło 46 kolarzy.
Na ośmiu lotnych premiach najaktywniejszy był Zajdel. Po raz pierwszy uciekł na 100. kilometrze, ale
dogoniono go po 40 kilometrach.
Potem zaatakował 100 km przed
Krakowem.
Nauka w SWPS będzie bardzo
droga – 3,9 tys. zł rocznie na studiach
dziennych i 3 tys. na zaocznych – ale
PAN obiecuje unikalny program.
- W planie studiów są m.in. psychologia ekologiczna, polityczna,
ekonomiczna i kulturowa, czyli specjalności, którymi nie zajmują się
żadne ośrodki uniwersyteckie – zachwala wicedyrektor szkoły prof.
Andrzej Eliasz.
Naukowcy obiecują studentom
dużo zajęć praktycznych. Warsztaty, treningi i zajęcia z negocjacji będą prowadzić praktycy mający własne firmy. Już w pierwszym semestrze studenci na warsztatach doskonalić będą umiejętności komunikacji interpersonalnej.
Studia mają przygotowywać młodych ludzi do praktycznej działalności
– prowadzenia badań rynku, pracy wreklamie, rozwiązywania konfliktów, doboru kadr. Ich specyfiką jest inaczej
ułożony program – na większości kierunków studenci pierwszego roku chłoną przede wszystkim wiedzę ogólną
– podstawy filozofii, logikę, statystykę.
Tu od razu zaczną od psychologii, areszta pojawi się dopiero na drugim itrzecim roku. – Na początku studenci często są zniechęceni. Na pierwszym roku student psychologii często nie rozumie, po co mu statystyka. Dlatego
unas pojawi się ona dopiero po pierwszych samodzielnych badaniach studentów – mówi prof. Eliasz. Dla kandydatów do szkoły przygotowano
300 miejsc. Rozmowy kwalifikacyjne będą się odbywać do 10 sierpnia.
- Sprawdzają ogólne zainteresowania i predyspozycje, wiadomo, że
trzeba interesować się psychologią
– mówi Marta tuż przed wejściem
na rozmowę. Nie dostała się na italianistykę. Chciała zdawać na stosowane nauki społeczne, ale zobaczyła ogłoszenie o ruszającej od lipca
SWPS.
Andrzej Eliasz, prof. dr hab. Psycholog różnic indywidualnych i osobowości; współzałożyciel SWPS. Były przewodniczący European Association od Personality Psychology;
członek Komitetu Nauk Psychologicznych Pan, Polskiego Towarzystwa
Psychologicznego, International Society for the Study of Individual Differences. Autor wielu prac, m.in. Temperament a osobowość, Temperament a system regulacji stymulacji,
współredaktor m.in. Persons, situations and emotions. An ecological approach, Advances in research on
temperament, a także Advances in
Personality Psychology Vol. II.
Szanowni Państwo,
w tym roku obchodzimy 20-lecie naszej Uczelni.
W dniu 8 lipca 1996 roku trzej profesorowie Instytutu
Psychologii PAN – Andrzej Eliasz, Zbigniew Pietrasiński,
Janusz Reykowski – założyli Szkołę Wyższą Psychologii
Społecznej, która rok temu stała się pierwszym prywatnym
uniwersytetem w Polsce.
Wspominając 20-lecie naszej aktywności
akademickiej, we współpracy z Gazetą Wyborczą,
przypominamy wybrane teksty naszych pracowników
i współpracowników, które ukazały się w gazecie
na przestrzeni tych lat.
Artykuły zostały zebrane w formie e-booka.
Życzymy dobrej lektury i miłych wspomnień.
Nasz Uniwersytet SWPS
Spis treści
STRELAU. Poszukiwacz doznań | 7
Z psychologiem prof. JANEM STRELAUEM rozmawia BOŻENA AKSAMIT
Duży Format nr 65, wydanie z dnia 19/03/2015
Gdy oszust jest wzorem cnót | 25
BOGDAN WOJCISZKE
Gazeta Wyborcza nr 243, wydanie z dnia 18/10/2014 Monety, banknoty, moc | 30
AGATA GĄSIOROWSKA, TOMASZ ZALEŚKIEWICZ
Gazeta Wyborcza nr 13, wydanie z dnia 17/01/2015
ZWIĄZEK, czyli podobieństwo kolców | 34
Z prof. KATARZYNĄ POPIOŁEK rozmawia ALEKSANDRA POSTOŁA
Gazeta Wyborcza - Nauka dla każdego nr 257, wydanie z dnia 03/11/2015
Wykluczenie boli | 39
MAŁGORZATA WÓJCIK
Gazeta Wyborcza nr 284, wydanie z dnia 05/12/2015
Zestresowani Polacy w pracy | 43
Z prof. SYLWIUSZEM RETOWSKIM, psychologiem z sopockiej Szkoły
Wyższej Psychologii Społecznej rozmawia ADRIANA ROZWADOWSKA
Gazeta Wyborcza nr 171, wydanie z dnia 24/07/2015
Blef ewolucji | 46
JOANNA ULATOWSKA, TOMASZ MARUSZEWSKI
Gazeta Wyborcza nr 101, wydanie z dnia 02/05/2015
Star Trek: Intuicja | 52
AGATA SOBKÓW
Gazeta Wyborcza nr 43, wydanie z dnia 21/02/2015
Po co nam cały ten internet? | 57
Z dr. KAMILEM HENNE rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK
Gazeta Wyborcza nr 38, wydanie z dnia 15/02/2010
Wojna zaczyna się w głowach | 64
KRYSTYNA SKARŻYŃSKA
Gazeta Wyborcza nr 55, wydanie z dnia 07/03/2015
Maszeruj na zdrowie | 71
Dr WOJCIECH KULESZA
Gazeta Wyborcza nr 260, wydanie z dnia 08/11/2014
Polacy, wolni ptacy | 76
Z prof. WOJCIECHEM BURSZTĄ rozmawia AGNIESZKA KUBLIK
Gazeta Wyborcza nr 263, wydanie z dnia 10/11/2015
Co z tego, że mój kot jest na Facebooku? | 83
Z MAŁGORZATĄ OHME i MICHAŁEM POZDAŁEM rozmawia
JAKUB HALCEWICZ-PLESKACZEWSKI
Gazeta Wyborcza nr 89, wydanie z dnia 16/04/2011
My, piraci, elita | 91
Z MIROSŁAWEM FILICIAKIEM i ALKIEM TARKOWSKIM rozmawia
MIŁADA JĘDRYSIK
Gazeta Wyborcza nr 17, wydanie z dnia 21/01/2012
Jasnopis, czyli jak zrozumieć urzędnicze pisma | 97
Z prof. dr. hab. WŁODZIMIERZEM GRUSZCZYŃSKIM, szefem projektu
Jasnopis, językoznawcą i polonistą SWPS rozmawia MARTYNA ŚMIGIEL
Gazeta Wyborcza, strony Lokalne Warszawa nr 247, wydanie z dnia 22/10/2015
Czy konstytucję pisze się na zawsze | 100
Z prof. RADOSŁAWEM MARKOWSKIM rozmawia AGNIESZKA KUBLIK
Gazeta Wyborcza nr 31, wydanie z dnia 06/02/2009
W Polsce, czyli nigdzie. Tego chcemy? | 104
ANNA WOLFF-POWĘSKA
Gazeta Wyborcza nr 141, wydanie z dnia 18/06/2016
Pokaż swój prepaid, a powiem ci, kim jesteś | 109
IZABELA GRABOWSKA
Gazeta Wyborcza nr 178, wydanie z dnia 01/08/2015
Nie zapomnij żyć | 113
Z prof. ROMANEM CIEŚLAKIEM, psychologiem, rozmawia AGNIESZKA
JUCEWICZ
Wysokie Obcasy nr 295, wydanie z dnia 20/12/2014
I Ty zostaniesz humanistą | 127
Z prof. ANDRZEJEM ELIASZEM, Rektorem Szkoły Wyższej Psychologii
Społecznej, rozmawia AGNIESZKA KUBLIK
Gazeta Wyborcza nr 125, wydanie z dnia 30/05/2015
STRELAU. Poszukiwacz doznań
Z psychologiem prof. JANEM STRELAUEM rozmawia
BOŻENA AKSAMIT
Duży Format nr 65, wydanie z dnia 19/03/2015
Zaprowadził mnie na poniemiecki cmentarz, wyciągnął
pistolet i przyłożył do głowy. Niestety, byłem na tyle
mało odporny, że mu uległem. Na karteluszkach kazał coś
pisać.
Dlaczego nie jest pan Niemcem?
– Czysty przypadek. Kaszubi w zależności od tradycji rodzinnych uważali się za Polaków bądź Niemców. Moi dziadkowie, Hallmannowie,
od strony mojej matki Hildegardy, pochodzą z Wejherowa i Kartuz.
Dziadek rzeźnik dorobił się i kupił dom w Gdańsku-Wrzeszczu. Przypomina to historię opisaną przez Güntera Grassa w „Blaszanym bębenku”. Oskar, który chował się pod spódnicę swojej babci Kaszubki,
zdecydował, że będzie Niemcem. Tą drogą poszedł Günter Grass. Ja
wybrałem inaczej – jako jedyny z całej rodziny.
Pana ojciec też był Kaszubem?
– Arno Strehlau urodził się w Gdańsku. Widziałem go może dwa lub
trzy razy. Stało się bowiem coś, czego do dziś nie potrafię wytłumaczyć. Gdy byłem niemowlęciem, matka oddała mnie siostrze, która
mieszkała z mężem w Tczewie. Dlatego Martę i Alfonsa Szneiderów
całe życie nazywałem mamą i tatą, a do matki mówiłem ciociu. Tato,
mimo niemieckiego nazwiska, jak wszyscy w jego rodzinie czuł się
Polakiem. W Gdańsku u Hallmannów rozmawiałem po niemiecku,
w Tczewie, ze Szneiderami – po polsku.
7
A z bratem?
– Po niemiecku. Erwin czuł się Niemcem i całe życie nazywał się Strehlau, ja swoje „h” zgubiłem na początku podstawówki. Mieszkał z matką w domu dziadków we Wrzeszczu. Dopóki nie wyjechał w 1946 r.,
był dla mnie autorytetem, w dzieciństwie chyba największym. Był
kilka lat starszy. Nauczył mnie pływać. Latem 1942 r., nie pytając nikogo, pojechaliśmy na rowerach z Tczewa do Gdańska, bo on postanowił
odwiedzić dziadków we Wrzeszczu. Jechałem całą drogę pod ramą,
ale dałem radę. Komentarzy dziadków nie rozumiałem, bo rozmawiali po kaszubsku, ale gdy odtransportowano nas po dwóch dniach
do Tczewa, Erwin dostał niezłe lanie.
Zazdrościł mu pan, że mieszka z mamą?
– Z czasem się uodporniłem, nie miałem wyjścia. Podczas jednej z wizyt we Wrzeszczu bawiliśmy się z kolegami brata na ulicy. Nagle zaczęli we mnie rzucać kamieniami, któryś trafili mnie w łuk brwiowy,
ale nie to było najgorsze. Śmiejąc się, krzyczeli: „Du Polnischer Dumkopf!”, czyli „ty polski półgłówku”. Wtedy coś we mnie pękło, zdałem
sobie sprawę, że jestem inny niż mój brat. Nie tylko dlatego, że mieszkam z przybraną matką w Tczewie, także dlatego, że jestem Polakiem,
a on Niemcem. To miało duże znaczenie dla poczucia mojej tożsamości.
Dowiedział się pan, dlaczego matka oddała pana na wychowanie
siostrze?
– Przez wiele lat jakaś blokada nie pozwalała mi na rozwikłanie tajemnicy. Jak dojrzałem i w 1957 r. chciałem pojechać do matki do Hildesheim w NRF zadać jej to pytanie, nie dostałem paszportu. Nigdy
też nie zapytałem o to cioci i wujka. Stworzyli mi dobry, ciepły dom.
Może matka nie była w stanie pana utrzymać?
– Może. Matka pracowała jako kucharka w stoczniowej jadłodajni.
Pamiętam słodko-kwaskowaty smak cytrynowego kremu, który jedliśmy, gdy razem z bratem odwiedziliśmy ją jedyny raz w pracy. O wiele więcej ciepłych wspomnień mam z Tczewa. Dziadek Brunon i babcia Józefina Schneiderowie często zabierali mnie nad Wisłę – pamiętam
długą wędkę babci, która łowiąc ryby, jednocześnie dziergała na drutach i co chwila krzyczała na dziadka, że chrząka zbyt głośno. Zawsze,
8
gdy do nich zaglądałem, babcia częstowała mnie „szneką z glancem”
– tak na Pomorzu nazywano ciasto drożdżowe oblane lukrem i napełnione budyniem.
A przybrani rodzice?
– Traktowali mnie jak syna, byli niezwykle troskliwi, tata chyba nawet bardziej niż mama. Pracował jako księgowy w magistracie. Cała
rodzina taty muzykowała, u nas w domu stało pianino, a ja chodziłem
przez krótki okres na lekcje gry na fortepianie i skrzypcach.
Gdy miał pan iść do trzeciej klasy, wybuchła wojna.
– Obudziłem się przerażony. Słyszałem przeraźliwe dźwięki, jakby ktoś
uderzał w olbrzymie blachy. Okazało się, że to było bombardowanie Tczewa, które zaczęło się kilkanaście minut przed atakiem na Westerplatte. Rodzice prowadzili skład węgla, więc mieliśmy dwa konie
i wozy. Na jednym z nich tata zbudował coś w rodzaju szałasu i parę
godzin po bombardowaniach ruszyliśmy w kierunku Świecia. Bałem
się bardzo. Wśród końskich i ludzkich trupów furmanki kołysały się
powoli, zwierzęta szły noga za nogą, za nami i przed nami były dziesiątki wozów i jedyne, co zostawało, to modlitwa do Boga o przeżycie.
Niemcy co jakiś czas atakowali uciekinierów – huczące sztukasy rozsiewały serie z karabinów maszynowych.
Po kilkunastu dniach wróciliście do domu.
– I zamiast do polskiej poszedłem w 1942 r. do niemieckiej szkoły. Nie
potrafię wyjaśnić dlaczego, ale nie mam świadectw szkolnych z tamtego czasu. Może wyrzuciłem je ze złości, a może ze wstydu, podobnie
z językiem niemieckim – zapomniałem go na długie lata. Dużo trudu
kosztowało mnie, aby znowu zacząć w nim mówić, gdy miałem objąć
na uniwersytecie w Lipsku stanowisko wizytującego profesora.
Coś jeszcze się zmieniło?
– Rodzice mieli mniej czasu, aby ciągle się mną zajmować, więc z kolegami rozrabialiśmy. Mieszkałem nad Wisłą i honorowym wyczynem było przepłynięcie na drugi brzeg. Świetnie pływałem, ale równie dobrze pływający kolega utopił się wciągnięty przez wir. Zimą
wskakiwaliśmy na płynące kry i przeskakiwaliśmy z jednej na drugą
9
– wygrywał ten, kto wytrzymał najdłużej. Poza brojeniem chodziłem
do nauczyciela z przedwojennego gimnazjum na lekcje polskiego i historii. Pod koniec 1944 r. Niemcy wzięli tatę do kopania rowów i musiałem wydorośleć. Furmaniłem, dbałem o zwierzęta.
Miał pan wtedy 13 lat.
– I odczuwałem paraliżujący lęk przed karmieniem konia i krowy,
bo zawsze z koryta wyskakiwały szczury, których bałem się okropnie,
odkąd na ich widok spadłem kiedyś z drabiny.
Front zbliżał się błyskawicznie, każdego dnia widywałem furmanki
wiozące trupy zamarzniętych Niemców – leżeli sztywno jeden na drugim. 2 lutego Rosjanie wkroczyli do Tczewa, był koszmarny mróz i czołgi jeździły po zamarzniętej Wiśle jak po autostradzie.
Rosjanie w Tczewie zachowywali się podobnie jak w Gdańsku?
– Wszyscy się ich bali, przede wszystkim kobiety, które powszechnie
gwałcono. Zdejmowanie zegarków i pierścionków z rąk mieszkańców
było normą. Nam zabrali tylko rowery, które po pertraktacjach oddali
za butelkę wódki.
Byłem z mamą sam i nadal musiałem pracować. Woziliśmy furmanką rozmaite towary; do Gdańska z kartoflami wyjeżdżaliśmy nocą
i wracaliśmy po dobie. To były męczące wyprawy – 35 km w jedną
stronę wśród zgliszczy i ruin.
Tatę, jak wielu Pomorzan, wywieziono w głąb Rosji do pracy
w obozach?
– Tak. Wrócił latem 1946 r., wymizerowany, bez zębów, ale nie chciał
o tym opowiadać. Był przybity, zwłaszcza że nasz dom został zniszczony podczas sowieckiego nalotu. Mogliśmy jednak stracić znacznie
więcej. Zaraz po syrenie alarmowej z dziadkami, którzy u nas wtedy byli, zeszliśmy do piwnicy. Babcia, a może mama, wysłała mnie
i dziadka po nóż do kuchni. Kilka minut po powrocie na tę część domu
spadły bomby. Kuchnia i duży pokój zamieniły się w kupę gruzu.
Dwie kamienice dalej mieszkał mój kolega – po nalocie zobaczyłem,
jak on i jego siostra leżą martwi na chodniku.
10
W lutym 1947 r. był pan już uczniem w gimnazjum w Bytowie.
– Tata dostał tam etat w fabryce, a potem do emerytury pracował
jako główny księgowy w zakładzie produkującym meble. Trafiłem
do klasy, w której moimi kolegami byli autochtoni oraz wysiedleńcy
ze Lwowa, Wilna, Ukrainy, Białorusi. Nie było między nami problemów związanych z narodowością czy pochodzeniem. Zaprzyjaźniłem
się z Edwardem Kowalczukiem, który przyjechał z Drohobycza. Należeliśmy do jednej paczki. Była w niej też Krystyna Mazurówna – moja
przyszła żona. Jeszcze w Tczewie należałem do harcerstwa, a w Bytowie założyliśmy drużynę pożarniczą, której byłem drużynowym.
I trudno w to dziś uwierzyć, ale jako jedyni gasiliśmy pożary w okolicy – innych strażaków nie było. Kiedy zawyła syrena, wybiegaliśmy
ze szkoły po sprzęt z remizy i w drogę. Nasz wóz rozwijał prędkość
do 30–35 km na godzinę, ale udało nam się ugasić sporo pożarów.
Niesłychane!
– Niestety, odbijało się to na nauce – orłem nie byłem. Zbyt wiele rzeczy mnie ekscytowało. Służyłem do mszy, a nasz proboszcz, ksiądz Stanisław Szczerbiński, był komendantem hufca. Oprócz drużyny pożarniczej prowadziłem także drużynę harcerską w wiosce Ugoszcz, 6 km
od Bytowa. Na zbiórki jeździłem rowerem, a gdy spadł śnieg – na nartach po jakimś żołnierzu z Wehrmachtu. Z Edkiem uprawialiśmy introligatorstwo, zarabialiśmy, oprawiając książki dla biblioteki miejskiej.
Był pan bardzo zajęty.
– To nie wszystko. Jako szesnastolatek ukończyłem kurs bokserski,
w gronie kolegów brak lęku przed bólem fizycznym był swego rodzaju wskaźnikiem męskości. Kolejną pasją było pływanie – z Edkiem
uratowaliśmy kilka osób, między innymi nauczyciela matematyki,
który kąpał się w jeziorze Jeleń. Nie był całkiem trzeźwy i zaczął się
topić. Wyciągnęliśmy go i odtąd miałem spokój z matematyką. Z Edkiem pływaliśmy z jednego brzegu na drugi, wzdłuż i w poprzek; żeby
zabezpieczyć się przed zimnem, smarowaliśmy się smalcem. Co roku
wygrywaliśmy zawody pływackie. Edek pływał kraulem, ja – żabką.
Nagrodami były często butelki wina.
11
Piliście ostro?
– Nie, ale nie stroniliśmy od alkoholu, szczególnie w okresie studiów.
Naszym ulubionym trunkiem była porterówka – wódka zmieszana
z ciemnym piwem, innego zresztą nie było.
A dziewczęta?
– To były inne czasy. Lila, moja szkolna przyjaciółka, spytała mnie kiedyś: „Janku, całowałam się z Romanem – będę w ciąży?”.
O polityce rozmawialiśmy rzadko, snuliśmy iluzje, jak się dostać
do Stanów Zjednoczonych, i zastanawialiśmy się, czy będzie trzecia wojna. Kiedy powstało czerwone harcerstwo, wystąpiliśmy gremialnie.
Jesienią 1949 r. ktoś wyszeptał panu do ucha: „Chodźcie ze mną”.
– Od razu poznałem ubeka. Zaprowadził mnie na poniemiecki cmentarz i wyciągnął pistolet.
Pamięta pan ten strach?
– Jak mi przykładał pistolet do głowy? Tego się nie zapomina. Niestety, byłem na tyle mało odporny, że mu uległem. Za pierwszym razem
zapytał, czy jestem ministrantem. „Prowadzę kółko ministrantów” –
odpowiedziałem. „A dobre masz kontakty z księdzem proboszczem?”
– dociekał. Wyjaśniłem, że jest komendantem hufca i spotykamy się
często, nie tylko w kościele.
Dlatego trafił pan w łapy UB?
– Może też dlatego, że byłem Kaszubem, synem podejrzanych rodziców. Matka i cała rodzina Hallmannów wyjechała w 1946 r. z Polski.
A ubek jaki był? Nazwał go pan Kaczorem.
– Niski, krępy, z krótkimi, krzywymi nogami. Prymitywny, chamski,
natrętny. Czatował na mnie na ulicy albo na klatce schodowej. Do dziś
odczuwam lęk, wchodząc do nieoświetlonej klatki, rozglądam się, czy
nikt nie stoi. Prowadził mnie na cmentarz albo w ruiny, do walącej się
kaplicy. Wyciągał pistolet i na karteluszkach kazał coś pisać. Byłem
tak zdenerwowany, że nic nie pamiętałem. Czułem się bezradny, a potem było mi strasznie wstyd. Zaciąłem się w sobie. Chciałem zachować twarz, koledzy uważali, że jestem odważny, nie boję się niczego.
12
Nikomu pan nic nie powiedział?
– Tylko Edkowi, ale dopiero po czwartym razie. Wymyśliliśmy, że wszędzie będziemy chodzić razem, i Kaczor mnie już nie „uprowadzi”.
Pomogło?
– Na krótko. W marcu, gdy szedłem do szkoły, zatrzymał się przy mnie
samochód i Kaczor wepchnął mnie do środka. W komendzie szef powiatowego UB zaproponował mi stałą współpracę. Odmówiłem, wtedy zaczął mnie straszyć wyrzuceniem ze szkoły i karną kompanią. Gdy
nie pomogło, próbowali mnie kupić. Usłyszałem: „Pomożemy ci w życiu, umożliwimy wstęp na studia i będziemy wspierać finansowo”.
Znów odmówiłem i zaczęło się przesłuchanie. Zadawali jakieś pytanie,
a gdy nie odpowiadałem, kazali robić przysiady. Przesłuchiwał mnie
ubek, a komendant co jakiś czas pytał, czy zmieniłem zdanie. Wypuścili mnie następnego dnia rano i dali dwa tygodnie do namysłu. Opowiedziałem wszystko rodzicom.
Co oni na to?
– Byli przerażeni, chcieli gdzieś chodzić, na milicję, do partii, ale szybko zrozumieli, że to nie ma sensu. Po dwóch tygodniach wezwał mnie
dyrektor liceum. Wykrztusił, że dostał pismo z komitetu powiatowego PZPR i muszę natychmiast opuścić szkołę z wilczym biletem. Miał
łzy w oczach, był przedwojennym nauczycielem i mądrym, uczciwym
człowiekiem. Wytłumaczyłem, co się stało, bo nic nie wiedział.
Był pan rok przed maturą.
– Do klasy nie wróciłem, ocknąłem się w lesie. Usiadłem i zacząłem
się zastanawiać, co dalej. Chciałem zostać lekarzem albo iść do Oficerskiej Szkoły Pożarniczej – a teraz nic z tego.
I co?
– Pomógł ksiądz Szczerbiński. Jestem przekonany, że gdyby nie opieka,
jaką roztoczył nade mną Kościół, z którym UB musiał się jakoś liczyć,
trafiłbym do wojska i karnej kompanii.
13
Zamiast tego trafił pan do seminarium.
– Przyjęto mnie do klasy przedmaturalnej Małego Seminarium Duchownego w Słupsku, szybko się zaaklimatyzowałem. Śpiewałem
w chórze i sporo podróżowałem, bo występowaliśmy w całej Polsce.
Niestety, nasz ksiądz dyrygent lubił wypić, i to bardzo. Budziło to
we mnie niesmak, zwłaszcza że przełożeni nic z tym nie robili. A kiedy
odkryłem, że w piątek siostra zakonna nosi księżom kanapki z wędliną, aż mną zatrzęsło. Przed seminarium byłem głęboko wierzący,
wyszedłem mocno wątpiący. Jednak nie mam wątpliwości, że księża
byli wówczas solidną podporą dla wszystkich, a zwłaszcza tych, którzy
walczyli o wolną Polskę.
W seminarium zaczął pan się w końcu uczyć.
– Z nudów. Wydaje mi się, że mam temperament, który według typologii Marvina Zuckermana jest charakterystyczny dla osób poszukujących doznań. Dlatego nie unikam sytuacji silnie stymulujących,
zagrożeń, lubię się konfrontować ze sprawami trudnymi. Nie dotyczy to jednak konfliktów społecznych, które należą do silnych stresorów – tych raczej zawsze unikałem. W seminarium nie miałem okazji,
żeby poza modlitwą i codzienną mszą zająć się innymi sprawami. Zdałem maturę z wynikiem bardzo dobrym, ale nie mogłem studiować
na żadnej państwowej uczelni. Mogłem za to na KUL-u. Warunkowo przyjęto mnie na wydział filozofii chrześcijańskiej ze specjalnością
psychologia. Przed uzyskaniem dyplomu musiałem zdać państwową
maturę. Pod koniec 1951 r. kuratoria organizowały matury eksternistyczne, zapisałem się ostatniego dnia, by uniknąć interwencji UB,
i w ten sposób zdałem państwową maturę.
W Lublinie wylądował pan u ogrodnika.
– Nie dostałem miejsca w akademiku i znalazłem lokum z ogłoszenia.
Za zgodą gospodarza ogrodnika korzystałem w dowolnej ilości z pomidorów, właściwie to się nimi żywiłem. Potem z kolegami wynajęliśmy pokój u rolnika w Krężnicy Jarej, kilkanaście kilometrów za miastem, i na zajęcia jeździliśmy rowerami. W Krężnicy znajdował się też
dom studencki, w którym mieszkały studentki KUL-u. Pracowałem
tam jako intendent. Na rynku brakowało mięsa, więc regularnie kupowałem koninę, ale w akademiku głośno się o tym nie mówiło.
14
Dzięki dziewczętom poznał pan prymasa.
– Grupa studentek z akademika, mocno związana z Kościołem, zaaranżowała prywatną wizytę u kardynała Stefana Wyszyńskiego. Zabrały
mnie ze sobą do Warszawy. Siedzieliśmy wokół prymasa i rozmawialiśmy o studiach, każdy z nas opowiadał też trochę o sobie. Na pożegnanie otrzymaliśmy liczący kilkaset stron, wydrukowany na pergaminowym papierze mszalik z dedykacją kardynała. Gdy studiowałem
już na Uniwersytecie Warszawskim, wymieniłem go na buty. Były
za ciasne na kolegę z pokoju.
Żałuje pan?
– Bardzo. Traktuję to jako jedną z moich największych wpadek życiowych. Gdybym był głęboko wierzący, na pewno nie zrobiłbym tego
i dziś miałbym pamiątkę po jednym z najwybitniejszych Polaków.
Gdy mówił pan znajomym, że studiuje na KUL-u psychologię, myśleli, że szykuje się pan na księdza.
– W latach 50. kojarzyła się z nauką o duszy. Na KUL-u dominowała
psychologia spekulatywna, przypominająca raczej swego rodzaju filozoficzną teorię istoty człowieka. Niewiele się tam działo, jeżeli chodzi o uprawianie psychologii jako nauki empirycznej. Spodziewałem
się, że spotkam tam głęboko wierzących ludzi o nienagannym zachowaniu. Zamiast tego uczyło się tam sporo bananowej młodzieży, którą bogaci rodzice wysłali na studia zapewne dlatego, że nie mogła się
dostać na uczelnie publiczne.
Czuł się pan prowincjuszem?
– Nie nadążałem za nimi – to pewne, ale miałem też inne zainteresowania. Należałem do międzyuczelnianego kwartetu męskiego, mieliśmy regularne próby i dość często występowaliśmy. Działałem w zespole pieśni i tańca. Marzyłem jednak o prawdziwej psychologii
i jadąc z domu do Lublina, w czasie przesiadki w Warszawie za każdym razem odwiedzałem dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego.
W końcu wyprosiłem spotkanie z dziekanem wydziału pedagogiki,
na którym była psychologia. W 1953 r. dostałem zgodę ministerstwa
i w listopadzie byłem znów studentem pierwszego roku psychologii,
tyle że na UW. Miałem tam materializm dialektyczny, materializm
15
historyczny, ekonomię polityczną, podstawy marksizmu-leninizmu.
Ale z drugiej strony wielu nauczycieli należało do grona najwybitniejszych psychologów w kraju. Takimi profesorami byli Mieczysław
Kreutz i i jego uczeń Tadeusz Tomaszewski, przedstawiciele szkoły
lwowsko-warszawskiej profesora Kazimierza Twardowskiego.
Było lepiej niż na KUL-u?
– O niebo, mogłem się zająć tym, co mnie pasjonowało – eksperymentami. Z przyjacielem Alfredem Witoszkiem prowadziliśmy badania nad odruchami warunkowymi.
Niestety, żelazna kurtyna nadal była zamknięta i nie mieliśmy dostępu do zachodnich książek i czasopism ani też możliwości utrzymywania kontaktów z tamtymi uczonymi. Mało tego, czytanie publikacji
angielskojęzycznych mogło grozić konsekwencjami dyscyplinarnymi.
Nauczanie psychologii oparte było na podręcznikach radzieckich.
Pan znał rosyjski?
– Tylko niemiecki. Szybko się jednak nauczyłem. Od profesora Kreutza
otrzymałem do zreferowania artykuł Borysa Tiepłowa „Uczenije o tipach wysszej nierwnoj diejatielnosti i psichołogija”. Powiedziałem,
że nie znam rosyjskiego i proszę o inny tekst. Profesor w swoim stylu odpowiedział: „Panie Strelau, dlatego daję panu trzy miesiące”.
I tak profesor Kreutz, daleki od badań Pawłowa, przesądził o kierunku moich zainteresowań, które przez ponad 15 lat koncentrowały się
na pawłowizmie.
Od trzeciego roku dostawałem stypendium ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Było bardzo wysokie. Miałem tyle pieniędzy, że rodzicom kupiłem w prezencie radio. W czasie zimowej przerwy semestralnej w 1956 r. przywiozłem je do Bytowa.
Okazało się pechowe.
– Można tak powiedzieć. Włączyliśmy je i w domu zjawiła się milicja. Zakuli mnie w kajdanki, po czym zrobili rewizję. Kierowcą gazika,
do którego mnie wsadzili, był kolega z harcerskiej drużyny pożarniczej.
Nie odzywał się, ale nie widziałem w jego oczach wrogości, a to dużo
w takiej chwili. W Koszalinie od razu zaczęły się przesłuchania połączone z biciem. Tłukli mnie pięścią gdzie popadło. Byłem przekonany,
16
że chodzi o poniemiecki pistolet, który leżał pod belką na strychu. Jeździliśmy czasem z Edkiem rowerami do lasu i strzelaliśmy do drzew,
ucząc się celności. Po tygodniu z okładem wyprowadzono mnie z celi,
zakuto i wsadzono do czarnego citröena, a potem do osobnego przedziału w pociągu. Najpierw byłem w więzieniu na Pradze, a potem
na Rakowieckiej. Tam mnie już nie bito, tylko codziennie przesłuchiwano, także w nocy, zadając na okrągło tych samych kilka pytań.
O co tym razem chodziło?
– Podejrzewano mnie o przynależność do podziemnej organizacji, która zamierza obalić ustrój socjalistyczny.
Co?
– Pół roku wcześniej, na wakacjach w Bytowie, spotkałem się z kolegą
ze szkoły. Ryszard powiedział mi, że tworzy się podziemna organizacja, i namawiał, żebym do niej wstąpił. Po jakimś czasie dostałem list
ponawiający propozycję. Odpisałem, że dobrze trzeba się zastanowić,
czy to ma sens – ja uważałem, że nie. Ten list znalazł się w rękach ubeków, kolega był zapewne prowokatorem.
To wystarczyło, aby pana aresztować?
– Tak. Groziło mi dziesięć lat za udział w organizacji albo pięć za „wiedział, nie powiedział”. Podczas pobytu na Rakowieckiej bałem się jedynie, że znajdą pistolet – na szczęście tak się nie stało. W celi siedziało ze mną czterech więźniów. Jednym z nich był życzliwy dla mnie
kapitan z AK. Potem zamknięto mnie z mężczyzną, który miał wyrok
śmierci.
Cele na Rakowieckiej były bez ubikacji – w rogu stał metalowy pojemnik, do którego robiło się wszystko i zasypywało to chlorem. Obsługiwali nas niemieccy oficerowie – starano się za wszelką cenę pogłębić izolację. Na szczęście była biblioteka więzienna, najpierw wydano
mi powieść „Jak hartowała się stal”. Na tekturowym deklu po dżemie
wyryłem z niej cytat: „Najdroższa dla człowieka rzecz to życie. Dane
jest raz i trzeba przeżyć je tak, aby nie płonąć ze wstydu”. Mam go nadal, choć dziś ten napis jest ledwie widoczny. Potem dostałem „Podręcznik pszczelarza”.
17
Na szczęście umarł Bierut.
– Kilka tygodni później mnie wypuścili, ogłoszono amnestię dla więźniów politycznych. Ostro wziąłem się do nauki i zaliczyłem rok, uratowałem nawet stypendium naukowe. Wszystko dzięki kolegom
ze studiów, którzy robili dla mnie notatki. Profesor Kreutz usiłował mi
przekazać do więzienia książkę Iwana Pawłowa, abym mógł napisać
pracę seminaryjną. Książkę wzięli, ale dali mi ją dopiero, gdy wychodziłem. Kiedy jeden drugiemu wyrządza krzywdę, od razu znajduje się
paru dobrych, którzy tę krzywdę próbują naprawić.
Więzienie pana nie złamało?
– Odwrotnie. Przestałem się bać. Wcześniej stale tlił się we mnie niepokój, że znów jakiś Kaczor porwie mnie z ulicy i czegoś będzie chciał,
a ja ulegnę. Po wyjściu miałem poczucie siły, wiedziałem, że więzienie jest do przeżycia.
Zaraz potem pan się ożenił.
– Krysia bardzo przeżyła mój pobyt na Rakowieckiej, kończyła medycynę w Gdańsku i przyjechała z moją mamą do Warszawy. Żadna
z nich nie dostała jednak widzenia. Kilka miesięcy później wzięliśmy
ślub.
Na czwartym roku profesor Tomaszewski poprosił mnie o prowadzenie zajęć z psychologii eksperymentalnej. Na piątym zaproponował etat zastępcy asystenta. Propozycja była bardzo kusząca, ale pensja 850 zł była znacząco niższa od stypendium naukowego. Żona robiła
wówczas staż w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze i też niewiele zarabiała. Zdecydowaliśmy jednak przyjąć tę propozycję.
A skąd u pana STS?
– Pociągało mnie to zwyczajnie. Miałem niezły głos i od roku 1954 należałem do zespołu. Muszę jednak przyznać, że nie czułem się aktorem
najwyższych lotów. Po dwóch pierwszych przedstawieniach – „To idzie
młodość” i „Prostaczkowie” – zdecydowałem o wycofaniu się z teatru.
W 1958 r. ma pan dyplom i etat asystenta.
– Praca magisterska dotyczyła diagnozy typów układu nerwowego.
Mieszkaliśmy wtedy w Ursusie, u cioci-babci mojej żony. Warunki były
18
ciężkie. Ubikacja na zewnątrz, woda ze studni nie nadawała się do picia – twarda i w kolorze niemal brązowym; pranie robiliśmy w deszczówce. Ciocia odstąpiła nam pokoik. Do ramy drzwi naszego pieca kaflowego przymocowałem gnom – piecyk żeliwny w kształcie gruszki,
z przykrywką u góry, która umożliwiała wrzucanie opału. Gnom ogrzewał piec, a na górnej płytce można było coś ugotować. Kiedy w 1959 r.
urodziła się nasza pierwsza córka, także Krysia, wodę do przygotowania
mleka w proszku woziłem z Warszawy, w ursuskiej się warzyło.
Co za znój.
– Większość Polaków miała ciężko. Z drugiej strony, jeżeli chodzi
o działalność akademicką, atmosfera w katedrze profesora Tomaszewskiego była świetna. Wyjeżdżaliśmy na kursy i szkolenia, często jeździliśmy w Tatry do schroniska na Hali Kondratowej. Większe wyprawy
robiłem z kolegą z katedry Jurkiem Eklem – zjeżdżaliśmy z Kondratowej do Kuźnic, a stamtąd kolejką na Kasprowy. Jurek uwielbiał
współzawodnictwo, a we mnie znalazł partnera, który wiele mu nie
ustępował.
Po 89 r. zaczęliśmy jeździć z żoną i dziećmi w Alpy – do Szwajcarii,
Włoch, a najczęściej do Austrii. Tak było aż do 2013 r., gdy w wieku 82
lat byłem ostatni raz na nartach. Dziś należą już tylko do wspomnień.
Nie chciał pan rzucić tej biedy lat 50. i wyemigrować do NRF?
– Nigdy. Dokonałem wyboru, że jestem Polakiem, a na ogół w swoich postanowieniach bywam zasadniczy. Jeśli chodzi o karierę zawodową, nie koncentrowałem się na robieniu pieniędzy. W systemie
wartości nie są dla mnie najważniejsze. Nie ukrywam, że kiedy pracowałem nad monografią habilitacyjną, bagietka i mleko niekiedy
starczyły na cały dzień. Żona jako lekarz zarabiała niewiele. Tutaj muszę wspomnieć, że była moim królikiem doświadczalnym podczas badań do doktoratu. Od początku mojej kariery akademickiej prowadziłem badania nad temperamentem.
Raził pan ją prądem?
– Nie tylko Krysię oczywiście. W eksperymentach uczestniczyło 36
osób, każda z nich odbyła 12 godzinnych spotkań – wszyscy robili to
na ochotnika i za przysłowiowe „Bóg zapłać”.
19
Ale za granicę nie mógł pan pojechać?
– Mogłem, ale tylko do krajów demokracji ludowej. Kiedy latem
1966 r. wyjechałem do Moskwy, mój dorobek naukowy był już dość
spory – obejmował ponad 20 publikacji, w tym dwie książki. Przyjęto mnie tam z niezwykłą serdecznością. Na początku wywołałem zamieszanie, przedstawiłem się z imienia i nazwiska, które dla Rosjan
brzmiało „Ja strielał”. Dzień wcześniej zastrzelono kogoś na terenie
uniwersytetu, więc wszyscy pomyśleli, że przyznaję się do winy.
Wyniki badań, które przeprowadziłem w Moskwie, wykorzystałem
w rozprawie habilitacyjnej opublikowanej w książce „Temperament
i typ układu nerwowego”.
Koledzy już dość swobodnie wyjeżdżali na Zachód, panu nie było
przykro?
– Skupiłem się na pracy i życiu rodzinnym. Żona została neurologiem
i robiła doktorat. Cztery lata po Krysi, nazwanej Kruszyną, urodziła się Monika, zwana Muchą. Dwa lata wcześniej, kiedy byłem starszym asystentem, dostałem mieszkanie służbowe przy Rakowieckiej,
naprzeciwko więzienia. Nie przeszkadzało mi to, ważniejsze okazało
się, że na parterze naszego domu mieściło się przedszkole. Mieszkanie było jednopokojowe, z dużą kuchnią. Moja żona wcześnie rano
wychodziła do pracy, a kiedy miała dyżur, wracała czasem po 32 godzinach, więc zatrudnialiśmy opiekunki, które spały w kuchni. Ja codziennie przygotowywałem córkom śniadanie.
Gdy w końcu w 1971 r. pana puszczono na Zachód, zrobił pan karierę.
– Miałem już 40 lat, gdy otrzymałem w USA roczne stypendium. Mnie
się udało, ale dla naukowca to już ostatni dzwonek. W Stanach wypłacano mi 350 dol. miesięcznie, miałem mieszkanie i opłacone podróże. W Nowym Jorku uczyłem się angielskiego, potem pojechałem
do Champaign-Urbana, na Uniwersytet Illinois, na którym prowadziłem badania oparte na genetyce zachowania nad ruchliwością motoryczną muszek owocowych. A ostatnie miesiące spędziłem na Uniwersytecie w Berkeley, gdzie pogłębiałem wiedzę dotyczącą sposobu
radzenia sobie ze stresem.
Na początku mojego pobytu w USA byłem w szoku. Moja ówczesna
pensja docenta na Uniwersytecie Warszawskim po przeliczeniu wy20
nosiła niecałe 20 dol., więc gdy w Stanach poszedłem do fryzjera i zapłaciłem pięć – oniemiałem. W Nowym Jorku nawiązałem kontakt
z kuzynką, która z mężem prowadziła małe przedsiębiorstwo budowlane. W weekendy pomagałem im trochę, ale nieocenionym prezentem od nich okazał się ford falcon. Dzięki temu staruszkowi z dziurami w podłodze przemierzyłem z żoną Stany Zjednoczone od Atlantyku
po Pacyfik i od Kanady po Meksyk. Samochód miał ławy zamiast foteli i często na trasie na nich spaliśmy.
Powrót do Polski był trudny?
– Nie. Wróciłem z myślą o stworzeniu silnego ośrodka naukowego,
który miałby znaczenie w skali międzynarodowej. Po habilitacji założyłem Zespół Psychologii Różnic Indywidualnych – później przekształcony w katedrę o tej samej nazwie – i w jego ramach organizowaliśmy
spotkania czwartkowe na wzór słynnych czwartków Pawłowa. Były
to spotkania otwarte, zapraszaliśmy naukowców z różnych dziedzin.
Owocem naszych dyskusji są trzy książki.
Coś jeszcze?
– Zrozumiałem, że jeśli chcę, aby mój dorobek naukowy był znany
na Zachodzie, co pozwoli mi uniknąć statusu prowincjonalnego badacza, to wyniki badań muszę publikować przede wszystkim po angielsku. Wraz z moimi współpracownikami stworzyliśmy regulacyjną
teorię temperamentu, a tezy w niej zawarte poddaliśmy empirycznej weryfikacji. Ta teoria, publikowana także w książkach, które wydałem za granicą, spotkała się z dużym zainteresowaniem badaczy
zachodnich.
Zacząłem także systematycznie zbierać reprinty niedostępnych
w kraju artykułów z obszaru psychologii różnic indywidualnych i czynię to do dnia dzisiejszego. Mam ich ponad siedem tysięcy.
Miał pan czas na sen?
– Ważna jest pasja, trudno sobie wyobrazić, żebym na przekór sobie
wstawał codziennie o piątej rano i pisał, a potem przez sześć dni w tygodniu prowadził badania i zajęcia ze studentami. Kiedy niczym się
nie zajmuję, ogarnia mnie niepokój. Nawet na urlop zabieram ze sobą
komputer i dzielę dni na pół – kilka godzin na działalność naukową
21
i kilka na relaks. Do pisania książki trzeba mieć „tendencję do siedzenia na pupie”. Jest to specyficzna zdolność, która wymaga pracy długodystansowej przy braku informacji, czy wykonywane zadanie jest
społecznie akceptowane. Tego, czy zostanie docenione, autor dowiaduje się po dłuższym czasie. Nagroda jest niepewna i bardzo odroczona w czasie.
Nie korciło pana, by w 1981 r. ubiegać się o fotel dziekana pierwszego
w kraju wydziału psychologii? Bardzo pan o niego walczył.
– Kiełkowała we mnie taka myśl, zdałem sobie jednak sprawę, że jako
jedna z nielicznych osób w naszym środowisku, które nie należały
do „Solidarności”, nie mam szans.
Nie wstąpił pan?
– Nie zapisałem się, bo gremialne przechodzenie z PZPR do „Solidarności” mnie zniesmaczało.
To był entuzjazm.
– Może, ale w więzieniu postanowiłem, że nie będę należał do żadnej
partii. Dotrzymałem słowa.
Dlaczego przyszła panu do głowy ta myśl?
– Nie potrafię odpowiedzieć, ale uważam, że trzeba mieć specyficzną osobowość, by się angażować w sprawy partyjne. Poza wyjątkami oczywiście. Takich jak Tadeusz Mazowiecki jest niewielu. Cechy
osobowości takie jak sumienność i ugodowość, które są pozytywne,
w partii przeszkadzają. Karierę polityczną robi się na zasadzie, że cel
uświęca środki. Mnie to się nie podoba.
Pan jest niesłychanie zasadniczy, chciałoby się powiedzieć: stuprocentowy Kaszub. Podobno odmówił pan spotkania z Leszkiem
Kołakowskim?
– Dziś zachowałbym się inaczej, bo uważam, że człowiek ma prawo
zmieniać poglądy. Przed laty, gdy byłem na uniwersytecie w Oksfordzie, jeden z profesorów zaproponował, abym spotkał się z profesorem
Kołakowskim. Odmówiłem, bo kojarzył mi się z marksistowską ideo-
22
logią. Studiowanie jego tekstów na zajęciach seminaryjnych poświęconych „walce z duszą” zraziło mnie wówczas do filozofa-marksisty.
Jednak polityka pana dopadła, i to w wolnej Polsce.
– W maju 2003 r. zostałem wezwany do kancelarii premiera i dowiedziałem się, że za parę dni zostanie wydrukowana w Monitorze Polskim
informacja o mojej współpracy z UB. Wybrano mnie wówczas na wiceprezesa PAN i musiałem składać oświadczenie lustracyjne. Oczywiście napisałem, że jako uczeń liceum miałem kontakty z UB. Dokładnie
opisałem, na czym one polegały i jak je zerwałem. Do oświadczenia
dołączyłem fragment mojej autobiografii, która ukazała się w 1995 r.
w serii „Historia psychologii polskiej w autobiografiach”.
To o co chodziło?
– Moje oświadczenie najwyraźniej nie przekonało władz lustracyjnych,
ale dzięki temu przejrzałem papiery, które miałem w domu, i sprawdziłem, z jakiego paragrafu aresztowano mnie w 1956 r.: „Kto usiłuje
przemocą zmienić ustrój państwa polskiego, podlega karze więzienia
na czas nie krótszy od lat pięciu albo karze śmierci”.
Co było dalej?
– Od razu podałem się do dymisji, ale prezes PAN Andrzej Legocki rezygnacji nie przyjął i zwołał nadzwyczajne zgromadzenie członków
Akademii. Zamiast dużo mówić, postanowiłem przeczytać fragment
mojej biografii. Kilka pań miało łzy w oczach, a w tajnym głosowaniu
odrzucono mój wniosek o rezygnację stosunkiem głosów 170 do 14.
Dostałem bardzo mocne poparcie, wręcz zyskałem szacunek.
Życie pana nieźle podszczypywało.
– Dzięki temu się zahartowałem. Kiedyś jechałem „maluchem” przez
most Śląsko-Dąbrowski i mimo końca zimy drogi nadal były oblodzone. Gdy wyprzedzałem autobus, wpadłem w poślizg, przodem
samochodu uderzyłem w bok tramwaju i wylądowałem na betonowym słupie. Następnego dnia znów prowadziłem samochód – oczywiście inny. Wyznaję zasadę, żeby nie lamentować. Kiedy złamałem
nogę, cieszyłem się, że tylko jedną. Gdy rozbijam samochód, najważniejsze jest, że żyję. W napiętych sytuacjach podśpiewuję, co czasem
23
drażni innych. Ponadto, wyjeżdżając, nigdy nie biorę ze sobą tylko
jednej karty kredytowej, a materiały przygotowuję na kilku nośnikach. Z upływem lat nauczyłem się też tolerancji – niezależnie od tego,
czego dotyczy. Najwięcej szacunku do innych nabrałem w trakcie pobytów w USA i Holandii. Z tolerancją się nie rodzimy, trzeba się jej nauczyć – tę lekcję odrobiłem bardzo gruntownie.
PROF. DR HAB. JAN STRELAU
Psycholog, od 2001 roku związany z Uniwersytetem
SWPS – był pierwszym dziekanem Wydziału Psychologii, przez 10 lat pełnił funkcję prorektora ds. nauki.
Obecnie jest przewodniczącym Rady Powierniczej
oraz Konwentu Godności Honorowych.
24
Gdy oszust jest wzorem cnót
BOGDAN WOJCISZKE
Gazeta Wyborcza nr 243, wydanie z dnia 18/10/2014
Dlaczego to, co dla mnie jest moralne, u ciebie może budzić
wstręt.
Z ocenami moralnymi wiąże się pewien paradoks. Z jednej strony, odgrywają wielką rolę – na przykład moralna ocena człowieka jest najważniejszą przesłanką naszego stosunku do niego, znacznie ważniejszą niż przymioty intelektu czy osiągnięcia. W sytuacjach codziennych
ocena moralna decyduje o tym, z kim przestajemy, a od kogo stronimy, w sytuacjach krańcowych może zaś decydować o życiu lub śmierci
ocenianej osoby. W ocenach moralnych pobrzmiewa absolut, chciałoby się więc, by były bezsporne i oparte na obiektywnych, powszechnie podzielanych kryteriach.
Z drugiej strony, z tym obiektywizmem i powszechną zgodą jest
wielki problem, bo gołym okiem widać: zgody nie było, nie ma i pewnie nigdy nie będzie. Po pierwsze, w różnych kulturach wyznaje się
różne wartości i inaczej się te wartości realizuje. Pakistańscy mężczyźni
corocznie zabijają dziesiątki swoich córek i sióstr, które poszły za głosem serca, a nie za nakazem rodziny, lub padły ofiarą gwałtu. Kierowanie się uczuciami Europejczycy (współcześni) uważają za naturalne
i moralnie pożądane, tak jak moralne jest dla nich wspieranie prześladowanych kobiet. Tymczasem Pakistańczycy uznają takie zachowania
za moralnie naganne, wstrętne i zasługujące na najwyższą karę.
Po drugie, także wewnątrz tej samej kultury ludzie mocno się różnią wartościami i interesami, a w konsekwencji – ocenami moralnymi. Przeciwnicy zapłodnienia in vitro widzą w tej metodzie dzieło szatanów „zabijających” niewykorzystane zarodki, a zwolennicy – owoc
ludzkiego geniuszu pozwalającego wielu bezdzietnym parom mieć
dzieci.
25
***
Tyle że problem kontrowersyjnych ocen moralnych nie sprowadza się
ani do relatywizmu moralnego (nigdy i nigdzie nie jest tak, że wszystko wolno), ani do zróżnicowania wartości między jednostkami czy
grupami społecznymi.
Problemem jest to, że oceny moralne są zawsze wytworem ludzkich
umysłów: to, co dla jednego człowieka jest moralne, dla innego może
być obojętne lub niemoralne. W szczególności zaś oceny moralne są
skutkiem procesów nie tylko przemyślanych i racjonalnych, ale także
automatycznych intuicji, z których w ogóle nie zdajemy sobie sprawy.
To tak jak z nauką jazdy samochodem: na początku ruszenie ze skrzyżowania to ciąg żmudnych i boleśnie świadomych decyzji (wcisnąć
sprzęgło, wrzucić jedynkę, dodać gazu itd.). Potem jednak, gdy już się
wszystkiego nauczymy, kierowanie autem staje się procesem zautomatyzowanym; nie zastanawiamy się nad każdym ruchem.
***
Nasze oceny moralne – opinie, że coś jest dobre lub złe – wynikają
zwykle zarówno z procesów przemyślanych, jak i bezwiednych, natychmiastowych intuicji. A te intuicje w dużym stopniu opierają się
na bieżących emocjach.
Powiedzmy, że oceniasz samorządowca, który przyjął do pracy dobrze wykwalifikowanego syna znajomego. Jeśli w momencie oceny
jesteś w dobrym stanie emocjonalnym, to twoja pierwsza reakcja będzie pozytywna, a postępek samorządowca wyda ci się moralny (kandydat miał kwalifikacje).
Ale jeżeli w chwili oceny jesteś w kiepskim stanie emocjonalnym, to
twoja pierwsza reakcja może być negatywna, a postępek uznasz za niemoralny (nepotyzm!).
***
Można też przewidywać, że oceny moralności są zniekształcane przez
własne interesy oceniającego. To, co sprzyja realizacji jego interesów,
jest przezeń oceniane lepiej. A to, co, sprawy oceniającego komplikuje,
jest oceniane gorzej.
26
To egocentryczne zniekształcenie ocen moralnych poddaliśmy serii
badań w sopockim wydziale Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
Pierwsze odbyło się w bibliotece, w której wielu studentów płaci kary
za przetrzymywanie książek. Na naszą prośbę bibliotekarka umarzała
kary części z nich (co było sprzeczne z normą, ale dla nich zyskowne),
a od pozostałych należne kary pobierała (co było zgodne z normą, ale
przynosiło im straty). W specjalnej ankiecie, którą potem przeprowadziliśmy, studenci oceniali m.in. moralność bibliotekarki. Jak się spodziewaliśmy, ci, którym kara została darowana, ocenili jej zachowanie
jako bardziej moralne niż pozostali. I bardziej bibliotekarkę polubili.
W kolejnym badaniu opisaliśmy dokładnie całą sytuację i poprosiliśmy badanych, by wczuli się w rolę studenta i spróbowali przewidzieć,
jak odpowiedzieliby na pytania ankiety o funkcjonowanie wydziału,
gdyby to ich dotyczyła sprawa. Studenci tylko przewidujący własne
reakcje, niekorzystający bezpośrednio na poczynaniach bibliotekarki,
dawali jej wyższe oceny, gdy trzymała się zasad. Nie zdawali sobie
więc sprawy z tego, że ich interesy zniekształcają dokonywane przez
nich oceny moralne.
***
Uczestników następnego badania poprosiliśmy o obserwowanie osoby, która oszukiwała. Jej zadanie polegało na przechodzeniu przez kolejne labirynty na ekranie komputera, a każdy zaliczony labirynt oznaczał jeden los więcej w końcowej loterii. Można w niej było wygrać
najnowszy odtwarzacz MP3. Osoba obserwowana była w rzeczywistości podstawionym przez nas pozorantem, który siedząc za przepierzeniem obok osoby badanej, zaczynał w pewnym momencie oszukiwać, wybierając zakazaną opcję automatycznego przechodzenia przez
labirynt. Połowie obserwatorów nieuczciwość pozoranta była potencjalnie na rękę, bo można było wygrać dwa odtwarzacze (jeden dla pozoranta, drugi dla obserwatora). Interesy pozostałych obserwatorów
nie były w żaden sposób zaangażowane, bo tylko pozorant mógł wygrać odtwarzacz.
Podobnie jak w poprzednim badaniu studenci zyskujący na nieuczciwości pozoranta bardziej go lubili, a jego działania uważali za bardziej moralne. Drugim powodem wzrostu ocen moralnych mogła
być ewentualna poprawa nastroju po zaspokojeniu interesu. Jednak
27
w tym badaniu mierzyliśmy nastrój zarówno przed, jak i po obserwacji oszustwa i stwierdziliśmy, że cudze oszukiwanie zawsze wywoływało spadek nastroju.
***
Nie inaczej było w badaniu, w którym pozorant rozwiązywał proste,
lecz długie równania arytmetyczne (36–12+8–22+19+28=?) najpierw
w pamięci, a po pięciu zadaniach za pomocą kalkulatora w telefonie
komórkowym – co było wyraźnie zabronione. Osoba badana sprawdzała poprawność wyników i za każde dobrze rozwiązane równanie
przydzielała złotówkę – albo tylko pozorantowi, albo pozorantowi
i sobie.
Tym razem chcieliśmy jeszcze dobitniej wykazać, że kluczowym mechanizmem odpowiedzialnym za egocentryzację ocen moralnych jest
to, że oszusta działającego na naszą rzecz zaczynamy po prostu bardziej
lubić. Rozumowaliśmy tak: gdyby ów mechanizm udało się zablokować, to działania takiej osoby też nie powinny być już oceniane jako
moralne.
Na początku eksperymentu wprowadziliśmy więc dodatkową fazę:
każdy z uczestników badania (pozorant i obserwator, czyli właściwa
osoba badana) po kilkuminutowym kontakcie oceniał wrażenie, jakie
wywarł na nim ten drugi. Osoby badane dostawały oceny albo bardzo pozytywne, albo bardzo negatywne, albo nie otrzymywały ich
wcale.
***
Oczekiwaliśmy, że otrzymanie już na początku negatywnej oceny
od partnerów zablokuje u naszych badanych mechanizm rodzenia się
sympatii do oszusta, a w konsekwencji także egocentryczne zniekształcenia ocen moralnych.
I mieliśmy rację. Przy braku ocen początkowych moralność oszusta
była szacowana wyżej, gdy jego działania przynosiły osobisty zysk
obserwatorowi. Jeśli na początku partner oszusta był przezeń oceniany pozytywnie, działając potem na rzecz interesu obserwatora, stawał
się w jego oczach wręcz wzorem cnót. Natomiast jeśli pozorant ocenił partnera negatywnie, egocentryczne zniekształcenie ocen moralności całkowicie znikało. Oszust był ostrzegany po prostu jako oszust,
28
bez względu na to, czy działał tylko na rzecz własnego interesu, czy
uwzględniał też interes obserwatora.
***
Kiedy ktoś oszukuje tylko dla własnego interesu, widzimy w nim osobę niemoralną. Ale gdy przy okazji pomyśli także o nas – to już inna
sprawa. Oceniamy go łagodniej albo wręcz uznajemy, że postępuje
moralnie. A że różni ludzie miewają różne interesy, to i na moralność
patrzą różnie.
PROF. DR HAB. BOGDAN WOJCISZKE
psycholog, prodziekan ds. nauki sopockiego
Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS
29
Monety, banknoty, moc
AGATA GĄSIOROWSKA, TOMASZ ZALEŚKIEWICZ
Gazeta Wyborcza nr 13, wydanie z dnia 17/01/2015
Życzymy sobie zdrowia, szczęścia, pomyślności i bardzo
często – pieniędzy. Czy na pewno wiemy, co czynimy?
Pieniądze mogą mieć znaczenie instrumentalne i symboliczne. Instrumentalne, bo dostajemy je w zamian za swoją pracę, płacimy w sklepie, oszczędzamy i pożyczamy. W takim rozumieniu to tylko kawałek
papieru, metalowy krążek czy zapis na koncie, bez wyjątkowych właściwości – warte tyle, ile rzeczy, na które możemy je wymienić.
Pieniądze to jednak nie tylko zasób ekonomiczny, dzięki któremu
możemy kupować produkty i usługi, a przez to zapewnić stabilny byt.
Dla niektórych ludzi pieniądze urastają do zdecydowanie poważniejszej rangi. Są przekonani, że mogą dać im poczucie prestiżu, bezpieczeństwa, wolności, satysfakcji życiowej, a nawet władzy i kontroli nad światem. Jeśli mamy pieniądze, czujemy, że możemy więcej
i wszystko nam się uda.
Więcej bogactwa, mniej współczucia
Czy pieniądze rzeczywiście mają magiczną moc? Czy są w stanie zmieniać nas i nasze życie? Z bajek, opowiadań Dickensa czy przypowieści
biblijnych płynie często morał, że ludzie biedni, o niskim statusie społecznym, są zdecydowanie milsi dla innych i otwarci na ich potrzeby,
podczas gdy bogaci to nieczułe dranie: są zamknięci i skoncentrowani
wyłącznie na swoim bogactwie. Czy to tylko stereotypy?
Zespół Paula Piffa i Michaela Krausa z Uniwersytetu Berkeley twierdzi, że osoby z wyższej klasy socjoekonomicznej w znacznym stopniu charakteryzują się orientacją indywidualistyczną, są motywowani własnymi celami i emocjami, podczas gdy osoby z klasy niższej
są bardziej uzależnione od kontekstu społecznego, a motywuje je konieczność radzenia sobie z zewnętrznymi ograniczeniami i zagrożeniami oraz wpływ innych ludzi.
30
Osoby z wyższej klasy społecznej w porównaniu z tymi z klasy niższej mają większe poczucie niezależności i wolności oraz kontroli nad
swoim życiem, częściej uruchamiają wzorce zachowania skoncentrowane na sobie, ale także są mniej świadome losu innych ludzi, mniej
im współczują i gorzej wypadają w zadaniach polegających na identyfikowaniu emocji odczuwanych przez innych.
Z badań Piffa i Krausa płynie jeszcze jeden wniosek. Bogaci częściej łamią prawo, np. wymuszając pierwszeństwo przejazdu, kłamią i angażują
się w zachowania nieetyczne, szczególnie wtedy, gdy mają one służyć ich
egoistycznym interesom i jeszcze bardziej zwiększać poziom ich bogactwa.
Reprezentanci wyższej klasy społecznej są mniej hojni i altruistyczni.
W laboratorium przejawiało się to np. w podejmowaniu bardziej
egoistycznych wyborów w grach polegających na dzieleniu zasobów,
w niższym poziomie zaufania społecznego i słabszej skłonności do pomagania drugiemu uczestnikowi badania. W danych z realnego życia
zaobserwowano natomiast, że im wyższa klasa, tym niższą część dochodu oddaje na cele charytatywne. Wyższy za to poziom narcyzmu,
a przekonanie, że należy im się więcej niż pozostałym, tak wielkie,
że są w stanie zjeść cukierki przeznaczone dla dzieci.
Po pierwsze, JA
Dlaczego bogaci są inni niż mniej zamożni? Francis Scott Fitzgerald
miał powiedzieć w rozmowie z Ernestem Hemingwayem, że „bogaci
różnią się od biednych”, na co Hemingway miał odpowiedzieć: „Tak,
mają więcej pieniędzy”.
Badania w wielu krajach pokazują, że już samo wyobrażanie sobie
pieniędzy lub kontakt z nimi poprzez dotykanie czy choćby patrzenie
może przynosić skutki bardzo podobne do tych, które zauważamy, badając ludzi bogatych. Mówiąc precyzyjniej, pieniądze powodują koncentrację na sobie i własnych celach kosztem zwracania uwagi na potrzeby innych ludzi. Dlatego pieniądze dramatycznie zmieniają relacje
społeczne.
Myślący o pieniądzach są mniej skłonni udzielać pomocy innym,
mniej chętnie dzielą się z nimi swoim czasem, wysiłkiem czy zasobami, wolą pracować i spędzać czas wolny samotnie. Co więcej, odsuwają się od innych nie tylko w przenośni, ale też dosłownie.
Uczestnicy jednego z eksperymentów, którzy mieli kontakt z pieniędzmi, ustawiali krzesła tak, by siedzieć w dużej odległości
31
od współpracowników. W innych badaniach wykazano, że wzbudzenie myśli o pieniądzach rodziło mniejszą chęć przyjmowania perspektywy drugiego człowieka i silniejszą tendencję do przypisywania
innym ludziom własnych opinii. Osoby skupione na pieniądzach deklarowały także silniejszą gotowość podjęcia zachowań nieetycznych,
takich jak przywłaszczenie sobie „służbowego” papieru do ksero, zatrzymanie dla siebie zbyt dużej reszty wydanej w kawiarni czy nielegalne skopiowanie programu komputerowego, a także częściej okłamywały partnerów w grze i nadzorującego badanie.
We wszystkich przypadkach chodziło o to samo: zachowania nieetyczne podejmowane pod wpływem myślenia o pieniądzach dawały
osobom badanym bezpośredni zysk.
Czy jest z nami aż tak źle? Przecież każdego dnia dziesiątki razy mamy
styczność z pieniędzmi. Czy jesteśmy skazani na doświadczanie negatywnych skutków, które powodują?
Na szczęście myślenie o pieniądzach ma też bardziej pozytywną stronę: daje nam poczucie siły i sprawczości, co powoduje, że stajemy się
bardziej wytrwali w dążeniu do celów, nawet jeśli są one niemożliwe
do zrealizowania. Zmniejsza także skutki zmęczenia wywołanego przez
wcześniejsze zadania i daje poczucie, że kolejne wyzwania nie są aż takie
trudne. Kontakt z pieniędzmi, choćby tylko zabawkowymi, powoduje,
że słabiej odczuwamy ból fizyczny, mniej lękamy się o kruchość naszego istnienia, mniej przejmujemy porażkami i odrzuceniem społecznym.
JA, MOJE
Czy pieniądze działają na wszystkich tak samo? Okazuje się, że psychologiczne konsekwencje obcowania z pieniędzmi są dość uniwersalne
w sensie międzykulturowym. Bardzo podobne wyniki badań uzyskiwano w Ameryce Północnej, wielu krajach Europy, Indiach i Chinach.
W polskich badaniach wykazaliśmy, że kontakt z pieniędzmi zmienia zachowania nawet trzylatków! Przedszkolaki, które najpierw sortowały monety, były później mniej chętne do pomagania innym dzieciom i dzielenia się z nimi kolorowymi nalepkami, ale za to bardziej
przykładały się do układania puzzli czy rysowania drogi przez trudny
labirynt. Co więcej, sprawdziliśmy, że nasze przedszkolaki nie rozumiały jeszcze wartości pieniędzy, nie wiedziały, że banknoty są bardziej
wartościowe niż monety, i niezbyt dobrze umiały się posługiwać pieniędzmi w kontekście ich funkcji ekonomicznych.
32
W innych badaniach udało się nam wykazać, że najsilniej na myśli
o pieniądzach reagują ludzie niepewni siebie, o niskiej samoocenie i wysokiej lękowości, a przede wszystkim ci przekonani, że pieniądze mogą
zrekompensować te wszystkie braki i definitywnie zmienić ich życie.
Co wynika z opisanych przez nas badań? Przede wszystkim to, że pieniądze są przez nas silnie kojarzone z relacjami opartymi na wymianie.
W ich przypadku robimy coś dla drugiego człowieka, gdyż oczekujemy
czegoś w zamian, a nie dlatego, że kieruje nami bezinteresowne poczucie wspólnoty. Okazuje się też, że nie musimy rozumieć ekonomicznej,
transakcyjnej strony pieniędzy, by reagować na ich emocjonalną, psychologiczną naturę.
Pieniądze są tak przemożnym symbolem relacji opartych na wymianie, w których ważne jest JA i MOJE, że w wielu sytuacjach to ich
znaczenie psychologiczne znacznie przeważa nad znaczeniem ekonomicznym. Wielu osobom pieniądze są potrzebne nie tylko do tego,
by kupować rzeczy niezbędne do życia, ale także do tego, by po prostu
lepiej się czuć.
DR HAB. AGATA GĄSIOROWSKA,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
psycholog ekonomiczny, prodziekan ds. nauki
i rozwoju wrocławskiego Wydziału Zamiejscowego
Uniwersytetu SWPS
PROF. DR HAB. TOMASZ ZALEŚKIEWICZ
psycholog, dziekan wrocławskiego Wydziału
Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS
33
ZWIĄZEK, czyli podobieństwo kolców
Z prof. KATARZYNĄ POPIOŁEK rozmawia ALEKSANDRA
POSTOŁA
Gazeta Wyborcza - Nauka dla każdego nr 257, wydanie z dnia 03/11/2015
Wybierzmy osobę, z którą nie będziemy walczyć o władzę.
Stosujmy zasadę: rozmawiam, a nie rozliczam. Bądźmy
elastyczni. I róbmy coś razem – mówi prof. Katarzyna
Popiołek.
ALEKSANDRA POSTOŁA: Każde małżeństwo jest inne, ale – naukowo i z definicji – co to znaczy dobry związek?
KATARZYNA POPIOŁEK: Odwołam się do filozofa i psychologa Ericha
Fromma. Dobry związek według niego opiera się na czterech kolumnach. Pierwsza to troska. Oznacza wzajemną czułość, dbanie o siebie,
serdeczność, również miłość. Druga to odpowiedzialność – za drugą
osobę, jej rozwój, jej dobro. Wspieram, ale nie blokuję. Obchodzi mnie
to, co się z nią dzieje. Nie myślę: to twój problem. Trzecią jest wiedza. Poznajemy partnera i chcemy go zrozumieć. Ale te trzy kolumny
nie miałyby znaczenia, gdyby nie czwarta – szacunek. Zaakceptowanie
drugiej osoby takiej, jaka jest, poszanowanie jej godności. Bez szacunku troska może się zmienić w kontrolę, a odpowiedzialność – w dominację. Jeśli są te cztery filary, będzie też zaufanie.
Jak się dobieramy w pary?
– Nadzwyczaj racjonalnie, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy! Obracamy się w jakimś środowisku i w nim znajdujemy partnera. Rzadko
bywa, że córka profesora wychodzi za syna stróża. Socjolog Peter Berger mówi, że to nie uczucie wytwarza pewien rodzaj stosunku, ale
34
z góry określone stosunki wytwarzają uczucie. Czyli pozwalamy sobie
się zakochać, jeśli zostaną spełnione pewne warunki. Partnerzy są najczęściej do siebie podobni pod względem pozycji społecznej, dochodów, wykształcenia i atrakcyjności.
A chemia?
– Jesteśmy dziećmi natury. Poddajemy się sile jej przyciągania. Natura
dobiera tak, żebyśmy wydali na świat najlepsze potomstwo. Przyciąga
przeciwieństwa, bo one się uzupełniają biologicznie. Siły natury działające na początku ułatwiają to dogadywanie się, docieranie, bo ludzie się kochają i chcą się porozumieć. To ważne, ponieważ na biologię nachodzi kultura. Pochodzimy z różnych rodzin, mamy różne
doświadczenia.
Czasem wydaje się nam, że jesteśmy z partnerem jak dwie krople
wody.
– I na początku jest pięknie, ale te podobieństwa mogą być pozorne.
Poznajemy się, jesteśmy bliżej, bardziej się ujawniamy. I po pewnym
czasie – ojej, niezgodność charakterów! To najczęstsza przyczyna rozwodów. Ja to nazywam podobieństwem kolców. Jesteśmy podobni
w negatywnych cechach. Dwie osoby niedecyzyjne, słabe, niezaradne
albo odwrotnie – dominujące, wybuchowe.
I bądź tu mądry.
– Psychiatra Antoni Kępiński pisał, że dobrze, jeśli cechy powierzchniowe, jak np. zainteresowania, są podobne, a głębokie – przeciwstawne.
Osoba uległa z dominującą, potrzebująca opieki z opiekuńczą. Ważne
jest, żebyśmy dobierali takie osoby, z którymi nie będziemy walczyć
o władzę. Trudno się żyje w małżeństwie, w którym jedna osoba zawsze dominuje i musi wygrać.
Chcemy sprawiedliwie, 50 na 50.
– Jeśli związek ma być partnerski, musimy nawzajem zgłaszać problemy i uzgadniać sprawy. Zasada: rozmawiam, a nie rozliczam. Jeśli
ty jesteś teraz bardziej obciążony, to ja przejmę część obowiązków,
a jak się to zmieni, ty zajmiesz się tymi sprawami. Elastyczność. Sztywne podziały z reguły się nie sprawdzają. Informowanie o własnych
35
potrzebach. Jeśli ich nie wyrazimy, możemy sobie wychować lenia,
tyrana czy osobę obojętną.
Jak już jesteśmy przy podziałach, to jak dzielimy te obowiązki
w małżeństwie?
– Powoli wkracza do nas model partnerski: ale... dlaczego ty tak mało
zarabiasz albo czemu nie ma na stole obiadu? Jesteśmy w okresie transformacji modeli. Tradycyjny już nie pasuje do naszego nowoczesnego
życia. Tylko trudno nam się zmienić.
Kobiety chcą po partnersku, a mężczyźni cierpią?
– Oni pewnie też chcą, ale nie bardzo wiedzą jak. Z domu wynieśli taki
model: ojciec oprany, nakarmiony, cicho, bo tatuś pracuje. A dziś kobieta uważa, że mężczyzna umie o siebie zadbać.
A nie umie?
– Mężczyznę dalej wychowuje się na wojownika. Ma dbać o miejsce w hierarchii, przeć do przodu. A kobiety mają rozumieć i wspierać innych. Dwie kultury wychowawcze: męska i żeńska. Opublikowano niedawno badania amerykańskie z udziałem par małżeńskich.
Patrzono, które przetrwały mimo upływu czasu. Jedynym wspólnym
czynnikiem było dobre wsparcie i ciepło ze strony żony akceptowane
i przyjmowane przez męża. Czyli żona wspiera, a mąż z chęcią to przyjmuje. Model tradycyjny nadal nad nami ciąży.
Wsparcie jest ważne, tylko czemu jednostronne?
– Badałam, jak zmienia się wsparcie w małżeństwach różniących się
stażem: młodych – do pięciu lat, starszych – między pięcioma a 15 latami stażu i powyżej 15. Okazało się, że w miarę upływu lat poziom
wsparcia spada. Kobiety oceniały siebie jako lepiej wspierające, mężczyźni się z tym zgadzali. Twierdzili, że gorzej wspierają, bo nikt ich
tego nie uczył.
Ciekawe, że to wsparcie spada.
– Przyczyn jest wiele. Może być tak, że uważamy, iż partner jest coraz bardziej samodzielny, potrzebuje mniej naszego wsparcia. Zarówno mężowie, jak i żony mówili, że wsparcie emocjonalne bardzo się
36
obniża. Łatwiej uwielbiać się na początku, kiedy jesteśmy sobą zauroczeni, niż potem, gdy pojawiają się trudności, a fascynacja już zniknęła. Z drugiej strony przyzwyczajamy się do pewnego sposobu postępowania, wzajemnego traktowania i nie zauważamy już tego wsparcia.
O co się kłócimy?
– O finanse, o sposoby postępowania z dziećmi i o władzę.
Kiedy powinno się nam zapalić czerwone światło?
– Kiedy osoba przestaje być zainteresowana życiem rodziny i nami. To
często występuje u pracoholików. Ja tu naprawiam świat, a mam się
przejmować kaszlem dziecka? Konflikt praca – dom to gorący przedmiot badań. Brak kompromisu w kwestiach rządzenia w domu, pretensje, pogardliwe traktowanie partnera to przyczyny poważnego
konfliktu.
Statystyki mówią, że co trzecie małżeństwo się rozwodzi. Jest aż tak
źle?
– Tu chodzi o liczbę rozwodów w stosunku do nowo zawartych małżeństw. Stosunek liczby rozwodów do liczby małżeństw istniejących
nie wygląda już tak źle, ale rośnie. Na każde 10 tys. małżeństw 71 zostało rozwiązanych. To dane z 2013 r.
Dzieci wiążą?
– Ale tylko małe, do dwóch lat. Te w wieku przedszkolnym nie są
gwarantem trwałości. Boom rozwodów następuje między trzecim
a piątym rokiem małżeństwa. I to jest zgodne z etapami małżeństwa.
Świadczy, niestety, o braku naszej wiedzy na temat tego, jak związek
się zmienia w miarę upływu czasu.
A jak się zmienia?
– Pierwsze lata to okres fascynacji, biologia działa. Potem w sposób
naturalny namiętność powoli wygasa. Następnie rozwija się okres intymności, rośnie czułość, serdeczność, przyjaźń. Jeśli to się nam uda,
małżeństwo nie jest już zagrożone.
37
A jeśli nie?
– To koniec – stwierdzamy – to nie był ten partner. Źle wybrałam, trzeba
szukać innego. Kultura nas łudzi, że motyle w brzuchu będą cały czas.
Trzeci etap związku to zaangażowanie. Mówimy sobie, że ten związek
ma dla mnie wartość, będę w nim na dobre i na złe, cenię go i chcę
w nim być. Zaangażowanie jest decyzją, nie ma tu emocji, a decyzja ma
to do siebie, że mogę ją zmienić. Małżeństwo oparte tylko na zaangażowaniu staje się związkiem trochę pustym, któremu grozi rozpad.
Co spaja związek?
– Stałe zainteresowanie partnerem i stała chęć poznawania go. Bardzo łatwo przestajemy się sobą interesować, a każde z nas cały czas
się zmienia. Trzeba to umieć zauważyć. Znać potrzeby partnera, być
dostępnym w chwilach, kiedy nas potrzebuje. Dobra komunikacja.
Wreszcie robienie czegoś razem, co nas łączy i daje wspólne doświadczenia. Wspólny cel.
Jakie jest współczesne polskie małżeństwo?
– Jest niepewne siebie nawzajem. Ludzie mają poczucie nietrwałości.
Szybko się nudzimy, nie mamy tendencji do głębszego wchodzenia
w siebie nawzajem, poznawania siebie, patrzymy powierzchownie.
Stajemy się indywidualistami, nastawiamy tylko na siebie i swoje potrzeby. Ale mimo wszystko jestem pełna optymizmu, że związki będą
coraz lepsze. Nauczymy się żyć po partnersku i nie eksploatować siebie nawzajem.
DR HAB. KATARZYNA POPIOŁEK,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
psycholog, dziekan katowickiego Wydziału
Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS
38
Wykluczenie boli
MAŁGORZATA WÓJCIK
Gazeta Wyborcza nr 284, wydanie z dnia 05/12/2015
Życie w klasie, w której jest ktoś wyśmiewany, przynosi
przyjemność nielicznym, a ból wszystkim.
Sprawnie prowadzić konto na Fejsie, mieć kasę na imprezy, uczyć się nie
za mało, ale i nie za dużo, utrzymać wagę, ubierać się zgodnie ze standardami narzuconymi przez klasowe gwiazdy – życie gimnazjalistów
wypełnione jest wymogami, między którymi trzeba ostro lawirować,
żeby nie zatonąć w oczach szkolnej społeczności. Kto ich nie przestrzega, ten zostaje wyrzucony poza nawias. A wykluczenie boli najbardziej.
***
Poczucie wykluczenia społecznego jest bolesne w sensie jak najbardziej dosłownym – wyniki badań wskazują, że aktywizuje ono te same
obwody mózgu co ból fizyczny. Ten ból odczuwamy także wtedy, gdy
jesteśmy obserwatorami – tylko patrzymy na wykluczenie społeczne
innych. Lodowate spojrzenie innych ludzi mrozi również w tym pierwotnym, fizycznym sensie.
Wirtualne wykluczenie za pośrednictwem mediów społecznych jest
tak samo prawdziwe jak to w realu – boli zarówno to, że koledzy na boisku nigdy nie podają nam piłki, jak i to, że omijają nasz profil. A jeśli
czujesz się wykluczonym dzisiaj, to przewidujesz też, że twoje przyszłe
życie będzie przepełnione samotnością. Jednocześnie wyobrażenie przyszłego wykluczenia znieczula i czyni obojętnym na krzywdę innych.
***
Polskie statystyki są alarmujące. Badania sprzed kilku lat przeprowadzone pod kierownictwem Anny Gizy-Poleszczuk wśród kilku tysięcy uczniów wykazały, że dwie trzecie uczniów padło ofiarą przemocy
39
werbalnej, jedna trzecia – przemocy fizycznej, a jedna piąta – przemocy materialnej (kradzież). Także co piąty uczeń pada ofiarą przemocy
internetowej.
Polska szkoła to twarda szkoła życia. Jeżeli nie będziemy temu przeciwdziałać, ryzyko, że statystyczny uczeń padnie ofiarą przemocy czy
subtelniejszych form wykluczenia, będzie wzrastać – tak działa spirala
przemocy.
Okres gimnazjum jest trudny. To moment intensywnego dojrzewania i wzrostu, kiedy występują wahania nastroju, rozdrażnienie, problemy z kontrolowaniem emocji i koncentracją. Młodzi ludzie potrzebują więcej snu, szybciej się męczą. Tymczasem nowa szkoła wymaga
od nich uwagi i napięcia: więcej przedmiotów, nowi nauczyciele i wymagania, a przede wszystkim nowa grupa, w której muszą się odnaleźć.
To także moment, gdy nastolatki przestają dzielić się problemami
z rodzicami i dorosłymi. Uważają, że relacje rówieśnicze to sprawa,
z którą powinni poradzić sobie sami. Buntują się przeciwko narzuconym regułom i zasadom, chcą pokazać niezależność i sprzeciw. Między
innymi dlatego agresorzy prześladujący słabszych są popularni – robią
coś, czego robić nie wolno.
Ogromnie silne jest w tym wieku zjawisko konformizmu normatywnego, czyli postępowania w taki sposób, by zyskać akceptację grupy, nawet kosztem własnych przekonań. To dlatego świadkowie prześladowania nie reagują nawet gdy współczują ofierze. Wzmaga to
jeszcze tzw. zjawisko niewiedzy wielu, polegające na tym, że duża liczba świadków obniża prawdopodobieństwo podjęcia interwencji. Ludzie dochodzą do wniosku, że inni nie reagują, bo większość popiera
przemoc i podziwia agresora. Pojedynczy uczeń nie chce się wychylać
i ryzykować własnej pozycji.
***
Badania prowadzone przez stworzony w SWPS zespół pokazały,
że sposobów na wykluczenie kogoś z grona akceptowanych osób jest
sporo. Gimnazjaliści mówią o pomijaniu w rozmowie, niezapraszaniu na urodziny i wspólne wyjścia klasowe, zniechęcaniu do wyjazdu
na wycieczki, wyrzucaniu z grup na Facebooku. Ale też o wyzywaniu,
popychaniu, chowaniu rzeczy, obelżywych napisach w szkole, przemocy fizycznej.
40
Uczniowie zdają sobie sprawę ze skutków takich zachowań: poczucia
bycia gorszym i spadku samooceny. Jednak gdy sami się takich zachowań dopuszczają, nazywają je „tylko takimi żartami”. Jako obserwatorzy widzimy dręczenie, jako sprawcy – już tylko dobry kawał.
***
Jak temu przeciwdziałać? Pierwszym krokiem jest zrozumienie, jaki
jest cel tych zachowań. A jest nim budowanie społecznej hierarchii.
Wynik tego procesu jest bezwzględny dla jednostek – wiele z nich
walczy, żeby znaleźć się na szczycie, ale znajdą się tam tylko niektórzy.
Wszyscy badani gimnazjaliści stwierdzili, że w pierwszych dniach
w szkole chodzi o to, żeby „zapunktować” – zarówno u nauczycieli,
jak i u innych uczniów. Wskazywali, że bardzo szybko wyłaniają się
grupowe gwiazdy, a inni od razu im się podlizują. Równie ważne jest
uniknięcie towarzystwa osób już na starcie robiących wrażenie takich,
które zostaną wykluczone.
Najważniejszym celem naszych badań było opracowanie programu,
który uświadomiłby uczniom procesy i skutki wykluczenia. To niełatwe – uczniowie wskazywali, że same zajęcia integracyjne prowadzone
nawet przez pedagogów czy psychologów mogą mieć charakter wykluczający. Jeden z badanych opowiedział, jak wykluczające może być
niewinne na pozór zadanie opowiadania sobie w parach, jak kto spędził wakacje. Ci, którzy odbiegają od pożądanej wersji – bo jak bohater opowieści gimnazjalisty musiał opiekować się rodzeństwem, gdyż
ojciec był w więzieniu, a matka stale pracowała – muszą zmyślać albo
spotkają się z ostracyzmem.
***
Uczniowie muszą mieć szansę poznać się w taki sposób, by zobaczyli,
do jak wielu kategorii naraz należą, zauważyli podobieństwo między
sobą oraz zyski płynące ze wspólnych działań.
Kolejnym krokiem jest zbudowanie tożsamości klasy jako zespołu.
Służy temu zastanawianie się nad pożądanymi i niepożądanymi normami i zachowaniami. Uczniowie opowiadają o tym, co im się podobało w poprzedniej klasie i co chcieliby przenieść do nowej szkoły,
a później o tym, co im się nie podobało i co jest przeszkodą w tym,
by klasa była zgrana.
41
Klasy realizujące nasze scenariusze lekcji zdaniem ich nauczycieli
funkcjonują wyraźnie lepiej – są bardziej zgrane, uczniowie znają nawzajem siebie i swoje zainteresowania.
Ważne jest też poczucie sprawstwa u nauczycieli – dostają oni do ręki
narzędzie, które mogą wykorzystać w kształtowaniu klasowej atmosfery. A na brak wpływu nauczyciele skarżą się najczęściej – wiele procesów społecznych toczy się dziś w sieci, poza możliwością bezpośredniej obserwacji, więc ich wpływ na klasę i możliwości interwencji są
mocno ograniczone.
Jest to tym ważniejsze, że grupa rówieśnicza odgrywa kluczową
rolę w tworzeniu tożsamości nastolatków. Niektóre analizy wskazują, że odgrywa nawet większą rolę w kształtowaniu zachowań niż
socjalizacja w rodzinie. Analizy psycholożki Judith Harris pokazują,
że wprawdzie dzieci są podobne do swoich rodziców, ale najprawdopodobniej w większym stopniu dlatego, że łączy ich podobieństwo
genetyczne, niż dlatego, że są w określony sposób wychowywane. Jakość relacji w grupie rówieśniczej jest więc kluczowa dla dzisiejszego
i przyszłego zachowania naszych dzieci.
Życie w klasie, w której są obecne osoby społecznie wykluczone,
przynosi przyjemność wąskiemu gronu, a ból wszystkim pozostałym
– ofiarom, ale też obserwatorom. Musimy przeciwdziałać tym zjawiskom, zanim dzisiejsze nastolatki wkroczą w życie jako niewrażliwi
dorośli.
***
Program lekcji opracowany przez zespół Uniwersytetu SWPS można
bezpłatnie ściągnąć ze strony Bliżej.org
DR MAŁGORZATA WÓJCIK
psycholog, pełnomocnik ds. Centrum Języków
Obcych, katowicki Wydział Zamiejscowy
Uniwersytetu SWPS
42
Zestresowani Polacy w pracy
Z prof. SYLWIUSZEM RETOWSKIM, psychologiem
z sopockiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej
rozmawia ADRIANA ROZWADOWSKA
Gazeta Wyborcza nr 171, wydanie z dnia 24/07/2015
Niepewność pracy ma charakter globalny, ale z badań
porównawczych wynika, że najlepiej radzą sobie z nią
mieszkańcy Europy Wschodniej – w tym my, Polacy.
ADRIANA ROZWADOWSKA: Jak psycholog widzi dzisiejszy rynek
pracy?
PROF. SYLWIUSZ RETOWSKI: Wzrasta intensywność pracy i jej niepewność. Szczególnie w Polsce obserwujemy przepracowanie w sensie liczby godzin spędzonych w pracy. A konieczność elastycznego
dostosowywania się do warunków rynkowych powoduje, że pracownicy coraz częściej, niektórzy wiele razy, doświadczają sytuacji zwolnień albo zmian w organizacji pracy, np. restrukturyzacji.
Jak z niepewnością pracy radzą sobie Polacy?
– Zaskakująco dobrze. Zjawisko ma charakter globalny, ale z badań porównawczych wynika, że najlepiej radzą sobie z nim mieszkańcy Europy Wschodniej – w tym my.
Dlaczego?
– Moja prywatna teoria jest taka, że my tak naprawdę nigdy nie zasmakowaliśmy dobrobytu państwa industrialnego. W latach 60. i 70.,
kiedy w Europie Zachodniej żyło się bardzo dobrze, była wysoka pewność pracy, wysokie pensje i rozwój, my żyliśmy w warunkach „takich
43
sobie”. Jednak summa summarum: oni od tamtej pory stracili dużo, my
wiele rzeczy zyskaliśmy.
Ale to my mamy teraz problem z umowami śmieciowymi.
– Mamy, ale nie ma co się spodziewać, że umowy śmieciowe z dnia
na dzień przestaną istnieć. Naszym polskim problemem jest ich skala
– to kwestia rozwiązań prawnych, trzeba uchwalić takie prawo, żeby
pracodawcy nie mogli ich nadużywać tam, gdzie istnieje stosunek
pracy.
Co nas w pracy stresuje najbardziej?
– Nie ma jednej przyczyny. Badania, które przeprowadziliśmy na SWPS
w Sopocie, pokazują, że niepewność pracy może być takim stresorem,
natomiast wcale nie we wszystkich grupach zawodowych jest tak silna, jak by się mogło wydawać. Są dwa rodzaje niepewności. Niepewność ilościowa to obawa, że stracę pracę. Jakościowa – że pogorszą się
moje warunki pracy. Umowa śmieciowa to niepewność ilościowa,
ale ja bym absolutnie nie lekceważył tej drugiej kategorii. Pracownik organizacji, w której ciągle coś się zmienia, jest narażony na masę
obaw. Może będę gorzej rozliczany? Dołożą mi obowiązków? A może
przeniosą? Niepewność jakościowa jest przynajmniej równorzędnym
czynnikiem. Z kolei faktyczne doświadczanie zwolnień jest sytuacją
dramatyczną. Badania, które zrobiliśmy w dużej korporacji, wykazały, że doświadczenie redukcji jest powodem nie tylko długotrwałego
stresu, ale też negatywnej postawy wobec pracodawcy. Nawet „ocaleńcy”, czyli ci, którzy przetrwali zwolnienia, nie potrafią przez jakiś
czas mocno angażować się w pracę.
Dodałbym jeszcze często pomijany stresor: konflikt między pracą
a rodziną. Nowe technologie są błogosławieństwem, ale spowodowały też, że coraz trudniej jest się nam zdystansować od pracy – nie
sprawdzać poczty, nie zabrać laptopa na wakacje. Technika spowodowała, że jesteśmy osiągalni w każdym momencie. I to wcale nie pokusa, ale przymus. W efekcie pracujemy non stop. W Polsce odczuwany
stres pracy moderuje także poziom wykształcenia. Wyniki porównania różnych krajów europejskich wskazują, że Polska należy do krajów,
w których wraz ze spadkiem poziomu wykształcenia pracowników następuje silny wzrost odczuwanego stresu pracy.
44
Czy motywacja implikuje sukces na rynku pracy? Badania to
potwierdzają?
– Tak. Jeżeli człowiek ma poczucie odpowiedzialności za rozwiązywanie swoich problemów, częściej wychodzi z bezrobocia. Gdy odrzuca
poczucie odpowiedzialności, zrzuca winę na system czy rząd, czyli zaczyna myśleć w sposób z zewnątrz sterowny – częściej pozostaje bezrobotny. Więc czy zapał i motywacja są gwarancją sukcesu? Na pewno
psychologicznie jest to lepszy punkt wyjścia. Ale jednocześnie trzeba
rozumieć, że nie wszystko od nas zależy.
No właśnie. Wśród młodych ludzi bezrobocie wynosi 25 proc. Z tego
wynika, że co 4 osoba nie znajdzie pracy – choćby stanęła na głowie.
– Dobra wiadomość jest taka, że 75 proc. znajdzie pracę. Zresztą nie byłbym taki pewny, czy pozostałe 25 proc. rzeczywiście stanęło na głowie.
Odpadną także ci zdolni, ale bez zasobów społecznych i daru
„kombinowania”.
– Tak, można być człowiekiem o wybitnym intelekcie, a jednak
ze względu na gorsze umiejętności społeczne, słabsze wsparcie od rodziny, brak środków finansowych mieć problemy ze znalezieniem pracy. Wielu młodych ludzi w reakcji na bezrobocie obwinia się, szuka:
„co jest ze mną nie tak”. Zamykają się w domu, bo wstyd im przed znajomymi, że są dziewiąty miesiąc bez pracy albo że nie mają na bilet.
Zderzenie z rynkiem pracy bywa bolesne, ale ten typ reakcji dobrze nie
wróży. Bo nie jest tak, że zależy od nas wszystko.
DR HAB. SYLWIUSZ RETOWSKI,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
psycholog, prorektor ds. dydaktyki Uniwersytetu SWPS
45
Blef ewolucji
JOANNA ULATOWSKA, TOMASZ MARUSZEWSKI
Gazeta Wyborcza nr 101, wydanie z dnia 02/05/2015
Dlaczego nie możesz przestać kadzić, mijać się z prawdą,
oszukiwać, kłamać i łgać.
Nasze życie psychiczne to jazda na słoniu, której tor wyznacza głównie słoń. Jeździec, czyli nasza świadomość, reaguje z pewnym opóźnieniem na ruchy słonia, na dodatek słoń nie zawsze ma ochotę słuchać
rozkazów jeźdźca. Świadomość jest naszą pełnoetatową agencją PR,
która zajmuje się wyjaśnianiem i uzasadnianiem tego, co zrobił słoń.
Natomiast słoń to przede wszystkim procesy automatyczne toczące
się pod progiem świadomości, a ta – jak zdradzana żona lub mąż rogacz
– dowiaduje się o wszystkim ostatnia. Procesy automatyczne sterowane są przez nasze emocje, pragnienia, a także przez utrwalone nawyki.
Pozwalają sprawnie działać w standardowych sytuacjach i zachowywać pewien komfort emocjonalny. Tak widzi tę sprawę Jonathan Haidt, autor książki „Prawy umysł”.
Napoleon nie kłamie
Jednym z elementów owego komfortu jest zachowanie pozytywnego przekonania na temat własnej osoby, kłamanie jest zaś jednym
ze sposobów jego podtrzymania. Mówimy tu nie tylko o okłamywaniu innych pozwalającym zachować dobrą reputację, lecz także o okłamywaniu samego siebie. Ten rodzaj kłamstwa jest szczególnie groźny,
ponieważ nikt nie jest zainteresowany tym, by ono wyszło na jaw.
Kłamstwo ma więc wiele twarzy i wiele definicji. Najprostsze z nich
za kłamstwo uznają każdy fałszywy komunikat, który przynosi nadawcy korzyści. Takie ujęcie zakłada jednak, że kłamstwem jest również wprowadzenie kogoś w błąd przez pomyłkę. Co więcej, zgodnie
46
z tą definicją za kłamstwo uznać by można nawet pewne zachowania
roślin. Na przykład niektóre kwiaty wydzielają zapach przypominający
owadzie feromony, by zwabić owady i zwiększyć szanse na zapylenie.
Większość psychologów uważa jednak, że kłamstwo jest aktem celowego wprowadzenia w błąd, a osoba, która nie mówi prawdy przez
pomyłkę, nie jest kłamcą. Aldert Vrij w swojej książce „Wykrywanie kłamstw i oszukiwania” definiuje kłamstwo jako „skuteczną lub
nieskuteczną świadomą próbę, bez wcześniejszego powiadomienia
o swoim zamiarze, wytworzenia u innych przekonania, które autor komunikatu uważa za nieprawdziwe”. Zgodnie z takim podejściem osoba,
która zeznając w sądzie, podała nieprawdziwą informację w przekonaniu o jej zgodności z faktami, nie jest kłamcą. Za kłamcę nie można
uznać także osoby z urojeniami, która twierdzi, że jest np. Napoleonem.
To jak się naprawdę masz?
Jednak wydaje się, że oprócz świadomego fałszowania obrazu rzeczywistości mamy wiele przypadków kłamstw impulsywnych pojawiających się niejako mimochodem. Spotkawszy jakąś rozpromienioną
osobę, która jest ubrana bez gustu, odruchowo mówimy: „Świetnie
dziś wyglądasz”, nie chcąc psuć jej dobrego nastroju. Chociaż minęliśmy się z prawdą, nasza świadomość mówi nam, że przecież sprawa
jest błaha i nie ma się nad czym rozwodzić.
Z analogiczną sytuacją mamy do czynienia, gdy machinalnie odpowiadamy na pytanie: „Jak się masz?”. Amerykanin powie, że świetnie, a Polak, że fatalnie, chociaż żadna z tych odpowiedzi nie musi
być prawdziwa: Amerykanina może boleć głowa, a Polak może mieć
świetny nastrój.
Z kłamstwem mamy również do czynienia w przypadku sprawcy
wypadku drogowego, który twierdzi, że jechał tylko 40 km na godzinę, a potem wpadł w szok i nie wie, co się z nim działo; zapewne też
wtedy napił się wódki. Doskonale jednak wie, że było inaczej: jechał
80 km na godzinę, a wódki się napił, zanim wsiadł do samochodu.
Kłamstwa błahe i wielkie
Pojawia się pytanie, czy możemy odróżnić te dwa typy kłamstw, z których pierwszy był sterowany przez procesy automatyczne, drugi zaś miał
charakter świadomy. Oczywiście możemy zapytać zainteresowanych,
47
ale ich odpowiedzi niewiele wyjaśnią, ponieważ żadna z tych osób nie
skorzysta na ujawnieniu stanu faktycznego. Co ciekawe, badania pokazują, że kłamstwo może zmienić pamięć kłamcy dotyczącą zdarzenia, na którego temat kłamie. Może się więc okazać, że taka osoba nie
tylko nie będzie chciała, ale również nie będzie już w stanie przedstawić prawdziwego przebiegu danej sytuacji.
Istnieją kłamstwa błahe i kłamstwa wielkie. Problem polega
na tym, że nie ma jasnego kryterium, które pozwalałoby odróżnić jedne od drugich. Kryterium mogą stanowić konsekwencje kłamstwa, ale
poznajemy je dopiero ex post, a nie w chwili kłamstwa.
Kłamstwo, które w danym momencie wydaje się błahe, po jakimś
czasie staje się kłamstwem wielkim. Kiedy Neville Chamberlain spokojnym głosem informował Izbę Gmin, że pakt monachijski stanowi gwarancję pokoju dla Europy i że kanclerz Hitler nie będzie wysuwał dalszych żądań terytorialnych, sądził zapewne, że tylko nieco
mija się z prawdą. Rychło się okazało, że jest na odwrót („Washington Post” zaliczył kłamstwo Chamberlaina do największych kłamstw
historycznych).
Podobnie sprawa przedstawia się w życiu codziennym. Jeśli komplementowana osoba uwierzy, że w jakimś stroju naprawdę świetnie wygląda, to może w tym właśnie ubraniu pójść na rozmowę kwalifikacyjną, a jej wygląd przyczyni się do odrzucenia jej kandydatury. Tyle
że osoba, która prawiła komplementy, nie była w stanie przewidzieć
takich konsekwencji swojej uprzejmości.
Zależy od ofiary
Na pytanie: „Czy często kłamiesz?” odpowiedziałbyś zapewne, że niezbyt często. Jednak jeśli zestawimy zachowania ludzi z definicją
kłamstwa, to się okaże, że twoje dobre mniemanie o sobie jest trochę na wyrost. Nie zdarzyło ci się ostatnio przypadkiem powstrzymać
od powiedzenia szczerze, co naprawdę myślisz o kolejnym „doskonałym” pomyśle szefa (zatajanie informacji według definicji też jest
kłamstwem)? Wyraziłeś wprost swoje zdanie na temat idiotycznej fryzury koleżanki? A może, zamiast tłumaczyć się nadmiarem obowiązków, zdobyłeś się na odwagę i szczerze powiedziałeś matce, że po prostu nie masz ochoty przyjść do niej na obiad? No właśnie, nic z tych
rzeczy. Ciągle tak robisz, wcielając w życie naukową definicję kłamstwa, a mimo to nie masz wątpliwości moralnych.
48
A więc często kłamiemy?
Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie, bo deklaracje na temat
kłamstwa pochodzą od samych zainteresowanych. Bella DePaulo
wraz ze współpracownikami przeprowadziła kilka badań wykorzystujących dzienniczki z zapisanymi kłamstwami, których uczestnicy dopuścili się wobec osób mniej lub bardziej bliskich. Okazało się, że kłamali oni mniej więcej jeden-dwa razy dziennie, jednak większość tych
kłamstw nie dotyczyła poważnych kwestii.
Udowodniono także, że częstość kłamania zależała od tego, kto był
jego ofiarą. Badani przyznali, że rzadziej okłamują osoby bliskie lub takie, z którymi często się kontaktują (zwiększa się wtedy szansa, że zostaną złapani). Najrzadziej ofiarami kłamstw byli współmałżonkowie
i dzieci. Częstymi – partnerzy romantyczni niebędący współmałżonkami, najprawdopodobniej dlatego, że kłamcy nadal próbowali wywrzeć
na nich wrażenie.
Społeczny lubrykant
Bardziej interesujący jest jednak zaobserwowany w tych badaniach
wyraźny podział kłamstw na dwie kategorie. Jedną stanowiły kłamstwa, które służyły interesom kłamcy, a drugą – kłamstwa „altruistyczne”, pod jakimś względem służące okłamywanej osobie. Przykładem
kłamstwa pierwszego rodzaju jest stwierdzenie sprzedawcy, że klient
lub klientka świetnie wygląda w obcisłych dżinsach (sprzedawcy zależy na zwiększeniu obrotów sklepu i własnej prowizji). Drugie kłamstwo pojawia się np. wtedy, gdy mówisz przyjaciołom, by jeszcze zostali, bo jest tak przyjemnie – choć marzysz już, by zostać sam.
Kłamstwa zorientowane na innych stanowią około 25 proc. wszystkich kłamstw. Szacunki te dotyczą jednak kłamstw codziennych, gdy
konsekwencje przyłapania nie są poważne. Wszystko się zmienia
wraz ze wzrostem stawki – w przypadku kłamstw poważnych tylko
kilka procent miało pomóc innym. Okazało się także, że oba rodzaje
kłamstw pojawiały się z różną częstością w odniesieniu do odmiennych kategorii ludzi. Ludzie, z którymi badani nie utrzymywali bliższych stosunków, częściej byli obdarowywani kłamstwami pierwszego typu, osoby bliskie zaś – kłamstwami drugiego typu.
Vrij wymienia jeszcze jeden typ: kłamstwa społeczne. Ten rodzaj nieprawdy ma przynieść korzyści i kłamcy, i okłamywanemu, sprawiając,
49
że utrzymujemy pozytywne stosunki z innymi ludźmi, np. nie mówiąc
im całej prawdy o tym, co o nich sądzimy. Te kłamstwa to „społeczny lubrykant”. Ale jego nadmiar redukuje tarcie do minimum i łatwo
wtedy wpaść poślizg.
Czy to się wyda?
Prof. Wiesław Łukaszewski zauważył kiedyś, że ludzie sądzą, iż potrafią wykryć kłamstwo u innych, żywiąc przekonanie, że sami kłamią
w sposób nie do wykrycia. Czyli że przypisują sobie właściwości, których nikt inny nie ma.
Owszem, większość z nas to skuteczni kłamcy, ale to właśnie czyni
nas kiepskimi wykrywaczami kłamstw. Setki badań wykazały, że trafność wykrycia kłamstwa nie jest większa niż losowa; równie dobrze
możemy rzucać monetą. Dlaczego? Bo nie ma zachowań, które pojawiają się wyłącznie w sytuacji mijania się z prawdą, których można
by poszukiwać u osób podejrzewanych o kłamstwo. Zdaniem Paula
Ekmana, jednego z najbardziej znanych badaczy zajmujących się kłamstwem i pierwowzoru Cala Lightmana z serialu „Magia kłamstwa”,
może to być pewne niedociągnięcie ewolucji. Nasi odlegli przodkowie
nie mieli wielu okazji do ćwiczenia się w wykrywaniu kłamstw, ponieważ społeczne konsekwencje kłamania i możliwej wpadki mogły
być śmiertelnie niebezpieczne.
Inne powody nieumiejętności demaskowania kłamstw leżą już zupełnie po stronie wykrywającego. Niekiedy – świadomie lub nie –
przymykamy oczy na kłamstwo, ponieważ zaufanie do innych sprawia, że nasze związki z nimi są bardziej satysfakcjonujące mimo
ponoszonych kosztów. Na dodatek wykrycie kłamstwa, np. potwierdzenie niewierności, wymagałoby zmierzenia się z konsekwencjami
niewygodnej prawdy. Jak pisze Haidt, podejmując decyzje, często korzystamy z „umotywowanego rozumowania” – uciekamy się do różnych sposobów, filtrując informacje, by dojść do pożądanych, bezpiecznych wniosków.
Taka rzeczywistość
Czy kłamstwo zniknie kiedyś z naszego życia? Społeczeństwo może
podejmować różne próby kontroli kłamstwa: zeznania pod przysięgą,
wariografy, nakazy religijne. Ich skuteczność jest jednak ograniczona.
50
Na co dzień nikt nie będzie sprawdzał za pomocą wariografu lub badania pracy mózgu, czy komplement lub wyznanie uczucia drugiej osobie są szczere. Biologicznie jesteśmy predysponowani do kłamstwa –
nasz mózg zdolny jest do wytwarzania obrazów rzeczy niemożliwych,
sprawnie posługujemy się myśleniem abstrakcyjnym. Te obrazy rzeczy niemożliwych są przez ludzi wykorzystywane nie tylko do dokonywania wynalazków czy wymyślania błyskotliwych teorii, lecz także
do wprowadzania innych w błąd.
Czy to pochwała kłamstwa? Nie, to rzeczywistość.
PROF. DR HAB. TOMASZ MARUSZEWSKI
psycholog, kierownik Zakładu Psychologii
Procesów Poznawczych, sopocki Wydział
Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS
51
Star Trek: Intuicja
AGATA SOBKÓW
Gazeta Wyborcza nr 43, wydanie z dnia 21/02/2015
Przeczucia to nie czary, czyli co łączy Archimedesa
z kapitanem krążownika Enterprise.
Masz czasami przeczucie, że coś się wydarzy? Niektórzy wiążą to
z wróżbami, jasnowidzeniem albo działaniem innej siły nadprzyrodzonej. Ale nauka dowodzi czegoś zupełnie innego.
James Kirk i doktor Spock
W umyśle działają dwa systemy przetwarzania informacji, które możemy porównać do dwóch bohaterów ze „Star Treka”: Jamesa Kirka
i Spocka. Pierwszy podejmował decyzje szybko, czasami wręcz impulsywnie, często opierał się na emocjach i ufał swym przeczuciom. Drugi, niemal całkowicie pozbawiony uczuć, analizował konsekwencje
i precyzyjnie obliczał prawdopodobieństwo powodzenia misji. Każde jego działanie było świadome, przemyślane, logiczne i racjonalne.
Podobne procesy zachodzą w naszych umysłach. Pierwszy system
bywa przez naukowców nazywany intuicyjnym (lub emocjonalno-doświadczeniowym), drugi – racjonalnym (lub analitycznym). Każdy z nas ma swój odpowiednik Kirka i Spocka. W zależności od tego,
w jakiej sytuacji się znajdujemy, raz jeden, raz drugi steruje naszym
zachowaniem. Na przykład gdy znajdujemy się w sytuacji zagrożenia,
gdy musimy zacząć działać szybko i sprawnie, dominuje przetwarzanie
intuicyjne. Podobnie jest, gdy stoimy przed problemem, z którym stykaliśmy się już wielokrotnie, i jesteśmy w tej dziedzinie ekspertami.
Z drugiej strony, gdy spotykamy się z czymś nowym, trudnym, wymagającym wysiłku umysłowego, uruchamiany jest wolny i energochłonny system racjonalny.
52
Gdy „coś tu nie gra”
Nasze umysły są bardzo wrażliwe na częstość zdarzeń i ich współwystępowanie. Spontanicznie i mimowolnie uczymy się reguł i wzorców
występujących w otoczeniu. Bywa, że nie mamy nawet świadomości,
że czegoś się nauczyliśmy, i nie potrafimy tego opisać słowami. Mówimy wtedy o utajonym uczeniu się lub o wiedzy niejawnej. Najłatwiej to zaobserwować, badając ekspertów, np. mistrzów szachowych
lub strażaków.
Malcolm Gladwell, kanadyjski publicysta i autor bestsellerów, opisuje pewną historię: straż pożarna została wezwana do interwencji.
Mężczyźni wyłamali drzwi i zaczęli gasić ogień. Działania te okazały
się jednak nieskuteczne. Pewien strażak nagle poczuł, że „coś tu jest
nie tak”, i zarządził, by zastęp szybko wycofał się z płonącego domu.
Chwilę później podłoga, na której wcześniej stali strażacy, zawaliła
się. Okazało się, że źródło ognia było w piwnicy, a nie w kuchni, jak
wcześniej myśleli. Mężczyzna nie miał pojęcia, skąd wiedział, że należy się wycofać.
Mając duże doświadczenie w jakiejś dziedzinie, możemy być wyczuleni na pewne subtelne sygnały, np. temperaturę czy zapach. Informacje te nieświadomie porównujemy ze schematem sytuacji, który
mamy zakodowany w umyśle. Jeżeli to, czego w danej chwili doświadczamy, nie jest spójne z tym schematem, organizm może wysłać
nam ostrzeżenie. Wtedy mamy przeczucie, że „coś tu nie gra”.
Olśnienie poprzedzone wglądem
Z drugiej strony informacje w naszej pamięci mogą być zorganizowane w postaci sieci pojęciowych opartych na skojarzeniach. Oznacza
to, że bardziej przypomina ona wyszukiwarkę Google niż magazyn.
Na przykład „kura” połączona jest silnie z pojęciem „jajko”, kategorią „zwierzęta”, a już trochę mniej z „wsią”, „rosołem” czy określeniem
„kura domowa”. Z kolei z kategorią „zwierzęta” powiązane są inne pojęcia, takie jak „koń”, ale też np. „wegetarianizm”. W zależności od naszych doświadczeń różne pojęcia mogą być w różnym stopniu ze sobą
skojarzone, a w zależności od sytuacji – specyficzne fragmenty sieci aktywowane. Taka aktywacja ma często charakter nieświadomy i stanowi podstawę działania intuicji. Na przykład w dobrze znanej nam sytuacji specyficzne pojęcia lub schematy są spontanicznie aktywowane
53
i nie musimy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób postąpić. Umysł
sam podpowiada nam sprawdzone rozwiązanie.
Ciekawe, że nieświadomy umysł nie jest tylko biernym odtwórcą schematów. W pewnych sytuacjach może również podpowiadać
nam nowe i twórcze rozwiązania problemów. Klasycznym przykładem olśnienia jest legenda o greckim filozofie Archimedesie. Pewnego
dnia otrzymał on od władcy bardzo nietypowe zadanie. Otóż jakiś czas
wcześniej ów władca zlecił złotnikowi wykonanie korony ze szczerego
złota. Po otrzymaniu zamówienia zaczął jednak podejrzewać, że złotnik próbuje go oszukać. Władca miał podejrzenia, że rzemieślnik dodał
do korony srebra. Zwrócił się więc do Archimedesa o pomoc. Filozof
miał rozwiać wątpliwości władcy, ale nie uszkodzić drogocennej korony. Archimedes długo myślał nad rozwiązaniem zagadki. Pewnego
dnia udał się do łaźni i zażywając kąpieli, zauważył, że gdy stopniowo zanurza ciało w wodzie, jej poziom się podnosi. Filozof wiedział,
że złoto jest cięższe od srebra, więc korona z czystego złota powinna
wyprzeć więcej wody. Podekscytowany odkryciem wyskoczył z wanny i nago pobiegł do króla, krzycząc: „Eureka!”.
Grecki filozof doznał tzw. olśnienia poprzedzonego wglądem. Powstało ono w wyniku nieświadomego, nietypowego przekształcenia
wiedzy, którą już posiadał. Nagle wszystko ułożyło się w sensowną
całość. Także wyniki współczesnych badań wskazują, że olśnienia doznajemy często w chwili relaksu lub wykonywania czynności niezwiązanej z problemem, np. pod prysznicem czy w trakcie snu. Następuje
wówczas „poluzowanie” struktur wiedzy w naszym umyśle i dzięki
temu możliwe jest jej łatwe przekształcenie oraz połączenie informacji,
które wcześniej wydawały się niepowiązane.
Inteligencja nieświadomości
Intuicję możemy więc metaforycznie nazwać „inteligencją nieświadomości”. To zdolność do mimowolnego uczenia się skomplikowanych reguł i schematów, a także ich przekształcania oraz trafnego wnioskowania, choć informacje są fragmentaryczne. Badania pokazują, że ludzie
mimowolnie odgadują reguły i wyłapują prawidłowości w gąszczu
skomplikowanych i na pierwszy rzut oka bezsensownych informacji.
W jednym z eksperymentów uczestnicy mieli zapamiętać różne ciągi
liter, np. XXRVTM. Po zakończeniu tego etapu dowiadywali się, że ciągi te były zgodne z pewną skomplikowaną regułą. Dla większości
54
uczestników było to spore zaskoczenie. Następnie byli proszeni o wskazanie, czy nowe ciągi pojawiające się na ekranie są według nich zgodne z tym wzorcem. Okazało się, że uczestnicy badania prawidłowo klasyfikowali prawie 70 proc. ciągów, co wskazywało, że przypadek nie
wchodzi tu w grę. Co ciekawe, większość deklarowała, że zgadywali
lub kierowali się tylko przeczuciem.
Ten rodzaj intuicji nazywany jest
utajonym uczeniem się. W przySPRAWDŹ SIĘ!
padku tego typu intuicji bardzo
Znajdź wspólne skojarzenia
do triad słów:
często nie potrafimy opowiedzieć
1. OKO, LODY, UCHWYT
o tym, jak wygląda dana reguła lub
2. OWOC, KOLOR, WYBUCH
w jaki sposób się czegoś nauczyli3. DRZWI, RYCERZ, SPODNIE
śmy. Na przykład niektóre osoby
bardzo dużo pracujące z innymi
ludźmi potrafią dość dobrze ocenić predyspozycje do pracy na określonym stanowisku albo czyjąś prawdomówność, mimo że nie potrafią
racjonalnie uzasadnić swojego przeczucia.
Innym zadaniem często wykorzystywanym w badaniach nad intuicją jest test odległych skojarzeń. Polega on na szukaniu wspólnego
skojarzenia – słowa, które pasuje do trzech innych słów. Na przykład
słowem pasującym do triady: „włos”, „korzeń” i „łza” jest słowo „cebula”, ponieważ są cebulki włosów, cebula to rodzaj korzenia, a krojenie cebuli wywołuje łzy.
Jaki to ma związek z intuicją? Każde ze słów aktywuje nieświadomie
oddzielną sieć pojęć. U osób, które mają wysokie zdolności intuicyjne, te sieci są dużo szersze i bardziej rozbudowane. Takim osobom łatwo jest przywołać nawet bardzo odległe skojarzenia. W pewnym momencie, gdy trzy aktywne sieci się spotkają, osoba badana czuje, że jest
już bardzo blisko odpowiedzi, a rozwiązanie często pojawia się nagle.
Towarzyszy temu poczucie ciepła i zadowolenia. Próby analitycznego,
świadomego skanowania wszystkich odległych skojarzeń często kończą się niepowodzeniem i są bardzo czasochłonne oraz męczące.
Czy masz „nosa”?
Ciekawe jest, że nasze przekonanie o tym, że mamy dobrą intuicję i jej
ufamy, w niewielkim stopniu wiąże się z rzeczywistymi zdolnościami
– zarówno wyniki w teście utajonego uczenia się, jak i w teście odległych skojarzeń bardzo słabo wiązały się z subiektywną oceną naszych
55
intuicyjnych zdolności. Także stereotypowe przekonanie o „kobiecej intuicji” nie znajduje pokrycia w wynikach badań. Zdecydowanie
ważniejsze są takie cechy jak inteligencja czy osobowość. Badania pokazały, że zdolności intuicyjne w pewnym stopniu wiążą się z inteligencją. Związek ten jest zdecydowanie silniejszy w przypadku testu
odległych skojarzeń niż utajonego uczenia się. Oznacza to, że zdolności
takie w pewnym stopniu, ale nie całkowicie, się zazębiają.
Wyniki w teście odległych skojarzeń wiązały się także z otwartością umysłową. Okazało się, że osoby bardziej otwarte na nowe idee,
wiedzę oraz doświadczenia (np. lubiące eksperymentować czy podróżować w nowe miejsca) zdecydowanie lepiej radziły sobie z tego typu
zadaniami.
Czy możemy więc zaufać swojej intuicji? Podpowiedzi intuicji mają
raczej charakter ogólny i schematyczny, w dużym stopniu zależny
od naszego doświadczenia. Zdarza się, że mogą być niedopasowane
do konkretnej sytuacji, w której się znajdujemy. Daniel Kahneman –
psycholog, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych
– twierdzi wręcz, że działanie systemu intuicyjnego prowadzi do licznych błędów, np. w ocenie prawdopodobieństwa zdarzeń. Co więcej,
osoby, które za bardzo polegają na pierwszych podpowiedziach intuicji, często są również zbyt pewne, że te podpowiedzi są prawidłowe.
Dlatego nie biorą pod uwagę innych (często lepszych) możliwości.
Wniosek? Tylko współpraca dwóch kapitanów, ufającego intuicji
Kirka i analitycznego Spocka, pozwoli ci sprawnie działać i podejmować dobre decyzje. Prawie w każdej sytuacji.
Odpowiedzi: 1. GAŁKA 2. GRANAT 3. ZAMEK
DR AGATA SOBKÓW
psycholog, Katedra Psychologii Poznawczej i Różnic
Indywidualnych, wrocławski Wydział Zamiejscowy
Uniwersytetu SWPS
56
Po co nam cały ten internet?
Z dr. KAMILEM HENNE rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK
Gazeta Wyborcza nr 38, wydanie z dnia 15/02/2010
U internautów, którzy coraz mądrzej korzystają z sieci,
wzrasta poziom zadowolenia z życia, zaufanie do innych,
liczba przyjaciół i umiejętność radzenia sobie w świecie.
MIŁADA JĘDRYSIK: Dlaczego dobrze jest korzystać z internetu?
KAMIL HENNE, PSYCHOLOG: Z badań, które prowadzimy wspólnie
z prof. Krystyną Skarżyńską, i z wielu innych wynika, że u użytkowników internetu wzrasta tzw. dobrostan, czyli po prostu poczucie zadowolenia z życia. Osoby, które korzystają z internetu, są szczęśliwsze,
mają więcej przyjaciół, większe wsparcie od innych. Charakteryzują się
również większym poziomem kapitału społecznego, czyli np. częściej
biorą udział w wyborach, angażują się w różnego rodzaju organizacje
i stowarzyszenia.
W jaki sposób internet sprawia, że nasze życie jest lepsze? Tak konkretnie? Nie musimy stać w kolejce na poczcie albo w banku, żeby
zapłacić rachunki, możemy taniej robić zakupy, mamy naszych znajomych i przyjaciół dzięki komunikatorom i portalom społecznościowym zawsze pod ręką. Możemy zapłacić podatki, skonsultować się
na forum samopomocowym z ludźmi, którzy mają te same problemy
co my. Co jeszcze?
– Internet może nam dziś ułatwić prawie każdy aspekt życia. Ja np. kupiłem sobie samochód przez internet za granicą, bo w Polsce taki model był niedostępny.
57
A ja kupuję na Allegro moją ulubioną neapolitańską kawę, w Warszawie trudno dostępną.
– Ale oczywiście nie chodzi tylko o konsumpcję. Wspomniała pani fora
samopomocowe – powstał ostatnio w Polsce portal społecznościowy
dla nosicieli wirusa HIV i chorych na AIDS. Rejestrują się na nim również ludzie zdrowi, żeby wyrazić chorym swą przyjaźń i solidarność. To
wspaniała rzecz, można powiedzieć perełka internetu. Pokazuje jego
wymiar demokratyczny łączący ludzi.
Czyli w ten sposób internet buduje kapitał społeczny, z którym w Polsce mamy kłopot.
– Nie jest na wysokim poziomie, ale badania pokazują, że z roku na rok
powoli rośnie, podobnie jak rośnie także liczba użytkowników internetu. Jedną z ważnych właściwości kapitału społecznego jest poziom
zaufania do innych...
Z którym w Polsce znowu jest dramatycznie źle.
– Jesteśmy w Europie na jednej z ostatnich pozycji. A zaufanie to bardzo ważny czynnik, który powoduje, że ludzie chcą ze sobą rozmawiać, spotykać się, robić interesy. Wielu badaczy twierdzi, że to koło
napędowe kapitału społecznego.
Czyli nawet Allegro, gdzie przecież wysyłam pieniądze obcym osobom, licząc, że w zamian dostanę zamówiony towar, to zaufanie
buduje.
– No pewnie. Kiedy ktoś zrobi pierwszy, trzeci, dziesiąty przelew i zobaczy, że to naprawdę działa dobrze, jego poziom zaufania będzie rósł.
A kapitał społeczny to właśnie pewien zasób, który można inwestować i mnożyć.
Komuś, kto ma zaufanie do innych, łatwiej zaangażować się w jakieś działania obywatelskie – np. na rzecz swojej wspólnoty. Internet zresztą również technicznie pomaga w budowaniu takich lokalnych wspólnot, można na przykład założyć osiedlowe forum.
– Są badania, które pokazują, że tam, gdzie mieszkańcy skrzyknęli się
na forum, sąsiedzi lepiej się znają, organizują wspólne akcje, np. odśnieżania chodnika przed domem. Nie są już dla siebie anonimowi.
58
A ilu ludzi w Polsce nie korzysta z internetu?
– Wiemy, ile deklaruje korzystanie z internetu. Ale można powiedzieć,
że połowa korzysta, a połowa nie.
To na tle innych krajów europejskich dobrze czy źle?
– Polska może nie jest w ogonie, ale raczej w tej dolnej połowie skali. Nie możemy się porównywać do krajów skandynawskich – w Finlandii czy w Norwegii dostęp do internetu ma prawie sto procent
mieszkańców.
Ale 50 proc. to już jest wynik, który oznacza, że internet przestał być
narzędziem elitarnym.
– To jak z pytaniem, czy ten kubek z kawą jest w połowie pełny, czy
w połowie pusty – jedni powiedzą, że to już jest egalitarne narzędzie,
inni, że jeszcze elitarne. Byłbym ostrożny w ferowaniu czarno-białych
wyroków. Na pewno jest dużo bardziej egalitarny niż kiedyś. Przynajmniej teoretycznie, coraz więcej osób może skorzystać z internetu.
O egalitaryzmie może świadczyć fenomen Naszej-klasy, gdzie prawie każdy może znaleźć swoją dawną klasę.
– Do Naszej-klasy, w odróżnieniu od serwisów społecznościowych
takich jak Facebook czy nawet Grono, wchodzą pokolenia naszych
rodziców. Z „Diagnozy społecznej” wynika, że Nasza-klasa zmieniła demografię internetu w Polsce. Jej pojawienie się to taki schodek
na wzrastającej krzywej użytkowników internetu.
Kim jest Polak, który nie korzysta z internetu? Mimo istnienia Naszej-klasy kryterium wiekowe chyba nadal jest ważne: im ktoś starszy, tym mniejsza szansa spotkania go w sieci?
– Opierając się na ubiegłorocznych badaniach CBOS dla Gazeta.
pl i na ubiegłorocznej „Diagnozie społecznej”, można powiedzieć,
że wciąż funkcjonują cztery kryteria: wiek, płeć, wykształcenie i miejsce zamieszkania. Ten podział zaczyna się zacierać, ale generalnie internauci są młodzi, wykształceni, mieszkają w większych miastach i lepiej
zarabiają. Granicą wieku między korzystającymi i niekorzystającymi
z internetu jest w tej chwili 45 lat – powyżej tej granicy większość nie
korzysta. A blisko 90 proc. młodzieży ze szkoły podstawowej czy gimnazjum korzysta. To jest dla nich naturalne medium.
59
Mówimy, że wykluczenie cyfrowe pokrywa się z mapą innych wykluczeń – osoby, które w większości nie korzystają z internetu, nie
mają również dostępu do innych dóbr i ułatwień.
– Socjologowie ukuli pojęcie „efekt św. Mateusza”, czyli tym, którzy
mają, będzie dane, a tym, którzy mają mało, będzie zabrane. Psychologowie mówią: Rich get richer – bogaci będą się bogacić. Ludzie, którzy
mieszkają w dużych miastach, gdzie jest odpowiednia infrastruktura, lepszy dostęp do edukacji, do mediów, gdzie można zarobić więcej
pieniędzy, mają większą szansę na korzystanie z internetu niż na przykład tzw. ściana wschodnia.
Ale oprócz braku dostępu do sieci czy możliwości posiadania komputera są też bariery psychologiczne. Dlaczego ludzie, którzy mają
możliwość korzystania z internetu, z niego nie korzystają?
– Przede wszystkim z braku czysto technicznych umiejętności. Nie
wiedzą, jak zainstalować router, oprogramowanie, jak wpisać adres
do przeglądarki.
Jest w tym lęk, że to za trudne, że nie dam sobie rady, że coś zepsuję.
– Boimy się tego, co obce. A aplikacja czy hardware to słowa z obcego
języka, nieznane, niezrozumiałe. Ale trzeba ludzi edukować, trzeba się
przełamywać, bo naprawdę nie taki diabeł straszny.
Zwłaszcza że dzisiaj urządzenia elektroniczne są proste w obsłudze
jak nigdy przedtem, wszystko jest zwykle w zasięgu jednego, dwóch
kliknięć czy dotknięć palcem, bo coraz więcej urządzeń ma ekrany
dotykowe.
– Pewne amerykańskie badanie pokazało, że internet, który jest technologią społeczną, służy do komunikowania się ludzi, na pierwszym
etapie korzystania z niego przynosi konsekwencje negatywne dla naszego dobrostanu, więzi społecznych, relacji z rodziną.
Bo ekran komputera „wchłonął” badanych, nie widzieli już poza nim
świata?
– Powinniśmy unikać stereotypów, że internauta to długowłosy
student informatyki zamknięty godzinami w ciemnym pokoju. Nie
może być tak, jeśli z internetu korzysta 50 proc. Polaków, czyli ponad
60
18 milionów ludzi. W tamtych badaniach dano losowo wybranym rodzinom dostęp do internetu w zamian za udział w badaniu panelowym. Okazało się, że wskaźniki dobrostanu społecznego badanych:
zadowolenie z życia, więzi społeczne, kontakty z rodziną, poziom depresji, wszystko poleciało w dół. Nazwano to zjawisko „internet paradox”, bo przecież powinno być odwrotnie. Jedna z teorii objaśniających ten paradoks mówi, że ludzie w pierwszym okresie korzystania
z internetu nie potrafili się nim posługiwać i to powodowało duży
stres. Kolejne badania tych samych autorów, ale też innych badaczy,
pokazały już pozytywne skutki korzystania z internetu.
Chyba jest też tak, że jeśli czegoś nie znamy, to wyolbrzymiamy zagrożenia z tym związane. Ludzie boją się, że w internecie ich dziecko
zostanie natychmiast zwabione przez pedofila, a ich internetowy rachunek bankowy wyczyszczony przez złodzieja.
– Strach ma wielkie oczy. Ja korzystam już z internetu bardzo długo
i nie zdarzyło mi się, żeby ktoś włamał się do mojego komputera i zrobił coś złego czy wykorzystał mój numer karty kredytowej.
Owszem, są wirusy, ale są i programy antywirusowe.
– Na pewno jakieś zagrożenia są, bo każde medium ma swoje pozytywne i negatywne strony. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób
zostanie wykorzystane. W końcu nóż też służy i do krojenia chleba,
i do zabijania.
Mówimy o „cyfrowym wykluczeniu” tych, którzy nie korzystają
z internetu. Czy to nie jest przesada? Rozumiem, analfabeta rzeczywiście jest wykluczony, nie może nic załatwić w urzędzie, nie docierają
do niego ważne informacje. Ale nieinternauta? Bez internetu można
wygodnie żyć, nawet jeśli nasze zadowolenie z życia będzie niższe
niż internauty.
– Badania pokazują, że rzeczywiście możemy mówić o wykluczeniu.
Chociaż samo niekorzystanie z internetu nie jest przecież złe, powoduje jednak pewne skutki społeczne i ekonomiczne. Wykluczeniem
może być to, że człowiek ma problem ze znalezieniem pracy czy informacji potrzebnych do jej znalezienia.
61
Bo dzisiaj większość ofert pracy przeniosła się z gazet do internetu,
a i szukającego pracy dyskwalifikuje brak znajomości internetu.
– Internauci są też bardziej aktywnymi poszukiwaczami pracy. Wykluczenie ma też konsekwencje dla przedsiębiorczości. Jeśli małe i średnie przedsiębiorstwa nie mają strony internetowej, to np. znalezienie
przez nich kontrahentów za granicą jest dziś o wiele trudniejsze.
W przypadku młodzieży to e-wykluczenie jest chyba szczególnie bolesne – jeśli wszyscy dokoła mają internet, zwołują się na spotkania
po lekcjach na Gadu-Gadu, zostajesz pomijany.
– I to jest właśnie wykluczenie społeczne. Ale pamiętajmy, że to są zawsze wskaźniki globalne. Nie jest tak, że w każdej klasie mamy kilka
osób bez komputera. Są w Polsce obszary, gdzie gimnazjaliści nie mają
dostępu do komputerów w szkole i niewielu ma je w domu.
A przecież każdy w szkole powinien mieć dostęp do komputera.
– Ale co z tego, że gimnazjum ma komputery, jeśli uczniowie nie potrafią z nich skorzystać, bo nikt ich tego nie nauczył? E-wykluczenie ma
kilka stopni, poziomów.
Co to za stopnie?
– W zasadzie wyróżniane są dwa, ale w komentarzu do raportu CBOS
wyróżniłem też trzeci, opierając się na swoich badaniach. Pierwszy poziom jest czysto technologiczny – komputer i dostęp do sieci. Drugi
poziom to kwestia umiejętności technicznych, skuteczności w korzystaniu z nowych technologii. Prawdopodobnie już niedługo zostaną
one zlikwidowane.
Naprawdę wierzy pan, że uda nam się osiągnąć ten drugi poziom,
sprawić, żeby wszyscy umieli korzystać z komputera?
– Za kilkadziesiąt lat – w związku z wymianą pokoleń – tak. Podobnie
jak z innymi mediami, na przykład telefonem czy telewizją, z których
w zasadzie korzystamy już wszyscy. Ale pozostanie wtedy trzeci poziom – z internetu trzeba umieć w odpowiedni sposób korzystać. Można ściągać filmy i oprogramowanie, można grać w gry sieciowe, ale
można też poszukiwać informacji i komunikować się z innymi, organizować się, brać udział w wyborach. Z internetu można więc korzystać
62
w sposób funkcjonalny – budujący kapitał społeczny – lub w sposób
dysfunkcjonalny – ów kapitał niszczący.
Bo tu znowu pokrywają się obszary wykluczenia – ci lepiej wykształceni, z większych miast korzystają z internetu kreatywniej.
– Różnice dotyczą nawet różnych środowisk w dużych miastach. Z Krystyną Skarżyńską przeprowadziliśmy badania w warszawskich technikach i szkołach zawodowych, często sąsiadujących przez ulicę. Pokazały one, że dzieciaki z różnych środowisk zupełnie inaczej z internetu
korzystają. Uczniowie liceów ogólnokształcących poszukują informacji i wymieniają się nimi, komunikują się z innymi, dzieciaki ze szkół
zawodowych korzystają w sposób zdecydowanie rozrywkowy, „zjadający” czas, a więc do pewnego stopnia dysfunkcjonalny. Dlatego tak
ważne jest uczenie, jak korzystać z internetu.
Ale jak to zrobić? Przecież to uczniowie wiedzą dziś więcej o internecie niż nauczyciele.
– Potrzebny jest coaching dla nauczycieli, warsztaty, jak uczyć korzystania z internetu. Trzeba też walczyć ze stereotypami, że internet to jakaś
„czarna skrzynka”. W rzeczywistości jest zrobiony przez ludzi i dla ludzi.
Jest tylko medium. Ale od tego, jak będziemy z niego korzystać, będzie
właśnie zależeć, czy będziemy się wznosić, czy pozostaniemy w miejscu.
Także sama informatyzacja to nie wszystko. Internet jest środkiem,
nie celem. Nasze ministerstwa, urzędy, samorządy chwalą się, że są
już „zinformatyzowane”, jakby to było wartością samą w sobie. Ale
naprawdę ważne jest to, w jakim celu jest to robione, czyli jak to ma
usprawnić życie urzędnika i obywatela.
DR KAMIL HENNE
psycholog, Katedra Psychologii Społecznej,
Wydział Psychologii, Uniwersytet SWPS
63
Wojna zaczyna się w głowach
KRYSTYNA SKARŻYŃSKA
Gazeta Wyborcza nr 55, wydanie z dnia 07/03/2015
Im bardziej ktoś jest skłonny do agresji w codziennym
życiu, tym mocniej sądzi, że wojna jest skutecznym
sposobem rozwiązywania konfliktów między państwami.
Używanie siły militarnej w konfliktach wewnętrznych lub międzypaństwowych ciągle zbiera krwawe żniwo. W różnych miejscach
na świecie stosowana jest przez różnych sprawców w stosunku do rozmaitych obiektów (zwykle obcych, ale czasem i „swoich”). Jej celem
może być wprowadzenie czy przywrócenie określonego systemu politycznego, zyskanie wolności czy niepodległości państwowej, eliminowanie oponentów wewnętrznych, zmiany położenia pewnych grup
społecznych lub państw, dostęp do określonych miejsc lub cennych
zasobów naturalnych.
ONZ-owski Human Development Report z 2005 r. pokazuje, że w XX
wieku w konfliktach zbrojnych straciło życie znacznie więcej osób niż
w XIX: do końca XIX wieku – 19,4 mln osób (1,65 proc. żyjącej wtedy
ludności), w XX – 109,7 mln (4,35 proc.). W ostatniej dekadzie XX wieku
ponad 3 mln ludzi zginęło w wojnach rozgrywających się w tzw. krajach
rozwijających się (ale z udziałem, a czasem z inspiracji bogatych krajów
demokratycznych). Krwawe konflikty blokują rozwój ekonomiczny, generują ubóstwo, rodzą niesprawiedliwość, uprzedzenia, dyskryminację dużych grup, powodują wzrost przestępczości i ludzki strach. A ten
ostatni często prowadzi do błędnej percepcji rzeczywistości, zgeneralizowanej nieufności, potrzeby odwetu i wzmożonej wrogości.
Badacze konfliktów coraz częściej znajdują dowody na to, że wymienione skutki strachu to także podłoże kolejnego konfliktu, który usiłuje się rozwiązać siłowo. Po przemoc sięga się częściej tam, gdzie istnieje silne grupowe poczucie niesprawiedliwości, gdzie odpowiedzialność
za zły los jakiejś grupy przypisywana jest politycznym przeciwnikom,
64
a oni z kolei są delegitymizowani („nie mają prawa tu rządzić”), a nawet odmawia się im ludzkich cech i w związku z tym – prawa do „ludzkiego” odnoszenia się do nich. Gdy grupy czy społeczności nie mogą
jasno artykułować swego poczucia krzywdy i prowadzić dialogu z realnymi lub wymyślonymi krzywdzicielami, gdy czują się upokorzone,
sięgają po przemoc. Zwłaszcza gdy widzą, że może to przynosić nagrodę – uwzględnienie roszczeń przez oponenta.
Przemoc polityczna nie musi się rozpoczynać od nienawiści do przeciwnika. Często jest środkiem do wprowadzenia czy uniknięcia pewnych ważnych dla agresora zmian społecznych czy politycznych. Gniew,
nienawiść i dehumanizacja wroga są wtedy efektami aktów przemocy, poniesionych strat, a także psychologicznym usprawiedliwieniem
krzywd zadanych niewinnym ofiarom. Psychologiczne skutki wojny
utrzymują się latami, czasem przenoszą się z pokolenia na pokolenie.
Obniżają jakość życia całych społeczeństw.
W historii ludzkości niezbyt wielu poważnych zmian społecznych
dokonano bez rozlewu krwi. Polska „bezkrwawa rewolucja” jest jednym z takich wspaniałych wyjątków. Potężna zmiana systemu była
możliwa bez użycia przemocy głównie dlatego, że strony konfliktu
zaczęły ze sobą rozmawiać, stopniowo wyzbywały się wzajemnych
uprzedzeń, zdołały ustalić jakieś wspólne punkty i spisać protokoły
rozbieżności.
Działo się to wszystko w społeczeństwie, w którym „rachunki
krzywd” były poważne i nierozliczone, a większość społeczeństwa raczej bierna, z dystansem patrząca na działania liderów demokratycznej
opozycji. Wtedy wygrała siła rozumu i polityczna odwaga elit z obu
stron konfliktu, ich niekonwencjonalna mentalność, zdolność do zaufania „obcym” ideowo, pozytywna wizja świata, przezwyciężenie
strachu, a także pewna pogoda ducha. Ponuraków tam było niewielu.
Zupełnie inaczej niż dzisiaj, kiedy większość elity politycznej (zwłaszcza prawicowej) widzi świat w czarnych barwach, nie jest w stanie
uśmiechnąć się do politycznego przeciwnika, a co dopiero wejść z nim
w koalicję, by załatwić jakąś sprawę. Dominujący w owych elitach klimat emocjonalny nie jest bez znaczenia dla zrozumienia dzisiejszej polityki wobec Rosji i Ukrainy.
Dzięki pokojowej zmianie systemu, wejściu Polski do NATO i Unii
przez 25 lat mieliśmy poczucie, że żyjemy w Europie w miarę bezpiecznej. Nie zmieniła tego błogiego poczucia nawet brutalna wojna
65
w krajach byłej Jugosławii. Mieliśmy wrażenie, że wojny toczą się daleko, a Polacy mogą spać spokojnie.
W zeszłym roku ten czas się skończył. Realna krwawa wojna przybliżyła się do naszych granic. Zagarnięcie Krymu, a potem zbrojne wspomaganie rebeliantów na wschodniej Ukrainie sprawiły, że znaczna część
Polaków zaczęła patrzeć na Rosję jak na agresora. I zaczęliśmy się bać.
W kwietniu 2014 r. 61 proc. Polaków pytanych przez CBOS uznało,
że sytuacja na Krymie zagraża bezpieczeństwu Polski, 54 proc. – bezpieczeństwu w Europie, a 42 proc. widziało w niej zagrożenie dla bezpieczeństwa świata. 62 proc. sądziło, że w najbliższej przyszłości Rosja będzie dążyć do odzyskania wpływów w naszej części Europy. Ta
ostatnia opinia jest częściej deklarowana przez osoby wyżej wykształcone, mieszkańców największych miast; częściej przez osoby o poglądach prawicowych (70 proc.) niż centrowych (67 proc.) i lewicowych
(58 proc.). Sytuacja na Ukrainie jest oceniana jako bardziej zagrażająca
niepodległości Polski przez te osoby, które widzą obecną międzynarodową pozycję Polski jako złą, niż te, które ją widzą jako dobrą.
Od aneksji Krymu polskie elity polityczne i media wypowiadają się
o polityce Rosji w jednoznacznie negatywny sposób. Putin porównywany jest do Hitlera, mimo że historycy pokazują nietrafność tej analogii. Polska prawica zachęca do stosowania coraz surowszych sankcji
ekonomicznych wobec Rosji, do sprzedaży broni Ukrainie, powszechnego szkolenia wojskowego, wysłania polskiego korpusu militarnego,
by wesprzeć Ukrainę. Najbardziej czytelny jest przekaz, że „siła to jedyny argument, który Putin rozumie”.
Przemilczane zostają wypowiedzi, np. prezydenta Obamy, że kryzysu nie rozwiąże się drogą militarną, że warto wspierać pokojowe wysiłki ukraińskich władz, kształcić polityczne elity, rozwijać umiejętności demokratycznego zarządzania i negocjacji, zwalczania korupcji.
Krytykowana jest kanclerz Angela Merkel, która podkreśla konieczność rozmów z Putinem. A ostatnio bohater demokratycznej opozycji
oświadcza, że byłoby wspaniale, gdyby Polacy walczyli razem z Ukraińcami przeciw rebeliantom. Jak na to wszystko reagują zwykli Polacy?
Strach i agresja idą w parze
Jak w każdej sprawie, w której nie mamy rozbudowanej wiedzy, tak
i w ocenach sytuacji międzynarodowej kierujemy się wiedzą uogólnioną, wyabstrahowaną z różnych dostępnych informacji, przeżyć,
66
wspomnień własnych i opowiadanych przez bliskie osoby. Dotyczy
to Rosji, jej historii, sposobu zarządzania tym krajem i mentalności
Rosjan, ale też ogólnych reguł relacji między ludźmi, grupami, społeczeństwami i państwami. Można je charakteryzować jako bardziej lub
mniej pozytywne orientacje wobec świata społecznego.
Te pozytywne zawierają optymistyczną wizję natury ludzkiej, oczekiwanie od innych raczej zrozumienia, wsparcia i współpracy niż egoizmu, wykorzystywania cudzej słabości, ostrej rywalizacji, agresji. W takim świecie można ufać innym i czuć się bezpiecznym.
Osoby patrzące na świat społeczny negatywnie przyjmują, że życie
jest grą o sumie zerowej (wygrana jednych zawsze jest przegraną innych, nie ma żadnego dobra wspólnego), świat jest społeczną dżunglą,
w której szansę na przeżycie (a zwłaszcza sukces) mają tylko cyniczni gracze. Polityka jest dla nich wyłącznie bezwzględną grą o władzę
i pieniądze, cały polityczny system jest niesprawiedliwy.
Badania nad poparciem rozwiązań militarnych w aktualnych konfliktach międzynarodowych prowadzone w USA i w Izraelu wskazują
na to, że negatywne schematy świata sprzyjają akceptacji społecznej
użycia siły, pozytywne zaś wiążą się z odrzuceniem przemocy w takich
konfliktach. Podobne wyniki uzyskałam w Polsce.
W ostatnim tygodniu września 2014 r. kierowany przeze mnie zespół
badaczy zapytał losową, reprezentatywną próbę dorosłych Polaków
(981 osób) o to, jak widzą otaczający świat społeczny, politykę i aktualny system społeczno-polityczny, jak postrzegają politykę Putina i jak
oceniają wojnę jako sposób rozwiązywania międzynarodowych konfliktów oraz co sądzą o udziale Polski w zbrojnym starciu z Rosją. Pytaliśmy też o samoocenę gotowości do wyrażania agresji w różnych
sytuacjach społecznych i o akceptację agresji w polityce.
Na pytanie, czy wojna jest skutecznym sposobem rozwiązywania
konfliktów między państwami, 3 proc. dorosłych Polaków odpowiedziało „zdecydowanie tak” lub „raczej tak”; 88,8 proc. sądziło, że „zdecydowanie nie” lub „raczej nie”. Wśród zwolenników wojny więcej
było ludzi młodszych niż starszych oraz mieszkańców większych miast
niż małych miast i wsi.
Najsilniejsze związki znaleźliśmy między uznaniem wojny za skuteczny sposób rozwiązywania konfliktów a gotowością do agresji interpersonalnej i akceptacją agresji w polityce: im ktoś jest bardziej
skłonny do wyrażania agresji w różnych sytuacjach społecznych, tym
67
bardziej akceptuje agresję (słowną i fizyczną) w świecie polityki; im
bardziej antagonistycznie widzi relacje społeczne – tym bardziej zgadza
się z tym, że wojna jest skutecznym sposobem rozwiązywania konfliktów między państwami.
Na pytanie, czy Polska razem z UE i NATO powinna zbrojnie zaatakować Rosję, zanim Putin zaatakuje inne kraje, 12,4 proc. respondentów
odpowiedziało „zdecydowanie tak” lub „raczej tak”, 67,7 proc. – „zdecydowanie nie” lub „raczej nie”. Większą aprobatę dla takiego „prewencyjnego” ataku wyrażały osoby młodsze niż starsze, postrzegające świat społeczny jako pełen zagrożeń oraz takie, które mają większą
gotowość do wyrażania agresji i bardziej akceptują agresję w polityce.
Strach idzie więc w parze z gotowością do agresji. Podobne związki
znaleziono także w innych społeczeństwach i w różnych kontekstach.
Psychologowie nazywają je pętlą: strach – gniew – agresja, a wyjaśniają, odwołując się do neurobiologicznych koncepcji braku kontroli
nad strachem i automatyzmem ludzkich reakcji na sygnały zagrożenia.
Okazało się także, że poziom poparcia dla agresji przeciw Rosji jest
bardzo różny w elektoratach największych polskich partii. Najwyższy –
wśród zwolenników PiS-u (średnio 2,27 w skali od 1 do 5), wyraźnie niższy w elektoracie PO (1,88), najniższy wśród zwolenników PSL-u (1,77)
i SLD (1,76). Konserwatywna prawica okazuje się bardziej „prowojenna” niż zwolennicy innych orientacji politycznych. Swoją drogą różne psychologiczne analizy politycznego konserwatyzmu przekonująco
dowodzą związku tej orientacji z zagrożoną potrzebą bezpieczeństwa.
Putin na pewno jak Hitler?
Podstawą potocznych ocen bieżących wydarzeń międzynarodowych
są często skojarzenia z przeszłością wynikające z własnych wspomnień
lub podsuwane przez media. Seria badań prowadzonych od lat 80.
XX wieku, rozpoczęta przez amerykańskiego psychologa Thomasa Gilovicha, przekonuje, że preferowany przez ludzi sposób rozwiązania
hipotetycznego kryzysu międzynarodowego zależy od tego, do jakich
wydarzeń z przeszłości własnego kraju lub do jakich historycznych postaci odwoływano się w przedstawianych scenariuszach.
Okazało się, że poparcie dla zbrojnej interwencji USA wobec państwa opisanego w scenariuszu konfliktu było wyraźnie większe, gdy
kojarzono jego zachowanie z postępowaniem III Rzeszy, niż gdy uruchamiano skojarzenia związane z wojną w Wietnamie. Autor badania
68
interpretuje to jako dowód, że analogie historyczne, nawet gdy są oparte na mglistych podobieństwach, znacząco wpływają na opinie o aktualnym konflikcie oraz na preferowane sposoby jego rozwiązywania.
W medialnych komentarzach na temat polityki Rosji wobec Ukrainy
skojarzenia porównujące zachowania Putina do postępowania Hitlera są wyraźne. Mniej jest wypowiedzi, które pokazują inne możliwe
ramy patrzenia na to, co dzieje się między Rosją i Ukrainą. W naszym
badaniu sprawdziliśmy, jak popularne są wśród Polaków różne historyczne ramy patrzenia na politykę Rosji, czy i jak wiążą się one z ogólnymi schematami świata społecznego oraz czy mają one jakiś związek
z poparciem społecznym dla udziału Polski w ewentualnej interwencji
UE i NATO przeciw Rosji.
Respondenci otrzymywali dwa różne opisy postępowania Rosji
i byli proszeni o zaznaczenie stopnia zgody (skala od 1 do 5) z każdym
z nich. Z opisem: „Zagarnięcie Krymu przypomina aneksję Austrii przez
Hitlera. Putin nie zatrzyma się na Krymie, tak jak Hitler nie poprzestał
na zajęciu Austrii”, zgadzało się 53,3 proc. Polaków. Odrzuciło tę analogię 15,3 proc. Z innym schematem rosyjskiej polityki: „Putin chce przywrócić Rosji dawną potęgę i wpływ na globalną politykę. Nie jest jednak szaleńcem i nie dąży do wojny z całym Zachodem”, zgodziło się
51,2 proc.; odrzuciło 19,8 proc.
Obrazy świata społecznego osób akceptujących te różne narracje
okazały się zdecydowanie odmienne. Zgoda na analogię z postępowaniem Hitlera była tym większa, im silniejsze poczucie zagrożenia
w otaczającym go świecie wyrażał respondent, im bardziej był nieufny wobec ludzi i widział relacje społeczne jako wyłącznie antagonistyczne, politykę ujmował jako cyniczną grę o władzę i pieniądze,
a aktualny system polityczny i ekonomiczny w Polsce oceniał jako
bardziej niesprawiedliwy.
Druga narracja miała zupełnie innych zwolenników. Była tym bardziej akceptowana, im bardziej respondent czuł się bezpiecznie, miał
poczucie, że żyje w sprawiedliwym systemie, oraz im bardziej pozytywnie oceniał politykę. Częściej zgadzały się z nią osoby bardziej wykształcone i starsze niż mniej wykształcone i młodsze.
Gdy Polacy nie patrzą na Putina jak na szaleńca, choć dostrzegają jego
zamiary odzyskania wpływów Rosji, odrzucają udział Polski w militarnej interwencji przeciw Rosji oraz nie traktują wojny jako skutecznego sposobu rozwiązywania konfliktów. Natomiast akceptacja narracji
69
nawiązującej do analogii z Hitlerem nie ma wyraźnego związku z siłą
poparcia dla wojny jako sposobu rozwiązywania konfliktów ani z akceptacją udziału Polski w zbrojnym działaniu przeciw Rosji. Zapewne dlatego, że ten schemat patrzenia na dzisiejszą Rosję jest szeroko
propagowany.
Po pierwsze, kultura
Skoro negatywistyczny schemat świata społecznego, poczucie zagrożenia, własna wrogość i gotowość do wyrażania agresji wiążą się z poparciem dla przemocy politycznej i wojny, to teza, że wojna zaczyna
się w ludzkich głowach, jest uprawniona. Zatem „meblowanie” głów
byłoby ważnym celem antywojennej edukacji: takiej, która zamiast
posługiwania się siłą militarną proponuje szukanie porozumienia, dochodzenie do satysfakcjonujących rozwiązań bez zabierania przeciwnikom ich życia i dumy.
To zadanie w skonfliktowanym świecie powinno być priorytetowe.
Już Freud pisał do Einsteina, że wzmocnienie nie tylko roli intelektu,
ale też wyobraźni i wrażliwości estetycznej, poszerzenie roli kultury
w życiu społecznym oraz – w konsekwencji – poszerzanie identyfikacji
społecznej, jest sposobem na „uczynienie wojny odrażającą w sensie
psychologicznym”, bo „cokolwiek czynimy dla rozwoju kultury, jest to
praca przeciwko wojnie”.
Także dzisiejsi badacze podkreślają rolę wyobraźni, bezpośrednich
kontaktów i szerokich identyfikacji jako mechanizmów ograniczających wrogość wobec innych. Nasze badania dowodzą także tego,
że gdy nasz bliski świat społeczny odczuwamy jako wrogi, obcy, niesprawiedliwy – jesteśmy bardziej skłonni akceptować przemoc w relacjach społecznych i międzynarodowych.
Omawiane przez autorkę badania były finansowane przez Narodowe Centrum Nauki, wywiady prowadzili ankieterzy CBOS-u.
PROF. DR HAB. KRYSTYNA SKARŻYŃSKA
psycholog, kierownik Katedry Psychologii
Społecznej, Uniwersytet SWPS
70
Maszeruj na zdrowie
Dr WOJCIECH KULESZA
Gazeta Wyborcza nr 260, wydanie z dnia 08/11/2014
To dobrze, jeśli idąc z kibolami w Marszu Niepodległości,
machasz z nimi flagą. I nie tylko dlatego, że cię wtedy nie
spiorą.
Miło jest odkryć, że w „innej” kulturze „też” ceni się wartości rodzinne,
zadziwia nas, że „u nich” nie kupimy np. „dobrego chleba”. Porównania te mogą się czasem rozszerzać na porównywanie nie par obiektów
(„moja” kultura vs. „obca”), ale jednego obiektu ze wszystkimi („czy
wszędzie jest tak jak u mnie?”). Wtedy staramy się dotrzeć do fundamentu wszystkich społeczeństw. Odkryć coś, co łączy Eskimosów, Indian w Puszczy Amazońskiej, maklera na giełdzie w Londynie i prezydenta Korei. Odkrycie takiego „cosia” jest i trudne, i podniecające.
***
Kulturoznawcy, antropolodzy, socjolodzy wskazali taki wspólny fenomen, takiego „cosia”: jednoczesne wykonywanie tych samych czynności przez grupę ludzi. Czynności rozumianych nie jako wspólne zadanie
czy praca, lecz jako cel sam w sobie. Rytmiczny taniec wokół ogniska, jednoczesne podskakiwanie uczestników koncertu hiphopowego
w rytm „skaczcie do góry jak kangury”, meksykańska fala wykonywana przez kibiców na stadionie piłkarskim.
Niedawno do grona badaczy takich synchronicznych zachowań dołączyli psychologowie. Zajęli się zgłębianiem społecznych skutków
mimikry dla funkcjonowania ludzkich zbiorowości. Zaczęli się zastanawiać, co daje zwolennikom partii politycznej skandowanie jak jeden mąż, dajmy na to: „Jarosław! Jarosław!”, czy gremialne śpiewanie
71
pieśni religijnych na placu w Watykanie. Albo defilada wojskowa czy
rytmiczne machanie chorągiewkami.
***
W naukach biologicznych mimikrą określa się zachowanie, którego
celem jest upodobnienie się do otoczenia, np. by zjeść lub nie być
zjedzonym.
W psychologii społecznej pojęcie mimikry zyskuje inne znaczenie.
Zachowania naśladowcze ludzi dawno przestały służyć jedynie zjedzeniu bądź jego uniknięciu. Ich celem jest tworzenie tzw. kleju społecznego, który łączy jednostki w zbiorowość.
Badania nad społecznymi skutkami mimikry rozpoczęli Tanya Chartrand i John Bargh, którzy pokazali społeczne korzyści wynikające
z mimikry zwanej również naśladowaniem. Okazało się, że naśladowanie gestów i ruchów innej osoby – np. dotykania głowy ręką czy
zakładania nogi na nogę – powoduje wzrost sympatii naśladowanego
dla naśladowcy.
Ustalenia te były kluczowe z trzech powodów. Po pierwsze, wykazano społeczne skutki mimikry: doświadczenie bycia naśladowanym powoduje, że ludzie mają poczucie dobrej interakcji i bardziej się lubią.
Po drugie, pokazano, że bardzo prosty schemat zachowań naśladowczych prowadzi do złożonych skutków społecznych. Po trzecie, zademonstrowano, jak w różnych sytuacjach społecznych wywołać owego
„cosia”, lokując go w zachowaniach naśladowczych.
***
Wspomniane lubienie nie jest jedynym skutkiem naśladownictwa.
Dziesięć lat temu inni badacze postanowili sprawdzić, czy ekspozycja na mimikrę zwiększa w nas ochotę do pomagania naśladowcy.
W pierwszym eksperymencie pomocnik naukowców naśladował zachowania jednych badanych, innych nie, a potem opuszczał pokój.
Po chwili wracał z naręczem długopisów potrzebnych do wypełnienia
testów. Mijając osobę badaną, „przypadkowo” upuszczał te długopisy,
a naukowcy liczyli potem, ile długopisów podnieśli poszczególni badani. Okazało się, że osoby naśladowane podnosiły długopisy znacznie chętniej niż nienaśladowane.
72
W kolejnym eksperymencie długopisy upuszczał człowiek nieznany,
a więc niemający nic wspólnego z naśladowaniem. I tym razem naśladowani podnosili więcej.
Na koniec, zamiast mierzyć liczbę podniesionych długopisów, porównano datki ofiarowywane naśladowcy i nieznanej wcześniej osobie. Upojeni byciem naśladowanymi ludzie wrzucali do puszki większe kwoty niż ci, których nikt nie naśladował.
W badaniach Rodericka I. Swaaba i Williama Madduxa wykazano,
że wzajemne naśladowanie się w parach nasila także chęć współpracy
z innymi. Osoby nienaśladowane koncentrowały się raczej na rywalizacji i własnej pomyślności.
***
Scott S. Wiltermuth i Chip Heath dowiedli, że podobne efekty osiągniemy, naśladując się grupowo. Uczestnicy ich badań maszerowali
noga w nogę lub swobodnie, a następnie grali w grę, w której można
było przyjąć strategię kooperacyjną (ukierunkowaną na wspólne dobro) albo indywidualistyczną („ważne to je, co je moje”). Maszerujący
chętniej potem współpracowali. Ten sam efekt osiągnięto po wspólnym śpiewaniu i rytmicznym kołysaniu się na boki (co my w Polsce
odtwarzamy jako swojsko-weselne „cała sala śpiewa z nami”).
Niewerbalna mimikra ma wiele wspólnego także ze zwiększaniem
dochodów. W naszych niedawnych badaniach pokazaliśmy, że kobieta pracująca w sklepie kosmetycznym, która naśladowała klientki,
była wynagradzana za swoje zachowanie znacznie wyższymi kwotami
pozostawionymi przez nie w kasie sklepu!
***
Może się więc wydawać, że nie ma nic lepszego niż naśladowanie –
naśladowców bardziej lubimy, chętniej im pomagamy, więcej inwestujemy w relacje z nimi, łatwiej się przed nimi otwieramy i więcej im
płacimy. A naśladowany, który obdarowuje naśladowcę, też na pewno zyska – w myśl logiki transakcji wiązanej.
Ale naśladowca może nas nakłonić także do niecnych czynów. Nieprzypadkowo ustroje dyktatorskie i totalitarne odwołują się do mimikry i synchronicznych zachowań grupowych. Zobaczymy to choćby w „Defiladzie”, filmie Andrzeja Fidyka o Korei Północnej. Ludzie
73
podobnie się tam ruszają, ubierają i razem skandują. Dlaczego?
Bo po wspólnej i wzajemnej mimikrze jesteśmy bardziej skłonni wykonywać polecenia człowieka, z którym przed chwilą nawzajem się
naśladowaliśmy. Nawet te polecenia, które skutkują krzywdą innych.
Wspomniany już Wiltermuth zapraszał badanych na wędrówkę wokół kampusu uniwersyteckiego. I tym razem spacer przypominał karny przemarsz wojsk albo swobodną przechadzkę. Potem naukowiec
prosił badanych, by wrzucili dowolną liczbę robaków do młynka, który miał zakończyć żywot zwierzątek (badani nie wiedzieli, że robaki
i tak nie zginą). Maszerujący skazywali na śmierć więcej żyjątek niż
spacerowicze.
***
W holenderskiej restauracji współpracująca z badaczami kelnerka walczyła o jak najwyższe napiwki, które były wskaźnikiem uznania dla
jakości obsługi. Powtarzała zamówienia formułowane przez klientów
albo, milcząc, tylko notowała zamówione potrawy. Zgodnie z oczekiwaniami kelnerka dostawała znacznie wyższe napiwki, jeżeli naśladowała klientów.
Wątek ten analizowaliśmy również w kraju. Nasz współpracownik,
który zatrudnił się w kantorze wymiany walut, naśladował klientów
na wiele różnych sposobów. Podobnie jak kelnerka powtarzał złożone zamówienie lub lekko je modyfikował, zmieniając szyk zdania, ale
wykorzystywał te same słowa, lub rozmawiał z klientami, unikając
jednak słów wypowiadanych przez nich wcześniej. Na koniec pytał
ich, czy nie wsparliby groszem pewnej akcji charytatywnej. Osoby naśladowane wrzucały więcej niż pozostałe.
***
Naśladownictwo i synchronia (mowy, zachowań) prowadzą więc
do złożonych skutków psychologicznych. W następstwie wspólnego
machania, skakania, śpiewania czy skandowania: „Jarosław!” wzrasta
spójność grupowa. Z jednej strony dochodzi do wzrostu lubienia, zaufania, chęci pomocy – i to nie tylko osobie, z którą machamy, ale innym też. Z drugiej – potrafimy niecnie się zachowywać i krzywdzić
tych, którzy z nami nie machali.
74
Odkrycia te wyjaśniają wiele zjawisk, których sami doświadczamy.
Czy zwróciłeś kiedyś uwagę na to, że ten sam koncert przed telewizorem przeżywasz mniej intensywnie niż wówczas, gdy skaczesz z podnieconym tłumem? Dlaczego wierzący doznają silniejszych duchowych uniesień na krakowskich Błoniach niż przed radioodbiornikiem?
Dlaczego kibice po meczu Niemcy – Polska gotowi byliby stoczyć bój
o barwy narodowe, a kibice przed telewizorami już nie? I wreszcie
dlaczego Marsz Niepodległości tak mocno wzbudza podobne emocje
u „współidących”, a u „kanapowych patriotów” przed telewizorami
już nie?
Dlatego, że wspólne czynności są kluczowe dla naszego społecznego
istnienia. Po coś to machanie, skakanie i skandowanie w końcu jest.
DR WOJCIECH KULESZA
psycholog, p.o. kierownik Katedry Psychologii
Społecznej i Międzykulturowej, poznański Wydział
Zamiejscowy Uniwersytetu SWPS
75
Polacy, wolni ptacy
Z prof. WOJCIECHEM BURSZTĄ rozmawia AGNIESZKA
KUBLIK
Gazeta Wyborcza nr 263, wydanie z dnia 10/11/2015
Indywidualizm, niezłomność, upór, tolerancja, poczucie
humoru. To wyborne cechy charakteru. Nie tylko
narodowego.
AGNIESZKA KUBLIK: Polacy są wspaniali?
PROF. WOJCIECH BURSZTA: Mamy wiele zalet. Ale od razu zastrzeżenie: wady nie istnieją w próżni, zawsze są dwie strony tej samej monety. Sęk w tym, by tę monetę oglądać z każdej strony.
Oczywiście o wiele łatwiej jest wskazywać wady niż zalety.
To porozmawiajmy o tym, co trudniejsze – o cnotach. Polska
Jagiellonów?
– To okres naszej wielkości. Rozciągaliśmy się aż po Dniepr, Dniestr,
Niemen i Dźwinę. Jagiellonowie byli jedną z najpotężniejszych królewskich dynastii w ówczesnej Europie. Zdominowali Europę Środkową w XV i XVI w., dlatego te czasy nazywa się złotym wiekiem Polski.
Rzeczpospolita była państwem wielu narodów i wyznań: Litwini, Rusini, Białorusini, Tatarzy, Ormianie, Wołosi, Żydzi.
Moim zdaniem wszystkie polskie cnoty – jak powiedziałbym za Platonem – kardynalne wywodzą się właśnie z tamtych czasów. Waleczność, tolerancja, otwartość, niesamowita żywotność intelektualna,
zapalczywość, ambicja, nieustanne poszukiwanie nowych obszarów
do zagospodarowania, do rozwoju potęgi państwa. Bo wtedy Polacy mieli pasję, nazwijmy ją, cywilizacyjną. Wynikała z głębokiego
przekonania i przywiązania do własnej kultury. Polacy traktowali ją
76
poważnie. To nie było poczucie wyższości, ale słuszna i sprawiedliwa
z naszego punktu widzenia misja.
Problem w tym, że była i druga strona medalu: za Jagiellonów byliśmy narodem podbijającym i kolonizującym. I z tym musimy umieć
się konfrontować.
A zamiast tego mamy mitologizowanie tamtych czasów, co widać szczególnie na stronach prawicowych i parafialnych. Dopuszcza
się tylko myślenie o wielkiej jagiellońskiej Polsce potężnej wartościami chrześcijańskimi, która służy jako narzędzie w walce z liberalną
demokracją.
Poszukując polskich cnót, poszedłbym tropem Czesława Miłosza,
który twierdzi, że niewyzyskanym skarbcem dyskusji o polskości
jest Wielkie Księstwo Litewskie. To dla mnie zupełnie niezrozumiałe,
że przemilczamy te czasy. Przecież to wzór tolerancji, rozwiązywania
kwestii społecznych, etnicznych, religijnych, rasowych. Językiem urzędowym był polski, ale i litewski, i łacina. W jednym świecie funkcjonowały różne style życia, dopuszczano odstępstwa, odmienności. To
fenomen wart porządnego opisania.
Wartość wywodów Czesława Miłosza w „Rodzinnej Europie”, gdy
spoglądamy na nie po latach, polega na usilnym dążeniu do tego, by –
jak to ujmuje – mieszkańcy państw spokojnych i uładzonych zrozumieli fenomen Europy Wschodniej w jej historycznym wymiarze, a nie
tylko poprzez ideologiczne i polityczne kalki pojęciowe. Jest to swoisty traktat autobiograficzny o zapoznanych dziejach Europy, a także
traktat metafizyczny o czasie, pamięci i losie jednostki, która zmaga się
z przeszłością, ale jej nie odrzuca po to tylko, by wygodnie umościć się
w charakterze świadomego własnych racji kosmopolity. Miłosz przynależał do tego pokolenia Polaków na emigracji, których Andrzej Bobkowski nazwał Kosmopolakami. Miał na myśli żyjących na obczyźnie
krajowych intelektualistów znad Wisły (i Wilii – dodajmy w przypadku Miłosza), z których każdy może się stać nieustraszonym obywatelem świata. Budowanie na emigracji nowej tożsamości bez wyrzekania się kraju ojczystego i wypierania się swojego pochodzenia jest bez
wątpienia trudnym zadaniem i nie zawsze się udaje. Spotykamy różne postaci kosmopolizmu; niektórzy ludzie zupełnie o tym nie wiedzą, że przynależą do tej kategorii, Kosmopolakiem można też być, nie
ruszając się z kraju albo – przeciwnie – żyjąc na obczyźnie od lat, pisząc w obcym języku, przybierając nową tożsamość literacką, a jednak
77
nadal zmagając się z polskością. Przykładem tego ostatniego był Joseph Conrad, a po części także Czesław Miłosz, choć ten ostatni żywiołem swojej poezji uczynił polszczyznę.
To na tym okresie powinniśmy zbudować politykę historyczną.
Jaki jest charakter narodowy Polaków?
– Antropolog Kazimierz Dobrowolski jeszcze przed II wojną światową zwrócił uwagę, że trudno mówić o charakterze narodowym Polaków. Trzeba opisywać charakter dwóch bardzo różnych grup: szlachty
i chłopstwa.
A my wzorzec Polaka budujemy na kulturze szlacheckiej. Typie, który
został przez psychiatrę Eugeniusza Brzezickiego nazwany skirtotymicznym. Skirto – z greckiego taniec i duch. To typ niezwykle żywotnego
człowieka, który jest zapalczywy, ale szybko się wypala. Ma mnóstwo
pomysłów, ale jest powierzchowny. Nieuporządkowany, nie za bardzo lubi pracować. Mówił Brzezicki, że i higiena nie jest dla niego
najważniejsza.
Później, już po wojnie, Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, zdefiniował dwa typy osobowości, które nakładają się na dwie polskie klasy społeczne. Pierwszy jest hałaśliwy, rozleniwiony, drugi – cichy, pracowity. Bo w historii Polski zawsze byli ci, którzy się bawili, i ci, którzy
pracowali. Czyli szlachta i chłopi.
W Polsce zainteresowanie elit chłopstwem zaczyna się dopiero
w oświeceniu. To był początek narodzin ludoznawstwa. Niestety, jego
rozwój został w Polsce przerwany przez utratę niepodległości. Ludoznawcy o takim bardziej racjonalistycznym nastawieniu zostali zastąpieni przez romantyków, którzy na wsi zaczęli szukać prawdziwej
prasłowiańskiej kultury, którą trzeba dokumentować, bo będzie przydatna, kiedy odzyskamy niepodległość. I tak się zaczęła mitologizacja
ludu, która trwała również w PRL.
Na Zachodzie kultura chłopska jest jednym z fundamentów tożsamości regionalnej i narodowej. Francuzi i Niemcy są dumni z chłopskich korzeni, rekonstruują stare domostwa. Ale tam urbanizacja zaczęła się znacznie wcześniej niż w Polsce.
W Polsce stereotyp polskiego chłopa był budowany przez elity.
Z jednej strony widziano chłopa upartego, wiernego określonym wartościom, bardzo religijnego, trzymającego się ziemi.
78
Jak Ślimak z „Placówki” Bolesława Prusa.
– Tak, bo niezbywalnym elementem polskości jest teza, że tyle Polski,
ile polskiej ziemi, identyfikowanie ojczyzny z krwią, religią, ziemią.
To dziś jest barierą w rozumieniu koncepcji jednoczącej się Europy,
w której każdy może się osiedlać w dowolnym miejscu, ponieważ jest
obywatelem europejskim i ma prawo do swobodnego wyboru.
Z drugiej strony elita widziała chłopa prymitywnego, zacofanego,
skłonnego do okrucieństwa, żyjącego trochę jak zwierzę.
Te dwa wyobrażenia nieustannie wchodziły ze sobą w kolizję. Ale to
wszystko były stereotypy narzucane z zewnątrz. Kultura chłopska nie
wypracowała własnego wizerunku.
A więc charakter narodowy Polaków to mieszanina żywiołowego,
lekkomyślnego szlachcica i pracowitego chłopa. Z jednej strony mamy
stereotyp gościnnego aż do przesady Polaka, który zastawi się, żeby
postawić, z drugiej – jak opowiadają o nas menedżerowie zachodnich
korporacji – jesteśmy niezwykle pracowici, szybko się uczymy, przystosowujemy do trudnych sytuacji.
Jesteśmy więc tak różni, jak różni byli nasi przodkowie: szlachta
i chłopi.
Kolejny punkt na mapie polskich cnót?
– Konstytucja 3 maja. Uchwalona w 1791 r., uważana za pierwszą w Europie nowoczesną konstytucję. Wtedy Polska była nie tylko w takim
najbliższym kontakcie ze wszystkimi najlepszymi, najnowszymi nurtami myśli europejskiej, ale byliśmy wręcz w awangardzie.
Profesor Henryk Samsonowicz mówi, że Polska odzyskiwała niepodległość trzy razy: 3 maja 1791 r., 11 listopada 1918 r. i 4 czerwca 1989 r.
– Zgadzam się.
Konstytucja 3 maja obowiązywała 14 miesięcy...
– Ale to nie zmienia faktu, że Polacy ją uchwalili. Bo byli do tego zdolni i jest to istotnym elementem pamięci zbiorowej – polskiej i europejskiej. To było olbrzymie osiągnięcie intelektualne i próba budowania nowoczesnego narodu, szlachty, mieszczaństwa i chłopstwa, to
było nowoczesne pojmowanie narodu jako wspólnoty wszystkich
79
obywateli. Wreszcie konstytucja wprowadziła trójpodział władzy:
na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą.
Dla mnie ważnym elementem na mapie naszej historii jest powstanie wielkopolskie z grudnia 1918 r.
Jedno ze zwycięskich powstań.
– Ano właśnie. Urodziłem się w Poznaniu, choć rodzina wywodzi się
z Galicji, mieszkałem w tym mieście 48 lat. I żyłem w regionalnej dumie z tego powstania. A można zrobić z tego dumę ogólnopolską,
że powstania mogą kończyć się sukcesem, mogą być niezwykle precyzyjnie przemyślane i prowadzone z dalekosiężnym celem.
Roman Dmowski zadawał pytanie, czy nasz polski charakter jest dopustem bożym, czy jakimś przekleństwem. Nie potrafił tego rozstrzygnąć. Ja bym powiedział, że przekleństwem. My wolimy te nieudane,
tragiczne, potworne w skutkach powstania niż te racjonalne, przemyślane, mało efektowne, ale jakże ważne dla wielkiej części narodu polskiego zagrożonej utratą polskości.
Jak to pokonać?
– To pytanie najtrudniejsze z możliwych. Widzę, że musimy solidnie
przepracować to wszystko, co się obecnie dzieje: katokonserwatywną
politykę historyczną i ten niebywały powrót konserwatywnego, mitologicznego, a nawet spiskowego myślenia. Narastającej ksenofobii.
Co z tym zrobić? Przejść ten czas. Tak jak przeżyliśmy II Rzeczpospolitą. Przepracować nacjonalizm historycznie, politycznie. Głęboko liczę
na środowisko akademickie, intelektualne, że debata o polskości, polskim narodzie, charakterze, tożsamości się naprawdę rozpocznie w sytuacji, kiedy nie będzie już można mówić, że któraś ze stron nie jest
dopuszczona do głosu. A tak było do tej pory. Środowiska narodowe, katolickie twierdziły, że są zmuszone działać w podziemiu. Absurd
oczywiście, ale taką atmosferę wytwarzali, a co gorsza – wielu w nią
uwierzyło.
123 lata niewoli.
– Wtedy polskie cnoty wykuwały się w codzienności. Najtrudniej jest
mówić o codzienności, o rzeczach, które są kompletnie nieefektowne, a od których tak naprawdę zależało to, co się później wydarzyło.
80
Na przykład strajk dzieci wrzesińskich z początku XX w. Dzieci nie
chciały się modlić po niemiecku. To była konsekwentna obrona języka polskiego w Wielkopolsce. Bez ofiar śmiertelnych, ale wykuwająca
tożsamość i Wielkopolan, i tożsamość polską.
A więc wytrwałość, cierpliwość, wewnętrzna siła. Oraz patriotyzm
lokalny i patriotyzm narodowy. To ciekawe, że te dwa patriotyzmy nie
stały nigdy w sprzeczności. Bo dzięki świadomości regionalnej tak naprawdę wykuwała się tożsamość narodowa.
Dla mnie fenomenem był też Sejm przedwojenny, mimo Berezy.
Bo powstał rząd, premierem był Wincenty Witos, trzykrotnie, bardzo
dobrym dwa razy. W kraju, który był niezwykle ksenofobiczny i zróżnicowany etnicznie, pozbawiony przez 123 lata niepodległości, udało
się prowadzić debatę w miarę demokratyczną, przynajmniej przez jakiś czas.
A PRL to szalone umiłowanie wolności. Na dobre i na złe. Wolności rozmaicie oczywiście rozumianej. Bo co innego wolność szlachecka.
To była wolność klasowa, szlachta się chciała różnić na tle europejskim niepohamowaną wolnością we wszystkich możliwych dziedzinach. I to się stało wzorem kultury przejmowanym przez inne kręgi
społeczne.
Ta wolność szlachecka na granicy anarchii przecież sprawiła, że nie
można było Polaków zdominować. PRL to też pokazał, u nas to był
taki najbardziej wesoły barak, właśnie z powodu tego umiłowania
wolności. A potem, po 1980 r., tak anarchistycznie rozumiana wolność przyjęła przez bardzo krótki czas wyidealizowaną postać w czasach „Solidarności”. Ale to nawet pół roku nie trwało, żeby była jakakolwiek zgoda co do tego, co dla Polaków i dla Polski demokracja ma
oznaczać. I to do dziś trwa.
Ta kolejna nasza polsko-polska wojna wpisuje się w to, co nazywam
wojnami kulturowymi. To spór o wartości w życiu społecznym. Na ile
mamy pozostać społeczeństwem konserwatywnym, a na ile progresywnym. To spór nowoczesności z tradycjonalizmem, nie ma większych sporów niż ten, na ile można gospodarkę reformować, a społeczeństwo pozostanie tradycjonalistyczne, konserwatywne.
81
Dzisiaj mamy bardzo dziwną sytuację: z jednej strony chcemy być
nowocześni, z drugiej narasta konserwatyzm.
– Cofamy się na tej drodze, którą powolutku podążaliśmy od 1989 r.
Obawiam się straconych wielu lat na drodze ku społeczeństwu tolerancyjnemu, demokracji liberalnej. Dzisiaj „tolerancja” jest właściwie
przeklętym słowem, oznacza zgodę, aprobatę czegoś gorszego, złego.
Albo nikt się tym słowem nie posługuje, albo używa go w sensie pejoratywnym. To coś niebywałego, że myśmy jeszcze nie zaczęli dyskusji, co to znaczy postawa tolerancyjna, a ona już została zanegowana.
I boję się, że będzie negowana coraz mocniej.
Zresztą proszę pamiętać, że w ostatniej dekadzie świat i Europa skręciły na prawo. Wszędzie konserwatyzm jest zauważalny, w kwestiach
społecznych, tolerancji, otwartości. W latach 80. debaty wokół wielokulturowości tchnęły optymizmem, słynny niemiecki filozof Jürgen
Habermas mówił nawet o Stanach Zjednoczonych Europy, że Europa
będzie taką kartą dań, każdy naród coś wniesie. W ramach narodów
będą mniejszości, każda z nich też coś do tego wizerunku doda. Wtedy
się wydawało, że będziemy żyli w zupełnie innych czasach. A mamy
powrót do plemienności, i to bardzo silnie narodowo podbudowywanej, wrogiej wobec innych.
Z czego jest pan najbardziej dumny jako Polak?
– Że nigdy w czasach PRL nie czułem się tak naprawdę zniewolony.
I widziałem, że polskie społeczeństwo nigdy nie było zniewolone. Nigdy na Zachodzie nie czułem się człowiekiem drugiej kategorii.
Bo Polak to indywidualizm, niezłomność, upór, tolerancja, poczucie
humoru. To wyborne cechy charakteru. Nie tylko narodowego.
PROF. DR HAB. WOJCIECH BURSZTA
antropolog i kulturoznawca, kierownik Katedry
Antropologii Kultury, Uniwersytet SWPS
82
Co z tego, że mój kot jest na Facebooku?
Z MAŁGORZATĄ OHME i MICHAŁEM POZDAŁEM
rozmawia JAKUB HALCEWICZ-PLESKACZEWSKI
Gazeta Wyborcza nr 89, wydanie z dnia 16/04/2011
W sprawach moralności, seksualności, rozwodów,
rozumienia grzechu młodzi są totalnie zbuntowani
przeciwko Kościołowi katolickiemu. Jest jeden wyjątek.
Od października ubiegłego roku MAŁGORZATA OHME I MICHAŁ
POZDAŁ, WYKŁADOWCY ZE SZKOŁY WYŻSZEJ PSYCHOLOGII SPOŁECZNEJ W WARSZAWIE, rozmawiali z kilkoma tysiącami licealistów ze 150 szkół podczas bezpłatnych warsztatów psychologicznych
– o dojrzewaniu, zaburzeniach odżywiania, depresji i lękach, miłości
i zakochaniu, orientacji seksualnej oraz życiu na Facebooku.
Dorośli mają tu wstęp wzbroniony, uczniowie mogą na warsztaty
zgłaszać się sami; także nauczyciele zgłaszają tu całe klasy. Odbyło się
już 19 takich spotkań – w Warszawie, Sopocie, Katowicach, Poznaniu
i we Wrocławiu – w ramach Strefy Młodzieży, edukacyjnego przedsięwzięcia SWPS, które ma pomagać w rozwoju młodych ludzi (www.
swps. pl/strefamlodziezy). W ten sposób uczelnia dowiaduje się, jakie
są zainteresowania i potrzeby młodzieży, a przy okazji przedstawia się
ewentualnym przyszłym studentom.
JAKUB HALCEWICZ-PLESKACZEWSKI: O czym młodzi chcą
rozmawiać?
MICHAŁ POZDAŁ: O sobie. Szkoły chciałyby, żebyśmy prowadzili typowe profilaktyczne zajęcia: o anoreksji, bulimii, narkotykach, alkoholu, przemocy. Jednak wiemy, że to nie ma sensu. Zajęcia profilaktyczne
młodzi mają już za sobą. Proponujemy spotkania o depresji, ciele, miłości, seksie, internecie.
83
MAŁGORZATA OHME: Pomijamy formułkę, którą sobie przygotowaliśmy na początku warsztatów „Nie ma głupich pytań”. Oni to wiedzą.
Odważnie przedstawiają swoje poglądy i są krytyczni.
Kultem otaczają młodość, ciało, wygląd. Jak oni są ubrani! Są odważni w autoprezentacji, komunikowaniu, jaki jestem.
Młodym dzisiaj mniej grozi, że uzależnią się od alkoholu czy narkotyków niż od Facebooka. Nowe zagrożenia mają związek z postrzeganiem ciała – jak bigoreksja (uzależnienie od siłowni), tanoreksja
(od solarium), ortoreksja (obsesja na punkcie jakości jedzenia), kompulsywne objadanie się, także w nocy. Niektóre jeszcze nie weszły
do klasyfikacji zaburzeń, ale już są częścią świata młodych. Duża część
dorosłych żyje w przekonaniu, że choć świat się zmienił, zagrożenia
pozostają takie same. Tymczasem w wielu kwestiach, które dla dorosłych są zagrażające, młodzież nie widzi niczego złego.
Są sami ze swoimi problemami?
M.P.: Trochę, ale nie dlatego, że nikt się nimi nie zajmuje. Ich się wyposaża w umiejętności, które były przydatne w naszym pokoleniu.
Mamy po 32 lata. Nas można było uczyć na zasadzie: posadzili w ławkach, nauczyciel przychodził i opowiadał.
Autorytet dorosłych brał się u nas ze strachu. Teraz trzeba go sobie
wypracować, a pracuje się nad nim latami. Dla tych młodszych od nas
o 15 lat autorytetami są osoby, które mają im coś do powiedzenia i ich
słuchają.
Bunt – przeciw czemu?
Na czym polega dziś konflikt pokoleń?
M.O.: Młodzi ludzie są wychowani przez internet. Ich rodzice internet
znają, ale wychowali się na podwórku.
M.P.: Młodzi zdecydowanie deklarują, że są niewierzący. Bardzo
wielu z nich odrzuca religię, a jeżeli jakąś przyjmuje, to nie katolicką.
M.O.: Nie znają zasady: „nie mów nikomu, co się dzieje w moim
domu”. Opowiadają o tym.
M.P.: To jest niesamowite! Czy chcielibyście mieć w przyszłości taki
związek, jaki mają albo mieli wasi rodzice? Jest cisza na sali. A potem:
nie, nie, nie, nigdy w życiu.
84
M.O.: Mówią, że rodzice dawno ze sobą nie gadają, że nie śpią
ze sobą. Nie wspominają o babciach i dziadkach. Starość zaczyna się
dla nich bardzo wcześnie i jest brzydka. Nie kojarzy się z dojrzałością,
mądrością, spokojem, czułością, sernikiem, szarlotką. Popołudniami jedzą w McDonaldzie, a jak sernik, to na zimno z Carrefoura. Pamiętajmy jednak, że mówimy raczej o środowiskach wielkomiejskich.
Co jest dobre, a co złe, czyli o szacunku do siebie
A seks? Mówią o swoich doświadczeniach? O tym, jak traktują swoje ciało, czym jest dla nich związek z drugą osobą?
M.P.: Omawialiśmy raz przypadek licealisty z Poznania, który podczas wakacji był kelnerem w drogiej restauracji. Po wakacjach spotkał na ulicy klientkę, dużo starszą od niego, która zaproponowała mu,
żeby poszedł z nią na imprezę, za co mu zapłaci. Nie doszło do prostytucji seksualnej, chodził z nią na imprezy, za co dostawał duże pieniądze – za jeden wieczór tyle, ile jego ojciec zarabiał przez miesiąc –
a do tego markowe ciuchy. Tylko pięć osób potępiło to zachowanie,
powiedziało: „To jest niefajne”.
Prawdę powiedziawszy, zdziwiło nas to.
M.O.: Większość uznała, że jeżeli nie było aktywności seksualnej, to
jest forma zarabiania pieniędzy i trudno z tego nie skorzystać.
M.P.: Raz pokazaliśmy im dość drastyczny film na YouTubie [„Maja –
ma 18 lat i kocha seks!”] – o dziewczynie sfilmowanej na imprezie: napita zwierza się facetowi z bogatego życia seksualnego. Kiedy pytamy
licealistów, czy ten film widzieli, ponad 85 proc. odpowiada, że tak.
Reagują bez wahania, mówią, że ta dziewczyna to szmata i się nie szanuje. Ale kiedy Małgosia pyta: gdyby ktoś wam postawił kilka drinków, to nie poopowiadalibyście o sobie? – to zaczynają myśleć. Mówią: może ona do końca taka głupia nie jest. Może – zastanawiają się
– została zmanipulowana?
Charakterystyczne jest to, że oni na początku powtarzają zasłyszane
frazesy.
Byłem na waszych warsztatach o homoseksualizmie. Chcieliście poznać opinie młodych na ten temat. Obserwowaliście, jak przedstawiają swoje poglądy wobec grupy. W końcu skonfrontowaliście ich
85
z waszym poglądem: że jeśli jesteś hetero, to nie musisz od razu reagować agresją na parę gejów. Mieli z tym poglądem kłopot.
M.P.: Zburzyliśmy ich porządek świata. A przecież to któreś z kolei zajęcia, znamy się i lubimy. Rozmawialiśmy o depresji czy ciele, też nas
polubili i uważają jakoś za autorytety. A tu...
Dziwi nas tylko jedno: o ile we wszystkich innych aspektach życia –
moralność, seksualność, rozumienie grzechu – młodzi są totalnie zbuntowani przeciwko Kościołowi, w tym jednym – homoseksualizmu –
mają to samo stanowisko co on.
M.O.: W tamtych sprawach oni wiedzą, że możliwe są różne poglądy i że trzeba coś wybrać. W przypadku homoseksualizmu – nie! Więc
nie ma mowy, żeby któreś z nich zbuntowało się przeciw dominującemu poglądowi. Z warsztatów wynika, że rodzice o homoseksualizmie
nie rozmawiają, a postawą pokazują brak tolerancji. W szkole rozmawia się o tym tylko na lekcjach religii. Geje i lesbijki w ich wieku się
ukrywają, więc oni homoseksualistów nie znają, nie mają szansy zburzenia stereotypu.
Dla nich nie ma bardziej obraźliwego przezwiska niż „gej”. Wiedzą,
że tolerancja jest trendy, ale boją się oskarżenia o zbytnią tolerancję.
I żeby było jasne – w spotkaniu z nami nie chodziło o to, żeby wpływać na poglądy młodych, ale żeby tylko zauważyli, że to nie jest takie
proste, żeby u niektórych powstał dysonans.
M.P.: Pozytywnym zjawiskiem jest jednak to, że podczas każdego
spotkania na ten temat przynajmniej jedna osoba ujawniła się jako
lesbijka, gej lub osoba biseksualna. Jesteśmy przekonani, że z czasem
takich publicznych coming outów będzie więcej. To właśnie ich pokolenie przyniesie przełom w tej kwestii.
Co jest problemem, a co nie
Najwyraźniej problemy, o których do tej pory rozmawialiśmy, są
problemami dla nas – młodzi jakoś sobie z tym poradzili. A co jest
dla nich trudne?
M.O.: Na początku zajęć o lękach i depresji pytają: czy my wyglądamy
na depresyjnych? Nie chcą o tym rozmawiać. Wtedy mówię, żeby byli
naszymi wysłannikami: być może depresja nie dotyczy ciebie, ale dotyczy twojego rodzica, sąsiada. Więc powinieneś wiedzieć, gdzie jest
granica między zwyczajnym lękiem a takim, który powoduje, że nie
86
można myśleć o niczym innym. Zapada kompletna cisza, wszyscy robią notatki, a potem do nas piszą.
M.P.: Cisza panuje też, kiedy mówimy o uzależnieniu od internetowej aktywności seksualnej. Bo samo oglądanie nie jest problemem –
przyznają się do tego. Jednak wielu z nich już jest od tej pornografii
uzależnionych i kiedy o tym mówimy, widzimy reakcję: yyy, rzeczywiście, coś jest nie tak.
M.O.: Dorośli mówią im, że to jest brudna erotyka itd., ale oni w ogóle tych haseł nie kumają.
M.P.: Opowiadamy im o chłopaku, który miał pudła pełne pornoli, ręka bolała go od masturbacji, miał zespół cieśni nadgarstka, albo
o młodym Brytyjczyku, który z powodu masturbacji trafił na pogotowie z poparzeniem prącia. Identyfikują się z nimi. Są to dla nich
śmieszne czy drastyczne przypadki, ale dają im do myślenia.
M.O.: Uczymy ich, gdzie jest czerwona lampka, która mówi: poczekaj, zastanów się.
M.P.: Chcemy im też dać do zrozumienia, że ze swoimi problemami nie są sami. Ale nie formułujemy przesłania. Najważniejsze są pytania. Okazało się to bardzo ważne w przypadku Facebooka. Na tych
warsztatach wiedzieliśmy najmniej z całej sali. Mimo że jestem uzależniony od Facebooka, jestem tylko turystą w świecie, w którym oni
są tubylcami.
Dowiedzieliśmy się od nich mnóstwa rzeczy – ile godzin w nim spędzają, co tam robią i czy jest to dla nich naprawdę ważne.
I jest?
M.P.: Musimy pamiętać o tym, co nauczyciele czy rodzice lekceważą
– że Facebook to jest ich świat. Internet nie jest dla nich wirtualny –
tam są ich prawdziwe emocje, przyjaźnie itd. Kiedy jedną dziewczynę
w ciągu nocy ze znajomych na Facebooku usunęła cała klasa...
M.O.: ...to wylądowała u mnie na terapii ze stanem depresyjnym. To
była przemoc. Przenosiła się z jednej klasy do drugiej i cała stara klasa
ją na Facebooku zablokowała. Chcieli zrobić coś absolutnie ośmieszającego publicznie.
87
Co się dzieje naprawdę, a co jest fikcją
Chciałbym zrozumieć, gdzie jest dla nich granica między tym, co dzieje się naprawdę, a co nie.
M.P.: Na początku, kiedy rozmawiamy o Facebooku, młodzi deklarują,
że nie wierzą, że można się z kimś zaprzyjaźnić, mieć romans albo zakochać się przez internet. Wygłaszają slogany typu „trzeba dbać o realne relacje”.
Pamiętajmy, że jest to młodzież z dobrych liceów w dużych miastach, trochę wysnobowana. Czytali Zygmunta Baumana i wiedzą,
że nie wypada się przyznać, że się po dziesięć godzin siedzi na Facebooku. Ale kiedy porozmawiamy z nimi dłużej, okazuje się, że umawiają
się przez internet na randki. We Wrocławiu jeden chłopak opowiadał,
jak umówił się na randkę przez internet. Randka miała być stricte seksualna i była – mieli fajny seks, rozeszli się i dziękuję bardzo. Opowiadał to przy stu innych osobach. Okazało się, że nie tylko on miał takie
doświadczenie. Zaczęli o tym rozmawiać – nie mieli poczucia żenady,
obciachu.
Pytam też: słuchajcie, a pilnujecie tego, jak ktoś oznacza wasze zdjęcia
w internecie? Słyszą, że mówimy ich językiem. I mówią: o Boże, tak,
otagowali mnie na jednej imprezie, wyglądałam obrzydliwie, zdjęcie
zrobiono od dołu itd. Wtedy wszyscy zaczynają mówić. Np. że siedzenie przed Facebookiem jest jak praca na pełen etat, muszą cały czas
sprawdzać, czy ktoś nie taguje ich na jakichś zdjęciach. Często mówi
się o nich jak o bezmyślnej masie, która wrzuca wszystko do internetu. Nie, oni dobrze wiedzą, jakie zdjęcia można wrzucać, a jakich nie.
Dorośli muszą wejść do tego świata. Nie mogą być tylko obserwatorami, którzy internetu się boją. Może lepiej wysłać dziecku SMS-a
albo napisać post na ścianie na Facebooku: „Chodź, będzie obiad”,
mimo że jest za ścianą, niż się do niego drzeć? Może prędzej zobaczy
wiadomość? Oczywiście lepiej, gdyby usłyszało. Ale nie słyszy! Niech
rodzice użyją kodu komunikacji dzieci.
Jak młodzi rozumieją prywatność?
M.P.: O czym my w ogóle mówimy? Pojęcie prywatności jest ważne
dla osób, które pamiętają stan wojenny – dla nich słowa „inwigilacja”, „prywatność” mają zupełnie inne znaczenie. A młodzi na warsztatach zapytali nas: no dobra, wrzuciłem na Facebooka zdjęcia mojego
88
mieszkania, komputera, dziewczyny, psa, kota – i co z tego? Co mamy
odpowiedzieć – ktoś przyjdzie i zabierze ci kota?
Są cały czas online, cały czas obserwowani. Są celebrytami we własnym świecie. Przez konta na Facebooku, zdjęcia, filmiki. Pochodzą
ze świata, w którym się obserwuje, i chcą w nim uczestniczyć. Dlatego
programy typu „X Factor” są tak popularne. Przychodzi zwykły człowiek, obserwuje się go i albo chwali, bo jest zaj..., albo miesza z błotem, bo jest loserem. Oni chcą być trzy razy na „tak”, jakby ciągle stali
przed telewizyjnym jury. Przez komórkę, internet bez przerwy update?
ują, co teraz robią.
M.O.: Czasami zastanawiamy się z nimi, czy wrzucanie zdjęć do internetu zagraża prywatności. Jednak kwestią nie jest to, czy wrzucać –
bo wiadomo, że się wrzuca. Pytanie, jakie zdjęcia można wrzucać. Trzeba spróbować im pokazać, gdzie jest granica, za którą młody człowiek
ryzykuje swoje zdrowie. Mówić: kot jest OK, mieszkanie jest OK, ale
pokazanie biustu czy pośladków może OK nie jest.
M.P.: A kiedy wrzucasz zdjęcia, na których są inne osoby, najpierw
je zapytaj.
Dorośli i dzieci
Podczas spotkania o homoseksualizmie jedna matka weszła w trakcie i swoje dziecko zabrała.
M.P.: My nie mówimy młodym, że wszystko wolno. Wychodzimy tylko z założenia, że zakazy nic nie dadzą. Dostaję list od 14-latki, która
chce się umawiać z 19-latkiem. Nie powiem jej, żeby się z nim nie spotykała, tylko żeby porozmawiała z rodzicami. Mogą pójść na pierwszą
randkę przed blok, żeby ojciec widział, co robią. Nazywamy to redukcją strat. Minimalizuje się zagrożenia.
Dlaczego na wasze spotkania nie wpuszczacie dorosłych?
M.O.: Dorośli czasem chcą zostać na naszych warsztatach, młodzi, fajni nauczyciele chcą popatrzeć, jak można rozmawiać z młodzieżą, ale
nie możemy ich wpuścić. Nawet najfajniejszy nauczyciel wprowadza
u uczniów totalną blokadę.
M.P.: Zawsze pytamy, czy w razie problemów osobistych zgłosiłbyś
się do szkolnego psychologa, pedagoga. Z kilku tysięcy uczniów tylko
około dwudziestu powiedziało, że tak. Pedagog należy do instytucji,
89
tymczasem to powinna być osoba, która nie chodzi na ploty do pokoju nauczycielskiego, tego okropnego miejsca, gdzie się nie wpuszcza
uczniów.
Młodzi są inni niż wy, kiedy byliście w ich wieku?
M.P.: Generalnie – są pewniejsi siebie.
Dziewczyny są zupełnie inne, niż były moje koleżanki. Znają swoją
wartość, prawa, to są bardzo wyemancypowane kobiety. Potrafią uciszyć kolegów. Więcej wymagają od swoich facetów.
M.O.: Ale i dziewczyny, i chłopcy mogą mieć trudności ze znoszeniem
porażek. Nie umieją radzić sobie z sytuacjami ośmieszenia czy izolacji
społecznej. Nasze życie toczyło się na podwórku, twarzą w twarz. Oni
są chronieni przez rodziców, którzy za dużo pracują, i w tym poczuciu
winy ich chowają. Próbują za nich przeżywać smutki. Dlatego potem,
jak ktoś kogoś nagra w szatni i puści ten film w internecie albo ktoś
napisze post na Facebooku, to dla nich jest koniec świata. Kiedy zwracają się po pomoc, trzeba ich uczyć tego, czego się uczy pięciolatka: jak
się stresujesz, policz do 10, wystaw głowę przez okno, oddychaj głęboko. Z jednej strony są odważni i pewni siebie, ale z drugiej – bezradni.
Są w stanie przesunąć swoją granicę intymności, moralności, bo najważniejsze jest to, żeby istnieć w grupie. Przez to, że można być trzy
razy na „tak”, że można być „from zero to hero”, myślą, że jak zrobią
coś zaj... i umieszczą to w internecie, to jednego dnia mogą być tak
sławni jak Keenan Cahill, który zaśpiewał z 50 Centem.
M.P.: Żyją w poczuciu, że za rogiem czai się ogromna szansa i ktoś ich zaraz odkryje. Ale nie czekają biernie. Cały czas trzeba być na wznoszącej.
MICHAŁ POZDAŁ
psychoterapeuta, od 8 lat prowadzi spotkania
w ramach Strefy Młodzieży Uniwersytetu SWPS
90
My, piraci, elita
Z MIROSŁAWEM FILICIAKIEM i ALKIEM
TARKOWSKIM rozmawia MIŁADA JĘDRYSIK
Gazeta Wyborcza nr 17, wydanie z dnia 21/01/2012
Ściągający darmowe pliki z sieci to najlepsi użytkownicy
dóbr kultury.
MIŁADA JĘDRYSIK: Dr House lubi mówić, że wszyscy kłamią.
Po przeczytaniu waszego raportu o korzystaniu z kultury w sieci
można powiedzieć, że wszyscy kradną? Aż 92 proc. polskich internautów ściąga, kopiuje lub ogląda pliki rozpowszechniane z naruszeniem praw autorskich. Wielu z nich udostępnia je innym, co jest
nielegalne.
ALEK TARKOWSKI: Ja bym powiedział, że prawie każdy „zdobywa”
treści w sieci.
MIROSŁAW FILICIAK: Co nie jest równoważne z tym, że płaci.
A.T.: Ale też nie oznacza, że kradnie. W naszym raporcie słowo „kradzież” się nie pojawia, bo nie sposób o ważnym zjawisku kulturowym
dyskutować, operując pojęciami nieprecyzyjnymi i nacechowanymi
emocjami.
M.F.: W ogóle mamy wrażenie, że dziś debata wokół krążących w internecie i poza nim plików jest bezproduktywna, bo zbyt spolaryzowana: z jednej strony są ludzie, o których wydawcy mówią, że to
„złodzieje”, a z drugiej nie mniej stereotypowo postrzegane „złe korporacje”, które wykorzystują i klientów, i twórców. A to wszystko
jest bardziej skomplikowane i często trudno odróżnić obieg legalny
od nielegalnego.
Np. ludzie masowo korzystają z YouTube? a, gdzie wiele filmów jest
zamieszczanych przez osoby, które nie mają do nich praw. Ale jest
91
też coraz więcej źródeł darmowych i legalnych. To dwuznaczne, jeśli chodzi o sytuację prawną, a równocześnie zupełnie nieistotne dla
użytkowników.
Lawrence Lessig, amerykański specjalista od praw autorskich, mówi,
że jeśli całe pokolenie – bo choć wymiana treści w sieci nie dotyczy
tylko młodych ludzi, to dla nich jest szczególnie ważnym źródłem –
jest kryminalizowane przez prawo, to z takim prawem jest coś nie
tak.
A.T.: Inny sieciowy myśliciel Cory Doctorow przeanalizował, ile różnych technologii było w pewnym momencie pirackich – nie z powodu
ich przestępczego, zwyrodniałego charakteru, ale dlatego że wyprzedzały prawo. Np. w Hollywood, bo twórcy największych wytwórni filmowych uciekli ze wschodniego wybrzeża USA na zachodnie,
by uniknąć opłat licencyjnych.
M.F.: To nie tylko polska specyfika. Najnowsze dane pokazują,
że w USA do nieformalnej wymiany treści przyznaje się prawie połowa dorosłych obywateli. Z kolei szwedzki raport mówi, że wymiana
plików w sieci jest częścią stylu życia młodego pokolenia.
Jak piszecie w raporcie „Obiegi kultury”, ściąga się pliki z sieci nie
tylko dlatego, że są za darmo. Także dlatego, że legalne są bardzo
drogie, do nielegalnych łatwiej dotrzeć. Internautom nie chce się
np. czekać rok, aż nowy sezon głośnego amerykańskiego serialu kupi
polska telewizja.
M.F.: W małych miejscowościach problemem jest też np. odległość
od kina, biblioteki czy sklepu. To nie jest tak, że ludzie z definicji nie
chcą płacić. Jednocześnie mają jednak świadomość, że nie muszą.
Internet przyzwyczaił ich do wygody i kontroli i nagle się okazuje,
że dwa dodatkowe kliknięcia czy wstukiwanie numeru karty zniechęcą do legalnego zakupu, bo ściągnięcie za darmo będzie szybsze.
Równocześnie nasz raport pokazuje, że uczestnictwo w obiegu nieformalnym zupełnie nie wyklucza kupowania dóbr kultury. Wręcz
przeciwnie: ci, którzy zdobywają pliki w sieci, są najlepszymi klientami. Ściągający darmowe treści to co trzecia osoba kupująca książki
i filmy oraz co drugi klient branży muzycznej. W ogóle tacy ludzie są
bardzo aktywni kulturalnie, zwłaszcza na tle reszty Polaków. Wśród
92
aktywnych internautów tylko co dziewiąty deklaruje, że nie przeczytał
w minionym roku żadnej książki. Dla porównania – z badań Biblioteki Narodowej wynika, że ponad połowa naszych rodaków nie miała
w ciągu roku kontaktu z tekstem dłuższym niż trzy strony.
A.T.: To jest grupa, która zawsze uczestniczyła w kulturze, ludzie, którzy chodzą też do biblioteki, kina czy teatru. I teraz korzystają z jeszcze
jednej, sieciowej, formy uczestnictwa. Wygląda także na to, że nieużywanie internetu wiąże się z nieuczestniczeniem w kulturze (z wyłączeniem telewizji, którą rozmyślnie, jako bierną formę uczestnictwa,
wyłączyliśmy z naszych badań). Wiadomo, że z internetu korzystają ludzie raczej bogatsi, lepiej wykształceni, bardziej kulturalni, raczej
młodsi. Ale też internet pogłębia podział na aktywnych i nieaktywnych kulturowo.
M.F.: Było to dla nas niespodzianką, że szukając ludzi uczestniczących w obiegu nieformalnym, natrafiliśmy na kulturalną elitę. To paradoks, bo ci ludzie z jednej perspektywy są złodziejami, ale jeśli popatrzymy z innej strony, to okazuje się, że są nadzieją na lepsze jutro,
jeśli chodzi o uczestnictwo Polaków w kulturze.
„Piraci” jako kulturalna elita Polski. To brzmi sensacyjnie. Ale czy to
internet wzmacnia zainteresowanie kulturą, czy też na odwrót: jeżeli masz wysoki kapitał kulturowy, to chętniej korzystasz z internetu?
M.F.: Rzeczywiście, w internecie „rich get richer”. Jeśli ktoś ma duży kapitał kulturowy, to dzięki sieci jeszcze sobie go pomnoży.
A.T.: Ale chyba też nieformalny obieg potrafi przyciągnąć tych, którzy dotychczas nie kupowali muzyki, filmów i książek, nie korzystali
z oferty instytucji kultury. Właśnie poprzez łatwość dostępu i darmowość. Nasze badania pokazują, że dzięki internetowi dostęp do kultury ma aż jedna czwarta Polaków, którzy wcześniej zapewne jedynie
oglądali telewizję.
Planując to badanie, myśleliśmy, że wyjdzie nam taki obraz: młodzi
są online, a w starszych pokoleniach dominuje model tradycyjny: biblioteka, kupowanie treści. Okazuje się, że nie. Albo się korzysta z kultury, także w internecie, albo nie korzysta się z jednego i drugiego. Zainteresowanie kulturą osób starszych niekorzystających z sieci wygląda
w naszym raporcie dość przygnębiająco i nie można tego wiązać wyłącznie z sytuacją finansową. Bo również książki pożyczają kilkakrotnie rzadziej niż internauci – zarówno z bibliotek, jak i od znajomych.
93
M.F.: Równocześnie widać, że internet służy łataniu niedostatków
rynku i oferty instytucji publicznych. Wśród internautów bardzo aktywnych różnice w korzystaniu z nieformalnego obiegu kultury pomiędzy poszczególnymi grupami wiekowymi nie były tak duże, jak
się spodziewaliśmy. I 40-latek, i 20-latek „to” robi. To chyba łamie
stereotyp, który promuje się w Polsce od 1989 r.: że model, w którym
jest duże przyzwolenie na obieg nieformalny, na szarą strefę, jest patologiczny. I że mamy iść w stronę Zachodu, gdzie nie ma takiej patologii. Dzisiaj widać, że i na Zachodzie sfera nieformalna jest duża i powszechnie akceptowana.
A.T.: Tworzy się nowy model docierania do ludzi z treściami, drugi
po telewizji. Podział jest bardzo wyraźny – dla ludzi powyżej 29. roku
życia najważniejszym medium jest telewizja, dla młodszych – internet
i komórki.
M.F.: Z punktu widzenia polityki kulturalnej ważne jest to, że w tym
badaniu widać, iż rolę nadawców przejmują na siebie internauci, którzy kopiują treści i przekazują je dalej. To jest bardzo skuteczne. Jeśli
więc chcemy, żeby rozpowszechniły się jakieś treści, które powstają
za publiczne pieniądze, trzeba je pompować w sieć. Internauci zrobią
resztę.
A.T.: Wszyscy się ekscytują tym, że słynna amerykańska uczelnia
MIT uruchamia projekt MITx, darmowych kursów online, które zrewolucjonizują edukację. W darmowym kursie o sztucznej inteligencji
na Uniwersytecie Stanforda wzięło udział 200 tys. osób. Młodzi internauci już się cieszą, że za kilka lat poza tradycyjnym systemem uniwersyteckim zdobędą doświadczenie dające dobrą pracę. Wszystkie
instytucje edukacyjne i naukowe muszą się z tym pogodzić, że istnieje
drugi obieg. I musimy się zastanowić, dlaczego pewne zjawiska nieformalne wartościujemy pozytywnie, a inne jednoznacznie negatywnie. Dziwi mnie, że w Polsce ta sprawa wciąż nie jest artykułowana
politycznie.
Ale w jaki sposób miałaby być artykułowana?
A.T.: W ogóle jakoś – albo w kierunku liberalizacji prawa, albo jego
uszczelnienia.
M.F.: Ciekawe, dlaczego nie podjął tego Janusz Palikot, który wprowadza do politycznej debaty nowe problemy: antyklerykalizm,
94
legalizację marihuany. Łatwo powtarzać stereotypy o roszczeniowej
młodzieży, ale to, że najmłodszą posłanką Parlamentu Europejskiego jest Amelia Andersdotter ze szwedzkiej Partii Piratów, a niemiecka
Partia Piratów odniosła sukces w wyborach w Berlinie, oznacza coś
więcej. Zmiana technologiczna pociągnęła za sobą kulturową, zmianę
wartości i w sposobie myślenia o dostępie do wiedzy.
Czy politycznie problem nie sprowadza się przede wszystkim do tego,
że prawo autorskie nie przystaje do rzeczywistości i trzeba by je
zmienić?
A.T.: Moim zdaniem prędzej zareaguje biznes. Na razie w skali Polski
bardzo mało ludzi kupuje książki, muzykę czy filmy online. A jak się
spojrzy na aktywnych internautów ściągających pliki, to już jest kilkanaście procent. Tylko firmy musiałyby się wsłuchać w głos korzystających z sieci, zadać pytanie o akceptowalną cenę, pożądaną aktualność,
dostępność. Jednym z problemów legalnych rozwiązań jest to, że one
mają trudniej – wynegocjowanie kontraktów zagranicznych i zatrudnienie profesjonalnego tłumacza zajmują czas i kosztują. W sieci grupa amatorów może to zrobić dużo szybciej nielegalnie – tak było np.
z „Harrym Potterem”.
M.F.: Nadzieją są nowi gracze na rynku medialnym. Takie serwisy
jak iPlex czy Spotify, które oferują legalnie filmy i muzykę w zamian
za reklamy czy drobne płatności. Wychodzą naprzeciw tendencji, która się dość wyraźnie pojawiła w naszym badaniu: posiadanie czegoś
na własność zaczyna być kolekcjonerską ekstrawagancją. Ludzie nie
chcą płacić za DVD, żeby obejrzeć film. Wolą zobaczyć go online i są
gotowi zapłacić za to maksimum kilka złotych.
To samo może być z książką, jeśli upowszechnią się czytniki.
M.F.: Nasze kolejne zdziwienie dotyczyło tego, że nawet najpokaźniejsze kolekcje internautów nie są ogromne, na poziomie średniej nie ma
mowy o setkach filmów na twardych dyskach. Raczej dominuje filozofia: obejrzeć i do kosza. Przecież ten plik będę mógł zaraz ściągnąć
jeszcze raz albo obejrzeć w sieci.
A.T.: Ale państwo ma też do odegrania inną rolę niż tylko mądre regulowanie rynku. Zasoby ze zbiorów publicznych – np. archiwa oraz
bieżące produkcje radia i telewizji – to atrakcyjne treści, które powinny
95
być dystrybuowane w sposób otwarty w sieci. Piraci i ich wrogowie
są bowiem zgodni, że stworzenie legalnej oferty jest najlepszym lekarstwem na piractwo.
DR HAB. MIROSŁAW FILICIAK,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
kulturoznawca, dyrektor Instytutu
Kulturoznawstwa, Uniwersytet SWPS
96
Jasnopis, czyli jak zrozumieć urzędnicze
pisma
Z prof. dr. hab. WŁODZIMIERZEM GRUSZCZYŃSKIM,
szefem projektu Jasnopis, językoznawcą i polonistą SWPS
rozmawia MARTYNA ŚMIGIEL
Gazeta Wyborcza, strony Lokalne Warszawa nr 247, wydanie z dnia 22/10/2015
– Urzędnik woli napisać tekst tak, że nikt poza nim
i prawnikiem go nie rozumie, ale też nikt się do niego
nie przyczepi. A przecież od tych tekstów często zależą
nasz majątek czy zdrowie – mówi twórca Jasnopisu,
czyli narzędzia, które bada, jak trudny jest tekst.
MARTYNA ŚMIGIEL: „Wartość dydaktyczną spotkania podniesie
wizualna ocena poprawności wykonania czynności mycia rąk przez
dzieci, dokonana przy użyciu specjalnej lampy UV”. Niby wszystko
jasne, ale można się pogubić.
WŁODZIMIERZ GRUSZCZYŃSKI: To tzw. łańcuch dopełniaczy, czyli
przynajmniej trzy rzeczowniki użyte w zdaniu jako dopełniacze, jedne po drugim, które znacząco utrudniają zrozumienie tekstu. Podobnie
jest z imiesłowami, stroną bierną, wyrazami pochodzenia obcego czy
rzeczownikami abstrakcyjnymi. Przeanalizowaliśmy najróżniejsze cechy tekstu, zarówno gramatyczne, jak i językowe, i ustaliliśmy, w jaki
sposób wpływają na jego zrozumiałość.
Tak powstał Jasnopis, narzędzie, które określa, jak trudny jest tekst.
– Tekst użytkowy, podkreślmy. Nie ma sensu analizować w ten sposób
„Pana Tadeusza” czy „Ferdydurke”. Jasnopis służy do automatycznego
97
sprawdzania tekstów przygotowanych przez urząd, kancelarię prawną, zamieszczonych w instrukcji obsługi, ulotce leku czy podręczniku
szkolnym. Teksty te powinny być rozumiane przez ludzi o określonym
wykształceniu i w określonym wieku.
Powinny, ale często nie są.
– W Polsce jest olbrzymi problem z tym, że ludzie nie rozumieją pism,
które do nich trafiają. Kiedyś było tak nawet z prasą. „Trybuna Ludu”
pisała na takim poziomie, że 90 proc. robotników nie rozumiało pierwszej strony. Dziś dotyczy to przede wszystkim wszelkiego rodzaju wezwań, pouczeń, instrukcji. To są teksty, od których zależą często nasz
majątek, zdrowie, a nawet życie.
Te teksty mogłyby być pisane jaśniej?
– Oczywiście, że tak. W Stanach Zjednoczonych prezydent Obama podpisał ustawę, która nakazuje urzędnikom korzystanie z tego typu narzędzi jak Jasnopis. W Szwecji działa program „Jasny język”, powstały specjalne kierunki studiów, na których uczy się trenerów pisania
właśnie takim językiem. U nas niestety rządzi z jednej strony rutyna,
z drugiej – obawa przed prawnikami. Urzędnik woli napisać tekst tak,
że nikt poza prawnikiem i nim samym go nie zrozumie, ale też nikt się
do niego nie przyczepi. Na początku pisma zawsze znajduje się podstawa prawna, a dopiero na końcu jest właściwa informacja. A według
zdrowego rozsądku i wzorów panujących na świecie najpierw powinna być informacja: dostałeś zapomogę lub nie, a dopiero potem dlaczego. Czasem wystarczy też skrócić zdania, uprościć słownictwo czy zastąpić trudne konstrukcje prostszymi, by tekst stał się zrozumiały dla
więk-szości odbiorców.
W Polsce nad tym problemem się pracuje?
– Były próby opracowania takiego narzędzia, ale zawsze były obarczone grzechem importu, czyli mniejszą lub dokładniejszą adaptacją wzorów dla tekstów anglojęzycznych. Niektóre systemy powstały jeszcze w czasach przedkomputerowych i do obliczeń siadało się z kartką
i kalkulatorem.
98
Bo stopień trudności tekstu oblicza się matematycznie. Jasnopis posługuje się skomplikowanymi wzorami.
– Ale zanim powstały wzory matematyczne, musieliśmy wyjść do ludzi. Uznaje się, że tekst jest trudny, jeśli są w nim długie wyrazy (czte
– ro – lub więcejsylabowe, co wynika z praw statystyki lingwistycznej – częściej używamy wyrazów krótszych, przez co lepiej je znamy)
oraz długie zdania. My uznaliśmy te dwa czynniki za niewystarczające. Przeprowadziliśmy szereg badań ankietowych i psychologicznych,
prosząc ludzi o czytanie i odpowiadanie na pytania. Wyniki specjalista ułożył w stosowny wzór. Po wprowadzeniu tekstu do Jasnopisu podaje on informację o stopniu trudności tekstu w skali od jednego do siedmiu. Siódemka to tekst bardzo specjalistyczny, jedynkę lub
dwójkę powinien zrozumieć każdy, kto nie jest analfabetą.
Jasnopis podpowie też, jak zmienić tekst, by był bardziej zrozumiały?
– W pewnym stopniu. Podkreśla trudniejsze zdania czy wyrazy, podpowiada synonimy, których można użyć w zamian. Nasz program nie
rozjaśnia jednak tekstu automatycznie, wskazuje tylko, co można zmienić. Pamiętajmy, że to maszyna, która nie rozumie tekstu, ostateczna
decyzja należy do autora lub redaktora.
***
Jasnopis stworzył zespół badaczy z dziedziny lingwistyki, psycholingwistyki i informatyki SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego. Można z niego bezpłatnie skorzystać na stronie jasnopis. pl
PROF. DR HAB. WŁODZIMIERZ GRUSZCZYŃSKI
językoznawca, Katedra Dziennikarstwa i Komunikacji
Społecznej, Uniwersytet SWPS
99
Czy konstytucję pisze się na zawsze
Z prof. RADOSŁAWEM MARKOWSKIM rozmawia
AGNIESZKA KUBLIK
Gazeta Wyborcza nr 31, wydanie z dnia 06/02/2009
Agnieszka Kublik: Byli prezesi Trybunału Konstytucyjnego proponują, by raz na zawsze określić w konstytucji, czy mamy system prezydencki, czy gabinetowy. To dobry pomysł?
Prof. Radosław Markowski: Systemy bardzo podobne do naszego
funkcjonują w kilku europejskich krajach, bardzo szanowanych, stabilnych i porządnych demokracjach, np. w Finlandii, Austrii, Portugalii. W naszym regionie – w Bułgarii czy Rumunii. Poza Europą też takie systemy istnieją i politycy zajmujący różne pozycje dobrze w nich
funkcjonują.
Nasz dylemat polega raczej na tym, że klasa polityczna – albo ostrożniej: ta część klasy politycznej, która teraz rządzi – nie dorosła do eleganckiego poruszania się na gruncie obowiązującej konstytucji.
Mnie jako obywatela obraża propozycja zmiany konstytucji tylko
ze względu na to, że premier z prezydentem nie mogą się dogadać. Jak
politycy nie potrafią sprawować władzy w ramach, które wyznaczył
im suweren, to niech sami odejdą.
W wielu krajach europejskich jest podobny do naszego ustrój gabinetowy czy parlamentarno-gabinetowy i się jakoś sprawdza. Jeśli
chcemy zmieniać konstytucję – jako z zasady niedoskonałe dzieło człowieka – to nie z tak błahego powodu jak osobowość rządzących. Konstytucję pisze się tak, jakby była na zawsze. Jej częste zmiany z byle
jakich powodów obniżają jej rangę.
Zresztą jestem za tym, żeby – jeśli już konstytucja miałaby być zmieniana – to nie na najbliższe wybory, ale dopiero następne. Żeby nie
było gry wokół konstytucji pod konkretne osoby. Cechą demokracji
jest pewność reguł i niepewność wyników.
100
Premier i prezydent nie potrafią się dogadać w sprawie swoich konstytucyjnych uprawnień. To utrudnia rządzenie.
– Sytuacja ostrego konfliktu po pewnym czasie się skończy, choćby dlatego, że żadni politycy nie są wieczni. Może więc warto zacisnąć zęby, przeczekać. Przecież tarcia kompetencyjne pojawiały się już
wcześniej. Konstytucji nie wolno zmieniać pod bolączki wynikające
z charakteropatii czy niezdolności do rozumienia jej zapisów.
Brak nam kultury politycznej i prawnej?
– Myślę, że przy niezmienionej konstytucji za 20 lat żaden z polityków
nie pozwoli sobie na robienie Polakom wody z mózgu, tak jak to się
dziś dzieje.
Tak, klasyk ma rację – ciągle odsetek wpadający do kategorii „ciemny lud” jest znacznie wyższy, niż tego chcielibyśmy, i dlatego politycy pozwalają sobie na takie nadużycia jak te związane z interpretacją
konstytucji.
Kto ponosi winę za tę wojnę na górze?
– Obie strony, choć wskazałbym, że nieco bardziej prezydent. Najbardziej widoczne jest to w jego niechęci do ratyfikacji z woli polskiego
suwerena traktatu lizbońskiego, a kierowanie się wolą irlandzkiego suwerena... Prawdopodobnie taką strategię podpowiadają mu doradcy.
Jarosław Kaczyński, brat prezydenta, ogłosił: pokój zamiast wojny.
Prezydent go posłucha i przestanie atakować rząd?
– To jest możliwe. Może prezydent wykona kolejne zadanie prezesa
PiS? Pierwszym było – przypominam – wygranie w 2005 r. wyborów
prezydenckich.
To uniwersalny problem jakości polityki: czy ci, których wybraliśmy,
następnie autonomicznie podejmują decyzje, czy też są od kogoś zależni. Problem niesamodzielnych, manipulowanych przez kapitał, Kościół
czy związki polityków to problem głównie krajów Trzeciego Świata.
Chcielibyśmy wierzyć, że nie nasz, choć widać, że pępowina łącząca
braci jest zbyt silna jak na standardy dojrzałej demokracji.
101
Byli prezesi TK zobowiązują się do przygotowania dwóch projektów
konstytucji – z modelem czysto prezydenckim i czysto gabinetowym.
– Czysty model prezydencki sprawdził się w Stanach Zjednoczonych,
może jeszcze w Kostaryce. Natomiast doświadczenie Ameryki Łacińskiej jest bardzo złe. Ten ustrój jest niezwykle wymagający. W USA
udaje się ze względu na długą tradycję i amerykańską wyjątkowość.
Ameryka to ponadto mocarstwo, które ma silną motywację, żeby
w wielu kwestiach dążyć za wszelką cenę do wewnętrznego konsensusu w imię jej globalnych strategicznych interesów.
Młode demokracje Europy Środkowo-Wschodniej na początku próbowały eksperymentować z ustrojem prezydenckim, ale bardzo szybko
zrezygnowały. Gdy spojrzymy na obecną mapę ustrojową postsowieckiego imperium, to zobaczymy, że im bardziej środkowoeuropejski,
zachodni, dobrze rozwijający się kraj, tym bardziej prawdopodobne,
że panuje w nim ustrój parlamentarno-gabinetowy (np. Czechy, Węgry). A im dalej się posuwamy w kierunku krajów dalekich od skonsolidowanej demokracji – nie tylko Kirgistanu, Kazachstanu, Turkmenistanu, ale także Ukrainy, Białorusi i Rosji – tym wyraźniejsze rysy
systemu prezydenckiego.
Politolodzy światowi w uproszczeniu tak to tłumaczą: to interesy
ekonomiczne oligarchów były najważniejszym czynnikiem wyboru
modelu prezydenckiego. Potężne, niezinstytucjonalizowane siły gospodarcze wolą bowiem mieć do czynienia z konkretnym politykiem
wybranym na pełną wieloletnią kadencję.
W Polsce czysty system prezydencki by się nie sprawdził?
– Bardzo bym się go obawiał. Prezydent byłby głową państwa i rządu
i dobierałby sobie współpracowników bez żadnej kontroli parlamentu. A co by było, jeśli wybory parlamentarne i prezydenckie nie byłyby w tym samym czasie i jeśli prezydent i parlament byliby z dwóch
różnych opcji? Blokowaliby się podobnie jak teraz.
Żeby system prezydencki był skuteczny, muszą być spełnione dwa
warunki. Jeden: wybory muszą być w tym samym czasie, drugi: jednomandatowe okręgi i wybory większościowe, westminsterskiego typu.
Bolączką systemów prezydenckich w Ameryce Łacińskiej są rozdrobnione parlamenty. Prezydent – żeby móc skutecznie rządzić – musi
102
korumpować partie, które reprezentują nic nieznaczące małe grupy
społeczne.
Czyli lepszy byłby model gabinetowy – z silnym premierem i dekoracyjnym prezydentem?
– Jeśli cokolwiek zmieniać, to byłbym zdecydowanie za wprowadzeniem modelu mieszanego, dokładnego skopiowania modelu niemieckiego, w którym część posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych (i tu zaspokajana jest potrzeba wyboru jednostek), a druga
część – w wyborach proporcjonalnych, polegających na głosowaniu
na listy partyjne. Ważne jest to, że to ta druga część decyduje ostatecznie o kształcie parlamentu, w tym sensie są to – wynikowo – wybory czysto proporcjonalne. Wtedy prezydent pełniłby rolę taką jak
w Niemczech czy na Węgrzech, politycznie ograniczoną, ale prestiżowo ważną.
DR HAB. RADOSŁAW MARKOWSKI,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
socjolog, dyrektor Centrum Studiów
nad Demokracją, Uniwersytet SWPS
103
W Polsce, czyli nigdzie. Tego chcemy?
ANNA WOLFF-POWĘSKA
Gazeta Wyborcza nr 141, wydanie z dnia 18/06/2016
Ekipa rządząca dziś naszym krajem wypełnia witrynę
narodową gadżetami historycznymi. Bez żadnej refleksji,
jaki będzie międzynarodowy popyt na tę ofertę.
Sąsiedztwu polsko-niemieckiemu przypisywano różne etykiety: wspólnota interesów, wartości, losu, sąsiedztwo po przejściach. Obecny stan
można określić jako nie zawsze uświadomioną wspólnotę problemów.
Niedocenienie ich wagi może mieć nieobliczalne skutki dla bezpieczeństwa naszego kraju oraz jego miejsca i wizerunku w świecie.
Elity polityczne RP i RFN przygotowały ramy traktatowe, doceniając szansę, jaką dawał przełom lat 1989/90, a wraz z nim demokratyzacja Polski i zjednoczenie w warunkach pokoju i praworządności
państwa niemieckiego. Po raz pierwszy od 300 lat, jak zauważył historyk Heinrich August Winkler, kwestia niemiecka (jedność narodowa)
i kwestia polska (suwerenność) nie były ze sobą w konflikcie.
Budowanie sąsiedztwa na nowych fundamentach po dekadach milczenia, propagandy, uprzedzeń i nieufności wymagało nowego języka dialogu, minimum wiedzy o sobie, wzajemności w poczynaniach.
Do jakiej tradycji historycznej miały odwołać się oba narody?
Z jednej strony pruska polityka germanizacyjna, hitlerowska polityka eksterminacji i zakleszczona w zimnowojennych realiach oraz uległa wobec rewizjonistycznej retoryki ofiar przymusowych wysiedleń
polityka powojenna zachodnich Niemiec. Z drugiej – poczucie krzywdy wobec zaborcy, trauma okupacji i eksterminacji oraz podporządkowana ideologii polityka PRL-u wobec obu państw niemieckich. W tej
sytuacji elity skupione wokół rządu Tadeusza Mazowieckiego odwołały się do moralnych podstaw pojednania.
Cichym bohaterem w dziele wypełnienia treścią postanowień traktatu z 1991 r. była Polska lokalna. Wyzwolona została ludzka energia,
a nowa lokalna świadomość stała się podstawą tworzonych więzi.
104
„Dobra zmiana” zastała w Polsce sytuację, w której powiązani od ponad dwóch dekad partnerską współpracą przedstawiciele wszystkich niemal środowisk społecznych i zawodowych obywają się bez pośrednictwa
rządów. Wprawdzie oba państwa były beneficjentami przezwyciężenia
podziału Europy, ale na otwarciu granic skorzystali przede wszystkim Polacy. Studiującej na niemieckich uczelniach młodzieży i polskim pracownikom trudno byłoby wyobrazić sobie dziś powrót do narodowej klatki.
Nasza polityka wobec Niemiec była i jest wyznacznikiem naszej
europejskości. O ile u progu przemian władze demokratyzującej się
Polski zainicjowały kurs w stronę poszukiwania płaszczyzny porozumienia i przezwyciężania tematów tabu, a nieufne społeczeństwo potrzebowało czasu na wzajemną naukę o sobie, o tyle dzisiaj mamy sytuację odwrotną. Droga, którą wybrał obecny rząd, nie pokrywa się
bynajmniej z drogą obraną przez część społeczeństwa wolną od kompleksów. To obywatele, dla których Niemcy to normalny sąsiad.
Te małpiarskie elity
W relacjach polsko-niemieckich pojednawcze gesty i słowa wyprzedzające epokę były wyjątkiem. Autorem taki gestów i słów był z pewnością Jan Józef Lipski.
Jego esej „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”, powstały 35 lat temu,
był i pozostaje obiektem niewybrednych ataków. Zainteresowany
przezwyciężeniem uprzedzeń w stosunkach polsko-niemieckich, nawoływał: „Musimy powiedzieć sobie wszystko, pod warunkiem że każdy
będzie mówił o winach własnych (?). Bez tego ciężar przeszłości nie
pozwoli nam wyjść we wspólną przyszłość”. Ocenę własnej historii bez
retuszu uważał za jedną z ważniejszych prawd moralnych, bo – jak pisał – „zło jest złem, a nie dobrem, nawet gdy jest mniejszym i niemożliwym do uniknięcia złem”.
Takich ludzi jak Lipski piętnuje Jarosław Kaczyński jako moralnie
nieuczciwych. Ich postawę uznał „za wielką ekspiację i wielkie samobiczowanie”; to ludzie, którzy ustawili się „w pozycji wspólników
zbrodni niemieckiej i to jest skandal” i „niebywałe skundlenie polityczno-kulturowego establishmentu”. „To są ludzie, którzy wyszli z komunizmu z różnymi głęboko ukrytymi kompleksami własnych win
(?), niebędący specjalnie rozgarnięci”. Nie mają odwagi postawić się
Niemcom, a to „daje co najwyżej kijek w tyłek”. Te „nasze nieszczęsne
peryferyjne, naśladowcze, małpiarskie elity” mają z tego realne korzyści: „realstypendium”, „realnagroda”, „realgrant”.
105
PiS odrzucił klasyczne środki uprawiania polityki zagranicznej i dyplomacji. Główny cel: budowanie wielkiej Polski rozpoczął od manifestowania na zewnątrz jej podmiotowości i suwerenności oraz poprzez
politykę historyczną. Ostrzegawcze głosy ze strony Unii przypisano
głównie Niemcom. Tym zaś odmówiono z uwagi na przeszłość prawa do zabierania głosu w sprawach Polski: dumny i wielki naród nie
może być poddany jakiejkolwiek krytyce.
Spojrzenie PiS-u na Niemcy i jego polityka wobec Unii mają potrójne ostrze. Jest ona wymierzona przeciw całemu dorobkowi III RP
w sferze polityki niemieckiej i europejskiej, bo miało to być „skarlenie
Polski”. Adresowana jest do „prawdziwych Polaków”. Władza pragnie
dać im poczucie ważności i pokazać, kto teraz rozdaje karty w Europie.
Dochodzi do tego prężenie muskułów przed Niemcami i Unią, bo jak
wyraził to prezydent Duda, „jesteśmy traktowani jako ludzie drugiej
kategorii”, nadszedł więc czas, by powiedzieć, że „tu, w Polsce, to my
właśnie jesteśmy ludźmi pierwszej kategorii”.
Nowa władza rozpoczęła wprowadzanie w życie swojej wizji przeszłości i stosunków polsko-niemieckich. Nie ulega wątpliwości, że wiele idei
i działań rządzących dzisiaj w Polsce ma znamiona pełzającej faszyzacji.
Decydenci i ich eksperci próbują jak w systemach dyktatorskich wykształcić nowego człowieka i nowe społeczeństwo na wzór i podobieństwo swoje. Dokonuje się rewolucja kulturalna, niewidoczna dla
większości społeczeństwa. Zapowiedzi centralizacji patriotyzmu, projekt powołania do życia instytucji politycznej wyznaczającej standardy naukowe przywołują jako żywo w pamięci powołanie przez Hitlera
Niemieckiej Nagrody Narodowej za Zasługi dla Sztuki i Nauki z jednoczesnym zakazem przyjmowania Nagrody Nobla. Pretekstem było przyznanie w 1936 r. Pokojowej Nagrody Nobla Carlowi von Ossietzky? emu,
pisarzowi i pacyfiście uznanemu za „deprawatora narodu niemieckiego”.
W swym wystąpieniu w Pałacu Sportu po przejęciu władzy Hitler
nie zapowiadał rozprawienia się z wrogami, lecz nadejście jutrzenki
prawdy i sprawiedliwości. Za główny cel swej polityki uznał walkę
z marksizmem, upadkiem honoru i tożsamości. „Teraz nie chcemy więcej kłamstwa. Sami musimy walczyć o nowe Niemcy” wolne od zależności od obcych mocarstw.
Słowa prezydenta Andrzeja Dudy: „My mamy prawo sami decydować o tym, co jest dla nas dobre, a co jest dla nas złe, kto jest dla nas
gościem, a kto jest dla nas wrogiem”, odebrałam jako groźne przyznanie
106
jednej partii przywileju podziału między dobrem i złem, swoim i obcym. Słowa Göringa „O tym, kto jest Żydem, decyduję ja”, które znalazły finał w komorach gazowych, pokazują, jak niebezpieczne jest postawienie się ponad prawem i żądza nieograniczonego władania narodem.
Obecność działaczy ONR-u z flagami w katedrze białostockiej nasuwa porównanie z obecnością oddziałów szturmowych SS, które wraz
ze swymi insygniami szturmowały w latach 30. niemieckie kościoły.
Dały się one uwieść hitlerowskiej propagandzie zapewniającej o jednoczeniu narodu ze sferą ducha, zyskując na moment spokój, tracąc zaś
na lata szacunek i autorytet. Ile zostało czasu na wyciągnięcie wniosków?
Idąc rakiem
Siewcy strachu liczą na wewnętrzne konflikty. Jak zauważył de Tocqueville, „despota łatwo wybacza rządzonym, że go nie kochają, byleby tylko nie kochali się między sobą. Ludzi, którzy pragną połączyć
wysiłki dla budowy wspólnego dobra, uważa się za duchy wichrzycielskie i niespokojne, a przeinaczając właściwy sens, dobrymi obywatelami nazywa się tych, którzy zamykają się w czterech ścianach”
(przekład Barbara Janicka i Marcin Król).
Władza usiłuje pociągnąć za sobą społeczeństwo jak za fletem szczurołapa. Procesy migracyjne i narastające na tle etnicznym i religijnym
konflikty w świecie wymagają intensywnej komunikacji międzynarodowej. Jej warunkiem jest zwrócenie większej uwagi na nauczanie
historii uniwersalnej, propagowanie nowej dydaktyki międzykulturowej, by przygotować się na spotkanie z Innym. Ekipa rządząca dziś
w Polsce przygotowuje natomiast wielką ekspansję w kierunku historii narodowej, wypełniając naszą witrynę narodową gadżetami historycznymi bez żadnej refleksji, jaki będzie międzynarodowy popyt
na tę ofertę. Kościoły niemieckie od dziesięcioleci stawiają na ekumeniczną i międzyetniczną edukację – zwierzchnicy polskiego Kościoła
katolickiego są głusi na głos papieża Franciszka w tej materii.
Najnowsze wydarzenie jubileuszowe, pokazywana w Bundestagu
wystawa „Polacy i Niemcy. Historie dialogu”, uwidacznia paradoksy
i koniunkturalizm polskiej polityki wobec przeszłości. Zarówno wiceminister kultury Jarosław Sellin, jak i współtwórca wystawy dyrektor Muzeum Historii Polski dr Robert Kostro, którzy dziś wymazują z naszych
dziejów najważniejszych architektów „Solidarności”, należą do tych orędowników tzw. IV RP, dla których „S” była najważniejszą siłą sprawczą
107
obalenia muru berlińskiego. Jeszcze w 2005 r. historyk Kostro dowodził,
że „S” była największym ruchem wolnościowym XX-wiecznej Europy
i głównym czynnikiem zburzenia ładu jałtańskiego, a cały świat oddany idei wolności ma dług wdzięczności wobec Polski.
Trudno dziwić się z drugiej strony, że na liście zasłużonych dla dialogu polsko-niemieckiego twórcy wystawy umieścili Lecha Kaczyńskiego i Beatę Szydło, skoro dr Kostro napiętnował u progu pierwszych
rządów PiS-u środowisko „Wyborczej”, część postkomunistów i liberałów za „łomotanie się we własne piersi”, próbę „amputowania pamięci” i stawianie społeczeństwa „przed nieprzyjemną alternatywą: albo
megalomania, albo amnezja”.
Z jednowymiarową tożsamością nie obronimy demokracji. Za przejęcie spadku naszej historii odpowiadają w głównej mierze historycy.
Przykład dedukcji niektórych badaczy, dla których prawda polityczna
jest ważniejsza niż historyczna, jak w przypadku prof. Andrzeja Nowaka,
który każe modlić się za Mieszka I, bo „bez Mieszka I nie byłoby? żołnierzy wyklętych?”, pokazuje, że forsowanie jednej wspólnotowej wizji
przeszłości odbywa się w myśl zasady, że wiara i historia to jedno.
Przyszłe pokolenia rozliczą nas za roztrwonienie dorobku RP w sferze
polityki zagranicznej i zrujnowanie pozycji Polski w Europie. Milczenie
i bierność skazywałyby nas na rolę wspólników. Nic bowiem nie wskazuje na to, by rządząca formacja przestawiła zwrotnice w swej postawie
wobec Niemiec i Unii. Zamiast spełnienia snów o Międzymorzu i mocarstwie środkowoeuropejskim możemy obudzić się w najczarniejszym scenariuszu, kiedy dla świata pozostanie, jak w dramacie Alfreda Jarry? ego
„Król Ubu”, jedno skojarzenie z naszym krajem: „w Polsce, czyli nigdzie”.
PROF. DR HAB. ANNA WOLF-POWĘSKA
historyk, politolog, Katedra Teorii, Filozofii
i Historii Prawa, poznański Wydział Zamiejscowy
Uniwersytetu SWPS
108
Pokaż swój prepaid, a powiem ci,
kim jesteś
IZABELA GRABOWSKA
Gazeta Wyborcza nr 178, wydanie z dnia 01/08/2015
Z miasta i ze wsi, inteligenci i „wieśniaki” – te podziały są
już passé.
Kto w dzisiejszym społeczeństwie jest młody? Jedni piszą, że młodość
kończy się po trzydziestce, inni żartobliwie przypominają graniczny
wiek przynależności do ZMP, peerelowskiego Związku Młodzieży Polskiej, czyli 35 lat.
Trudno tę granicę określić, bo wiele aktywności zostało odsuniętych
w czasie – później zakłada się rodzinę i myśli o dziecku, później wychodzi z domu rodziców. Jedno zostało przyspieszone – wejście na rynek pracy.
Zmienia się też istota podziałów społecznych. Podział na młodych
z miasta i ze wsi traci na znaczeniu, podobnie jak na młodych z domów inteligenckich i robotniczych. W ich miejsce weszły nowe skrajne podziały: pracujący – NEET (not in employment, education and
training, czyli ci, którzy nie pracują, nie uczą się i nie podnoszą kwalifikacji); migrujący – niemigrujący; cyfrowi – analogowi. Na to wszystko nakładają się kwestie płci. Młode kobiety inaczej się zachowują
w przestrzeniach społecznych, także na rynku pracy.
Chciałabym, ale się boję
Z NEET-sami – osobami znajdującymi się niejako poza systemem –
kojarzą nam się głównie młodzi mężczyźni. Jak pokazał raport Eurofund, Europejskiej Fundacji na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy, z 2012 r., wśród polskich NEETs znajdują się także młode kobiety.
109
Są wykształcone, ale nie mają doświadczenia zawodowego i dlatego
nie podejmują aktywności zawodowej. To zjawisko pokazuje wady
systemu wspierania przejścia z edukacji na rynek pracy.
Ów brak wsparcia przekłada się na utrwalającą się niską stopę aktywności zawodowej. Procent Polek aktywnych na rynku pracy jest
jednym z najniższych w Unii i nie przekracza 60 proc., a w grupie wiekowej 25–34 lata bezrobocie wśród kobiet wynosi 33 proc. Przyczyną
są nie tylko macierzyństwo i obowiązki rodzinne, ale też spadek motywacji i brak wsparcia instytucjonalnego. Konsekwencje mogą być bardzo kosztowne – Eurofund szacuje, że dzisiejsi NEETs mogą kosztować
Polskę około 2 proc. PKB.
Kto nie ucieka, ten trąba
Młodzi dzielą się też na mobilnych i na tych, którzy nie mogą lub nie
muszą migrować.
W społecznościach lokalnych migracja jest zazwyczaj koniecznością.
Często młodzi, wchodząc w życie zawodowe, nawet nie sprawdzają
możliwości zatrudnienia w swojej okolicy, tylko od razu załatwiają
sobie pracę za granicą. Jednak socjolog prof. Krystyna Szafraniec, autorka raportu „Młodzi 2011”, zauważa, że migracja młodych jest jedną z form cichej rewolucji – ucieczki nie tylko od frustracji związanej
z nieprzyjaznym rynkiem pracy, lecz także do normalności kojarzonej
ze wsparciem instytucjonalnym, większą siłą nabywczą nawet pensji
minimalnej. Wielu młodych wyjeżdża, żeby uciec spod kontroli rodziny, sąsiadów, lokalnej społeczności. Nie chcą się poddawać tradycyjnemu schematowi: edukacja – małżeństwo – kredyt – dzieci. Wyjeżdżają do zachodnich metropolii w poszukiwaniu nowego stylu życia.
Chcą żyć tak jak ich rówieśnicy w innych krajach i korzystać z systemu
bardziej stabilnego – jak uważają – niż polski. Decydują się na dzieci
– i mają ich więcej – podejmują dalszą edukację, a jednocześnie odsuwają szanse awansu na rynku, pracując poniżej kwalifikacji w nisko
płatnych zawodach.
Z analiz Ośrodka Badań nad Migracjami UW wynika, że wśród emigrantów, którzy wyjechali z Polski po wejściu do UE, ponad 60 proc.
to osoby poniżej 30. roku życia: ponad 8 proc. było w wieku 15–19 lat,
28 proc. miało 20–24 lata, 27 proc. – 25–29 lat. W porównaniu z okresem
sprzed akcesji liczba migrujących Polaków przed trzydziestką zwiększyła się o ponad 6 proc.
110
W tych podziałach płeć też ma znaczenie. Badania pokazują, że kobiety nie zadowalają się tymczasową nisko płatną pracą; są bardziej
zdeterminowane i starają się lepiej wykorzystać szanse, jakie daje pobyt za granicą. Mężczyźni traktują migrację jako przerywnik w karierze – osiągają lub nie zakładane cele i wracają do Polski, rozpoczynając
nową drogę zawodową lub podejmując prace podobne do wykonywanych przed wyjazdem. Dla kobiet migracja jest etapem w karierze,
a nie jednorazowym epizodem. Efekt ten występuje niezależnie od sytuacji rodzinnej czy pozycji zajmowanej w kraju.
E-wykluczeni od przedszkola
Wydawać by się mogło, że dzisiaj wszyscy młodzi mają dostęp
do technologii telekomunikacyjnych. Nic bardziej mylnego. Niemal
każdy młody ma komórkę, ale wielu rodzin nie stać na ciągłe doładowania, nie mówiąc o abonamencie. A nawet jeśli, to nie wszyscy mają
dostęp do szerokopasmowego internetu, bez którego nie da się śledzić
dominujących w sieci treści wizualnych.
Młodzi wszelkie informacje, włącznie z tym, co zadano do domu,
przekazują sobie przez media społecznościowe. Już nawet nie odwiedzają się w domach, gdy ktoś jest chory, ponieważ jeszcze w czasie lekcji wrzucili zdjęcia na Fejsa.
Co z tymi, którzy Fejsa nie mogą mieć? Tu przebiega linia podziału.
W szkole średniej w pewnej małej miejscowości zaproszenie na imprezę klasową rozesłano przez Facebooka; nie przyszli ci uczniowie,
którzy mieszkali poza miasteczkiem, w popegeerowskich wsiach, ponieważ nie mieli dostępu do internetu ani nawet komórki.
A jeśli jednak mają? Właśnie na tym polega dodatkowy podział. Jak
pokazały badania kulturoznawców z Uniwersytetu SWPS, ci, którzy
pochodzą z tzw. lepszych domów, częściej poszukują treści edukacyjnych, a ci z domów o niższym statusie społecznym – rozrywki.
***
Na pierwszy rzut oka młodzi nie buntują się przeciwko tym podziałom, tylko usiłują się przystosować. Ale to pozory. Prof. Szafraniec zauważa, że się buntują, tylko inaczej. Buntują się, rozliczając – na przykład przy urnie wyborczej – system z obietnic samorealizacji, „bycia
sobą”, wygodnego życia. Buntują się, odwlekając wejście w dorosłość
111
albo „demograficznie”, opóźniając rodzenie dzieci lub decydując się
na tylko jedno. To, że napięcia nie uwidaczniają się, jak kiedyś, w formie masowych ulicznych protestów, nie znaczy, że ich nie ma. Cichy
bunt narasta do wewnątrz.
DR HAB. IZABELA GRABOWSKA,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
socjolog, liderka Centrum Aktywizacyjno-Badawczego Młodzi w Centrum Lab,
Uniwersytet SWPS
112
Nie zapomnij żyć
Z prof. ROMANEM CIEŚLAKIEM, psychologiem,
rozmawia AGNIESZKA JUCEWICZ
Wysokie Obcasy nr 295, wydanie z dnia 20/12/2014
Zwalanie winy na korporację, że najważniejszy jest zysk,
że ludzie są złośliwi, że plotkują, to wymówka, bo przecież
to nie korporacja jest nastawiona na zysk, nie korporacja
jest złośliwa i plotkuje, tylko ludzie, którzy ją tworzą.
Chciałam panu pokazać okładkę pewnego pisma psychologicznego.
Cały numer poświęcony jest „lekcji odpoczywania”. Czy odpoczynek
stał się czymś tak trudnym, że trzeba się go uczyć? Co będzie jutro –
lekcje z oddychania? Warsztaty z konwersacji z drugim człowiekiem
już są.
Lekcje z oddychania też już można pobierać, zapisując się na przykład
na kurs medytacji albo jogi. To, iż takie warsztaty się pojawiają, świadczy o tym, że jest na nie zapotrzebowanie i że ludzie potracili umiejętności, które kiedyś były naturalne, więc ktoś musi ich tego nauczyć
od nowa. Odpoczynek stał się dzisiaj czymś trudnym również dlatego,
że bycie zabieganym jest po prostu modne. Zabieganie podnosi prestiż społeczny, świadczy o tym, że coś znaczę, że mnie potrzebują, relaks z prestiżem specjalnie się nie wiąże. Jeszcze nie, bo to się zaczyna
zmieniać.
Wielu osobom relaks kojarzy się z lenistwem.
Dlatego na różne sposoby próbują czas wolny zapełnić rozmaitymi
aktywnościami – pracą, kolejnym zadaniem do wykonania. Byle nie
113
być ze sobą. Bo bycie w kontakcie ze sobą może się okazać bolesne –
mogę się wtedy skonfrontować z uczuciami czy myślami na swój temat, na temat bliskich czy świata, które niekoniecznie są przyjemne.
Dlaczego ludzie tak lubią wyjeżdżać na wakacje w grupach zorganizowanych? Bo wtedy nie widać, że ta żona jakaś taka nudna, że mam
nadwagę i nadciśnienie, że te dzieci zbyt absorbujące, a praca od dawna nie daje mi satysfakcji. W grupie łatwiej od siebie uciec. Uciekać
od siebie można nawet przez całe życie, tylko że to jest kompletnie
nierozwojowe.
Bycie w kontakcie ze sobą to definicja odpoczynku?
Jedna z możliwych, dla mnie najbardziej trafna. I ludzie mają różne
pomysły na to, jak się ze sobą spotkać – jedni chodzą na spacery, inni
biegają, jeszcze inni medytują. Ale są też różne psychologiczne koncepcje, które opisują, jakie warunki powinien spełniać odpoczynek.
Po pierwsze, potrzebny jest wolny czas. Po drugie, muszę mieć poczucie, że to ja dysponuję sobą w tym czasie, czyli odpoczynkiem nie jest
np. seria niedzielnych zadań, jakkolwiek przyjemnych, które zaplanowała mi żona/mąż. Po trzecie, to, co będę wtedy robił, ma podnieść jakość mojego życia. I znów, dla jednych to będzie udział w warsztacie
rozwoju osobistego, dla drugich – spotkanie z przyjacielem i rozmowa
o życiu, inni wybiorą wyjście na piwo, by pogadać o piłce. Odpoczynek jest nam potrzebny też po to, żeby zastanowić się nad hierarchią
wartości w naszym życiu: czy ja poprzez aktywności zawodowe, domowe na pewno realizuję to, co dla mnie ważne?
Nie dziwię się już, dlaczego tak wiele osób od odpoczynku ucieka. To
poważna sprawa.
A wie pani, że wiele wydarzeń kojarzonych z odpoczynkiem znajduje
się na liście najbardziej stresujących wydarzeń życiowych? Boże Narodzenie, wakacje, spotkania rodzinne, ślub.
Dlaczego?
Między innymi z powodów, o których mówiłem, ale też dlatego,
że nasze oczekiwania są często nierealne. Nam się wydaje, że w ciągu jednego wydarzenia – świąt, wakacji – rozwiążemy wszystkie nasze problemy albo lepiej, same się rozwiążą. No i spotyka nas zawód.
114
Inna przyczyna stresu może być taka, że te wydarzenia nie są naszymi celami, tylko cudzymi, i gdybyśmy byli bardziej w kontakcie
ze sobą, tobyśmy np. inaczej spędzali święta. A tak co roku jeździmy
do rodziny, z którą poza tym nie mamy kontaktu, bo taka jest tradycja.
To tak zwany efekt modelowania.
Inni tak robią, to ja też?
Tak. Na zdrowy rozum bez sensu jest tuż przed świętami, o 17, wybrać
się do centrum handlowego po prezenty, ale inni to robią, więc ja też
stoję w korkach, a potem w kolejce po ten sam towar. Naśladując innych, mamy poczucie, że to, co robimy, jest słuszne
A ta ekscytacja, która się udziela przed świętami, czasem przyjemna,
czasem nie, to też efekt modelowania?
Oczywiście, emocje też nam się udzielają. Na przykład agresja, mogła to pani zobaczyć podczas obchodów 11 listopada. Przed świętami
podobnie „zarażamy się” radosnym podnieceniem, ale też napięciem,
pośpiechem.
W psychologii dużo się ostatnio mówi o „uważności” – takim byciu
tu i teraz ze swoimi odczuciami, myślami, decyzjami – i to jest jakiś
sposób, żeby z tego kołowrotka wyjść.
Powiedział pan, że warunkiem odpoczynku jest wolny czas, to,
że sama o nim decyduję i że to poprawia jakość mojego życia. Czy
jeżeli praca jest moją pasją i dokonam wyboru, że w czasie wolnym
będę pracować nad naszym wywiadem, to będzie odpoczynek?
Tak, ale? Problem polega na tym, że w naszej cywilizacji trudno zdefiniować, co jest wolnym czasem, a co nie. Akurat pani praca czy moja
nie mieści się w granicach od 8 do 16. Ona się wiąże z realizacją pewnych celów i zadań, na które potrzebny jest m.in. czas, często dużo
czasu. A przecież poza pracą mamy też konkurencyjne cele i zadania.
Dlatego warto być cały czas w kontakcie ze sobą, żeby móc zdecydować, co jest w tej chwili naszym priorytetem. Pani znajduje się też
w tej uprzywilejowanej grupie ludzi, którzy lubią swoją pracę, a nawet uważają, że jest ona ich pasją, tzn. że ci ludzie w pracy realizują
wartości, które są dla nich w ogóle ważne w życiu – np. mają poczucie,
że przez to, co robią, pomagają innym.
115
I to ich przed czymś chroni?
Ludzie, którzy identyfikują się z tym, co robią, czują się bardziej zintegrowani, lepiej funkcjonują. Jeśli ktoś spędza osiem czy 12 godzin
dziennie w środowisku, w którym realizuje obce dla siebie cele i wartości, to nie dziwne, że jest zmęczony i sfrustrowany. To najszybsza droga do wypalenia zawodowego. Wierzę, że świat będzie szedł w tę stronę, by wartości realizowane w pracy były tożsame z prywatnymi – to
będzie ta nadrzędna motywacja, a nie zarabianie pieniędzy. Bo jak się
popatrzy na historię ludzkości, to cała rewolucja cywilizacyjna w XIX
wieku doprowadziła do takiego sztywnego podziału na świat pracy
i świat odpoczynku, jakby te dwie sfery były odrębne, a nawet sobie
wrogie. Ale kilka tysięcy lat wcześniej, kiedy się kształtowaliśmy jako
społeczeństwo, praca była integralną częścią życia. Zdobywanie żywności, surowców na zbudowanie domu, budowanie pozycji społecznej
były jednocześnie i pracą, i życiem. Dopiero wprowadzenie pieniądza i wymiana dóbr za te pieniądze doprowadziły do tego, że jedno
od drugiego zaczęło się oddzielać. I teraz, mam wrażenie, zaczynamy
się powoli orientować, że ten podział jest czymś sztucznym i nie daje
szczęścia.
No ale do jaskiń już nie wrócimy.
Nie wrócimy, ale na poziomie wartości jesteśmy w stanie to zrobić.
W psychologii organizacji pracy jest nurt badań, który dotyczy „home-work interface”, czyli przenikania się pracy i domu. Z tych badań
wynika między innymi to, że jeśli np. w domu chcę być szczery, uczciwy i dobry, a w pracy jestem nastawiony na rywalizację, zysk i uciekam się do nieuczciwych zachowań, to mój chaos życiowy będzie się
pogłębiał, bo nie sposób być kimś innym zawodowo, a kimś innym
w domu.
Niektórzy próbują.
I prędzej czy później zaczynają chorować, ich życie prywatne się rozsypuje albo też dochodzą do ładu ze sobą, z tym, co dla nich ważne –
dzięki terapii, autoterapii czy rozmowie z kimś, kto jest dla nich ważny.
116
Niektórzy odkrywają, że praca to nie tylko sens ich życia, ale że praca to w ogóle są oni.
Są i tacy. Ich „ja” ulokowane jest w tym, co robią zawodowo. I jak
myślą o sobie, to nie myślą: jestem Kaśka czy Roman, mam wiele ról,
jestem np. psychologiem, ale też ojcem, mężem, biegaczem – tylko patrzą na siebie jednowymiarowo. Myślą: jestem menedżerem w firmie
takiej i takiej. Kropka. To bardzo zubaża, bo jesteśmy kimś znacznie
więcej. Ale jest też tak, że angażująca praca może mieć właściwości
uzależniające. Jak narkotyk czy inne używki.
Jak to się dzieje?
Wyobraźmy sobie, że wykonujemy pracę, która daje nam dużo satysfakcji. Mamy z tego różne korzyści, np. emocjonalne, bo jesteśmy
w euforii, kiedy robimy coś, co nam sprawia przyjemność, i kiedy nam
to wychodzi. Szef nas chwali, koledzy podziwiają, nasz prestiż rośnie
– to są tzw. korzyści społeczne. Dostajemy podwyżkę, awansujemy
– to korzyści materialne. Na skutek tego pobudzenia wydzielają się
endorfiny, podobnie jak przy zażywaniu narkotyków, więc jesteśmy
w stanie dać z siebie więcej i więcej. Na dzisiaj jesteśmy zadowoleni,
za tydzień – też, ale po dwóch miesiącach może się okazać, że już nie
dajemy rady, że nasze zasoby się wyczerpały.
Zasoby, czyli co?
Na przykład zarywanie kolejnych nocy odbija się na naszym zdrowiu,
emocjonalnie nie jesteśmy już w stanie znieść konfrontowania się codziennie z nowym problemem i jesteśmy ciągle podminowani. Możemy też stracić zasoby społeczne – bo na przykład żona cierpliwie
znosiła moją nieobecność, ale w pewnym momencie mówi „dosyć”
i przestaje ze mną rozmawiać albo się wyprowadza. Na szczęście świadomość, że nie da się żyć na dłuższą metę w takim rozkroku, powoli się do ludzi przebija. Jak pani myśli, dlaczego dzisiaj powstaje tyle
start-upów na świecie?
117
Zakładają je głównie milenialsi, którzy cenią czas dla siebie i wolą
pracować na własny rachunek?
Jest też alternatywne wytłumaczenie. Zakładają start-upy po to,
by w swoim biznesie realizować swoje wartości. Być sobą. Bo pierwsze skojarzenie z korporacją jest takie: tam nie będziesz sobą, będziesz
musiał chodzić jak w zegarku, a jak będziesz chodził za wolno, to cię
wymienią.
A nie jest tak?
Było tak, ale korporacje są mądrymi organizmami, wiedzą, że jeśli chcą
przetrwać, muszą się zmienić. Z drugiej strony pamiętajmy, że kultura
korporacji nie jest bytem przez kogoś wymyślonym, tylko tworzą ją
też pracownicy. Zwalanie winy na korporację, że wszystko jest nastawione na zysk, że ludzie są złośliwi, że plotkują, może być wymówką,
bo przecież to nie korporacja jest nastawiona na zysk, nie korporacja
jest złośliwa i plotkuje, tylko ludzie, którzy ją tworzą.
Ale poza tym, że korporacje tworzą szeregowi pracownicy, to są
jeszcze pracownicy wyższego szczebla. Czy to nie oni mają większy
wpływ na to, jaka ta korporacja jest?
Ma pani rację. To od przywódców, tzw. liderów, wszystko się zaczyna.
Bo to, co decyduje o tym, jaka dana korporacja jest, to tzw. kultura organizacyjna. To jest fundament firmy. Z jednej strony to są spisane normy i regulacje, jak postępować, z drugiej – te wszystkie wartości i cele,
które się znajdują pod powierzchnią. Nie są wyrażone wprost, ale powodują, że zachowujemy się w ten, a nie inny sposób. I w związku
z tym inaczej wygląda kultura organizacji np. w „Gazecie Wyborczej”,
a inaczej w firmie farmaceutycznej. Począwszy od tego, jak ludzie są
ubrani, a skończywszy na tym, jak i o czym rozmawiają – czy mają np.
czas i przyzwolenie na to, żeby porozmawiać o życiu prywatnym. Kultura organizacyjna w dużej mierze zależy od tego, czym ci przywódcy
przyciągają ludzi do pracy. Jeśli mówią: „Przyjdźcie do nas, to zarobicie
pieniądze”, to będą mieli ludzi, którzy przyszli, by zarabiać.
118
Mogą też powiedzieć: „Nie zarobicie pieniędzy, ale za to damy wam
wartości”.
Mogą. Są takie firmy. I to jest genialny przykład, bo jeśli ktoś nie ma
motywacji zewnętrznej, np. w postaci pieniędzy, to w swojej pracy
kieruje się motywacją wewnętrzną.
Jednak motywacją wewnętrzną nie spłaci się kredytu.
Ale ma się za to poczucie sensu, bycia w zgodzie ze sobą, przekonanie,
że – mówiąc górnolotnie – zmienia się świat. To jest bardzo ważna motywacja. Szkolnictwo wyższe, nauczyciele, pielęgniarki – tutaj ten mechanizm widać najwyraźniej.
Jednocześnie te zawody, w które wpisana jest chęć zmieniania świata, są najbardziej zagrożone wypaleniem zawodowym. Dlaczego?
Są dwie podstawowe koncepcje dotyczące wypalenia zawodowego.
Pierwsza – że wypalenie, czyli poczucie wyczerpania emocjonalnego,
które wiąże się z brakiem woli do działania, ale też cynizmem, instrumentalnym traktowaniem ludzi i wydarzeń oraz poczuciem, że nic się
nie osiągnęło, jest efektem stresu w pracy, czyli nadmiaru wymagań
w stosunku do zasobów, które się posiada. Druga koncepcja mówi,
że to reakcja na sytuację, w której nie udaje nam się zrealizować naszych celów.
Na przykład jakich?
Jeśli jestem młodym lekarzem i mój cel jest taki, żeby pomagać innym,
a okazuje się, że pod gabinetem czeka 25 pacjentów, a dodatkowo zapisanych jest 500 i wszyscy mają do mnie pretensje o to, jak działa
służba zdrowia, to trudno mi będzie realizować swoje cele. Wtedy odpoczynek przyda mi się do tego, żeby je przedefiniować, bo może były
zbyt ambitne albo oderwane od realiów. Mogę też celów nie zmieniać, ale zastanowić się, czy są jakieś inne drogi, które do nich prowadzą: może mogę się zatrudnić np. w mniejszej przychodni? A może
wolę przyłączyć się do Lekarzy bez Granic i pracować w Afryce albo
samemu założyć firmę? Jeśli nie znajdę chwili wytchnienia, żeby sobie odpowiedzieć na te pytania, kiedy stres mnie przygniata, to może
mnie zaprowadzić do wypalenia zawodowego.
119
Nie zawsze ma się taką możliwość wyboru.
A mnie się wydaje, że to często bardzo dobre usprawiedliwienie, żeby
nic nie robić. Przekonanie „nie da się”, „tak już musi być” blokuje jakąkolwiek zmianę. Czasem jest tak, że ilość wymagań, spotkań, jakie trzeba odbyć, informacji, które trzeba przetrawić i przekazać dalej, przerasta
możliwości jednego człowieka czy jednego stanowiska. I ważne jest,
żeby sobie z tego zdać sprawę. Ludzie zwykle w takich sytuacjach stosują jedną z trzech strategii radzenia sobie. Pierwsza jest taka, że podchodzą do tego zadaniowo i mówią: „Poradzę sobie”, a następnie szukają środków, żeby sobie poradzić, np. delegują zadania na innych
albo proszą o inny rodzaj przepływu informacji, nie tak angażujący.
Jest to strategia skuteczna wtedy, gdy mamy kontrolę nad tą sytuacją
i kiedy wiadomo dokładnie, kto, ile i kiedy ode mnie wymaga.
Drugi sposób to strategie emocjonalne, czyli: jest trudno, wiem
o tym, ale muszę sobie przede wszystkim poradzić z emocjami, które rodzą się we mnie, więc idę z kolegami na piwo, ponarzekam z koleżanką z pracy, może pojadę na wakacje. W ten sposób radzę sobie
ze skutkiem, nie walczę z przyczyną.
Trzecia strategia polega na unikaniu: „Problem? Jaki problem?”. Funkcjonuję z dnia na dzień, nie odpisuję np. na ważne maile, kiedy ktoś
mi zwróci uwagę, przejmuję się tym pięć minut, a potem i tak zapomnę itd. Mogę sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że nie realizuję
swoich celów i że mnie to niszczy. Te dwie strategie – unikania i emocjonalna – mogą być skuteczne wtedy, kiedy nie mamy kontroli nad
sytuacją, kiedy nic nie możemy zmienić.
W jakim sensie te strategie są skuteczne?
Pomagają nam przetrwać. Jakiś czas.
Powiedział pan, że korporacje się zmieniają. Jak?
Pojawia się coraz więcej programów dla pracowników, które mają służyć poprawie jakości ich życia. To świadczy o tym, że korporacje zauważyły, iż jakość życia pracowników jest istotna dla ich funkcjonowania w pracy.
120
Eureka.
To swojego rodzaju „eureka”, bo sytuacja rynkowa jest dzisiaj taka,
że jeśli chcę przyciągnąć do siebie dobrych pracowników, to muszę im
zaoferować coś więcej niż pieniądze, bo oni te same pieniądze dostaną gdzie indziej.
I co się kryje pod tym, że życie prywatne tego pracownika jest ważne
z punktu widzenia pracodawcy?
Choćby to, że jak pracownik ma problemy w domu, to przyniesie je
do pracy i będzie rozprawiał o swoich problemach rodzinnych, zamiast
rozwiązywać zadania. Oczywiście przenosimy też problemy z pracy
do domu, ale z tym już korporacja nie musi sobie radzić. Natomiast
sporo czasu musiało minąć, aby korporacje zobaczyły, że to jest relacja
dwukierunkowa.
I co w związku z tym proponują poza karnetem na siłownię i pakietem medycznym?
Na przykład interwencje prowadzone przez psychologów, które pomagają pracownikom zrozumieć specyfikę ich zawodu. Nasz zespół
badawczy z SWPS-u brał udział w takiej interwencji, która była skierowana do osób pracujących z ludźmi doświadczającymi traumy – ratowników medycznych, strażaków itp. Podczas tej interwencji pomagaliśmy im zrozumieć, że osoba, która ma doświadczenia traumatyczne,
przenosi je na osobę, która jej pomaga, i w związku z tym i jedna,
i druga może mieć objawy stresu potraumatycznego. Edukowaliśmy
ich i wspieraliśmy.
Kilkanaście lat temu jedna z amerykańskich firm farmaceutycznych
miała problem ze swoimi reprezentantami medycznymi, którzy dużo
podróżowali po kraju. Zawierali coraz więcej kontraktów, ale ich efektywność spadała. Szefowie zaczęli rozmawiać z nimi i zorientowali się,
że kiedy są oni w ciągłych rozjazdach, to pracują gorzej, bo zamartwiają się różnymi sprawami związanymi z domem.
I co zrobiono? Ograniczono im liczbę wyjazdów służbowych?
Tego nie wiem, ale przede wszystkim zapytano współmałżonków
i dzieci pracowników, jak się czują z tymi ciągłymi wyjazdami swoich
121
bliskich. I okazało się, że oni też są zestresowani, też się martwią.
W dodatku dzieci czuły się niepewnie z tym, że np. nie tylko nie potrafią powiedzieć kolegom, gdzie mama czy tata pracuje, ale nie potrafią sobie nawet tego wyobrazić. Gdzie dzisiaj są rodzice? W Chicago,
Nowym Jorku, w Seattle?
W końcu firma zorganizowała warsztaty dla całych rodzin, podczas
których rodzice opowiadali, na czym polega ich praca, a potem dzieci
pojechały z nimi w podróż służbową, by mogły się przyjrzeć tej pracy
z bliska. W ten sposób oswoili nieznane, a efektywność pracowników
wzrosła.
Mnie jednak trochę to oburza, bo w tym wszystkim chodzi o jedno –
żeby pracownik jeszcze lepiej pracował.
Taka jest perspektywa pracodawcy. Motywacja jest jednostronna i raczej na pewno związana z maksymalizacją zysków.
Czytałam ostatnio w amerykańskim „Forbesie”, że niektóre firmy
chcą zaoferować swoim pracowniczkom zamrożenie jajeczek, by mogły odroczyć zajście w ciążę. Niby to też się wpisuje w ideę dbania
o jakość życia pracowników, ale niewątpliwie związane jest również
z korzyścią dla pracodawcy.
Może to dziwne, co powiem, ale nie wyobrażam sobie, żeby pracodawca to sam wymyślił. Sądzę, że to była odpowiedź na zapotrzebowanie pracowników.
Naprawdę? Jak mogło to brzmieć? „Hej, jesteśmy grupą kobiet
w wieku rozrodczym, ale chcemy u was najpierw zrobić karierę,
może sfinansujecie zamrożenie naszych jajeczek”?
Może nie aż tak dosłownie. Rzeczywistość amerykańska jest taka,
że po studiach większość studentów ma do spłacenia kredyt za naukę,
od 30 do 60 tys. dol., więc często priorytetem młodych kobiet nie jest
zakładanie rodziny, tylko intensywna kariera, żeby móc ten kredyt
spłacić, a potem zwykle chcą jeszcze odłożyć trochę pieniędzy na edukację swoich dzieci.
122
Których jeszcze nie mają.
Stąd może ten pomysł. Kobiety zorientowały się, że nie tak łatwo
jest zostać matką w późniejszym wieku, ale nie chcą z macierzyństwa
rezygnować, tylko je odroczyć, i chcą, by pracodawca partycypował
w kosztach tego odroczenia.
Każda duża amerykańska korporacja w ramach programu wspierania
pracowników (employee assistance program) może oferować im różnego rodzaju rzeczy. Już to, że mają taki program, świadczy o tym, że się
troszczą o pracowników. To mogą być wspomniane karnety na siłownię, dopłaty do wakacji, finansowanie szkoleń, współfinansowanie leczenia. Jednak, jak już wspomniałem, jeśli to pracodawca wymyśla, jak
będzie pomagał pracownikowi, to nie będzie skuteczne. Skuteczne będzie to wtedy, gdy firma zapyta pracowników: „Czego byście od nas
chcieli? Na czym wam zależy?”.
To sprytne, bo odpowiadając na potrzeby pracowników, pracodawca jeszcze bardziej ich ze sobą wiąże.
Nie wiem, czy taki jest cel, ale taki jest skutek. Myślę też, że jeśli jakaś
firma chciałaby realizować potrzeby swoich pracowników, nie mając
w tym swojego interesu, to właściciele akcji mogliby się, delikatnie
mówiąc, obrazić na zarząd.
Zna pan jakiś przykład polskiej firmy, w której zadbano o jakość życia pracowników?
Kiedyś prowadziłem szkolenie w pewnej korporacji, z której szef wychodził o 17.
Bo był szefem?
Jego podwładni również. On z nimi rozmawiał tak: „Słuchaj, my tutaj
pracujemy od 8 do 17. O 17 zaczyna się czas dla ciebie i twojej rodziny,
bo jeśli ty nie będziesz o tej porze z rodziną, to nie będziesz też następnego dnia o 8 w pracy. Będziesz fizycznie, ale mentalnie nie, bo przez
dwie godziny będziesz rozwiązywał problemy domowe, zamiast zajmować się pracą”. Uprzedzę kolejne pytanie – finansowo ta firma radziła sobie świetnie.
123
Powyżej ilu godzin w tygodniu praca już nie ma sensu?
Są setki takich badań. Problem polega jednak na czymś innym – każdy z nas toleruje inny poziom obciążenia w pracy, dla jednych to będzie 40 godzin w tygodniu, dla innych 25. Dla pani napisanie jednego
tekstu w tygodniu może być optymalne, a dla kogoś innego – jednego
w miesiącu. Dlatego najlepiej byłoby dostosowywać wymagania indywidualnie do każdej osoby.
Ktoś tak robi?
Na przykład my w SWPS-ie tak robimy.
Jesteście uczelnią, a nie firmą nastawioną na zysk.
Jak to nie? Utrzymujemy się z pieniędzy, które sami zarobimy. Zatrudniamy 750 osób, które muszą być efektywne.
I jak to wygląda w praktyce?
Każdy z pracowników rozmawia z przełożonym i pisze swój plan aktywności akademickiej. Co by chciał robić, w jakim obszarze i ile. Oczywiście istnieją jakieś standardy i minima, ale wiemy, że nie możemy
od każdego wymagać napisania 50 artykułów do „Journal of Applied
Psychology” rocznie. Przełożeni rozmawiają o tym planie, następują
różne modyfikacje, na przykład plan się nieco rozszerza albo zmniejsza,
bo wielu z nas zbyt wysoko sobie stawia poprzeczkę, a później jest on
zatwierdzony przez dziekana. I potem ocenia się pracownika na podstawie jego indywidualnego planu, a nie narzuconej „normy”. Przecież
przełożony jest też odpowiedzialny za pracownika i jeśli pracownik
będzie chciał robić więcej, to przełożony musi go w tym wesprzeć, np.
dając mu czas na odpoczynek albo ograniczając liczbę wykładów, żeby
mógł napisać zaplanowane artykuły. Tak naprawdę ideą tego systemu jest to, żeby ludzie nauczyli się rozmawiać o swoich celach z przełożonymi i żeby ci mieli poczucie, że nie odpowiadają tylko za siebie,
za swoją karierę, ale również za tych ludzi, którzy z nimi pracują.
Polscy przełożeni nie potrafią rozmawiać ze swoimi podwładnymi?
To ich pierwsza wada. Druga to prokrastynacja, czyli patologiczne odraczanie rzeczy ważnych. Nie ważnych „tu i teraz”, tylko ważnych
strategicznie.
124
Ta nieumiejętność komunikacji – na czym dokładnie polega?
Na tym, że często nie potrafią przekazać, co jest strategią firmy, jak ją
realizować. Zamiast tego mówią: „Zrób tak, bo ci każę” albo „Zrób tak,
bo ja wiem”, albo nic nie mówią – niech tam robią, a jak źle zrobią, to
ich rozliczymy. Ten sposób komunikowania się wiąże się z czymś,
do czego jesteśmy w tej części Europy przyzwyczajeni – z hierarchizacją. Budujemy struktury pionowe, jest wszechwiedzący przywódca,
nie specjalista, nie lider, ale właśnie przywódca, i są wyrobnicy. Może
kiedyś się to sprawdzało, ale dzisiaj już nie, bo podwładni często mają
większą wiedzę, lepsze wykształcenie niż ich szef.
Dobry szef powinien mieć takie umiejętności społeczne, które pozwolą mu z wiedzy pracowników tak korzystać, żeby osiągać wspólne
cele. To jest jego zadanie.
Podał pan przykłady miejsc, gdzie pracuje się inaczej. O takich firmach, głównie ze Szwecji albo Stanów, lubią też pisać media – krótszy tydzień pracy, krótszy dzień pracy, możliwość pracy z domu – ale
wydaje mi się, że jednak ten etos, by się zaharować, po to by wyrobić zyski, będzie silniejszy i wygra.
Mam kilka myśli na ten temat. Czy wolno nam czerpać wiedzę z wyjątków? Czy to ma sens? Czy na tej podstawie można tworzyć sensowne modele na przyszłość? To jest w zasadzie pytanie badawcze. Czy
35-godzinny tydzień pracy albo zakaz wysyłania maili służbowych
po 18 jest dobry? To też pytanie badawcze. Mogę się założyć, że ludzie woleliby sami decydować o tym, czy będą pracować 35 godzin,
20 czy 40, czy jeden dzień z domu, czy tylko w pracy. Druga rzecz jest
taka, że gdybyśmy nawet uznali, że te wyraziste przykłady są drogą,
którą chcemy podążać, to kto ma nią podążać? Kto ma podejmować
te decyzje? Jak to ma się stać? To nigdy się nie stanie w takim sensie,
że wprowadzimy ustawę czy rozporządzenie. To jest marzenie polityków, jedno z najbardziej irracjonalnych i blokujących zmiany społeczne – że poprzez przepisy i ustawy coś się zmieni. Tak naprawdę to się
zmienia oddolnie.
Czyli poprzez ludzi?
Grupę ludzi albo lidera, który powie: „Nie czekam na innych, zmieniam to, bo tak jest niedobrze, tak mi się nie podoba”, i spróbuje np.
125
zmienić funkcjonowanie swojego zespołu. Jeśli okaże się, że ta zmiana
działa, to będzie promieniować dalej.
W „Gazecie Stołecznej” na drugiej stronie jest rubryka z listami. Czytelnicy często piszą tam o różnych zdarzeniach z miasta – a to że świateł nie ma, a to że przejście podziemne jest potrzebne, że dziura w jezdni. Najczęstsza konkluzja brzmi tak: „Niech ktoś coś z tym zrobi”. Tylko
takie „niech ktoś” nigdy niczego nie zmieniło. Zmiany dokonuje ktoś,
kto bierze odpowiedzialność i sam zaczyna działać, angażując innych
ludzi do działania, a nie tylko do mówienia.
DR HAB. ROMAN CIEŚLAK,
PROF. UNIWERSYTETU SWPS
psycholog, prorektor ds. nauki Uniwersytetu SWPS
126
I Ty zostaniesz humanistą
Z prof. ANDRZEJEM ELIASZEM, Rektorem Szkoły
Wyższej Psychologii Społecznej, rozmawia AGNIESZKA
KUBLIK
Gazeta Wyborcza nr 125, wydanie z dnia 30/05/2015
Po przełomie 1989 roku, gdy rozwijały się banki,
przyjmowano do nich głównie fizyków, filozofów
i filologów klasycznych. Paradoks? Nie, oni po prostu mieli
umysł doskonale wygimnastykowany do trudnych zadań.
AGNIESZKA KUBLIK: Od 1 czerwca SWPS się zmienia.
PROF. ANDRZEJ ELIASZ: Nasza pełna nazwa brzmi: SWPS Uniwersytet Humanistycznospołeczny. W skrócie: Uniwersytet SWPS. Ustawa o szkolnictwie wyższym przewiduje, że uniwersytety „przymiotnikowe” muszą określać granice swoich badań i dydaktyki stosownie
do uzyskanych uprawnień doktorskich. My mamy w sferze badań
społecznych cztery uprawnienia do nadawania stopnia naukowego
doktora oraz dwa w humanistyce i w związku z tym mieliśmy się
nazywać „uniwersytet społeczny”. Ale „społeczny” byłby wieloznaczny, bo są np. szkoły społeczne. Uznaliśmy, że lepiej będzie odpowiadać temu, co robimy, złożony przymiotnik „humanistycznospołeczny”.
W takich przymiotnikach, bez łącznika pośrodku, pierwszy człon dookreśla drugi, który nadaje zasadniczy sens, jak np. kolor perłowoszary
jest kolorem szarym o odcieniu perłowym. Jesteśmy uniwersytetem
społecznym z nachyleniem humanistycznym.
Czy idą za tym dla was pieniądze?
– Niestety, obecny system finansowania bierze pod uwagę status właścicielski, czyli to, czy uczelnia jest publiczna, czy prywatna, a nie to, czy
127
jest dobra, czy zła. Otrzymujemy jednak dofinansowanie na działalność statutową, pracownicy mogą też się starać o granty naukowe
i z dużym sukcesem je uzyskują. Jedynie doktoranci otrzymują dotację
Ministerstwa Nauki, która zwalnia ich z płacenia czesnego.
Jesteście pierwszym prywatnym uniwersytetem.
– Tak, to nas ogromnie cieszy. A do tego jesteśmy rzeczywiście bardzo
dobrą uczelnią. Według najnowszych danych z 2014 r. wśród uczelni warszawskich jesteśmy na czwartym miejscu jeśli chodzi o zdobywanie grantów, za UW, Politechniką i Warszawskim Uniwersytetem
Medycznym.
Teraz chcemy postawić sobie nowe zadania, np. w zakresie badań
naukowych pragniemy, by nasi pracownicy wykazywali większe starania o zdobywanie grantów europejskich, a także by w większym
stopniu dbali o popularyzację swoich osiągnięć i ich komercjalizację.
Natomiast w zakresie dydaktyki moim pragnieniem jest, by polscy
studenci studiowali aktywniej: oni mają tak liczne zajęcia na uczelni,
że są zabiegani, natomiast w innych krajach mają znacznie mniej zajęć,
ale są zapracowani, bo otrzymują dużo zadań do samodzielnego wykonania w domu.
Musimy też wprowadzić zasadę tzw. odwróconego kształcenia
(flipped learning), tj. przeniesienia tego, co odbywało się na uczelni,
do domu studenta i odwrotnie. Np. wykładów można dzięki internetowi wysłuchać w domu, a zadania domowe, wykonywane dotąd indywidualnie, można przenieść do klasy i tak je zaplanować, by były
wykonywane zespołowo. Umiejętność pracy zespołowej nabiera
ogromnego znaczenia, jej też trzeba uczyć studentów.
Mówi się dziś o kryzysie humanistyki.
– Może to raczej kryzys uczestnictwa w kulturze naszego społeczeństwa? Czytelnictwo jest niskie. Społeczeństwo w swej masie nie korzysta z dóbr kultury, nie chodzi do muzeów, teatrów, filharmonii. Kapitał kulturowy jest niski.
To kryzys nie tylko uczelni, ale też społeczeństwa.
– Właśnie. Gdy mówimy o humanistyce na poziomie wyższym, obserwujemy skutki tego, czego brakuje bardzo wcześnie, już u dzieci. Gdy
128
chodzi się po muzeach na świecie, prawie wszędzie widzi się maleńkie
dzieci, które rysują coś pod opieką przewodnika. W polskich muzeach
to rzadkość. Chodzi o przyzwyczajanie już od dziecka do rozumienia
sztuki, chodzenia do muzeów. Kontakt z kulturą zwiększa wyobraźnię,
a także wrażliwość człowieka na innych.
Warszawski Teatr Powszechny zaproponował nam współpracę w ramach serii spektakli „Teatr w klasie”. Spektakle adresowane są do młodzieży, wystawiane w gimnazjach i w liceach, poruszają gorące dla
młodzieży problemy, np. przemocy wśród młodych, narkotyków, tolerancji. Po spektaklach nasi psychologowie rozmawiają z uczniami. W ten sposób sztuka skłania do przemyśleń na temat poważnych
problemów społecznych.
Humanistyka może liczyć na pieniądze od biznesu?
– Może, choć nie zawsze jest to proste. Duże wrażenie zrobił na mnie
opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł Pawła Potoroczyna na temat finansowania kultury „Nie ma miodu bez zapylania”.
Potoroczyn mówi wyraźnie, że nie tylko kultura – a nauka jest częścią szeroko rozumianej kultury – musi być dobrze finansowana, ale
też musimy inaczej rozumieć rolę nauki i kultury w społeczeństwie.
Wcześniej uważano, że kultura jest kosztem, potem, że swego rodzaju
inwestycją. Potoroczyn twierdzi, i ma w pełni rację, że tak naprawdę to
gospodarka jest częścią kultury, a nie odwrotnie. W dzisiejszym społeczeństwie niezwykle ważne są innowacyjność i wyobraźnia, a najłatwiej są one rozwijane poprzez uczestnictwo w kulturze. Menedżerowie przynajmniej na niektórych uczelniach amerykańskich mają
zajęcia z różnych dziedzin sztuki i pewnie nie jest to przypadek.
Przyjęło się, że komercjalizacja badań dotyczy przede wszystkim techników, inżynierów. Nie, humaniści też mogą tu wiele zdziałać. Humaniści pokazują, że ich osiągnięcia również mogą być wprowadzane
w życie. Nasz językoznawca prof. Włodzimierz Gruszczyński przygotował program komputerowy „Jasnopis” służący do poprawiania pism
urzędowych. Uzyskał grant na badania, które wykonali razem językoznawcy i informatycy. „Jasnopis”, jestem głęboko przekonany, stanie
się bardzo ważnym narzędziem oceny tekstów jako wspólne dzieło
humanistów i informatyków. Psycholog prof. Roman Cieślak przygotowuje internetową formę interwencji dla osób z depresją.
129
Filozofowie, historycy, literaturoznawcy? Oni też?
– Też. Oto przykład. Piotr Voelkel, przedsiębiorca, a zarazem założyciel
SWPS, uznał, że wzornictwo w Polsce jest w dużym stopniu skoncentrowane na zaspokajaniu ambicji artystycznych designerów. Odwrócił sytuację: studia mają przygotować designerów do rozumienia i zaspokajania potrzeb użytkowników. W związku z tym mamy studia
interdyscyplinarne, na których nasi designerzy uczą się tego samego,
co studenci uczelni artystycznych, ale mają też filozofię, psychologię,
antropologię – przedmioty, które pozwalają im zrozumieć te potrzeby.
Czytam analizy dotyczące rozwoju różnych nauk i z zadowoleniem
stwierdzam, że wymienia się w nich kulturoznawstwo jako naukę,
która w przyszłości będzie się dynamicznie rozwijać, bo ma pomagać
w rozumieniu różnic kulturowych między ludźmi. Oczywiście samo
kulturoznawstwo nie wystarczy, potrzebna jest jeszcze psychologia
międzykulturowa, ale w obliczu ogromnych migracji konieczność rozumienia tych różnic jest bardzo ważna. W Polsce już zetknęliśmy się
ze złym, brutalnym nawet, traktowaniem imigrantów przez pracowników ośrodków, w których ci uchodźcy przebywają. Nie przygotowujemy pracowników do pracy z imigrantami. A właśnie tego trzeba
ich uczyć. Rozumienie różnic kulturowych jest niskie w naszym społeczeństwie. To jest zresztą problem ogólnoeuropejski. A jednak nie widzę w naszym kraju zainteresowania tego typu specjalistami. Ale to
się zmieni.
Współpraca biznesu z nauką to spory problem. Obie strony mają
do siebie żale i złe doświadczenia.
– Niestety. Biznes ciągle nie widzi w tym interesu, naukowcy nie rozumieją potrzeby sprzedawania swojego „produktu”. Często nasi, i nie
tylko nasi, pracownicy uważają, że grant kończy się wraz z publikacjami i sprawozdaniem. A przecież chodzi też o to, by potem popularyzować tę wiedzę.
Prof. Aleksandra Łuszczyńska prowadziła badania nad otyłością,
dietą, stylem życia, który sprzyja dobrej formie fizycznej. Gdy opublikowała artykuł popularnonaukowy, okazało się, że dyrekcja uzdrowisk w województwie dolnośląskim zainteresowała się tymi badaniami. I już jest kooperacja między naszymi pracownikami naukowymi
130
z Wydziału Zamiejscowego we Wrocławiu a uzdrowiskami. Niestety,
naukowcy często nie doceniają znaczenia popularyzacji.
Od lat środowiska akademickie ubolewają nad poziomem szkolnictwa wyższego. Prof. Ewa Nawrocka, polonistka z Uniwersytetu
Gdańskiego, rzuciła nawet kiedyś hasło: „Ogłaszam alarm dla uczelni, wymyślmy uniwersytety od nowa”. Jest tak źle?
– Opinia pani profesor pokazuje bezradność związaną z funkcjonowaniem już istniejącej instytucji. Myśmy mieli łatwiej, budowaliśmy
SWPS od podstaw. Przy zmianie czegoś, co już istnieje, są silne mechanizmy utrzymywania status quo. Jednak te narzekania to przesada,
jest sporo dobrego w wielu uczelniach.
Mamy 467 uczelni, w tym 326 niepublicznych. Za dużo?
– Zdecydowanie, ale nie chciałbym mówić o uczelniach niepublicznych i publicznych, wolałbym o dobrych i złych. I nie chciałbym też
wskazywać palcem niewątpliwie złych uczelni, w tym także publicznych. Ale muszę przyznać, że stereotypowe myślenie, że to te niepubliczne są złe, jest w dużym stopniu uzasadnione ogromną masą
kiepskich prywatnych uczelni. Zresztą czasem trudno w ich wypadku
nawet mówić o uczelniach. Są to maleńkie instytucje, o których wiadomo, że nie mogą mieć dobrej kadry, nauczania czy badań. Tak naprawdę mamy do czynienia z zaledwie kilkudziesięcioma prywatnymi
szkołami wyższymi.
Efekt boomu edukacyjnego?
– Wcześniej aspiracje edukacyjne Polaków były hamowane. Dostęp
do uczelni wyższych tylko dla ok. 10 proc. absolwentów szkół średnich był poważnym hamulcem w rozwoju młodzieży. To musiało kiedyś pęknąć. I dobrze się stało, że znacznie więcej młodych ludzi może
studiować. Ale efektem jest powszechne narzekanie na niski poziom
studiów i studentów.
Wykładowcy często narzekają na coraz niższy poziom absolwentów
liceów, a to się przekłada na niższy poziom studiów.
– To uproszczenie, bo porównujemy absolwentów, którzy poprzednio
dostawali się na uczelnie, czyli tych najlepszych z najlepszych liceów,
131
z tymi, którzy się dostają dziś. Teraz są znacznie niższe kryteria. Wtedy ok. 10 proc. absolwentów szkół średnich szło na studia, teraz – 50
proc. Gdybyśmy wybrali te najlepsze 10 proc. obecnych absolwentów
i porównali z tymi sprzed boomu, okazałoby się, że wcale nie jest tak
źle. Dziś dostęp do literatury, nowe technologie sprawiają, że ambitna
młodzież rozwija się fantastycznie. Niestety, ogromna masa studentów i uczniów szkół średnich korzysta z nowych technologii tylko dla
rozrywki.
Ale to nie sztuka uczyć genialnego studenta.
– Tak. Nie możemy zakładać, że będziemy mieli do czynienia jedynie
z bardzo dobrymi. Ci najlepsi wymagają tylko mentora, który będzie
im trochę pomagał w pokonywaniu różnych raf w trakcie studiów.
Za to dużo uwagi trzeba poświęcać tym, którzy po szkole średniej mało
potrafią i mało wiedzą. Obserwuję wielu studentów, którzy przychodzą do nas z kiepskim wykształceniem, a potem dzięki temu, że zafascynowali się czymś, świetnie się rozwijają. To nasze zadanie, kadry
akademickiej, by taki zaniedbany talent wyłapać, a potem mu pomóc.
Funkcjonuje jeszcze model mistrz – uczeń? Na wielu uczelniach studenci narzekają, że nie. Bo za dużo studentów, za mało czasu, wszystkim rządzi pośpiech i bylejakość. Nie ma czasu na smakowanie wiedzy ze swoim profesorem.
– Masowość na poziomie studiów licencjackich czy magisterskich
oczywiście szalenie utrudnia takie relacje. Teraz tak naprawdę dopiero
na poziomie studiów doktoranckich możemy mówić o takim modelu.
Idzie niż demograficzny. To szansa dla wyższych uczelni?
– Takie miałem nadzieje. Sądziłem, że w uczelniach publicznych finansowanie będzie zależne przede wszystkim od jakości studiów i badań,
a nie od liczby studentów. System finansowania publicznych uczelni jest taki, że przynajmniej na razie nadal intensywnie poszukują
one studentów. Te najlepsze powinny korzystać z szansy i skupiać się
właśnie na innych formach kształcenia: w małych grupach, w relacji
mistrz – uczeń.
132
SWPS goni za studentami?
– Jeszcze gonimy, bo uczelnie niepubliczne są w dużym stopniu zależne
od opłat wnoszonych przez studenta. Jednak w coraz większym stopniu przywiązujemy wagę do poziomu naszych studentów. Np. ostatnio rozmawiałem w sprawie rekrutacji studentów zagranicznych, prosiłem o wyraźne zaostrzenie kryteriów przyjęć. Bezwzględnie wyższa
musi być znajomość języka angielskiego, a tym studentom, którzy odpadają po egzaminie językowym, należy oferować semestr czy nawet
rok wstępny nauki języka.
A w przypadku polskich studentów?
– Zdobyliśmy wysoki prestiż i przychodzi do nas wielu studentów, którzy wskazują naszą uczelnię w pierwszym wyborze. To są dobrze przygotowani młodzi ludzie. Ich osiągnięcia wskazują, że poziom kształcenia jest u nas wysoki. W każdej edycji „Diamentowych grantów”
przyznawanych przez ministerstwo wybitnym studentom są nasi studenci. Jest to dowód, że nasi najlepsi studenci równają do najlepszych
z publicznych uczelni.
Według danych GUS-u w 2020 r. będzie o 32 proc. mniej 19-latków
niż przed czterema laty.
– To duża różnica. Jednak mimo niżu demograficznego nie przeżywamy żadnego kryzysu i w ostatniej rekrutacji liczba przyjętych do nas
studentów jest wyższa niż w roku poprzednim. Według danych ministerstwa SWPS podczas ostatniej rekrutacji przyjęła na studia stacjonarne największą liczbę studentów z uczelni niepublicznych. Tę wysoką pozycję utrzymujemy już czwarty rok z rzędu. Dziś na naszej uczelni
kształcimy ok. 15 tys. studentów, łącznie z podyplomowymi.
Jakie kierunki musieliście zamknąć, bo się zwyczajnie nie opłacały?
– Wiele lat temu mieliśmy filozofię i z bólem serca musiałem ją
w 2009 r. zamknąć, bo nie było kandydatów. Ale jednocześnie, mniej
więcej w tym samym czasie, otworzyliśmy np. neurokognitywistykę
i filologię szwedzką, a następnie psychokryminalistykę, studia azjatyckie i norwegistykę.
133
Młodzi naukowcy są sfrustrowani, bo nie mają etatów, profesura traktuje ich jak darmowych asystentów, nie dostają grantów,
bo granty są tylko dla znajomych komisji konkursowej.
– Mam nadzieję, że nasi pracownicy nie są sfrustrowani. Świadczy
o tym fluktuacja, która na naszej uczelni jest naprawdę mała. Tylko
nieliczni utalentowani młodzi adiunkci odchodzili do innych instytucji naukowych. Mobilność młodych pracowników jest nawet wskazana, więc to nas nie martwi. Może kiedyś do nas wrócą z nowymi
doświadczeniami.
Nie uciekali na uczelnie na Zachód?
– Jedna z osób, które przeszły do PAN, sygnalizowała, że myśli o wyjeździe. Nasi młodzi pracownicy zdobywają granty, zyskują dzięki
temu dużą samodzielność, a wielkim problemem młodych pracowników nauki w Polsce jest przedłużająca się niesamodzielność. Są to
często ludzie szalenie ambitni, chcą wpływać na rzeczywistość, tymczasem zbyt długo terminują pod kierownictwem starszych. Nasi adiunkci szybko awansują. Są u nas znakomite doktoraty, prace habilitacyjne. Część z tych młodych ludzi już uzyskała wysoką pozycję
w nauce. Wyniki swoich badań publikują z powodzeniem w znakomitych czasopismach zagranicznych.
Młodzi naukowcy z UW skarżą się, że nikt im nie pomaga w wypełnianiu wniosków grantowych ani w rozliczaniu się z tych pieniędzy,
a to jest czasochłonna biurokracja. W PAN jest specjalna komórka,
która w tej sprawie pomaga.
– U nas też jest. Mamy bardzo dobre biuro badań, które wspiera pracowników przy sporządzaniu grantów, a potem pomaga przy ich
realizacji.
Umowy śmieciowe czy etaty?
– U nas młodzi pracownicy przed habilitacją otrzymują terminowe
umowy o pracę na cztery lata, z możliwością ich przedłużenia po pozytywnej ocenie dorobku pracownika. Natomiast tzw. pracownicy samodzielni, doktorzy habilitowani i profesorowie, mają zwykle
umowy bezterminowe. A co do umów śmieciowych, to np. Międzynarodowy Instytut Biologii Molekularnej i Komórkowej w ogóle nie
134
ma tradycyjnych etatów, tylko kontrakty terminowe, ale ludzie się
tam garną z całego świata, w tym i z Polski, bo są tam po prostu jasne
kryteria przedłużania umów i awansu.
Stabilność pracy nie powinna być bezwzględna. Względna stabilność u nas jest, zależy od osiągnięć naukowych. A bezwzględna –
etat na czas nieokreślony, praktycznie do końca życia, bez względu
na osiągnięcia? Większość jest szalenie ambitna i nie potrzebuje żadnych zewnętrznych wzmocnień. Jednak najważniejsze jest to, że praca na uczelni zależy od postępów naukowych i dydaktycznych ocenianych według ściśle określonych procedur.
Można być fantastycznym dydaktykiem i nie mieć zdolności naukowych, i odwrotnie.
– Wszystkie awanse pracowników naukowych zależą przede wszystkim od wyników ich badań. To jest światowy standard. Ale to nie znaczy, że jeśli ktoś jest wybitnym naukowcem, to nie liczą się jego kwalifikacje dydaktyczne. Jeżeli ich nie ma, to trzeba mu pomagać. Od czasu
do czasu prowadzimy szkolenia w sferze dydaktyki.
Sprowadzaliśmy tu naszego kolegę, który wyemigrował do USA.
Tam wszędzie, gdzie się pojawił na uniwersytetach, otrzymywał wysokie oceny za swoje prace dydaktyczne. Uczył naszych pracowników,
jak prowadzić zajęcia, żeby wszystkich studentów angażować. Stowarzyszenie European University Association też jest zainteresowane
szkoleniami pracowników naukowych w sferze dydaktyki i do 2020 r.
mają być wprowadzone certyfikaty dydaktyczne, czyli wszyscy dopuszczani do zajęć muszą się wykazać takimi umiejętnościami. I my
także dążymy do tego, żeby nasi młodzi pracownicy przed dopuszczeniem do zajęć ze studentami byli przeszkoleni.
Co jest w umowach o pracę? Standard jak na zachodnich uczelniach,
np. prawo do urlopu wypoczynkowego, macierzyńskiego, rodzicielskiego, trzymiesięczny okres wypowiedzenia, składki emerytalne,
a nawet paragraf o wspieraniu równowagi między pracą a życiem.
– I bardzo dobrze. Oglądałem w Ameryce umowy z pracownikami naukowymi. Są długie, drobiazgowe, informuje się w nich, na co może
liczyć pracownik ze strony uczelni, ale też jakie są jego obowiązki. My
aż tak precyzyjnych umów nie mamy, jednak wyraźnie wskazujemy,
135
jakie są obowiązki pracodawcy i pracownika. Pewnie panią zaskoczę,
ale są u nas płatne urlopy doktorskie i habilitacyjne, półroczne czy nawet roczne, na napisanie pracy.
Rodzicielskie?
– Akurat tych w umowie nie mamy, bo to wynika z kodeksu pracy.
Młodzi naukowcy z UW się skarżą, że bardzo mało zarabiają. Doktor
habilitowany, Instytut Historyczny – 3960 zł brutto.
– To rzeczywiście jest przygnębiające i powinno się zmienić. W naszej uczelni od samego początku przyjęliśmy zasadę, że szalenie ważna jest wysoka jakość badań, dydaktyki i zaplecza organizacyjnego.
To wymaga odpowiedniego docenienia kwalifikacji i zaangażowania.
Stąd u nas są wyższe pensje od tej wymienionej przez panią redaktor. Bo skoro chcemy mieć ludzi wybitnych, to musimy ich przyciągać.
Przynajmniej na początku magnesem były pieniądze. Teraz dodatkowo naszym atutem jest też klimat pracy i współpraca z wysokiej klasy naukowcami. Chodzi nie tylko o ich indywidualne talenty, ale też
o kapitał społeczny, który wiąże się ze współpracą tych ludzi.
Wyższe uczelnie powinny być nastawione na wiedzę i jej zdobywanie czy powinny kształcić pracowników?
– Te zawodowe powinny przygotowywać do aktualnych, konkretnych
zadań, ale na poziomie wyższym nawet licencjaci czy inżynierowie
muszą mieć pewną wiedzę ogólną – bo przecież wypuszczając naszą
młodzież z uczelni, nawet nie znamy tych przyszłych zadań, z którymi
się zetknie. Na poziomie magisterskim uczelnie powinny wyposażać
ludzi w rozumienie różnych zjawisk. Ponadto absolwenci wyższych
uczelni muszą być przygotowywani do wykonywania zadań zespołowych. Otóż polskie uczelnie rzadko do tego przygotowują.
Szkoły podstawowe, gimnazja ani licea też nie.
– Niestety. Szkoły podstawowe i średnie teraz przygotowują głównie do wypełniania testów, w związku z tym nie ma szans na rozwijanie umiejętności pracy w zespole. Także umiejętności komunikacyjne
wśród młodzieży są słabe, tak samo zdolność odróżniania informacji
ważnych od błahych.
136
Im bardziej nasze społeczeństwo i gospodarka będą ewoluować w stronę społeczeństwa wiedzy, w którym wiele będzie zależeć
od sprawności społecznych, od współpracy, od rozumienia zjawisk
społecznych, tym bardziej będzie potrzebne wykształcenie humanistyczne i w zakresie nauk społecznych.
Co dziesiąty bezrobotny ma wyższe wykształcenie. Szkoły wyższe są
odpowiedzialne za to wysokie bezrobocie, bo nie przygotowują studentów do rynku pracy.
– Odpowiedzialność jest podzielona. Społeczeństwo musi odczuwać
potrzebę zatrudniania ludzi o pewnych kwalifikacjach, np. humanistów. Ale z drugiej strony studenci powinni być dobrze informowani o tym, do jakich zadań są przygotowywani. Gdy słyszę oskarżenia,
że tylko nieliczni absolwenci psychologii są zatrudniani w swoim zawodzie, czuję fałsz. Bo czy nie wykorzystują swojej wiedzy w innych
miejscach? Oczywiście, że tak.
Po przełomie politycznym 1989 r., gdy rozwijały się banki, okazało
się, że przyjmowano do nich głównie fizyków, filozofów i filologów
klasycznych. To mnie zdumiało. Ale gdy rozmawiałem z osobami zajmującymi się selekcją pracowników, zrozumiałem, że absolwenci tych
kierunków mieli doskonale wygimnastykowany umysł do trudnych
zadań, a zarazem potrafili szybko przyswoić umiejętności czysto zawodowe, potrzebne w przypadku pracy w banku.
Psycholodzy pracują w różnych zawodach, wykorzystują swoją psychologiczną wiedzę na różnych stanowiskach. Ja sam skończyłem
psychologię, ale nie pracuję teraz na stanowisku psychologa. Jednak
w ogromnej mierze korzystam ze swoich kwalifikacji: oceniam ludzi,
selekcjonuję, mediuję, negocjuję – to wszystko są umiejętności psychologiczne. Nie można więc mówić, że wszyscy, którzy nie znajdują pracy w swoim wyuczonym zawodzie, nie wykorzystują swoich
kwalifikacji.
Słuchałem niedawno w telewizji rozmowy dwóch absolwentów politologii z UMCS i UAM. Narzekali, że nigdzie nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie. Jeden wysłał pięćset CV, drugi – już prawie tysiąc i nie dostali żadnej odpowiedzi. Jeden z nich mówił: „To ja jadę
do Anglii”. Podejrzewam, że tam też nie będzie pracował na stanowisku politologa.
137
Musimy uświadamiać studentów, że nie mają zagwarantowanej
pracy w ściśle określonym zawodzie. Oni muszą wykorzystywać swoją wiedzę na różnych stanowiskach. Niezbędna jest zatem otwartość.
I pewna doza przedsiębiorczości.
PROF. DR HAB. ANDRZEJ ELIASZ
psycholog, jeden z założycieli Uniwersytetu SWPS,
rektor od chwili założenia Uczelni
138
© Copyright by Agora SA 2016
Wydanie elektroniczne 2015
ISBN: 978-83-268-1881-3
WYDAWCA
Agora SA
ul. Czerska 8/10
00-732 Warszawa