Józef Korzeniewski – Topienie ryby (fragmenty) Droga do celu

Transkrypt

Józef Korzeniewski – Topienie ryby (fragmenty) Droga do celu
Józef Korzeniewski – Topienie ryby (fragmenty)
Droga do celu
(…) Po ponad miesięcznej jeździe pociągiem i pokonaniu około 10 000 kilometrów, dotarliśmy do
Irkucka, gdzie większą część wagonów odczepiono, w tym nasz, a reszta pojechała dalej. Przedostatni
etap długości 450 kilometrów, z Irkucka do leżącego nad Leną miasteczka Kaczug przejechaliśmy
ciężarówką. W miasteczku tym był punkt zbiorczy dla części zesłańców przywiezionych ze stacji
w Irkucku, którzy następnie rozwożeni byli furmankami w różnych kierunkach, według wcześniej
przygotowanego planu. Etap ostatni, liczący około 30 kilometrów odbyliśmy wozem konnym, bo
w Kaczugie kończyła się szosa. Wozem jechała moja babcia (72 lata) i ja. Dorośli większość trasy
pokonywali pieszo. Droga, którą jechaliśmy, była drogą tylko z nazwy, bo przeważnie były to bezdroża.
Tuż po wyjechaniu z miasta, wóz mocno się przechylił na jakimś wykrocie, babcia spadła z wozu
I złamała nogę. W efekcie należało zawrócić do miasta, babcię wzięto nawet do szpitala. Poza złamaną
nogą miała prawdopodobnie jakieś obrażenia wewnętrzne, bo po kilku dniach zmarła. Ojciec dostał
kilka starych desek, z których zrobił prowizoryczną trumnę, po czym furmanką odprawiliśmy się na
miejsce pochówku. Nazwanie tego cmentarzem byłoby nadużyciem, bo było to zwyczajne zbocze
wzniesienia, na którym latem pasło się bydło, a istnienia mogił można było jedynie się domyślać.
Najwięcej kłopotu przy pochówku babci sprawiło wykopanie dołu. Był to początek drugiej dekady
kwietnia, w związku z czym, już na głębokości trzydziestu kilku centymetrów pojawiła wieczna
zmarzlina. Aby sobie z nią poradzić należało po zdjęciu górnej, nie zamarzniętej warstwy rozpalić
duże ognisko, następnie usunąć odtajałą warstwę. Po trzykrotnym powtórzeniu takiego zabiegu, dało
się wykopać dół na głębokość około 1,5 metra
Po pochowaniu babci i odmówieniu krótkiej modlitwy, ponaglani przez woźniców pojechaliśmy
dalej. W dwa dni później dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Była to duża, położona nad Leną wieś
o nazwie Biriułka. We wsi była siedziba władz kołchozu (kolektiwnoje choziajstwo), którego staliśmy
się członkami. Jednak zanim się to stało, pierwszą noc spędziliśmy na brzegu Leny. Pamiętam jak
matka zawijała mnie w pierzynę, bo zanosiło się na mroźną noc, i rzeczywiście podobno nad ranem
było - 15C.
Następny dzień rozpoczął się od wizyty w miejscowym urzędzie, gdzie poza innymi
formalnościami, każdy dorosły musiał dobrowolnie podpisać (brzmi to dziwnie, ale tak było), że
zgadza się pozostać tam na wsiegda, czyli na zawsze. Po dopełnieniu formalności wskazano nam dom,
w którym mieliśmy zamieszkać. Był to pustostan, prawdopodobnie nie używany od końca rewolucji.
W tym miejscu należy podać, przynajmniej kilkuzdaniowe wyjaśnienie. Otóż na tamtych terenach
rewolucja trwała co najmniej do końca lat dwudziestych ubiegłego wieku. Jej przebieg polegał na tym,
że pod hasłami walki z wyzyskiem, zbrojne bandy pod dowództwem rozmaitych watażków w rodzaju
Czapajewa, rabowali wszystko, co się dało, a mordując mieszkańców pozbywali się ewentualnych
świadków. Wspomniany tu Czapajew, tylko dlatego przeszedł do historii, że władza radziecka
potrzebowała mieć bohatera dla obszarów Syberii.
Otrzymany do zasiedlenia dom wymagał oczywiście remontu. Na doprowadzenie do stanu
używalności, ojciec otrzymał siekierę, możliwość plądrowania innych pustostanów i trzy dni czasu. Po
tym okresie, w domu pojawił się komendant, w randze kapitana Armii Radzieckiej, rozejrzał się,
z aprobatą pokiwał głową… i dokwaterował dwie rodziny podobnych nam zesłańców. W tym domu
mieszkaliśmy blisko półtora roku, bo okazało się, że pobyt w tym miejscu, był jedynie przystankiem,
choć jak widać, czasowo długim.
Następnego dnia rano po wprowadzeniu się, komendant wezwał do siebie wszystkich, dorosłych
mieszkańców tego domu i zapytał mężczyzn, kto z nich umie podkuwać konie. Ojciec zgłosił się, że on;
na co komendant oznajmił – budiesz kuzniecom, tzn. kowalem. Miało to tę dobrą stronę, że został
zatrudniony w czymś na kształt ośrodka maszynowego, gdzie za pracę płacono pieniędzmi. Reszta
została skierowana do pracy w kołchozie, a tam wynagrodzenie było w naturze i też tylko teoretycznie,
o czym za chwilę.
Znaczenie ojca, jako kowala niepomiernie wzrosło, kiedy okazało się, że nie tylko potrafi podkuć
konia, także zrobić podkowę, a nawet naprawić i uruchomić maszyny rolnicze, typu kosiarka, czy
młockarnia. Wszystkie one były tzw. trofiejne, czyli zrabowane na terenach zajętych w czasie wojny
przez Armię Czerwoną.
Życie w kołchozie było ciekawym doświadczeniem, choć nikomu bym go nie polecał. Kołchoz jest
skróconą formą nazwy kolektiwnoje choziajstwo, co z pewną dozą dowolności można przetłumaczyć,
jako rolnicza spółdzielnia produkcyjna. Ideowy sens takiej spółdzielni (kołchozu) polegał na założeniu,
że wszystko jest wspólne, dlatego każdy musiał pracować, by nie żyć kosztem innych. Zebrane plony
należały do członków kołchozu, z tym że część tych plonów trzeba było odprowadzić do państwa.
Kluczowym zagadnieniem była, w danym przypadku, wielkość owej części. Wielkość tę określało
państwo w liczbach bezwzględnych (nie w procentach od uzyskanych plonów) i zawsze na początku
roku, daleko przed rozpoczęciem prac polowych (gospodarka planowa). Skutek był taki, że część, którą
należało odprowadzić do państwa, była zawsze wyższa od zebranych plonów. Tym sposobem państwo
zabierało całość plonów, a brakującą różnicę, pomiędzy wartością planowaną i uzyskaną, traktowało
jako dług kołchozu, rozpisując jego wartość na członków tegoż kołchozu. Takie podejście miało dla
władzy ważny efekt propagandowy. Władza mogła głosić, że wszyscy są członkami kołchozu z własnej
woli; w każdej chwili mogą go opuścić, pod warunkiem, że rozliczą się z zarządem, z ciążącego na nich
długu. Zarysowane tu relacje finansowe między władzą i kołchoźnikami tworzyły, jeśli można tak to
nazwać, lukę bilansową. Członkowie kołchozu oddając dla państwa wszystko co wypracowali,
w efekcie nie mieli nic. Wobec tego aby przeżyć musieli kraść – kto nie potrafił, przeżyć nie mógł.
Wytworzyła się w ten sposób sytuacja, którą w skrótowej formie można tak opisać: kołchoz ma
deficyt, bo kołchoźnicy kradną – kołchoźnicy kradną, bo kołchoz ma deficyt, przez co nie może
wynagradzać kołchoźników za ich pracę. Koło się zamyka, i choć błędne, jakoś się kręci, a przynajmniej
kręciło przez ponad pół wieku.
Poczucie sprawiedliwości wymaga, by winą za kradzieże obarczać nie tylko samych kołchoźników.
Rozpatrzmy sytuację wcale nie hipotetyczną. Zboże na siew kołchoz otrzymywał z centrali, nazwijmy
to dla porządku – nasiennej. Od momentu pobrania zboża z magazynu tejże centrali, do chwili, kiedy
trafiło ono w glebę przechodziło przez wiele rąk i każdorazowo podczas tego przechodzenia, jakaś
jego część ubywała. W efekcie do gleby trafiało najwyżej 20% pierwotnej objętości. Wszyscy o tym
wiedzieli, ale do wiadomości nie przyjmowali, bowiem prawda objawiona, a ta była obowiązująca,
tego problemu w ogóle nie uwzględniała. W rezultacie, w Rosji mógł funkcjonować, znany także
w Polsce dowcip, że w kołchozie zboże rośnie jak słupy telegraficzne – takie wysokie? nie – takie
rzadkie.
W tak ukształtowanych warunkach przetrwaliśmy półtora roku, choć jak się później okazało,
winno było wynosić jedynie siedem miesięcy. Wszystko przez to, że pomiędzy miejscem czasowego
pobytu (Biriułka), a punktem docelowym, gdzie mieliśmy trafić, rozciągały się jakieś moczary, możliwe
do przebycia jedynie zimą. Termin przetransportowania nas pierwszej zimy nie doszedł do skutku,
ponieważ ojciec ujawnił swoje umiejętności techniczne, co miejscowym władzom, na czele
z komendantem, było bardzo na rękę. To spowodowało, że wykręcając się różnymi, tzw. trudnościami
obiektywnymi, odsuwano nasz wyjazd przez całą zimę, a potem, do końca listopada szlak był znowu
nieprzejezdny.
Następnego roku na początku grudnia przetransportowano nas saniami w miejsce przeznaczenia.
Przedtem jednak ojciec musiał wpłacić do kołchozowej kasy 250 rubli, jako że moja matka pracując w
tymże kołchozie zadłużyła się na taką sumę. Ponieważ ojciec nie był pracownikiem kołchozu, przez co
wynagrodzenia nie otrzymywał w naturze a w rublach, w wysokości 175 rubli miesięcznie, mógł zatem
żądaną kwotę uiścić.
Miejsce do którego nas przywieziono z kołchozu było wsią o nazwie Korsukowo. Okazało się przy
tym, że mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ nie był to kołchoz a sowchoz (sowietskoje choziajstwo).
Podstawowa, choć nie jedyna różnica między nimi była taka, że w sowchozie za pracę płacono
pieniędzmi, a nie w naturze, jak to miało miejsce w kołchozie
W tym miejscu pojęcie sowchoz należy cokolwiek doprecyzować, jako że nie jest ono tak
jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać. Pierwsze skojarzenie słowa – sowietskoje (radzieckie)
sugeruje, że gospodarstwo to jest państwowe – należy do Związku Radzieckiego. Dla Polaka jest to
tym bardziej oczywiste, że PRL-owski PGR był pod względem organizacyjnym, tworem bliźniaczo
podobnym do sowchozu. Istniała jednak między nimi subtelna różnica, której podstawę stanowił
czynnik ideologiczny. Zasadą tej ideologii, przynajmniej docelowo, była społeczna (nie państwowa)
własność środków produkcji, a znacznie bliżej tego celu było rolnictwo niż przemysł. Istnienie zatem
określenia – państwowe (nie społeczne) gospodarstwo rolne, taką formę gospodarowania cofałoby
na drodze do ideowo wytyczonego celu. Ponieważ zarządzanie sowchozem sprawowała Rada (ros;
Sowiet),do której z urzędu wchodzili – prezes, kierownik i komendant. Zatem określenie – sowietskoje
należy rozumieć, jako zarządzane przez Radę.
Prezentowany wyżej sposób wyjaśniania zasad funkcjonowania sowchozu, a w konsekwencji
wyodrębnienie ideowej różnicy między kołchozem i sowchozem jest dość zawiły i nie do końca
przekonujący. Dzieje się tak zazwyczaj, kiedy usiłuje się wyłuskać prawdę z celowo pokomplikowanej
prawdy objawionej. Pomijając zatem jałowe doszukiwanie się ideowych różnic między kołchozem
I sowchozem, należy zauważyć, że rzeczywiste różnice były, i to znaczące. Poza wskazaną wcześniej
formą wynagrodzenia za pracę, w sowchozie przysługiwała każdej rodzinie działka przyzagrodowa,
można też było mieć jedną krowę, hodować jedną świnię i pięć kur. Takie przywileje nie przysługiwały
członkom kołchozu, bo przecież ziemia uprawna i cały inwentarz były wspólne, czyli kołchoźników.
Wydaje się jednak, że w latach późniejszych odstąpiono od tej pryncypialnej zasady i przyznano
kołchoźnikom prawo posiadania działki przyzagrodowej. Godna też odnotowania była jeszcze jedna
odrębność – w kołchozie pracować musieli wszyscy dorośli. W sowchozie natomiast funkcjonowało
pojęcie domochoziajki, czyli gospodyni domowej. Taka gospodyni była zobligowana do pracy jedynie
dorywczo, np. w czasie spiętrzenia prac polowych, tzn. sianokosów, żniw czy wykopków. W takich
okresach obowiązywał też ogłaszany przez kierownictwo sowchozu tzw. woskriesiennik, nazwa
pochodzi od rosyjskiego słowa woskriesieńje - niedziela; tego dnia musieli pracować wszyscy, a praca
była społeczna, czyli bez wynagrodzenia.
Ogólnie można jednak stwierdzić, że życie w sowchozie było o niebo lepsze niż w warunkach
kołchozowych, tyle że ta lepszość też nie mieściła się w kategoriach normalności.
Syberyjska przyroda
Na temat przyrody syberyjskiej można by wiele, a i tak nie wyczerpie to wszystkich elementów
jej unikatowego charakteru, szczególnie tego sprzed pół wieku. Wydaje się, że najważniejszym,
przynajmniej w odniesieniu do przyrody ożywionej, jest klimat – ściślej, cyklicznie zmieniające się pory
roku. Zmienność ta narzuca rytm życia nie tylko roślin i zwierząt, ale także ludzi, szczególnie
w warunkach kiedy ich funkcjonowanie ogranicza się do gospodarki rolnej.
Pierwszym skojarzeniem, które przychodzi do głowy przy wzmiance o klimacie Syberii, jest bardzo
mroźna i śnieżna zima. Co do tego wszyscy są zgodni, różnice zdań pojawiają się przy określaniu czasu
jej trwania. Jest po temu kilka powodów. Pierwszy to taki, że nazwa Syberia jest pojęciem niezwykle
pojemnym obszarowo – może odnosić się do cieszącego się złą sławą – dorzecza Kołymy, jak również
cieszących się podobną sławą – suchych stepów Kazachstanu. Tu refleksja – czy jest w Rosji miejsce,
które cieszy się dobrą sławą? Osobiście takiego nie znam. Drugim elementem wzbudzającym wiele
kontrowersji, przy identyfikacji pór roku, jest kryterium, według którego
I określać czas trwania, zmieniających się cyklicznie pór roku. Wydawałoby się,
należałoby wydzielać
że najprostszym i najbardziej przekonującym jest kryterium termiczne, przy założeniu, że jeżeli średnia
dobowa temperatura powietrza jest niższa od 0C, to mamy zimę. Wszystko byłoby jasne i proste,
gdyby nie okresy przejściowe (wiosna, jesień). Otóż biorąc pod uwagę obszar dorzecza górnej Leny
I np. kwiecień, mamy sytuację taką, że w ciągu doby temperatura powietrza zmienia się w zakresie od
15C do -15C, bądź jest bliska takim proporcjom. Przy takich wartościach skrajnych, średnia dobowa
oscyluje zazwyczaj w pobliżu 0C. Wobec powyższego, bez względu na to, czy taką dobę zaliczymy do
wiosny, czy do zimy, przy zachowaniu formalnych kryteriów (próg termiczny 0C), zawsze będzie się
to kłócić ze zdrowym rozsądkiem. Każdy zdziwi się jeśli usłyszy, że wiosną temperatura powietrza
spada do wartości -15C, lub że w czasie zimy(tej syberyjskiej), temperatura dochodzi do 15C powyżej
zera. Wydaje się zatem, iż najbardziej racjonalnym sposobem wyznaczania pór roku, będzie w danym
przypadku – kryterium fenologiczne (fenologia – nauka badająca okresową zmienność w życiu roślin
I zwierząt, wywołaną zmianami pór roku). Według takiego kryterium, bez wdawania się w szczegóły,
można przyjąć, iż w części Syberii o której tu mowa, zima trwa około 6 miesięcy – zaczyna się w połowie
października (koniec wegetacji) – kończy się w połowie kwietnia (początek wegetacji). Okresy
przejściowe (wiosna, jesień) są krótkie – trwają około miesiąca; zatem na lato przypadają niecałe trzy
miesiące, bo w trzeciej dekadzie sierpnia pojawiają się pierwsze przymrozki. Warto też przy okazji
zauważyć, że szerokość geograficzna dorzecza górnej Leny, jest taka
sama jak Polski. Oznacza to, iż roczne zmiany wysokości Słońca nad horyzontem, oraz zmiany długości
dnia w ciągu roku, są siła rzeczy takie same. Jawi się zatem pytanie – skoro tak jest, to dlaczego ta
syberyjska zima jest aż tak surowa. Odpowiedź w ogólnym zarysie jest dość prosta, bo nie wdając się
w szczegóły dotyczące obiegu ciepła w atmosferze, można powiedzieć, iż kontrast termiczny między
polską i syberyjską zimą, tkwi nie tyle w surowości syberyjskiej, co raczej w łagodności polskiej zimy.
Dla porządku należy też odnotować, że lato w omawianej tu części Syberii, jest choć krótkie, to
wyjątkowo upalne, znacznie bardziej niż w Polsce, jeżeli w ogóle przeciętne lato w Polsce można
kojarzyć z upałem.
Pozaklimatycznym elementem, nieodłączne kojarzonym z tą częścią Syberii, jest tajga – las ze
zdecydowaną przewagą drzew iglastych (świerk, jodła, modrzew, cedr syberyjski). Kontrowersje może
budzić nazwa – cedr, bo mogło chodzić o limbę, choć miejscowi używali nazwy cedr (stąd orzeszki
cedrowe). Spośród drzew liściastych, jedynym przedstawicielem była brzoza i występowała dość
obficie.
Najbardziej fascynującym odczuciem, w kontekście obcowania z tajgą był fakt, że po oddaleniu
się na kilometr, najwyżej dwa od siedzib ludzkich, odnosiło się wrażenie, że żaden człowiek wcześniej,
w tym miejscu jeszcze nie był. Było to jednak tylko wrażenie, bo skutek obecności człowieka,
wyrażony co prawda w innej formie, był bardzo wyraźny, w promieniu co najmniej kilkunastu
kilometrów. Otóż w otaczającej wieś tajdze nie było dzikich zwierząt – te trawożerne zostały zjedzone
(pojęcie okres ochronny nie istniało), przez co drapieżne nie miały czego szukać w tym rejonie. Gdyby
jednak pojawił się jakiś drapieżnik, też długo by nie pożył, bo skóra była pożądanym, przez to cennym
towarem. O zasobności okolicznej tajgi w zwierzynę niech świadczy fakt, że w ciągu ponad sześciu lat
naszego pobytu w tej samej wsi (Korsukowo), upolowano dwa niedźwiedzie i jedną sarnę, co jak każdy
przyzna, nie jest wynikiem imponującym; tym bardziej, że wszystkie upolowane osobniki były młode
I niedoświadczone, dlatego nie zachowały bezpiecznej dla siebie odległości od siedzib ludzkich. Taki
stan miał, o dziwo, pozytywne skutki wychowawcze. Wszystkie dzieci cały wolny czas spędzały
w tajdze, a dorośli nie musieli się obawiać, że coś złego może im się tam przytrafić. Pozytywny sens
wychowawczy polegał na tym, że w sposób niezauważalny, częściowo podświadomy, wytwarzał się
trwały, symbiotyczny związek, młodego w danym przypadku człowieka z przyrodą. Modny
współcześnie sposób wychowywania dzieci, poprzez tzw. szkoły przetrwania, jest jedynie
zwulgaryzowaną formą poszukiwania takowego związku. Nie da się tego zrobić w kilka tygodni –
przyroda to nie wierszyk, którego można nauczyć się na pamięć, by potem móc powiedzieć – ja już to
znam.
Aby dokładniej poznać syberyjską przyrodę, rozpatrzmy jej stan w powiązaniu z porami roku, bo
zmiany w niej zachodzące, ściśle wiążą się z tym cyklem. Zacznijmy od zimy, jako że jest to najdłuższa
i najbardziej charakterystyczna dla Syberii pora roku. Jej mieszkańcy, w odniesieniu do zimy, są pewni
jednego, że będzie na pewno mroźna – zim tzw. lekkich tam nie ma. W miejscu o którym tu mowa –
dorzecze górnej Leny, zwiastun zimy pojawiał się po upływie około dwóch tygodni po równonocy
jesiennej, kiedy spadał pierwszy śnieg, który zazwyczaj następnego dnia po opadzie topniał. Drugi
opad śniegu pojawiał się po upływie około tygodnia, i ten śnieg leżał już do kwietnia. Prawdziwa,
syberyjska zima zaczynała się jednak dopiero w pierwszej połowie listopada, kiedy w dzień
temperatura utrzymywała się zdecydowanie poniżej 0C. Wyrazem jej zaawansowania był opad
bardzo drobnego śniegu, w postaci blaszek lub igieł lodowych (nazwy stosowane w meteorologii).
Tego rodzaju opad jest typowy przy bardzo niskich wartościach temperatury powietrza. Godnym
odnotowania jest fakt, że tego rodzaju opad trwał prawie bez przerwy do początku marca;
w konsekwencji grubość pokrywy śnieżnej w marcu wynosiła około 50 – 60 cm.
Najbardziej jednoznaczny obraz zimy przypadał na okres od połowy grudnia do końca lutego.
W tym czasie temperatura powietrza w dzień utrzymywała się regularnie w granicach – 30C; - 40C,
nocą spadała do – 50C, w skrajnych przypadkach do – 60C. Odczuwalność tak niskich wartości była
nieco łagodzona tym, że powietrze było bardzo suche, przy całkowitym braku wiatru. Tym nie mniej,
tak niska temperatura wymuszała określony sposób zachowań, zarówno ludzi jak i zwierząt. W
przypadku ludzi najważniejsze było ubranie. Pomijając jego ogólne przeznaczenie jako izolatora,
należało przestrzegać niektórych szczegółów związanych z jego wykorzystaniem, a także opanować
niezbędne sposoby zachowania się. Najbardziej narażone na działanie mrozu były: głowa, ściślej twarz
i nogi. Skutecznym przeciwdziałaniem odmrożeniu niektórych części twarzy (czoło, nos, policzki,
podbródek), było umiejętne użycie rękawic. Musiały one spełniać kilka warunków – być futrzane z
długim włosem, obowiązkowo futrem na zewnątrz i jednopalczaste. Użycie takiej rękawicy (bez jej
zdejmowania) polegało na przecieraniu twarzy ruchem kołowym; 2 – 3 obroty w jedną i tyleż samo w
drugą stronę – pobudzało to krew do krążenia. Ponieważ taki zabieg musiał być powtarzany nie rzadziej
niż co 10 minut, należało wyrobić w sobie tego rodzaju odruch.
Drugą, wspomnianą wcześniej częścią ciała, wymagającą szczególnej ochrony, były nogi. Do tego
celu służyły filcowe buty z cholewami sięgającymi do ¾ łydki. Nosiły one nazwę walenki (akcent na
pierwszą sylabę); filc był twardy, gruby na około 2 – 3 cm., robiony podobno z wielbłądziej wełny. Aby
mogły skutecznie spełniać swoją funkcję, musiały być o dwa numery za duże. Zamiast skarpet używano
onucy, które przy umiejętnym owinięciu nimi stopy, wypełniały przestrzeń wewnątrz
takiego za dużego walenka, zwiększając jednocześnie grubość warstwy izolującej. Równie skutecznym
jak onuce było zwykłe siano, które miało tę przewagę, że nie wymagało prania, a należało jedynie co drugi
dzień je wymienić. Przy wykorzystaniu innego rodzaju obuwia, istniała stu procentowa
pewność, że po godzinie pobytu na dworze, gdzie temperatura wynosiła np. – 50C, taki ryzykant nogi
miał odmrożone.
Poza właściwym ubieraniem się, należało także przestrzegać niektórych zasad postępowania.
Pod żadnym pozorem nie wolno było dotykać gołą częścią ciała przedmiotów metalowych, szczególnie
tych o dużej masie. Najczęstszym skutkiem takiej niefrasobliwości było odmrożenie dłoni. Wzięcie w
dłoń jakiegokolwiek metalowego przedmiotu powodowało, że dłoń natychmiast przymarzała do
niego. Próba oderwania dłoni wywoływała niesamowity ból, nieoderwanie sprawiało, że przymarzała
jeszcze bardziej; reszty można się domyśleć. Także jakiekolwiek, nawet drobne skaleczenie, po
kilkakrotnym, choć krótkotrwałym wystawieniu na mróz, przemieniało się z czasem w dużą, jątrzącą
się ranę.
Spośród zwierząt domowych, najlepiej do surowych, zimowych warunków przystosowane były
konie. Ich małe wymiary sprawiały, że traciły relatywnie mało ciepła, a gęsta i długa sierść stanowiła
skuteczny izolator. Zesłańcy mawiali, że syberyjskie konie są kudłate, i w tym twierdzeniu nie byli
dalecy od prawdy. Doskonałość przystosowania powodowała, że przez cały rok, łącznie z zimą,
trzymane były na dworze. Radziły sobie w ten sposób, że na noc zbijały się w ciasną gromadę,
dodatkowo ograniczając utratę ciepła. Bywały jednak sytuacje, kiedy nawet syberyjski koń
potrzebował ingerencji człowieka. Miało to miejsce w sytuacjach, kiedy przy bardzo niskiej
temperaturze rzędu – 50C, koń zmuszony był do dużego wysiłku. Wydostająca się z nozdrzy duża ilość,
zamarzającej natychmiast pary wodnej powodowała, że wokół nozdrzy tworzył się rodzaj sopla, który
powiększając się, z czasem odcinał koniowi dopływ powietrza do płuc. Dlatego woźnica musiał być
czujnym i w porę utrącić ten sopel. Dotyczyło to tylko koni młodych, te starsze umiały sobie z tym
radzić, stukając takim soplem o podłoże, co powodowało jego odpadnięcie.
Ciekawym, godnym odnotowania, było występujące w zimie zjawisko przyrodnicze, jeżeli można
to tak nazwać, a dotyczyło ono tym razem przyrody nieożywionej. Otóż pod koniec listopada, kilkaset
metrów za wsią, zawsze w tym samym miejscu, zaczynała „rosnąć góra” – tak to nazywali miejscowi.
Proces „rośnięcia” trwał około miesiąca, potem następowała erupcja na podobieństwo wybuchu
wulkanu, tyle że zamiast lawy, z powstałego otworu płynęła woda. Spływająca po zboczu woda szybko
zamarzała, przyczyniając się do podwyższenia powstałego wcześniej nabrzmienia, noszącego dumną
nazwę – góra, której wysokość nie przekraczała 50 metrów. Po kilku dniach wszystko się uspokajało,
poziom wody w powstałym otworze o średnicy około jednego metra stabilizował się na wysokości
około 1,5 metra poniżej górnej jego krawędzi. Należy dodać, że woda w tym otworze nigdy nie
zamarzała, i stan taki utrzymywał się do połowy marca. Potem góra zaczynała się „kurczyć’’ i wszystko
powoli wracało z powrotem do stanu sprzed „rośnięcia”. Cały proces powtarzał się co roku,
z
dokładnością 2 – 3 dni.
Wiosna przychodziła nagle i trwała krótko, choć symptomy jej nadejścia były dość wyraźne.
Pomijam tu tak oczywisty fakt, jak wydłużający się dzień. Pod koniec pierwszej dekady marca dało się
zaobserwować, że trwający prawie bez przerwy opad drobnego śniegu, jest coraz częściej i na dłuższe
okresy przerywany, a tarcza słoneczna jest przez to coraz wyraźniej widoczna. Pomimo to
temperatura, szczególnie w nocy, niewiele odbiegała od tej ze środka zimy. Taki stan zapowiadający
nadejście wiosny trwał około 10 dni. Tempo zmian nabierało przyspieszenia, kiedy pojawiły się
pierwsze płaty gruntu pozbawionego śniegu. W ciągu następnych dziesięciu dni prawie cały śnieg
zdążył stopnieć, i choć noce były nadal mroźne, to w dzień temperatura przekraczała 15C. Efektem
takiej nierównowagi termicznej w ciągu doby mógłby być obrazek, szokujący cokolwiek przeciętnego
Europejczyka. Treścią tego obrazka może być np. grupa bosych dzieciaków, kopiących piłkę typu
szmacianka, a wzdłuż opłotków i po północnej stronie budynków, leży jeszcze sporej grubości warstwa
śniegu. Jeżeli przez przypadek piłka wpadnie w ten śnieg, to któryś z „piłkarzy”, by przynieść piłkę
wbiega, w sięgającą do pół łydki połać śniegu, i wszyscy uważają, że jest to zupełnie normalne – bo
jest, sam wielokrotnie to przerabiałem.
Wiosna swoje apogeum osiągała w maju, a jego początkiem było pojawienie się pierwszych
kwiatów. Potem w ciągu kilku dni, cała tajga pokrywała się kwiatami, i taki stan ukwiecenia trwał przez
około dwa tygodnie. Zasługuje to na specjalne podkreślenie, bo była to tak wielka ilość rodzajów,
gatunków i odmian, co przekładało się na ogromną różnorodność wielkości, kształtów i barw, że opisać
się tego nie da. Aby móc w pełni docenić zjawiskowość takiego stanu, należy to zobaczyć. Koniec
kwitnienia tajgi można uznać za koniec wiosny, co miało miejsce na początku czerwca.
Lato zaczynało się upałami, a w nocy, nawet przy gruncie i na otwartej przestrzeni, temperatura
nie spadała poniżej 5C – noc była zbyt krótka, by podłoże mogło oddać całe, nagromadzone w ciągu
długiego dnia ciepło. Lato choć krótkie, było nie mniej fascynujące niż wiosna, szczególnie druga jego
połowa, kiedy wszystko zaczynało dojrzewać. Ze wszystkich owoców, najwcześniej w tajdze dojrzewały
truskawki. Nie należy ich utożsamiać z poziomkami, bo poziomki też były, tylko w mniejszych ilościach.
Truskawki natomiast występowały w wielkiej obfitości, rosły zazwyczaj na polanach i obrzeżach lasu.
Podobnie jak wszystko w tajdze, miały charakter pierwotny, tzn. nie były w
żaden sposób
zmodyfikowane genetycznie. Wyglądały przez to niepozornie – były wielkości dużego
orzecha
laskowego; miały natomiast inne walory – były znacznie słodsze i smaczniejsze od znanych nam,
dostępnych współcześnie na rynku. O ich jakości niech świadczy fakt, iż robiono z nich susz, a
wysuszone zachowywały pierwotny smak, natomiast pod względem zawartości cukru, mogły
konkurować z rodzynkami. Najobficiej występującymi w tajdze jagodami były borówki, zarówno
brusznica, jak i tzw. czarna jagoda. Poza obfitością oba rodzaje wyróżniały się wielkością. Wrażenie
robiły kiście brusznicy z dużymi, wielkości grochu, czerwonymi jagodami, leżące na ciemno zielonym
mchu. Była ich taka ilość, że jak się podeszło do takiego pola jagodowego, to nie było gdzie postawić
stopy. Jedynym problemem przy ich zbieraniu, był w danym przypadku czas. Brusznica dojrzewała pod
koniec sierpnia, kiedy na otwartym terenie pojawiały się już pierwsze, przygruntowe przymrozki; do
wnętrza tajgi „wkraczały” około 10 dni później. Jeszcze obficiej występowały czarne jagody; zajmowały
wielkie połacie, a jagód była taka ilość, że patrząc na ową połać odnosiło się wrażenie, iż jest ona
bardziej granatowa niż zielona. Czarne jagody po wysuszeniu stosowano jako skuteczny lek na
wszelkiego rodzaju zaburzenia związane z układem trawiennym.
Poza wymienionymi wcześniej, rosnącymi w stanie dzikim truskawkami, rosły w tajdze, w takim
samym stanie – czerwone i czarne porzeczki. Na polanach leśnych i obrzeżach lasu, wśród gęstej
trawy, zachowując pierwotną formę - rosły cebula i czosnek. Dlatego na działkach przyzagrodowych
członków sowchozu, uprawiano prawie wyłącznie ziemniaki, większość innych produktów roślinnych
można było znaleźć w tajdze. Nie było natomiast drzew owocowych – nie wytrzymałyby zimowych,
syberyjskich mrozów.
Utrapieniem dla ludzi mieszkających w tajdze były insekty. W mieszkaniach były to pluskwy; na
zewnątrz, latem, poza umiarkowaną ilością much i komarów, najbardziej dokuczliwe były maleńkie
(mniejsze od mszyc) muszki, nazywane przez miejscowych moszka. Występowały w tak ogromnych
ilościach i były tak napastliwe, że jedynym ratunkiem przed nimi była ucieczka, najlepiej do jakiegoś
zamkniętego pomieszczenia. Szczęściem ich wyrojenie się było prawdopodobnie uzależnione od
szczególnie sprzyjających warunków atmosferycznych, bo w tak dużych ilościach pojawiały się przez
dzień lub dwa, kilkakrotnie w miesiącach – czerwiec, lipiec. Były też kleszcze, z tym że nikt nawet nie
słyszał o jakichkolwiek chorobach wirusowych, przez nie przenoszonych.
Osobliwością tamtych terenów były też stosunki wodne. Poza wspomnianym wcześniej
„rośnięciem góry” w zimie, za sprawą wzrostu ciśnienia hydrostatycznego wód podziemnych; latem
ciekawym przypadkiem były wody powierzchniowe, poddane zmianom stanu skupienia (stały, ciekły).
W odległości kilkuset metrów od wsi, równolegle do jej przebiegu (wieś była typową ulicówką),
rozciągał się lekko podmokły teren, na którym znajdowały się niewielkie (200 – 300 m2 powierzchni),
płytkie oczka wodne. Stwierdzenie – płytkie, jest dość ogólnikowym, ponieważ dno stanowiła warstwa
mułu, niewiadomo jakiej miąższości. Musiały też mieć zasilanie podziemne, bo trwające przez kilka
tygodni letnie upały, przy bardzo małej wilgotności powietrza, nie powodowały w nich obniżenia
poziomu wody. W zimie zamarzały do samego dna, takie było przynajmniej ogólne przekonanie. Latem
natomiast były one ulubionym miejscem kąpieli wszystkich, miejscowych
dzieciaków. Jedynym
mankamentem było owo muliste dno, bo każda próba stanięcia na nim, dawała wrażenie zapadania
się w jakąś otchłań. Był jednak krótki, trwający niecałe dwa tygodnie okres, kiedy stanięcie na dnie
było możliwe. Sezon umożliwiający kąpiel rozpoczynał się w połowie czerwca, i choć woda nie była
zbyt ciepła, to szło wytrzymać. Można było jednak stanąć na dnie, bo na głębokości około 1,5 m. był
lód, który jeśli dobrze pamiętam, ostatecznie zanikał na początku lipca. Taka sytuacja wprawiła by w
niekłamany zachwyt każdego limnologa, badającego pionowy rozkład temperatury wody, w takim
zbiorniku.
Zjawiskiem też godnym odnotowania, chociażby z uwagi na jego grozę były pożary tajgi, które
dało się zaobserwować przynajmniej raz w ciągu lata. Jeżeli tajga płonęła daleko, widziane to było w
dzień, jako zwarta, rozległa „chmura” dymu, nie zwracająca na siebie szczególnej uwagi.
Niesamowicie groźne wrażenie robiła natomiast wieczorem, kiedy na tle ciemnego już horyzontu,
rozprzestrzeniała się ogromna, jaskrawo czerwona łuna. Jednego razu taki pożar doszedł do obrzeży
wsi i wtedy poza doznaniami wizualnymi, mieszkańcy doświadczyli, wzbudzających grozę, doznań
akustycznych. Zbliżającej się ścianie ognia towarzyszył, bardzo głośny, jednostajny szum, potęgując i
tak już istniejące poczucie zagrożenia. Wszystko skończyło się jednak na strachu, bo pojawił się
wiatr skierowany w stronę pożaru, a w nocy przyszła burza z towarzyszącą jej ulewą i pożar ugasiła.
Można się zastanawiać, czy był to zbieg okoliczności, czy też pożar na tak wielką skalę, wywołał
chwiejność równowagi termicznej atmosfery, co stworzyło warunki do wystąpienia burzy. Jednak
stawianie takich, nie popartych dowodami hipotez, to poza dowartościowaniem się ich autora, nic
odkrywczego nie wnosi.
Miejscowi do pożarów tajgi podchodzili z dużym spokojem. Nikt nie dociekał przyczyn jego
wybuchu, ani też wygaśnięcia. Twierdzili, że pożary tajgi były od zawsze i wygasały same; w
najgorszym razie, jeżeli taki pożar sam nie wygaśnie latem, to jak przyjdzie zima, będzie musiał
wygasnąć – innej możliwości nie ma.
Jesień zaczynała się pod koniec sierpnia, wraz z pojawieniem się pierwszych przymrozków. Była
to w sensie wizualnym, zdecydowanie najsmutniejsza pora roku; i kiedy szukam jakiegoś
porównania, to nieodmiennie kojarzy mi się ona z socjalizmem. W przyrodzie jednoznacznie
dominowała szarość,
a odczucie, że z dnia na dzień będzie gorzej, pogłębiało nastrój smutku. Zdecydowana przewaga
drzew zimozielonych i szybkie nadejście nocnych spadków temperatury, na tyle dużych, że
powodowały zmrożenie, jeszcze nie całkiem pożółkłych liści. Wytwarzało to sytuację, iż w przeciągu
kilku dni, drzewa całkowicie traciły liście. Ten krótki okres miał też swoisty urok, choć był on nieco
kłopotliwy. Otóż rano idące do szkoły dzieci musiały być ciepło ubrane (płaszcze, czapki, rękawice),
a wracając z niej po południu, należało wszystko to nieść pod pachą, bo tak ubranemu było za
gorąco. Taki stan „zimno – ciepło” utrzymywał się prawie do końca września, potem – do połowy
października, temperatura choć dodatnia w dzień, niewiele przekraczała wartość 0C. W ostatniej
dekadzie października, dni z dodatnią temperaturą było coraz mniej, a od listopada, także w ciągu
dnia trzymał mróz; czas ten można zatem uznać za koniec jesieni.