Tycjan Gołuński Miraże Diuny
Transkrypt
Tycjan Gołuński Miraże Diuny
1 Tycjan Gołuński Miraże Diuny „Prawdopodobnie największy z nigdy nie zrobionych filmów” – takie zdanie o świetnie się zapowiadającym, ale jednym z wielu przecież niepowodzeń w dziejach kina pada w dokumencie Franka Pavicha Jodorowskyʼs Dune (2013). Relacjonuje on historię nieukończonych prac nad adaptacją Diuny Franka Herberta, z którą przed 40 laty usiłował zmierzyć się Alejandro Jodorowsky. Jodorowsky urodził się w 1929 roku w Chile, dokąd jego rodzice zawędrowali, uciekając z Rosji przed antyżydowskimi pogromami. Już pod koniec lat 40. prowadził własny amatorski zespół teatralny, ale porzucił lokalną karierę i wyprawił się do Paryża, gdzie m.in. uprawiał sztukę marionetek. Upłynęła cała dekada, wypełniona twórczością sceniczną i dzielona między Europę a Amerykę Południową, zanim nakręcił w Meksyku pierwszy film fabularny, Fando i Lis (1968). Następne, Kret (1970) i Święta góra (1973) – których był producentem, aktorem, scenarzystą, scenografem, kostiumologiem, kompozytorem i montażystą – stanowiły szczyt jego autorskiej „omnipotencji”. Ten kinematograficzny impet po niedoszłej Diunie (1973–1976) uległ stłumieniu: Kła (1980) od Świętej krwi (1989) znów dzieliła niemal dekada, a Złodzieja tęczy (1990) już prawie ćwierć wieku od Tańca rzeczywistości (2013). Ze względu na kulisy produkcji Jodorowsky nie podpisuje się jednak w pełni pod Kłem i Złodziejem tęczy, co daje bardzo skromny ilościowo dorobek pięciu pełnometrażowych filmów. „Otrzymałem pewną wersję Diuny i chciałem ją przekazać dalej” Jodorowsky utrzymuje, że o wydanej po raz pierwszy w 1965 roku i wówczas już bestsellerowej książce Franka Herberta słyszał jedynie od przyjaciół, gdy pod koniec 1973 roku impuls jej sfilmowania spadł na niego nagle podczas snu. Czekał więc od szóstej rano pod księgarnią „jak alkoholik przed zamkniętym barem”, a po kupieniu przeczytał jednym tchem do północy tego samego dnia. Intuicja potwierdziła się, ale jakkolwiek religijno-kulturowy synkretyzm Diuny i przekroczenie gatunkowych ram science fiction były mu bliskie, od początku nie zamierzał trzymać się wiernie oryginału czy respektować jego autora. Uważał bowiem, że ta uniwersalna narracja nie była własnością Herberta, „jak Don Kichot nie należał do Cervantesa, ani Edyp do Ajschylosa”, i zamiast o indywidualnym jej tworzeniu należało mówić o przekazie czerpanym ze zbiorowych i podświadomych źródeł. On sam też jedynie „otrzymał pewną wersję Diuny i chciał ją przekazać dalej”. 2 Wraz z postaciami i zarysem fabuły zachował wprawdzie zasadniczą wizję międzygwiezdnej feudalnej kultury, której fundamentem funkcjonowania jest handel substancją zwaną „przyprawą” lub „melanżem”, strzeżoną przez pustynne czerwie. Niebieski narkotyk pełen roślinno-zwierzęcej energii, obdarzony i obdarzający najwyższą formą świadomości, miał u niego przybierać dowolne kształty i tworzyć niezliczone światy. Wyraźne różnice uwidoczniły się w centralnej postaci Paula Atrydy. U Jodorowsky’ego „urodził się nie z nasienia, ale krwi ojca”, księcia Leto, który uległ kastracji podczas rytualnej walki byków. Gdy w wersji ostatecznej scenariusza futurystycznemu Zbawicielowi podcinano skrytobójczo gardło, okazywało się, że już zabić go nie sposób. Zgromadzeni wokoło Fremeni i Atrydzi, połączeni wspólną świadomością, mówili jego głosem: „Jestem człowiekiem zbiorowym, tym, który ukazuje drogę”. W następującym zaraz potem finale planeta emitowała w przestrzeń trzy snopy światła, jej grunt drżał, pojawiał się filar spływający wodą i otoczony ogniem. Przyprawa wnikała w piasek („Jam jest Ziemia oczekująca nasienia” – dopowiadał reżyser), a jej srebrne witki tworzyły w wilgotnym rozpyleniu tęczę. Pojawiały się obłoki, deszcz i rzeki, rozkwitała roślinność. Diuna, otoczona błękitnym pierścieniem dzielącym się coraz szybciej na kolejne, opuszczała orbitę, a potem galaktykę, wszędzie rozprzestrzeniając światło, czyli świadomość. Paul uwalniał tu nie tylko ludzi „z więzienia przestrzeni i czasu”, jak w pierwszym szkicu Jodorowsky’ego, ale prowadził do przebóstwienia Uniwersum. Planetarne obrazy i dźwięki Zwerbalizowanie każdej ekstremalnej wizji naraża ją na trywializację, a nawet śmieszność, i reżyser o tym doskonale wiedział: „zwykły język pozwala się bronić, bo nasze społeczeństwa są lingwistyczne, semantyczne. Ale kiedy zaczynasz mówić nie słowami, ale jedynie obrazami, ludzie stają się bezbronni”. Dla takiego filmowego przekazu niezbędne wsparcie znalazł u Michela Seydoux, właściciela paryskiej firmy Caméra One, wprowadzającej Świętą górę do francuskich kin. Oferował on sfinansowanie dowolnego kolejnego utworu Jodorowsky’ego i bez wahania oddał do jego dyspozycji budżet uzgodniony docelowo na 10 milionów dolarów, wyznaczając jako kierownika produkcji Jeana-Paula Gibona. Następnym krokiem, by „Mit porzucił formę literacką i stał się Obrazem”, był scenopis, a temu zadaniu idealnie odpowiadała wyobraźnia i szybkość pracy francuskiego autora komiksów, Jeana Girauda, podpisującego się jako Mœbius. Z kolei „egzotyczne maszynerie” brytyjskiego rysownika fantastyki Christophera Fossa mogły zastąpić „koncentracyjne obozy ducha, gigantyczne zamrażarki wymiotujące imperializmem”, czyli typowe dla filmów amerykańskich pojazdy kosmiczne. Jodorowsky’emu marzyły się bowiem „rakiety złożone i sekretne”, „o mechanice tak precyzyjnej jak serce”, „kolibry, ornitoptery ssące tysiącletnie nektary gwiezdnych karłów”, „statkinierządnice, napędzane namiętnymi wytryskami nasienia w ich cielesne silniki”, „magiczne, 3 wibrujące jak ryby w oceanie bezczasu” (cyt. ten i pozostałe za: Dune: le film que vous ne verrez jamais, „Métal Hurlant” 1985). Zawiodła go natomiast – jak to odebrał – „próżność i zadzieranie nosa” Douglasa Trumbulla, współtwórcy efektów specjalnych w 2001. Odysei kosmicznej (1968) Stanleya Kubricka. Zadania podjął się ich wykonawca w niskobudżetowej Ciemnej gwieździe (1974) Johna Carpentera, Dan O’Bannon. Zasadniczym aspektem Diuny miał być odrębny styl wizualny i dźwiękowy każdej planety oraz zamieszkujących ją rodów. Wizualizacji „metafizycznego horroru” Giedi Prime, ojczyzny Harkonnenów, który symbolizować miał pozbawiony świętości i przypominający śmietnisko świat współczesny, podjął się stosunkowo mało jeszcze znany Hans Rudolf Giger. Miejsce, gdzie „czarna magia, niczym niekrępowana agresja i perwersja były na porządku dziennym”, określił jako idealne dla siebie. Niezbyt jednak dobrze czuł się z jedynym postawionym mu ograniczeniem: „seks nie mógł być pokazywany i w tym względzie musiałem pracować, jakby film był przeznaczony dla dzieci”. Dzikim rytmom bezbożnej planety doskonale odpowiadała muzyka francuskiej grupy rockowej Magma. Trudniej było znaleźć kogoś do akustyki Arakis-Diuny, planety wydm. Nad Mike’a Oldfielda i Tangerine Dream, proponowanych przez Virgin Records, Jodorowsky przedkładał Pink Floydów, i choć początkowo myślał o utworach zespołu jako muzycznym tle planety Imperatora, ostatecznie to oni mieli zagrać „dziwną symfonię pierścieni gigantycznych czerwii-Stworzycieli”. Kontrakt obejmował większość ścieżki dźwiękowej, która miała zostać nagrana w ramach dwupłytowego albumu o tym samym tytule jak film, a jako uzupełnienie przewidziana była jeszcze brytyjska grupa rockowa Henry Cow oraz muzyka Karlheinza Stockhausena. Gwiazdy Diuny Na liście potencjalnych aktorów Diuny znaleźli się: David Carradine (Książę Leto), Pierre Clémenti (Dr Yueh), Alain Delon (Duncan Idaho), Mick Jagger (Feyd-Rautha), Udo Kier (Piter De Vries), Amanda Lear (Irulan), Charlotte Rampling (Jessica), Gloria Swanson (Gaius Helen Mohiam), Laurent Terzieff (wódz armii Harkonnenów) oraz nieprzypisane do żadnej konkretnej roli Geraldine Chaplin i Dalila Di Lazzaro. Najważniejsze decyzje obsadowe dotyczyły Paula – którego uosabiać miał trzynastoletni syn reżysera, Brontis – oraz Imperatora Shaddama IV i barona Vladimira Harkonnena. W roli pierwszego, mieszkającego w złotym jak cała jego planeta pałacu, skonstruowanym w oparciu o „antyprawa nielogiczności” (projektu Fossa), Jodorowsky od początku widział Salvadora Dali, bowiem „szalonego bufona grać mógł jedynie człowiek o tak wielkiej delirycznej osobowości”. Ten rzeczywiście okazał się wzorem megalomanii, żądając na wstępie 100 tysięcy dolarów za godzinę, aby stać się najlepiej opłacanym aktorem wszech czasów. Z bajońskiej gaży udało się wybrnąć dzięki narcystycznemu i zarazem złowieszczemu rysowi 4 postaci Shaddama IV, żyjącego w symbiozie z robotem-sobowtórem tak perfekcyjnym, że nikt nigdy nie wiedział, czy ma do czynienia z człowiekiem, czy maszyną. Dzięki polietylenowej lalce, wiernej kopii w skali 1 : 1, zredukowano przewidywaną długość zdjęć z udziałem Dalego do półtorej godziny i wciąż dotrzymując stawki, zaoferowano 150 tysięcy wraz z deklaracją przekazania manekina do zbiorów jego prywatnego muzeum. Spośród wielu innych warunków, które postawił malarz, najłatwiejszym do spełnienia był „skatologiczny tron” – pyski dwóch splecionych ogonami delfinów, wedle wzoru w reliefie jego łoża, odprowadzać miały osobno mocz i kał, bowiem mistrz uważał ich mieszanie za potwornie wulgarne. Słynął z notorycznej przekory, jak choćby skłonności do unikania oświetlonych miejsc planu, na co jedyną radą było niepozostawienie ani skrawka cienia. Podobnie wobec wszystkich innych niespodzianek, jakie „Imperator” mógł jeszcze sprawić, trzeba było koncypować pułapki, z których nie miałby innego wyjścia poza korzystnym dla końcowego rezultatu. Kandydat na wodza klanu Harkonnenów, zrazu niechętny Orson Welles, dał się skusić obietnicą indywidualnie sprofilowanej, wykwintnej obsługi kulinarnej podczas zdjęć. Filmowe 300 kilogramów żywej wagi barona unosiłyby przytwierdzone do ciała pęcherze antygrawitacyjne, a jego zamek zaprojektowany przez Gigera zachwycił reżysera swą „chorą, dekadencką, samobójczą, olśniewającą sztuką”. „Scenopis” 14-godzinnego filmu Szczegółowe przygotowania koncepcji, w tym szkice kostiumów, budowli, statków kosmicznych i innych pojazdów, zajęły dwa i pół roku i pochłonęły dwa miliony dolarów. Nad opracowaniem wszelkich aspektów technicznych i wykonawczych czuwał wykwalifikowany 30-osobowy zespół oraz paryskie studio efektów specjalnych Eurocitel. Plenerów szukano w Chile, Meksyku i Algierii (pustynną planetę Arakis miała „zagrać” Sahara), której rząd był do tego stopnia przychylny przygotowaniom, iż uzgodniono nabór statystów z jednostek wojskowych kraju. Mœbius rozrysował sceny filmu zgodnie z sugerowanymi mu przez Jodorowsky’ego ustawieniami i ruchami kamery oraz w kolejności hipotetycznego montowania. Każdemu z ponad trzech tysięcy dokładnie skomponowanych „kadrów” odpowiadał umieszczony pod nim fragment scenariusza lub dialogów. To już nie był scenopis ani storyboard w znanym komukolwiek standardzie, ale kilkunastokilogramowa, licząca ponad tysiąc kart prawdziwa filmowa księga Diuny. Mimo tego gotowego w najmniejszych detalach arcydzieła preprodukcji, zapalonego do pracy zespołu i wciąż pokaźnego budżetu, realizacji zaniechano tuż przed rozpoczęciem zdjęć. Ostateczny jej koszt trudno było oszacować, ale brakowało co najmniej pięciu milionów dolarów. Caméra One nie mogła unieść całości, za konieczną uznano więc koprodukcję z Amerykanami, ale w grudniu 1975 roku spotkało Jodorowsky’ego w USA chłodne przyjęcie – projekt odebrano jako za mało hollywoodzki, a zbyt francuski. Tamtejsi dystrybutorzy nie wyrazili też zainteresowania 5 wyprzedzającym powstanie tytułu kontraktem na jego rozpowszechnianie. O przekładającym się na film-rzekę „scenopisie” sam Jodorowsky po latach mówił: „byłem z nim w innym stuleciu, chciałem 14 godzin i Hollywood uznał to za szaleństwo”. Z 20 egzemplarzy zachowały się tylko dwa, reżysera i Seydoux, a pozostałe, krążąc po głównych i pomniejszych studiach Los Angeles, zaginęły. Jodo i czterej „roninowie” Jodo – jak zwykło się skracać nazwisko reżysera – z upodobaniem nazywał Seydoux, Mœbiusa, O’Bannona, Fossa, Gigera, Dalego i Pink Floydów swymi „siedmioma samurajami”. Rozwijając przenośnię, możemy powiedzieć, że ci z nich, którzy wnieśli koncepcyjnie najwięcej do projektu, po jego przerwaniu zostali branżowymi „roninami”. Giger, opisując siedzibę Harkonnena, gdzie „każdy odwiedzający jest materialnie i duchowo eksploatowany”, dodawał autoironicznie: „jak ja byłem przy tym filmie”. On, Mœbius, Foss i O’Bannon zgodnie jednak podkreślali, że byli wolni od wszelkich studyjnych nacisków i zaangażowanie w utwór zmieniło ich życie. Czuli się jego współtwórcami, w wypadku OʼBannona do tego stopnia, że po otrzymaniu telegramu o „bezterminowym zawieszeniu” filmu załamał się nerwowo i wylądował w klinice. Ale już w wywiadzie z 1977 roku o pracy z Jodorowskym mówił: „To było wspaniałe doświadczenie”, a Foss wtórował mu: „Marzenie projektanta!”. To, że wszyscy związali się z kinem, wypada nazwać egzystencjalnym efektem Diuny, a jak bardzo długofalowym, demonstruje fakt, iż razem znów pracowali nie tylko przy Obcym – 8. pasażerze „Nostromo” (1979, R. Scott – choć pomysły Fossa nie zostały wykorzystane), ale partycypowali też w jego najnowszym prequelu Prometeusz (2012). „Obiektywne przypadki” Jodorowsky, opowiadając o losach przedsięwzięcia dziś, gdy ma 85 lat, wciąż z goryczą wspomina intrygi i plądrowanie jego Księgi Diuny. Wedle Franka Pavicha należy mówić nie o kradzieży, ale czerpaniu inspiracji, o czym świadczy udział jej współautorów w ewolucji kina. Jednak jego opinię, że kwota, jakiej wymagało sfinalizowanie filmu, była wtenczas „wariacko duża”, podważają budżety innych Diun (np. późniejszą wersję Ridleya Scotta szacowano na 50 milionów, a realizacja Davida Lyncha, razem z reklamą, kosztowała 75 milionów). Wkład, o który zabiegał Jodorowsky, był więc bardzo umiarkowany, a on sam, podsumowując hollywoodzkie negocjacje, powiedział: „Już po wszystkich zwycięskich bitwach, przegraliśmy wojnę”. Cały proces przygotowywania filmu opisywał jako duchowe zmaganie wspierane serią szczęśliwych koincydencji. Fossa odkrył dzięki zauważonej w witrynie sklepu okładce książki (pod tytułem nomen omen 21st Century Foss) jego projektu. Na OʼBannona trafił, oglądając przypadkowo Ciemną gwiazdę, a katalog Gigera pokazał mu Salvador Dali, relacje z którym układały się w osobny tajemniczy wzór. Inspiracji dla szkicowanych przez Mœbiusa kostiumów 6 szukał w albumach malarskich, które brał z półki, zasłaniając oczy. Wierzył w metodę pracy opartą na „obiektywnym przypadku”, a najbliższą mu odmianą surrealistycznego „spotkania parasola z maszyną do szycia na stole prosektoryjnym” było zderzenie trwogi ze śmiechem „ruchu panicznego”, powołanego już w 1962 roku razem z Rolandem Toporem i Fernando Arrabalem. Tę estetykę szoku wzbogacał interpretacją Teatru i jego sobowtóra Antonina Artauda, skąd czerpał podejście do sztuki jako rytuału, którego „okrucieństwo” uwalniać mogło tłumione pragnienia odbiorców, stanowiąc „alchemiczny” czynnik ich wewnętrznej przemiany. „Nie mieć korzeni” Filmy Jodorowsky’ego, bulwersujące śmiałością wizji (z premiery Fando i Lis musiał salwować się ucieczką przed wzburzonymi widzami) i naładowane symbolami, porównywano do dzieł Felliniego lub Buñuela. Potwierdzając, że go fascynowali, dodaje jeszcze Ericha von Stroheima, ale wszelkie tropy krytyków bierze w nawias: „Gdy pokazujesz kobietę o bujnych, zmysłowych kształtach, mówią o Fellinim; gdy pojawia się karzeł, myślą o Buñuelu; dziwoląg budzi skojarzenie z Todem Browningiem. Jednak prawdę mówiąc, taka była wioska mojego dzieciństwa”. Obecny w całej jego karierze podtekst autotematyczny determinował też Diunę: Paul był mutantem, a reżyser tak właśnie czuł się za młodu wśród chilijskich autochtonów i wciąż za przerażajace uważa nie deformacje cielesne i odmienność psychiczną, ale wzajemne podobieństwo, symetrię ludzi. Zasadniczy dla książki i filmu motyw „mesjasza” Jodorowsky wiąże z samotnością i wyobcowaniem, które zaważyły na jego własnym życiu. Gdy popłynął do Europy, zerwał wszelkie więzi rodzinne: „Zdecydowałem się na ofiarę: nie mieć korzeni. To bardzo trudne, wszyscy ich szukają, a ty stajesz się Robinsonem Crusoe, jesteś na wyspie. Ani Chilijczyk, ani Żyd, czy chrześcijanin. Tylko istota ludzka”. Od tego czasu zawsze obcokrajowiec, którego „domem są buty”, co znaczy, że jednocześnie nie ma stałego dachu nad głową i czuje się zadomowiony wszędzie. Taki już pozostał, nie tylko wobec swego miejsca na Ziemi: „Jestem produktem planet lub nawet galaktyki. Nie myślałem o oflagowywaniu tego pochodzenia”. Wiele z tego, co „znalazł” u Herberta, dojrzewało w nim więc naprawdę znacznie wcześniej. W wywiadzie udzielonym jeszcze w 1972 roku magazynowi „Penthouse”, krytykując konflikt pojedynczego bohatera z otoczeniem jako schemat typowy dla Hollywood, opowiadał się za „człowiekiem zbiorowym”. Kolektywne idee towarzyszą mu nieprzerwanie do teraz i mają w istocie wymiar terapeutyczny. Przez ćwierć wieku rozwijał „psychomagię”, czyli własną metodę uwalniania innych od kumulujących się w każdym człowieku pokoleniowych balastów rodzinnych – jako mentalne „leczenie genów” nieodparcie kojarzy się z sekretnymi eksperymentami genetycznymi kobiecego zakonu Bene Gesserit z Diuny. „Gdy filmujesz, nie jesteś sobą” 7 Zawsze totalnie zanurzał się w pracy. „Gdy filmujesz, nie jesteś sobą. Osoba, która robiła te filmy, to nie ja”. Sceny transmutacji materii Diuny-planety oparł, jak twierdził, na konsultacjach z adeptami alchemii wyjaśniającymi procesy w athanorze, piecu używanym do poszukiwania formuły kamienia filozoficznego. Przy ceremoniach Fremenów posiłkował się leczniczymi praktykami Cyganów i obrzędami meksykańskich szamanek Pachita, a taktyki walk z oddziałami Imperatora omawiał z partyzantem południowoamerykańskim. Jego syn w ramach przygotowań do roli Paula trenował przez dwa lata sztuki walki u legendarnego ochroniarza Jeana-Pierre’a Vigneau, a niekonwencjonalnych lekcji z dziejów świata, wierszowanych na wzór Hezjoda i Homera, udzielał chłopcu posiadający wedle reżysera encyklopedyczny umysł „mentata” Michel de Roisin (pseudonim Michela Dahina, belgijskiego ilustratora i literata). Dla współczesnych uszu bombastycznie wręcz brzmią oświadczenia: „chciałem wpłynąć na nawyki percepcyjne publiczności, stworzyć proroka, który zmieni młode umysły na całym świecie (…). Diuna miała być nadejściem artystycznego, kinematograficznego Boga”. Czy wystarczy opinia, że gorączkowa natura dyktuje Jodorowsky’emu wciąż te same emocje, jak wtedy, gdy krzyczał do członków zespołu Pink Floyd, że mają szansę partycypować w „najważniejszym filmie w dziejach ludzkości”? A może po prostu film liczy się dla niego tylko jako działanie mogące przynieść zmianę w życiu oglądającego. Kończące Świętą górę odsłonięcie ekipy i sprzętu nie było li tylko popularnym wtenczas zabiegiem burzącej iluzję autoreferencji, ale wyrażało tę samą intencję rzeczywistej kontynuacji przesłania. Na tym też polegał mesjanizm Diuny: przeciwko nowoczesnemu światu i typowemu dlań „ostatniemu człowiekowi, który wszystko zdrabnia” (cytując za Nietzschem, adaptowanym scenicznie przez Jodorowsky’ego) reżyser stawiał inną istotę, swojego „człowieka panicznego, który nie jest, ale wciąż się staje”. „Etyka filmowania” Praktyki dominujące w branży Jodorowsky porównuje do niemającej nic wspólnego z twórczością „roboty dyplomatycznej”: reżyser tam prowadzi „cargo” ciężarówek i limuzyn z producentami, aktorami, ogromną ilością sprzętu i techników, a ruch regulują finanse. Wszyscy ruszają na „świetle zielonym”, ściśle trzymają się scenariusza-kosztorysu, a rezulat to „śmieszny produkt przemysłowy”, porównywalny do papierosa – „wypalasz, zapominasz, i kolejny, ale jeśli oglądasz tylko tego rodzaju filmy, skończysz z rakiem duchowym”. Ostre słowa wobec wzorcowego jego zdaniem Stevena Spielberga, którego kino zostało „spłodzone, gdy Walt Disney pieprzył Minnie Mouse”, świadczą o tym, jak bardzo nie znosi on tego modelu entertainment. Gorzko wypowiada się też o treningu szkół filmowych, gdzie studenci „są jak porzucone i niewypełnione wewnętrznie, nieodchowane dzieci – wpierw myślą, gdzie postawią sprzęt i jak nim poruszą. Nie mają nic do powiedzenia, ich jedyny świat to inne, istniejące już filmy”. 8 Nadzieję wobec połkniętego przez kalkulacje ekonomiczne kina widzi w narodzinach nowych form ekspresji, dzięki technologii wideo pozwalających „zapomnieć o produkcji przemysłowej” i drogiej dystrybucji. Przy okazji prezentacji ostatniego tytułu w MoMA nie ukrywa, że lubi seanse w muzeach: „Filmy są sztuką, muszą odzyskać godność”. Fabrykowanym studyjnie i wyczyszczonym technicznie, sztucznie „bogatym” obrazom przeciwstawia „biedne”, powstające bez nadmiaru pieniędzy i trików, których znaczenia powinny wyłaniać się w umyśle widza „nawet po latach”. „Zabijam jedną estetykę, by stworzyć inną. (…) Chcę, by piękno tryskało z zawartości, a nie formy. (…) Ograniczam się do tego, co niezbędne” – jakże zaskakujące deklaracje kogoś kojarzonego z przesadą i symbolicznym nadkodowaniem. Wielu krytyków zwraca uwagę na oszczędny, frontalny, niemal statyczny styl operatorski jego filmów, a w wywiadzie dotyczącym ostatniego jak dotąd Tańca rzeczywistości, którego zdjęciowców prosił o „fotografię kliniczną”, potwierdził sugestię Oliviera Père’a, że ujęcia oraz montaż wiele zawdzięczają u niego kadrowaniu typowemu dla komiksów. Stwierdza, że zawsze świadomie unikał wszelkiego formalnego wysilenia, jak niepotrzebne zbliżenia czy przeszkody sztucznie stawiane na linii wzroku widza. Pozbywał się też nadmiaru wyposażenia technicznego na planie, preferując postaci w naturalnej przestrzeni i bez gry światłocienia. Zero subiektywnej kamery, skoro ważne jest wyłącznie to, co ona rejestruje, i otwartość na wydarzenia niespodziewanie wzbogacające „akcję”. Gdy ma się już materiał na taśmie, montaż staje się czysto technicznym zagadnieniem, a kolorystykę można korygować cyfrowo w postprodukcji. Reżyseria to w grucie rzeczy „kontrolowanie wypadków”, a nie podążanie za dyktatem scenariusza. Na tle tych zasad, które Jodorowsky traktuje jako swoją „etykę filmowania”, doskonale przygotowana Diuna wypada zaskakująco. Być może szczegółowa wizualizacja, zbyt daleko posunięte dopracowanie preprodukcji spełniły przedwcześnie zadanie i w tym sensie film został „nakręcony”. Opis, jak Jodorowsky, stojąc za plecami Mœbiusa, prosił o kolejne ustawienia planów i kamery, a on bardzo szybko to wyczarowywał na papierze, komentuje: „To już było filmowanie”. Nie aprobując nazywania Diuny porażką, potwierdza: „Dla mnie, tak czy siak, została zrobiona”. „Nie jestem normalnym filmowcem” Do swej rekapitulacji perypetii projektu Frank Pavich nie mógł znaleźć dokumentacji „z rzeczywistości”, w rodzaju fotografii ludzi czy odwiedzanych plenerów: „okazało się, że nie ma nic, żadnego śladu”. Jakby te realia były od razu skazane na wtórność wobec ostatecznie jedynie ważnego filmu wewnętrznego. Jeśli – cytując Mœbiusa – film „pozostanie tym, czym być powinien, mirażem pośród diun”, słowo „powinien” nie znaczy, że na to jedynie zasługiwał. Daje raczej do zrozumienia, że taki miał i ma paradoksalnie największą moc oddziaływania, a cała jego historia niesie przypowieść o roli wyobraźni i marzeń w życiu, którego racjonalność reżyser kwestionuje prosto: „codziennie na co najmniej osiem godzin wkraczasz w świat zrobiony ze snu”. 9 I jeszcze: „Mówię moją nieświadomością do twojej. (…) Nie jestem normalnym filmowcem. Filmowanie to aktywność mistyczna, święta”. Łatwo byłoby posądzić Jodorowsky’ego o nieznośny patos, gdyby nie mieszająca style, anarchiczna Estetyka Paniczna, pod którą niezmiennie się podpisuje. Humor ratuje nie tylko od pompy, ale z pułapek opresyjnych sytuacji, bo jak nauczył go dadaista i patafizyk Marcel Duchamp, problemy nie istnieją – świat jest ich „bezkresnym rozwiązaniem”. Gdy Ben Cobb, w jedynej dotąd monografii reżysera z 2007 roku, pisał: „W dzisiejszym świecie bezustannych remakeʼów, korporacyjnego marketingu i pseudoautorów potrzebujemy Jodorowsky’ego bardziej niż kiedykolwiek. Na nieszczęście dla nas ten multimedialny madman nie potrzebuje kina” – mylił się (na szczęście dla nas). „Mistyk-anarchista” lubi podkreślać, że praca zawsze jest istotniejsza (jak „droga” wedle bliskich mu filozofii dalekowschodnich) od dobrego czy złego jej rezultatu. Niezrobione filmy? – „Ależ nigdy nie przestałem wyobrażać sobie takich, o których wiem, że nie powstaną. Mam ich w głowie setki”. Na końcu dokumentu o Diunie, który jest jednym wielkim wezwaniem, by nie rezygnować z ambicji, Jodorowsky zwraca się wprost do oglądającego: „Niepowodzenie jest nieważne. Musisz próbować”. Kapsułki Giger o zamku Harkonnena „Siedziba Harkonnena to gigantyczny Moloch konwertujący żywe istoty na energię, którego magiczna aura negatywnie wpływa na wszystkich mieszkańców. Symbol wyzysku, agresji i brutalności, o kształcie jaja zagrzebanego we wzgórzu pokawałkowanych kości i ekskrementów bezustannie zeń wyrzucanych, miotanych szalejącymi burzami i z wolna kruszejących w pył. Część odsłoniętą – jak lodowiec, zaledwie w jednej dziesiątej swej objętości – wieńczy monstrualna instalacja przeznaczona do obrony przed atakiem lądowym i powietrznym, unoszona lub obniżana, aby namierzyć cel. Ma kształt głowy, pod której twarzą kryje się ufortyfikowana czaszka, plująca destrukcją i śmiercią. Zamek obraca się na cyrkularnych szynach jak na artyleryjskiej platformie i otoczony jest szerokim na 70 metrów bezdennym rowem. Jedyne połączenie ze światem zewnętrznym to zwodzony most, opuszczany jak olbrzymi penis lub wysuwany jak język. Obdarzone samodzielną egzystencją ostrza wyrastające po obu stronach prowadzących do zamku schodów przebijają wchodzących często dla samego kaprysu. Brama na górze jest jedynie wejściem, a nigdy wyjściem, gdyż jej haki przypominające zęby rekinów uniemożliwiają komukolwiek zawrócenie z drogi. W gotyckiej, bezsensownie pustej jak ogromny brzuch przestrzeni wnętrza budowli kołyszą się korpulentne istoty na podtrzymujących je linach. 10 Inne produkcje Diuny Prawa do ekranizacji Diuny kupił w 1971 roku Arthur P. Jacobs, szef Apjac International, producent Planety małp (1968, F.J. Schaffner). Reżyserować miał ją, zależnie od źródła, David Lean lub Haskell Wexler, ale zdjęcia zaplanowane na początek 1974 roku uniemożliwiła nagła śmierć Jacobsa, co bardzo obniżyło kwotę, za jaką opcję adaptacji nabył Seydoux. Od Francuzów odkupił ją pod koniec 1976 roku Dino De Laurentiis i realizację powierzył Ridleyowi Scottowi zaraz po sukcesie Obcego. Skrót książki zrobiony tu przez samego Franka Herberta uznano za filmowo nieużyteczny, a dla Rudy’ego Wurlitzera, scenarzysty Pata Garretta i Billy Kida (1973, S. Peckinpah), była to jedna z najtrudniejszych prac w karierze. Produkcję z bazą w angielskim Pinewood Studios ostatecznie przerwało odejście pod koniec 1980 roku Scotta, któremu umarł starszy brat i, jak stwierdził później, utracił też serce do zadania zapowiadającego się jeszcze na co najmniej dwa i pół roku samych przygotowań. Prace OʼBannona i Gigera, uczestniczących w tej próbie, znów nie zostały wykorzystane. De Laurentiis, który w 1981 roku wykupił kolejną, dziewięcioletnią opcję adaptacji łącznie z nawet jeszcze nienapisanymi kontynuacjami książki, podczas telewizyjnego wywiadu w 1983 roku oświadczył, wskazując na siebie: „Aby robić kinową Diunę, trzeba być wariatem”, po czym dodał, że ma dość odwagi, by temu zadaniu podołać. Również Giger nie dawał za wygraną: gdy usłyszał o następnym podejściu, reżyserowanym przez Davida Lyncha i pod nadzorem córki De Laurentiisa, Raffaelli, wysłał Lynchowi fotografie projektów stworzonych dla Scotta – mebli Harkonnena oraz nowych wariantów pustynnych czerwii. Lynch jednak nie był zainteresowany i w jego ukończonej Diunie (1984) było bardzo niewiele śladów pracy zespołu Jodorowsky’ego, a projekty Gigera, tuż przed jej premierą, zostały wystawione w nowojorskim klubie „Limelight”. Mœbius i Jodorowsky: komiksowe owocowanie Diuny Podczas prac nad Diuną Mœbius współzałożył w 1974 roku wydawnictwo Les Humanoïdes Associés (obecnie jako Humanoids Inc. z siedzibą w USA) i pismo „Métal Hurlant”, gdzie rok później ukazał się rysowany przez niego, a pisany przez OʼBannona The Long Tomorrow, który wpłynął na stronę wizualną Łowcy androidów (1982) Ridleya Scotta. Z kolei Luc Besson w Piątym elemencie (1997) wykorzystał drukowany tu przez Mœbiusa i Jodorowsky’ego, częściowo oparty na Diunie komiks Incal (najnowsze wydanie: Alejandro Jodorowsky, José Landrönn, Mœbius, Final Incal, Humanoids Publishing, Hollywood–London 2014). Z pismem wpółpracował też Richard Corben, amerykański rysownik undergroundowy wyznaczony w Diunie do projektów planety piramid zakonnic Bene Gesserit. Jodorowsky opublikował na łamach „Métal Hurlant” w 1985 roku tekst Diuna: film, którego nie zobaczycie nigdy, a wydawca został jednym z producentów dokumentu poświęconego jego sylwetce, Konstelacja Jodorowsky (1994) Louisa Moucheta. 11 Reżyser złożył hołd długiej współpracy z Mœbiusem w filmie Życie w obrazkach (2007) Hasko Baumanna. Propozycje lektur: J. Hoberman, Jonathan Rosenbaum, Midnight Movies, HarperCollins, New York 1983 (rozdział poświęcony reżyserowi). Alejandro Jodorowsky, Dune: le film que vous ne verrez jamais, „Métal Hurlant” 1985, nr 107, tłumaczenie angielskie: http://www.duneinfo.com/unseen/jodorowsky/. Michel Larouche, Alexandro Jodorowsky: cinéaste panique, Ça cinéma, Albatros, Paris 1985. Ben Cobb, Anarchy and Alchemy: The Films of Alejandro Jodorowsky, Creation Books, New York 2007. David Church, Alejandro Jodorowsky, Senses of Cinema, Great Directors, 2007, Issue 42, http://sensesofcinema.com/2007/great-directors/jodorowsky. Alejandro Jodorowsky, The Spiritual Journey of Alejandro Jodorowsky: The Creator of El Topo, Inner Traditions International, Park Street Press, Rochester 2008. Alejandro Jodorowsky, Dance of Reality: A Psychomagical Autobiography, Inner Traditions International, Healing Art Press, Rochester 2014.