Konrad Gruca Metanarracje Do niedawna Eskil Vogt
Transkrypt
Konrad Gruca Metanarracje Do niedawna Eskil Vogt
Konrad Gruca Metanarracje Do niedawna Eskil Vogt kojarzony był przede wszystkim jako scenarzysta dwóch pełnometrażowych filmów Joachima Triera – Reprise: Od początku, raz jeszcze… (2006) oraz Oslo, 31 sierpnia (2011). Ich trzeci projekt, czerpiący tytuł z piosenki Louder Than Bombs zespołu The Smiths, jest wciąż na etapie produkcji. Europejska publiczność, szczególnie ta urodzona w okolicach roku 1980, polubiła kameralne kino Norwegów, którym w jednostkowych dramatach udało się zawrzeć dylematy całego pokolenia dojrzewającego w realiach kryzysu ekonomicznego oraz przewartościowania dotychczasowych mód i modeli społecznych; nowych dorosłych balansujących na krawędzi młodzieńczego entuzjazmu i kapitulacji. Blind jest pierwszym w pełni autorskim dziełem Vogta (aczkolwiek Trier figuruje w napisach końcowych jako współproducent). Film zdążył już wzbudzić zainteresowanie po obu stronach oceanu. Został wyróżniony za scenariusz oryginalny na ostatnim Sundance, a podczas Berlinale umieszczono go w prestiżowej sekcji Panorama. Debiut reżyserski Vogta doceniła także polska widownia, nagradzając obraz statuetką Parasolnika na 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Sopocie. Blind opowiedziane jest głosem należącym do niewidomej kobiety. Trzydziestokilkuletnia Ingrid musiała stracić wzrok niedawno. Nie wychodzi poza obszar mieszkania dzielonego z wiecznie nieobecnym mężem. Doskwierają jej cisza i samotność. Zaludnia pustkę wyimaginowanymi sąsiadami – uzależnionym od pornografii Einarem i ciamajdowatą Elin. Obdarza każde z nich własnymi cechami, kanalizując w ten sposób swoje frustracje i rozterki. Trudno zdecydowanie określić, czy bohaterka odnajduje się tym samym twórczo w nowej sytuacji, czy raczej schizofrenicznie zatraca w świecie wewnętrznym. Osnowa fabularna i relacje wiążące bohaterów są odsłaniane powoli i stopniowo. Narracja jest pełna luk i niedopowiedzeń. Widz traci rachubę, które wydarzenia stanowią konfabulację Ingrid, a które odnoszą się do obiektywnego porządku historii. Blind nawiązuje do motywów oraz stylistyki wcześniejszych utworów duetu TrierVogt. Podobnie jak w Reprise i Oslo, 31 sierpnia fabułę osadzono w silnie literackim kontekście, podkreślanym profesją bohaterów, narracją voice over i samą strukturą opowiadania. Introwertyczne, naznaczone wykluczającym piętnem postacie charakteryzowane są dodatkowo przez kontrkulturowe artefakty klasy średniej – płyty Morrisseya i Sonic Youth. Oslo we wszystkich trzech przypadkach odgrywa rolę miasta wydobytego wprost z pamięci, zbudowanego z fragmentów, wyobrażonego – jak u Italo Calvino – choć zakotwiczonego w rzeczywistości. W Oslo, 31 sierpnia nostalgicznie wspominane jest wyburzenie wieżowca koncernu Philipsa, symbolicznego punktu śródmieścia. Blind przywołuje ujęcia zamachu terrorystycznego z 22 lipca 2011 roku. Dzieło Vogta jest niezwykle koherentne, wręcz rygorystyczne w konstrukcji postaci i filmowych planów. Reżyser dba o rytm i kontrasty; rozładowuje ciężar sytuacji komentarzem muzycznym lub wysublimowanym, innym razem groteskowym poczuciem humoru. Ingrid nie brak autoironii. Widzi siebie w jednym, żałosnym szeregu z autorem powieści Motyl i skafander. W mnożeniu fetyszów, którym oddaje się Einar, bohaterka sięga aż po amaurofilię. Surrealistyczny ogórek zieleniący się w ekspozycji filmu wypala z hukiem dopiero w 75. minucie projekcji. Autorski sznyt Vogta widoczny jest najbardziej w paraliterackości Blind. Reżyser, podobnie jak Sarah Polley w Historiach rodzinnych (2012), na pierwszy plan wysuwa sam proces i akt opowiadania. To w nich zawiera się właściwy temat filmu, który traktuje o źródłach kreacji, interpretacji i adaptacji. Pozbawiona wzroku Ingrid przekłada informacje pozyskane dzięki pozostałym zmysłom na obrazy. Następnie sprowadza je do słów, łączy w historię rozgałęziającą się na boki, niepozbawioną martwych pędów, o alternatywnych zakończeniach. Bohaterka oddaje się codziennym ćwiczeniom z wizualizacji. Ujarzmia przestrzeń. Pisarstwo jest dla niej – biorąc pod uwagę wszystkie niuanse – także formą umysłowej masturbacji, surogatem tłumiącym wzbierające potrzeby i pragnienia. Błędną pętlą. Przekraczaniem własnych granic, a zarazem ciągłą samonegacją; doświadczeniem tyleż wyzwalającym, co destrukcyjnym. Prawdziwa ślepota – jak chce tego Vogt – to nic innego jak brak wyobraźni. Blind Norwegia 2014, 96’ reż. i scen. Eskil Vogt, zdj. Thimios Bakatakis, muz. Henk Hofstede, prod. Motlys, Lemming Films, wyst.: Ellen Dorrit Petersen, Henrik Rafaelsen, Vera Vitali, Marius Kolbenstvedt Amelia Wichowicz Et in Arcadia ego Współczesne hollywoodzkie teen movies zostały zdominowane przez wysokobudżetowe widowiska: antyutopie o mrocznym świecie przyszłości, jak Igrzyska śmierci (2012, G. Ross) czy Więzień labiryntu (2014, W. Ball). Przelewając hektolitry krwi, nastoletni bohaterowie przekonują się, że dorosłe życie to nie bajka – ich proces inicjacji odbywa się zazwyczaj na śmiertelnie niebezpiecznych arenach. Szkocki twórca Kevin Macdonald w Jeżeli nadejdzie jutro proponuje zmodyfikowany wariant tego rodzaju filmu młodzieżowego. Choć rezygnuje on z blockbusterowych atrakcji na rzecz kameralnej opowieści z wnikliwą, niemal kontemplacyjną obserwacją dorastających ludzi, to prezentowana historia nadal jest utrzymana w konwencji political fiction z elementami fantastyki. W brytyjskich teen movies od czasu do czasu pojawia się bomba atomowa jako metafora napięć i niepokoju czasu dojrzewania. Bohaterki filmu Ginger i Rosa (2012, S. Potter; recenzja ukazała się w „EKRANach” 2013, nr 6) dorastają w Londynie w czasach zimnowojennego strachu przed eksplozją jądrową, natomiast w dziele Macdonalda – w wyniku bliżej nieokreślonego konfliktu międzynarodowego – dochodzi do wybuchu bomby atomowej w sercu Zjednoczonego Królestwa. Główną bohaterką filmu jest Daisy, nastoletnia Amerykanka, która przybywa na angielską prowincję, aby u krewnych bezpiecznie przeczekać wojenną zawieruchę. To z jej perspektywy obserwujemy kolejne, tragiczne w skutkach zdarzenia. Początkowo domostwo ciotki i jej trojga dzieci wydaje się ziemską Arkadią – oazą spokoju i szczęśliwości, do której wojna, widziana przez protagonistów jedynie na ekranie telewizora, nigdy nie będzie mieć dostępu. Kuzyni Daisy, pozbawieni opieki pracującej na placówce dyplomatycznej matki, spędzają całe dnie na beztroskich zabawach. To wśród nich zamknięta w sobie i zdystansowana od otoczenia dziewczyna otwiera się, uczy spontaniczności i przeżywa swoją pierwszą miłość. Wybrankiem jej serca zostaje najstarszy kuzyn, Eddie, który posiada nadzwyczajne zdolności, m.in. potrafi porozumiewać się w myślach z ludźmi i zwierzętami. Sielanka ta nie trwa jednak długo. Przerywa ją gwałtownie wybuch bomby atomowej w Londynie. Anglia pogrąża się w chaosie, czego zwiastunem jest opad śniegu w środku lata. Do ich dotychczasowego azylu docierają żołnierze, którzy zabierają Daisy i kilkuletnią Piper do obozu pracy. Pomna przysięgi złożonej Eddiemu, że wróci do domu, bohaterka ucieka wraz ze swoją małą podopieczną. Droga powrotna okaże się dla nastolatki z problemami trudnym i ostatecznym testem na dorosłość. Saoirse Ronan, aktorce występującej często w ambitnych produkcjach dla młodzieży (jak Miasto cienia [2008, G. Kenan], Nostalgia anioła [2009, P. Jackson], Intruz [2013, A. Niccol]), udało się przekonująco i jednocześnie powściągliwie pokazać bogactwo przeżyć wewnętrznych dorastającej dziewczyny. Jeżeli nadejdzie jutro zaskakuje oryginalnym przedstawieniem świata po nuklearnej apokalipsie. Kino przyzwyczaiło nas do obrazów zdewastowanej i skażonej ziemi-pustyni, którą zalewa żółte, toksyczne światło. Tymczasem w filmie Macdonalda Anglia po eksplozji jądrowej dalej pozostaje zieloną wyspą. Do bohaterów docierają jedynie komunikaty o zniszczeniach, pożarach i zatrutej wodzie. Jakby na przekór pożodze wojennej przyroda zachowała swoją bujność i soczystość. Wiele scen z wędrówki Daisy i Piper do domu może kojarzyć się z podróżą przez Zonę w Stalkerze (1979, A. Tarkowski). Angielskie krajobrazy wraz z pojawiającymi się gdzieniegdzie elementami industrialnymi mają w sobie tę samą tajemniczość co Strefa – budzą zarazem niepokój i fascynację. I tak jak w arcydziele Tarkowskiego pełni determinacji bohaterowie pragną dotrzeć do komnaty, gdzie spełniają się marzenia, tak Daisy bez względu na ryzyko dąży do miejsca, w którym ma czekać na nią ukochany. Przywołuję Stalkera również dlatego, że choć oba filmy należą do fantastyki, to nie technologia odgrywa w nich pierwszoplanową rolę, lecz właśnie kontakt z tym, co metafizyczne, oparte na pozawerbalnym poznaniu, intuicyjne i bliskie naturze. Katalizatorem tej niezwykłości w Jeżeli nadejdzie jutro jest Eddie, który niczym Stalker wprowadza Daisy w swój tajemny świat, a następnie telepatycznie kieruje do domu. Tylko czy powrót do Arkadii po doświadczeniu wojny jest jeszcze możliwy, a komnata marzeń spełni nastoletnie sny? Jeżeli nadejdzie jutro How I Live Now Wlk. Brytania 2013, 101’ reż. Kevin Macdonald, scen. Jeremy Brock, Tony Grisoni, Penelope Skinner, zdj. Franz Lustig, muz. Jon Hopkins, prod. BFI Film Fund, Cowboy Films, Film4, wyst.: Saoirse Ronan, George MacKay, Harley Bird, Anna Chancellor, Tom Holland Marta Stańczyk Sauté Kiedy bohater z horroru zostaje włączony do melodramatycznej fabuły, trudno nie spodziewać się intensywnych emocji. Kiedy akcja rozgrywa się w andaluzyjskiej Grenadzie, można wyobrazić sobie ucztę dla oka na kształt gótico flamígero. Kiedy w końcu tematem pozostaje ludożerstwo, oczekuje się eskalacji nieapetycznych scen gore. Manuel Martín Cuenca studzi jednak zapały miłośników exploitation, „przyrządzając” minimalistyczny horror à rebours: bez wyrazistych postaci, wartkiej akcji czy nawet muzyki. Konwencją w filmach kanibalistycznych pozostaje nadmiar – krwi i mięsa, okrucieństwa i przemocy, humanizmu i groteski. Dlatego ludożerstwo pojawia się najczęściej w horrorach (z Nagimi i rozszarpanymi [1980, R. Deodato] na czele) oraz postapokaliptycznych opowieściach (czy to w dramatycznej – Droga [2009, J. Hillcoat], czy w komediowej wersji – To już jest koniec [2013, E. Goldberg, S. Rogen]). Hiszpański Kanibal nie jest jednak pełen krwi, nawet jego bohater nie jest pełnokrwisty. W niczym nie przypomina najsłynniejszego twórcy chuletas de hombre, czyli Hannibala Lectera. Jego inteligencję i podkreślaną szczególnie w serialu stacji NBC (2013–) kulinarną pasję zastępuje w filmie Cuenki pedanteria, automatyzm i brak finezji. Film rozpoczyna scena polowania, w której ofiarom przyglądamy się oczami mordercy. Ten silnie zaakcentowany subiektywizm – powracający w scenach obserwowania ofiar – jest próbą zmuszenia widza do utożsamienia się z mroczną stroną natury bohatera, jeszcze zanim w pełni go pozna. Carlosa bowiem oglądamy dopiero w jego warsztacie krawieckim. Gdy rozcina nożycami materiał, pozostający poza kadrem proces odzierania ze skóry i ćwiartowania nadaje scenie niezwykłej sugestywności. Zwłaszcza że wcześniej widownia „uczestniczyła” w polowaniu. Niewidzialność tworzy podskórny niepokój, ale zarazem niweluje sensacyjność tematu. Po skończonej pracy mężczyzna wraca do domu i przygotowuje posiłek – wyciąga kawałek mięsa z wypełnionej nim lodówki, delikatnie doprawia, smaży i zjada bez dodatków. A także bez ekscytacji, przez co morderczy popęd przypomina nawyk. Szybko napięcie pierwszych scen zastępuje nudna „nieefektowność” Carlosa. Kiedy mówi on o zaletach garniturów, które szyje, docenia nie ich elegancję, a trwałość, i wydaje się, że podobny pragmatyzm decyduje o zjadaniu ludzi. Powolny rytm i staranna kompozycja kadrów oddają osobowość Carlosa, jego izolację i codzienną monotonię, którą przełamuje dopiero pojawienie się Niny, bliźniaczej siostry jednej z jego ofiar. Następuje zwiastowane w materiałach promocyjnych love story: nocne spacery po miradorach, wycieczka w góry i szansa odkupienia. Ten melodramatyzm – do którego predylekcje Cuenca przejawił wcześniej chociażby w Słabości bolszewika (2003) – to najsłabszy punkt filmu, pozostającego jednak interesującą wypowiedzią na temat natury człowieka. Motywy postępowania Carlosa nie zostają wytłumaczone. Wydaje się, że reżyser dokonuje przeglądu możliwych wyjaśnień i na żadne się nie decyduje. Robi krok do przodu, by szybko wycofać się z religijnych czy psychoanalitycznych eksplikacji. Choć bohater przyznaje się, że pożądał swoich ofiar, a w filmie powraca zarówno postać tajemniczej kobiety, jak i wątki eucharystyczne, Cuenca nie tworzy kolejnej historii o psychopatycznym mordercy, lecz o współczesnym everymanie. Choć zazwyczaj to postacie wampirów – od Nosferatu, symfonii grozy (1922, F.W. Murnau) po Pozwól mi wejść (2008, T. Alfredson) – służyły za kulturowe metafory, hiszpański Kanibal uwzniośla bohatera silnie związanego z „niepoetyckim” gore. Podobny efekt, przy całkowicie odmiennych środkach, uzyskał wcześniej Philippe Grandrieux w Sombre (1998) – w obu filmach morderca staje się figurą alienacji. Dla Carlosa inni ludzie są tak obcy, że jawią się jako produkt do spożycia, prymitywny substytut ludzkich więzi. Jednak nie zawsze droga do serca prowadzi przez żołądek. Choć brzmi to górnolotnie, Kanibal pozostaje interesującą wypowiedzią o kondycji współczesnego człowieka. Metaforyczne potraktowanie postaci z galerii filmów grozy pozwoliło stworzyć subtelny, nietuzinkowy portret samotności i emocjonalnego okaleczenia. Czy też oka-leczenia, bowiem Cuenca krwawą makabreskę kina kanibalistycznego zastąpił chłodem i surowością przekazu. Słowem: sauté. Podano do stołu. Kanibal Caníbal Hiszpania, Rumunia, Rosja, Francja 2013, 116’ reż. Manuel Martín Cuenca, scen. Alejandro Hernández, Manuel Martín Cuenca, zdj. Pau Esteve Birba, prod. Mod Producciones, Libra Film, Luminor, wyst.: Antonio de la Torre, Olimpia Melinte, María Alfonsa Rosso Paweł Biliński Filozofia nicnierobienia Lenistwo nie jest tematem szczególnie często podejmowanym przez kino – z oczywistych, można rzec, względów. Niewielu reżyserów potrafiło nieróbstwo portretowanych bohaterów przedstawić w zajmujący widza sposób. Udało się to może Jimowi Jarmuschowi w Nieustających wakacjach (1980), filmie będącym jednym z manifestów neomodernizmu; ewentualnie też Nikosowi Panayotopoulosowi w nieco zapomnianych Leniuchach z żyznej doliny (1978), gdzie niekończący się odpoczynek posłużył realizatorom za celną antyburżuazyjną metaforę. W 2014 roku Whitney Horn i Lev Kalman, debiutujący amerykańscy artyści, do powyższego zestawu dokładają swoją propozycję. Wyreżyserowana przez nich L jak laba nie jest jednak li tylko filmem o sjeście. Choć z początku może sprawiać takie wrażenie. Zahaczające o granicę afabularności dzieło Horn i Kalmana to przewrotna apoteoza wakacji i totalnego chilloutu. Niezależnie od wyboru sposobu odpoczynku – słuchania muzyki, uśmiechania się do słońca, ucinania sobie intelektualnej pogawędki ze znajomymi, biegania po łące z piłką futbolową, spania w lesie czy po prostu leżakowania – przedstawieni w filmie bohaterowie całkowicie oddają się beztroskiemu relaksowi, konsekwentnie porzucając wszelkie problemy codzienności. Jedna z postaci, delektując się zimnym winem, manifestacyjnie oznajmia: „I’m getting so mellow!”. Powtarzane wielokrotnie wyrażenie „mellow” – określające osobę odprężoną, ale też łagodną, „zmiękczoną” – z czasem staje się słowem kluczem: wyrazem filozofii protagonistów. Dążenie do nicnierobienia, w którym kolejni młodzieńcy chcieliby się zatracić, pozostaje ich absurdalnie ujętym życiowym celem. Relaks nie jest więc jedynie odpoczynkiem, to – mówiąc językiem Internetu – „stan umysłu”. Zestawione przez autorów sekwencje nie zostały przedstawione w ciągu przyczynowo-skutkowym. Są to raczej przeplatane skecze, spięte precyzyjnie określonym czasem i miejscem akcji. Każda scena rozpoczyna się charakterystycznym napisem, jakim niegdyś zwykło się podpisywać fotografie („Spring Break 1993, NY”, „Thanksgiving 1992, Beaumont TX” – by zacytować przykłady). Choć trudno przywiązywać większą wagę do tak dokładnego usytuowania czasoprzestrzennego, to w tym przypadku uwagę zwraca konsekwencja autorów w orientowaniu widza, gdzie i kiedy rozgrywa się akcja. Niemal wszyscy bohaterowie filmu – obowiązkowo piękni i młodzi – to pracownicy uniwersyteccy i/lub absolwenci uczelni, z dumą debatujący na tematy tak „ważkie”, jak życie duchowe drzew (sic!). Mimo trudności wynikających ze sprawowanych przez siebie funkcji (choć przypisanie im akademickich profesji należy potraktować jako żart) nie odmawiają sobie odpoczynku, często zaznaczając, jak błogo jest im w danym momencie. Filmowy „narrator” też się odpręża. Nie interesują go zazębianie wątków czy dramaturgia. Liczy się dlań przede wszystkim pochwała chwili i (nie)znośnej lekkości bytu. Z kolei – co jest szczególnie zabawne – teatralnie i tandetnie odgrywane przez naturszczyków scenki bez przerwy przypominają nam o sztuczności świata przedstawionego. Są fikcyjnym wspomnieniem i krzywym zwierciadłem prawdopodobnych wakacji lat 1992–1993. Podkreślają to przepięknie skomponowane ujęcia, stylistycznie utrzymane w poetyce lo-fi, które wyglądają na uchwycone w tamtym czasie za pomocą analogowej kamery wideo, a także kultowy już soundtrack Johna Atkinsona, wydany zresztą na kasecie magnetofonowej. Dzięki precyzyjnemu artystycznemu konceptowi L jak laba sprawia wrażenie nostalgicznej (pod względem ideowym i estetycznym) podróży do początku lat 90. – gdy młodych nie zajmowały jeszcze komputery, a bezpośredni kontakt z człowiekiem wciąż był ważniejszy niż internetowe znajomości. Jest to zarazem leksykon zachowań popisującego się wiedzą współczesnego hipstera. Największa wartość filmu to, podobnie jak w przypadku Spring Breakers (2012), ambiwalentne połączenie dychotomii. U Korine’a szyderczość wiązała się z widowiskową warstwą audiowizualną, u Horn i Kalmana obserwujemy natomiast autoironiczną quasi-fabułę, która pod płaszczykiem niechlujnej kompozycji skrywa olbrzymie pokłady bezpretensjonalnego uroku wynikającego z melancholijnego wspomnienia czasów wakacyjnej idylli. L jak laba L for Leisure USA, Francja, Islandia, Meksyk 2014, 74’ reż. i scen. Whitney Horn, Lev Kalman, zdj. Whitney Horn, muz. John Atkinson, prod. Special Affects Films, wyst.: Gabriel Abrantes, Melissa Barrera, Bene Coopersmith, Benjamin Crotty Adam Kruk Z kamienia czy z waty? Shane Meadows był uważany za jeden z największych talentów połowy lat 90., kiedy debiutował obok twórców takich jak Peter Cattaneo, Michael Winterbottom czy Stephen Daldry, zaliczonych w poczet New Labour Party Cinema. Tendencję tę, towarzyszącą pierwszym latom rządów Tony’ego Blaira, charakteryzowało optymistyczne przyjęcie utraty władzy przez konserwatystów i próby rozliczenia ich rządów. Wiązała się ona z powrotem do tematyki społecznej (tzw. kitchen sink realism) po dominującym w epoce Johna Majora eskapistycznym „ivoryzmie”, który swoją drogą przypomniał o sobie niedawno w serialu Downton Abbey. Kiedy filmy takie jak Goło i wesoło (1997) czy Billy Elliot (2000) odniosły światowy sukces, a Winterbottom zaczął zdradzać ambicje „autora kina”, Meadows – przynajmniej poza ojczyzną – pozostawał w ich cieniu, najważniejsze dzieło tworząc dopiero w kolejnej dekadzie. To właśnie Anglia (2006), opowiadająca o chłopaku osieroconym przez poległego podczas wojny o Falklandy ojca, a następnie zrekrutowanym przez środowisko skinheadów, stała się jednym z najposępniejszych obrazów thatcheryzmu w kinematografii brytyjskiej. Sukces filmu reżyser przekuł w jego telewizyjne kontynuacje, rozgrywające się odpowiednio trzy (1986) i pięć (1988) lat po ukazanych tam wydarzeniach. Produkcję trzeciego obrazu z serii – To właśnie Anglia ’90 – przerwał, by zrealizować dokument The Stone Roses: Made of Stone poświęcony, jak sam przyznaje, swojemu ukochanemu zespołowi. Z projektem tym nie można było czekać, bowiem w 2012 roku The Stone Roses postanowili reaktywować się po 16 latach, by odbyć tournée wieńczone koncertami w Heaton Park w rodzinnym Manchesterze. Meadows rzucił wszystko, aby towarzyszyć legendarnemu grupie podczas prób, konferencji prasowych, koncertów i na backstage’u. Zachował się jak oddany brytyjski fan, a jak wiadomo – skala fanostwa na Wyspach nie ma swojego odpowiednika na świecie. Meadows, w młodości sam członek zespołu rockowego, w Made of Stone nie zamierzał ukrywać swojego stosunku do idoli. Nie chowa się za kamerą, co sprawia, że film wyprodukowany przez wytwórnię Warp (założoną przez zasłużone wydawnictwo płytowe) staje się tym bardziej osobisty, przez co jednak brakuje miejsca na dziennikarską dociekliwość. Pozostajemy w kręgu głównych zainteresowań reżysera: muzyką, lad culture czy latami 80., kiedy zaczęła się w Manchesterze historia zespołu. Było to jedno z miast najsilniej doświadczonych polityką Margaret Thatcher, które wytworzyło wówczas najciekawszą scenę muzyczną na Wyspach, określaną niekiedy mianem Madchester. Wystarczy wspomnieć Joy Division, The Smiths, James czy New Order, by zarysować kontekst, w którym narodził się fenomen The Stone Roses. Mimo prezentowanych archiwaliów z czasu, kiedy Ian Brown z kolegami występowali w słynnej Haçiendzie, demolowali hotelowe pokoje i określali się mianem „najlepszej kapeli na świecie”, Meadowsowi nie zależy, by ten mit podtrzymać. Ciekawsze jest dla niego, ile z tej legendy pozostało. A ostało się czterech panów w średnim wieku, którym nie do końca udało się dorosnąć. Trochę jak w Miłości (2012) Filipa Dzierżawskiego obserwujemy uśpione konflikty sprzed lat, które łatwo mogą wybuchnąć. Wyczuwa się napięcie między Brownem a gitarzystą Johnem Squire’em (który jeszcze w 2009 roku zarzekał się, że nigdy nie zbezcześci legendy zespołu reaktywacją), jednak eksplozja przychodzi nieoczekiwanie ze strony perkusisty Reniego. To on, po udanych koncertach w Barcelonie i Lyonie, zejdzie ze sceny w Amsterdamie, po czym Brown nazwie go „pizdą”. Rockandrollowy duch bywa czasem bardziej destrukcyjny niż twórczy. Dalsza część europejskiej trasy zostanie odwołana, co oznajmi załamany Meadows, kierując kamerę na siebie. Made of Stone jest świadectwem porażki wykraczającym poza, z reguły triumfalistyczne, tony dokumentów muzycznych. Gatunek ten jest szczególnie popularny w Wielkiej Brytanii, gdzie swój pomnik dostał niedawno inny zasłużony zespół w filmie Pulp: film o życiu, śmierci i supermarketach (2014, F. Habicht), pokazującym optymistyczną wersję wskrzeszenia legendy. Jeżeli jednak grany przez Pulp brit pop znalazł u nas swoich zwolenników, Madchester nigdy Polski nie zawojował, a sam Meadows nie zdobył pozycji na miarę, dajmy na to, Winterbottoma. Dlatego mimo popularności Made of Stone na Wyspach i nominacji do British Independent Film Awards raczej nie może liczyć na dystrybucję w naszym kraju. The Stone Roses: Made of Stone Wielka Brytania 2013, 97’ reż. Shane Meadows, zdj. Laurie Rose, wyst.: Ian Brown, John Squire, Alan Wren, Shane Meadows Piotr Mirski Między Nigdzie a Nibylandią W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy miały premierę dwa poświęcone dojrzewaniu filmy. Oba zaplanowano jako arcydzieła wykraczające poza bezpieczne ramy fikcji. Boyhood (2014, R. Linklater) to epickie przedsięwzięcie, które realizowano na przestrzeni dwunastu lat – pokazując, jak stopniowo zmieniają się ciała bohaterów, i wplatając w intrygę najnowsze wydarzenia z historii Stanów Zjednoczonych. Z kolei Taniec rzeczywistości, będący powrotem do kina Alejandro Jodorowsky’ego, to pisana kamerą autobiografia i posiadający terapeutyczny potencjał projekt, w którym wzięła udział rodzina reżysera. Mający żydowskie korzenie Jodorowscy żyją w Chile, w mieście Tocopilla, które czasem przypomina kamieniste Nigdzie z jakiegoś westernu, a czasem zbudowane z marcepanu Nibylandie z filmów Wesa Andersona. Mały Alejandro, cherubinek o złotych kędziorkach, to chłopiec delikatny i neurotyczny, rozdarty ponadto między dwójką raczej niezbyt szczęśliwych rodziców, tworzących klasycznie patriarchalny układ: samiec alfa i jego kobieta. Sara to pulchna i pełna współczucia matrona, która wszystkie dialogi podaje w formie śpiewu, co w scenach seksu lub lamentu zamienia się w świdrujący uszy koncert. Jaime to komunista i brutal, w imię maczystowskich wartości ciemiężący swoich bliskich. To również nieudacznik, którego wyprawa w celu zabicia prezydenta Chile zmienia się w tragikomiczną odyseję. Jest on najważniejszą postacią w filmie, a przynajmniej taką, której poświęcono najwięcej czasu ekranowego. Gra go Brontis Jodorowsky, syn reżysera, czego świadomość przyprawia o lekki zawrót głowy – oto dziecko na polecenia ojca wciela się w rolę dziadka. Dezorientację wzmacnia jeszcze to, że los porywczego bohatera jest podobny do losu protagonisty kultowego Kreta (1970), wierzącego w swoją boską potęgę rewolwerowca, granego przez Alejandro, któremu partnerował wówczas kilkuletni Brontis. W tym chaosie płynnych tożsamości jest jednak metoda. W na poły prawdziwym, a na poły fikcyjnym świecie Jodorowsky’ego przedstawiciele kolejnych pokoleń przemierzają drogę wydeptaną przez przodków i powtarzają ich błędy. Szukają oświecenia i próbują wyjść poza błędne koło traum oraz złych wzorców. Jak zapowiada to już tytuł – a także postać twórcy, dawnego współpracownika Rolanda Topora i guru pokolenia LSD – Taniec rzeczywistości dość lekko podchodzi do kwestii prawdopodobieństwa zdarzeń. Trudno odróżnić tu wspomnienia od fantazji. Jodorowsky karykaturuje bohaterów i przerysowuje sytuacje, aby z kolejnych scen wydobyć mitologiczny potencjał. Młody Alejandro, biorąc udział w pogrzebie strażaka, wpada do trumny i słucha z przerażeniem, jak poczerniałe truchło charczy, że Bóg nie istnieje – to dla niego jedna z pierwszych konfrontacji z perspektywą śmierci i nicości. Stary Jaime, fizycznie i psychicznie okaleczony przez życiowe perturbacje, w ramach dziwnego rytuału strzela do swojego portretu, podpalając go wraz z wizerunkami Stalina oraz prezydenta – w ten sposób unicestwia ograniczające jego potencjał siły i autorytety, z własnym ego na czele. Liczący sobie ponad 80 lat reżyser opowiada o tym wszystkim z zadziwiającą energią. Tak jak w jego poprzednich filmach czy komiksach, do których pisał scenariusze, zdarzenia następują po sobie bez żadnego narracyjnego rygoru, jak sny wykluwające się ze snów. Jodorowsky jednak jest tym razem łagodniejszy niż dawniej. Oślepia jaskrawą kolorystyką, ale jest dość oszczędny, kiedy przychodzi do przelewania krwi – przedkłada slapstick nad szokowanie, pokazuje więcej cudów niż okropieństw. Nie wstydzi się nagości, co widać dobitnie, kiedy Sara w celach leczniczych sika na Jaime, ale unika mierzenia się z tabu, czego dowodem jest scena, w której Alejandro masturbuje się wspólnie z kolegami – zamiast penisów chłopcy pocierają drewniane kołki. Chętnie miesza z sobą zaczerpnięte z różnych kultur symbole religijne, ale nie miota się już w boskim szale, tylko przystaje i zachwyca się niezwykłością świata. Jest też ostentacyjnie sentymentalny. Szczególną dawkę wzruszeń przynoszą momenty, w których reżyser pojawia się w filmie osobiście i pociesza swoją młodszą wersję. Megalomania Jodorowsky’ego kurczy się tu do akceptowalnych rozmiarów. Twórca mistyczno-psychodelicznej Świętej góry (1973), artysta totalny, który kilka dekad temu chciał być dla swoich odbiorców prorokiem, teraz zadowala się zbawieniem samego siebie. Taniec rzeczywistości La danza de la realidad Chile, Francja 2013, 130’ reż. i scen. Alejandro Jodorowsky, zdj. Jean-Marie Dreujou, muz. Adan Jodorowsky, prod. Caméra One, Le Soleil Films, wyst.: Brontis Jodorowsky, Pamela Flores, Jeremias Herskovits, Alejandro Jodorowsky, Axel Jodorowsky, Adan Jodorowsky Ireneusz Skupień Wersje prawdy Kwestia relatywizmu poznawczego jest częstym tropem w interpretacjach filmów Atoma Egoyana. Kanadyjski reżyser swój sceptycyzm wobec obrazów rzeczywistości manifestował najchętniej przez historie fikcyjne, nierzadko w konwencji thrillera. Węzeł diabła jest kontynuacją takiego sposobu opowiadania, z jedną wszak różnicą. Tym razem scenariusz oparto bowiem na rzeczywistym zdarzeniu – przerażającej zbrodni, której zagadka do dziś nie została rozwiązana. Oto w prowincjonalnym miasteczku West Memphis w stanie Arkansas, w maju 1993 roku doszło do makabrycznego morderstwa, którego ofiarą padło trzech ośmiolatków. Okoliczności zdarzenia mogły wskazywać na rytuał satanistyczny. Lokalna policja rychło wytypowała podejrzanych: dwóch miłośników heavy metalu oraz nierozgarniętego umysłowo nastolatka. Szybko mnożące się wątpliwości wokół rzeczywistego przebiegu zdarzeń nie zadziałały na ich korzyść; oskarżenie oparto głównie na poszlakach, a sąd wydał surowe wyroki kary śmierci i dożywotniego więzienia. Na pozór mamy więc do czynienia z obrazem interwencyjnym, kolejnym głosem w kampanii o przywrócenie dobrego imienia niesłusznie skazanym i próbą rzucenia nowego światła na tę zagadkową sprawę. Wśród producentów wykonawczych filmu znajdziemy zresztą nazwiska uznanych za winnych tej zbrodni. Reżyser dedykuje zaś swoje dzieło pamięci zamordowanych chłopców. Odwołanie do niezwykle nośnego społecznie i medialnie wydarzenia oraz gatunkowa mieszanka thrillera i dramatu sądowego to kolejny ukłon Egoyana w stronę filmowego mainstreamu. Ale to przejście z pozycji twórcy niszowego w rejony kina popularnego nie oznacza rezygnacji z charakterystycznego stylu i artystycznych obsesji, które cechowały jego wcześniejszą twórczość. Filmowym światem Atoma Egoyana rządził zawsze chaos, fragmentaryczność oraz niejednoznaczność – w Węźle diabła ich źródłem staje się irracjonalna zbrodnia. Po niej nadchodzi potrzeba wyjaśnienia i właściwej interpretacji. Horror, którego doświadczają mieszkańcy miasteczka, wymyka się próbom racjonalizacji. Wyobraźnią silnie chrześcijańskiej wspólnoty zaczynają rządzić demony, tajemne obrzędy i satanistyczne rekwizyty. Podobnie jak choćby w Likwidatorze (1991) czy Słodkim jutrze (1997) reżyser wprowadza w społeczność naznaczoną poczuciem straty kogoś z zewnątrz, „eksperta”, który ma przynieść zagrożonej rozpadem grupie ocalenie. To prywatny detektyw kierujący się idealistycznymi pobudkami, radykalny przeciwnik kary śmierci. Staje się on rzecznikiem racjonalności kultury, za którą idzie przekonanie, że każdy problem czy zagadka mogą znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie. Ale taka postawa rzadko kiedy w filmach Egoyana niosła bohaterom pociechę. Jego misja nie zakończy się więc sukcesem. Aparat sprawiedliwości i jego instytucje pozostaną niewzruszone, a śledztwo przez niego prowadzone zasieje ziarno wątpliwości jedynie w umyśle matki jednego z zabitych chłopców. Węzeł diabła zyskuje, jeśli ogląda się go nie przez pryzmat gatunkowej łamigłówki, ale jako kolejną pozycję w filmografii Egoyana. W tej optyce zabójstwa z West Memphis są tylko pretekstem do zagłębienia się w stały zestaw motywów fabularnych i wizualnych kanadyjskiego twórcy. Opis traumy, jakiej doświadcza wspólnota ludzka w jego obrazach, jest uzupełniony przez ukazanie targających nią konfliktów kulturowych i jej stosunku do odmienności. Niemoc dotarcia do prawdy podkreśla użycie typowych dla Egoyana figur: narracji niechronologicznej, licznych retrospekcji i wzajemnie się wykluczających punktów widzenia, które uniemożliwiają scalenie przedstawionej historii. Reżyser pokazuje, że decyzje przysięgłych były warunkowane przez medialne zapośredniczenia, które mogły zniekształcić prawdziwą wersję wydarzeń. Nagrania z przesłuchań okazały się niepełne lub uszkodzone, zeznania świadków dotyczące rzekomych obrzędów satanistycznych inspirowane obejrzanymi w telewizji horrorami, a policja i sędziowie działali pod presją wszechobecnych reporterskich kamer. Tym samym Węzeł diabła okazuje się w dorobku Egoyana jedną z bardziej radykalnych prób odrzucenia wiary w rejestracyjne możliwości medium filmowego. Skuteczną, gdyż tym razem podżyrowaną przez historię prawdziwą, zagadkową i być może błędnie zinterpretowaną. Węzeł diabła Devil’s Knot USA 2013, 114’ reż. Atom Egoyan, scen. Paul Harris Boardman, Scott Derrickson, zdj. Paul Sarossy, muz. Mychael Danna, prod. Worldview Entertainment, wyst.: Colin Firth, Reese Whiterspoon, Alessandro Nivola, Elias Koteas, Bruce Greenwood, Mireille Enos, Dane DeHaan Michał Lesiak Krew na werblach Konwencja filmu muzycznego opowiadającego o młodych talentach zakłada najczęściej przedstawianie wspinaczki na szczyt sławy jako wyścigu, w którym wygrywają najzdolniejsi, lub też jako samotnego wykuwania artystycznej doskonałości. Osiągnięciu perfekcji przeszkodzić może jedynie stereotypowa nadwrażliwość, rzekomo charakteryzująca geniuszy. Przeważnie jednak koniec wieńczy dzieło i główni bohaterowie mogą zatriumfować w finale prestiżowego konkursu albo na spektakularnym koncercie niczym atleci na olimpiadzie. Jak w filmach o sporcie, jest w kinie muzycznym miejsce na osobiste potknięcia, zmagania z rywalami, gorycz porażek i słodki smak sukcesu. Whiplash jednocześnie narusza ten scenariuszowy schemat, jak i pozostawia niektóre jego składowe, obficie prezentując ćwiczenia członków jazzowej orkiestry niczym śmiertelnie wyczerpujący trening przedolimpijski. Historia Andrew Neymana, nastoletniego perkusisty szkolącego się w konwersatorium muzycznym, zagrana jest z początku prosto jak z nut, by potem wić się coraz śmielej w narracyjnych improwizacjach. Napotkany późnym wieczorem w sali ćwiczeniowej charyzmatyczny nauczyciel Fletcher najpierw zaordynuje młodzianowi wymagający numer do przećwiczenia, a potem wyłowi go z grona nieopierzonych instrumentalistów do swego ansamblu. Ten jednak, choć z perspektywy pierwszoroczniaków wydawał się krainą marzeń, z bliska okaże się okrutnym obozem szkoleniowym, kolonią karną dla umuzykalnionych rekrutów pod wodzą komendanta Fletchera. Nieznoszący sprzeciwu dyrygent przypomina instruktora musztry w armii amerykańskiej. Obficie klnie, rzuca niewyszukane obelgi pod adresem swych podopiecznych, nadaje im obraźliwe przydomki, ucieka się nawet do otwartej przemocy, a nade wszystko zamęcza ich powtarzanymi do granic fizycznej i psychicznej wytrzymałości ćwiczeniami. Grający Fletchera, ogolony do łysa J.K. Simmons do złudzenia przypomina tu R. Lee Ermeya, byłego oficera treningowego, którego aktorsko rozsławiły quasi-autobiograficzne role w Chłopcach z kompanii C (1978, S.J. Furie) i Full Metal Jacket (1987, S. Kubrick). Fletcher jest jednak bardziej skomplikowaną postacią od prostolinijnego w swym okrucieństwie kubrickowskiego sierżanta Hartmana. Nie waha się odgrywać od czasu do czasu przyjaznego wujaszka, aby bez skrupułów wykorzystać później pozyskane zaufanie przeciw swoim uczniom. Z krwi, potu i łez mają się, jego zdaniem, wykuwać przyszli wirtuozi, a demonstrowana podczas prób agresja – w myśl powtarzanej na zajęciach anegdoty o Charliem Parkerze – ma wyrwać potencjalny geniusz z kokonu przeciętniactwa. I tylko nienależący do muzycznego świata krewni Andrew zauważają, że do tej anegdoty można dopisać ponury ciąg dalszy – legendarny saksofonista zmarł w wieku 34 lat, pokonany przez wyniszczające organizm nałogi. Do ambitnego perkusisty wizja takiego zagrożenia początkowo nie trafia. Na horyzoncie ma swój jasno wyznaczony cel – występy w mitycznej Lincoln Center. Pragnienie bycia najlepszym zamienia się w obsesję, każącą mu odsunąć od siebie wszystko i wszystkich, którzy mogliby przeszkodzić w marszu na szczyt. Chazelle odważnie wydobywa fizjologiczny aspekt romantyzowanej zwykle w filmach muzyki. Nie ma tu mowy o radości wspólnego tworzenia – artysta jest artyście wilkiem, a wizualny refren stanowią ujęcia zaciekłego okładania perkusji w desperackich próbach utrzymania satysfakcjonującego rytmu. Zbliżenia pokrwawionych pałeczek i strumieni potu spływających po poharatanej bliznami, surowej twarzy młodego aktora Milesa Tellera, a także aspołeczny i egocentryczny charakter głównego bohatera sprawiają, że Whiplash przypomina remake Wściekłego byka (1980, M. Scorsese) przeniesiony w realia szkoły muzycznej. Można też ironicznie domniemywać, że to wizualny lejtmotyw krwi chlapiącej na bębny sprawił, iż do projektu przystąpiła Blumhouse Productions – wytwórnia specjalizująca się w produkowaniu horrorów. Mroczne cienie rewersu American Dream wdzierają się coraz częściej na tereny krzepiących serca opowiastek o podbijaniu muzycznego świata. W Co jest grane, Davis? (2013) bracia Coen pokazywali, że obok jednej rozbłyskującej gwiazdy światowego formatu gasną w prowincjonalnych barach setki błędnych ogników, czekających bez końca na swoją szansę. Ambiwalentny w swym przekazie Whiplash może dowodzić, że spalić się można już na starcie kariery, podlewając iskrę geniuszu wybuchowym temperamentem. Dla innych może być z kolei świadectwem, że w muzyce i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Być może najistotniejsze jest jednak to, że prawdopodobnie jeszcze nigdy w filmie fabularnym tak bezlitośnie prezentowane perkusyjne kanonady nie rezonowały z ekranu z równie ekscytującą mocą. Whiplash USA 2014, 107’ reż. i scen. Damien Chazelle, zdj. Sharone Meir, muz. Justin Hurwitz, prod. Blumhouse Productions, Bold Films, Right of Way Films, wyst.: Miles Teller, J.K. Simmons, Melissa Benoist, Paul Reiser Magdalena Bartczak Podróż do nowej ziemi O uciekinierach przekraczających meksykańsko-amerykańską granicę powstało już wiele filmów znakomicie oddających sytuację tych, którzy mają niewiele do stracenia, a i tak tracą niemal wszystko, z własną godnością na czele. Niektóre z nich, jak choćby Ucieczka z piekła (2009, C. Fukunaga), skupiają się na przemocy i gangsterskich porachunkach towarzyszących problemowi nielegalnej emigracji. Diego Quemada-Díez, kastylijski operator i reżyser pracujący w Meksyku, zrezygnował z eksponowania sensacyjnych elementów niebezpiecznej przygody, jaką może być poszukiwanie szczęścia za północną granicą. Złota klatka, stanowiąca efekt dwunastu lat pracy i będąca jednym z najbardziej nagradzanych latynoamerykańskich (a bez wątpienia meksykańskich) tytułów ostatnich lat, więcej niż z kinem gatunkowym ma wspólnego z dokumentem, w którym kamera obserwuje każdy kolejny krok zdesperowanych postaci. Na początku filmu poznajemy troje z nich: przebraną za chłopca Sarę oraz towarzyszących jej Juana i Samuela. Dorastający bohaterowie mieszkają w slumsach Gwatemali, uznawanej nie tylko za jeden z najbiedniejszych, ale też najniebezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. Pomimo młodego wieku doskonale już wiedzą, że chcą wyrwać się z otaczającego świata, nie zdając sobie oczywiście sprawy z tego, jak wiele będzie ich to kosztować. Wkrótce po przekroczeniu granicy z Meksykiem dołącza do nich przypadkowo spotkany Chauk – Indianin niemówiący po hiszpańsku, który marzy o tym, aby po dotarciu do USA po raz pierwszy w życiu zobaczyć prawdziwy śnieg. Meksyk, określony przez jego dawnego prezydenta Porfirio Díaza jako kraj leżący „zbyt daleko od Boga i zbyt blisko Stanów Zjednoczonych”, przypomina u Quemady-Díeza dziką, rządzącą się własnymi prawami krainę. Wspaniałe są ujęcia bezkresnej przestrzeni, poprzecinanej przez nieskończenie długie pociągi, na dachach których podróżują emigranci. Ta otaczająca ich, obezwładniająco piękna przyroda daje jednak tylko złudzenie wolności – w istocie ucieczka ku „amerykańskim snom” coraz bardziej zniewala ich w strachu i ciągłym poczuciu zagrożenia. Tę napisaną na podstawie setek wywiadów z emigrantami odyseję, nakręconą przy udziale naturszczyków i pokazującą na drugim planie twarze faktycznych uciekinierów, ogląda się jak autentyczną historię, chwytaną na gorąco i pozbawioną inscenizacji. Złota klatka wybrzmiewa równie mocno jako świetnie poprowadzona opowieść o dojrzewaniu, subtelnie oddająca pierwsze zauroczenia, rywalizację, nadzieję i młodzieńcze kompleksy. Wędrówka przez środkowoamerykańskie bezdroża stanowi – jak to zwykle w filmach drogi bywa – dramatyczną i gorzką opowieść o przyspieszonej inicjacji młodych bohaterów. Obraz zamienia się tym samym w przygnębiającą balladę, rozkołysaną statycznymi ujęciami krajobrazów pogranicza i zbliżeniami pogrążonych w niepewności twarzy. Tytuł filmu nawiązuje zresztą do znanej meksykańskiej pieśni Enrique Franco, opowiadającej o pustce ciężkiego emigranckiego życia, w którym tęskni się za ojczyzną i żyje w obcym kraju jak w złotej klatce. Podobnie jak w wypadku tego popularnego utworu, przekaz przejmującego dzieła Quemady-Díeza jest ponury i gorzki, co znakomicie oddaje zarówno scena pościgu straży granicznej, tropiącej nielegalnych imigrantów niczym łowną zwierzynę, jak i ta, w której widzimy ułamek amerykańskiej rzeczywistości po przekroczeniu granicy. Gorycz historii najpełniej punktuje fenomenalny w swej syntetycznej prostocie finał, nakręcony w zimnym rejestrze barw kontrastujących z wcześniejszymi słonecznymi kadrami. Okrutnie cicha, pozbawiona słów scena przypomina o czymś, czego pragnął mały Chauk – przedstawia gęsty, śnieżnobiały śnieg, podświetlony błyskiem latarni. Wokół widać tylko ciemne, najeżone punktami gwiazd niebo, które nie pozostawia żadnej nadziei. Złota klatka La jaula de oro Meksyk, Gwatemala, Hiszpania 2013, 108’ reż. i scen. Diego Quemada-Díez, zdj. María Secco, muz. Leonardo Heiblum, Jacobo Lieberman, prod. Animal de Luz Films, Kinemascope Films, Machete Producciones, wyst.: Brandon López, Karen Martínez, Rodolfo Domínguez, Carlos Chajon