Kwiaty na peronie Jolanta Krysowata Dzieci, pozbierane z linii frontu
Transkrypt
Kwiaty na peronie Jolanta Krysowata Dzieci, pozbierane z linii frontu
Kwiaty na peronie Jolanta Krysowata Dzieci, pozbierane z linii frontu, pogubione, osierocone, Bóg wie czyje, wpakowane do pociągu jak popadło, a umiały maszerować szóstkami? Na początku każdej grupy szedł dzieciak dowódca. Wszystkie go słuchały. W drodze go wybrali? Za pierwszym razem czekali na peronie na baczność. Dyrektor Biliński, przełożona pielęgniarek Ola, kilka wychowawczyń, w tym Kasia oraz Cela w nowych butach, delegacja miejscowej młodzieży i Wacek z kwiatami. Ale jak wagony stanęły, jak się drzwi otworzyły, to Wackowi te kwiaty z rąk wypadły. Z wagonów długo nikt nie wysiadał. Potem pojawił się pierwszy dorosły Koreańczyk, potem drugi i trzeci. W drzwiach pierwszego, środkowego i ostatniego wagonu. Ten pierwszy stanął twarzą w twarz z Wackiem. Usiłował coś mówić po rosyjsku, a Wacek, choć rosyjski znał z praktyki, na próżno próbował go zrozumieć. Raczej widział, o co chodzi, niż wiedział. A tamten dość dziwnym rosyjskim mówił. Do tego ta twarz. Owalna, żółtobrunatna, z oczami wielkimi na długość, ale wąskimi jak na obrazku z książki do geografii. Tylko fryzurę miał normalną, modną, z grzywką trochę za długą, na bok. Uśmiechał się i mówił cicho, ale bardzo energicznie machał rękoma. To do Wacka, to do dzieci stłoczonych w drzwiach wagonu. W końcu złapał pierwszego dzieciaka, który stał w drzwiach i nie mógł (albo nie chciał) zrobić kroku naprzód. Wyciągnął go na pierwszy schodek, potem na drugi i już poszło. Reszta wylała się za nim. Lawiną. Trzymali się bowiem siebie jak rzepy psiego ogona. Jak zszyte ze sobą gałgany. Jak jedno postrzępione na wiele osób ciało, a nie osobni ludzie. Taka masa rozedrgana wypełzła na peron. Chociaż już stali kupą na betonowej nawierzchni, nadal trzymali się siebie. Za ciuchy, za ręce, za karki. Kto gdzie sięgał. Bo wzrostu byli różnego, tylko postury mieli jednako mikre. I nadal kiwali się całą gromadą, jakby pociąg wciąż nimi kołysał, chociaż ziemia stała w miejscu. To znaczy, kręciła się, jak odkrył Kopernik, dla nich tak jakby odczuwalnie. Ten dorosły Koreańczyk coś szczeknął, wtedy dzieci wyprężyły się i falowanie ustało. Szczeknął po raz drugi, jakby trochę inaczej, i wtedy wielkie zbiorowe ciało podzieliło się na osobne, całkiem malutkie ciałka. Tak je Wacek oceniał, na sześcio-, dziesięcioletnie, gdyby były polskie, to znaczy europejskie. Ale Azjaci są mniejsi z natury, taka ich rasa, więc ci muszą być starsi, tłumaczył sobie Wacek, tylko zabiedzeni. Wtedy jego kwiaty już leżały na peronie, a on sam tego nie zauważył. Dopiero ten dorosły Koreańczyk podniósł je i Wackowi oddał. A jemu się wydało, że tamten mu je wręcza, więc podziękował i ukłonił się jak należy. Potem patrzy na bukiet i myśli: skąd on taki świeży? Aha, to mój, dziś rano kupiony na rynku. Ledwo oderwał oczy od kwiatów, patrzy na te ciałka, a one znów się kołyszą, tylko pojedynczo. Jedno padło, drugie, trzecie. Pozostałe podnosiły je natychmiast i odnosiły na bok, pod krzaki. Jakby nic się nie stało. Tam jest cień, tam dojdą do siebie. Tamten znowu coś szczekał i grupa stawała na baczność. Aż przewrócił się następny i następny. Niech się to wreszcie skończy, niech się idą wykąpać, coś wypić i coś zjeść, modlił się Wacek do Boga, w którego znowu uwierzył. Przy sąsiednich wagonach działo się to samo. Ale Wacek tylko rzucił okiem, bo nie miał siły się rozglądać. W końcu ruszyli ścieżką w dół. Omdlonych najsilniejsi ciągnęli na końcu. Wackowi znów coś nie pasowało. Dzieci, pozbierane z linii frontu, pogubione, osierocone, Bóg wie czyje, wpakowane do pociągu jak popadło, a umiały maszerować szóstkami? Na początku każdej grupy szedł dzieciak dowódca. Wszystkie go słuchały. Nawet ten dorosły się nie wtrącał. W drodze go wybrali? Przekroczyli brukowaną drogę, przemaszerowali wzdłuż domków dla kadry, minęli szkołę, zakręcili do bramy. Weszli jak do siebie. Bez pytań, okrzyków, bez słów i szeptów. Bez zdziwień i komentarzy. Jak nie dzieci. Jak wojsko. O Boże. Dopiero gdy ścieżka była pusta, ruszała kolejna grupa, z kolejnego wagonu. W takim samym porządku. Przed Kasią otworzył się wagon ostatni. W drzwiach zobaczyła jego. Patrzyli na siebie długo. On, jakby zapomniał, że trzeba wysiadać. Stał i patrzył. A ona jakby zapomniała, że przyszła odebrać i odprowadzić z peronu do ośrodka grupę dzieci. Stała i patrzyła. To trwało całą wieczność, za długo, żeby im mogło dobrze wróżyć. Zeszli w końcu ścieżką w dół, w poprzek brukowanej drogi, wzdłuż domków dla wyższej kadry, obok szkoły, do bramy. Za nimi mały dowódca, za nim dzieci szóstkami. Kasia i Jun szli przodem, bez słowa. Bo niby jakimi słowami mieli się porozumiewać? Koreańskimi? Rosyjskimi? Angielskimi? Bo, jak się okazało, on znał angielski. Ale przyznał się do tego, dopiero gdy znaleźli się sam na sam. Nic to nie zmieniło, bo angielskiego nie znała Kasia. Rosyjski trochę ze szkoły: „to jest ołówek”, „to jest tablica”, „ciocia Niusia ma psa”, „tu stoi pomnik Lenina”. Nie o pomnikach chciała z nim rozmawiać ani o ciociach, ani o psach. Wolała więc milczeć. To się i tak stało. Już następnego dnia. Śmigłowa dojechała autobusem do Lwówka. Z jedną walizką podreptała do ośrodka. Pytała, gdzie kadry, gdzie dyrekcja. Nikt nie miał dla niej czasu. – Siadaj tu, kobieto, i czekaj – powiedział jej taki łebek, może dwudziestoletni. Pewnie pracownik techniczny, bo w stroju roboczym: drelichowe spodnie z karczkiem, flanelowa koszula. Ale czemu czyściutki taki i wszystko na nim jak spod igły? Albo leń, albo całkiem nowy, jak ona. Nie zdążył się ubrudzić. Nieważne, kto i co, ważne, że wskazał ławeczkę, na której mogła sobie posiedzieć. Pod budynkiem dyrekcji, gdzie mieściły się kadry. Najlepsze miejsce na czekanie na pracę. Siedziała tak i oczom nie mogła uwierzyć. Przez bramę ośrodka przeszło jakieś dziwo. Takie małe, smutne wojsko. Bez śpiewu, bez siły, bez broni. Chłopcy. Przed nimi jeden dorosły Polak z kwiatami, które nijak do gości nie pasowały, i jeden dorosły Azjata. Przeszli koło jej ławki, zakręcili jak trzeba (pierwszy zwalniał, ostatni dawał większe kroki). Na końcu kilku najroślejszych ciągnęło chyba omdlonych. Gdyby to było prawdziwe, duże wojsko, pomyślałaby, że to ranni. I poszli tak pod największy budynek w głębi, za placem defilad, czym wydawał się jej wtedy skwer przed dyrekcją. Po chwili zobaczyła polską dziewczynę z bardzo przystojnym Azjatą. Za nimi maszerowały dziewczynki. Po włosach tylko można było rozróżnić płeć. Wszystkie miały włosy długie, splecione w warkocze, chociaż skołtunione. Ubrane były tak samo jak chłopcy. Na głowach czapeczki, potem bluza jakby wojskowa, tylko prostsza, bez kieszeni, i porcięta luźne, zwężane do dołu. Wszystko z jednego materiału, lnianego jakby, ale trudno było Śmigłowej poznać, bo takie brudne, aż sztywne. Jeszcze węzełki mieli, zarzucone na plecy. Całkiem płaskie, jakby puste. Też lniane. (fragment książki „Skrzydło Anioła. Historia tajnego ośrodka dla koreańskich sierot” Jolanty Krysowatej, inspiracja Patrick Yoka, wyd. Świat Książki)