Agata Bylina, Po ulicach Paryża
Transkrypt
Agata Bylina, Po ulicach Paryża
Agata Bylina klasa 3 „c” Gimnazjum nr 19 w Lublinie „Po ulicach Paryża” Pole Marsowe, rok 1849: Tutaj prawdopodobnie odbywał ćwiczenia wojskowe sam Napoleon Bonaparte, będąc jeszcze uczniem ufundowanej przez Ludwika XV Szkoły Militarnej. Tutaj również 14 lipca 1790 roku świętowano zdobycie Bastylii. Za kilka lat Pole Marsowe stanie się sceną słynnych Wystaw Światowych. Lecz jeszcze nie teraz. Teraz wolnym krokiem przechadza się nim młody człowiek. Ma dwadzieścia osiem lat, choć wygląda na co najmniej dwa razy tyle. Jego umęczoną twarz ze zmarszczonym czołem okala zmierzwiona, kruczoczarna broda. Urodził się w rodzinie szlacheckiej w Polsce i ze strony matki jest potomkiem króla Jana Sobieskiego. Już zmierzcha, a od rana nic nie jadł. Podchodzi do ulicznego sprzedawcy pieczywa i prosi o dwa croissanty. Z trudem wysupłuje z kieszeni spodni kilkanaście centymów. Starczy tylko na jednego. Idzie dalej w kierunku północno-zachodnim, żując w zamyśleniu rogala. Dziś Cyprian Kamil Norwid przyglądałby się słynnej wieży Eiffla, lecz w 1849 roku jego wzrok natrafia jedynie na mgłę unoszącą się nad Paryżem. Zaczyna padać ciepły, letni deszcz. Stawia kołnierz zniszczonego płaszcza i nie przyspiesza kroku. Wie, że nie ma dokąd się śpieszyć. Prawdopodobnie spędzi noc na ławce w parku, bo nie ma czym zapłacić za hotel. Nikt nie chce wydawać jego utworów. Ludzie są oburzeni ich „ciemnotą” i „chaotycznością”. Nie rozumieją ich. Nie rozumieją jego. Pole Marsowe, rok 1931: Sam początek „odwilży”. Wiosenne popołudnie. Alejki parku na Polu Marsowym zaczynają się zielenić. Dwudziestoośmioletni poeta z Lublina przechadza się między nimi, z upodobaniem wpatrując się w górującą nad parkiem wieżę Eiffla, prawdziwy majstersztyk konstrukcyjny. Poeta nazywa się Józef Czechowicz i ma już na koncie dwa tomiki wierszy. Pobyt w Paryżu zawdzięcza stypendium przyznanemu mu za debiutancki tomik „Kamienie”, przyjętego przez krytyków i czytelników bardzo ciepło. Dzięki swej poezji już zdołał wydostać się z nędzy, w jakiej urodził się i dorastał. Teraz może być tylko lepiej. „Cały świat stoi przede mną otworem”, myśli Czechowicz, upajając się subtelną wonią zakwitających kwiatów. Jego twarz rozpromienia się jeszcze bardziej na widok ulicznego sprzedawcy pieczywa. Podchodzi do straganu i z miną znawcy przygląda się słodkościom. „A te pączuszki z nadzieniem różanym, czy czekoladowym? Różanym, o, to świetnie. Croissanty! Wspaniale. W takim razie poproszę cztery te i dwa te. Dziękuję. Miłego dnia.” Żegnany ukłonami i pozdrowieniami sprzedawcy poeta zabiera się za croissanta. Tak, teraz wie na pewno, że dzieciństwo spędzone w suterenie minęło bezpowrotnie. Teraz może jeść tyle słodyczy, ile tylko chce. Stać go na to. Wtem na rękę spada mu kropla deszczu. Potem druga, trzecia – rozpadało się porządnie. Niezrażony Czechowicz chowa napoczętego croissanta do torebki, stawia kołnierz płaszcza i puszcza się biegiem przez Pole Marsowe do hotelu mieszczącego się ulicę 1 dalej. Tam spokojnie się naje, rozgrzeje przy kominku i może nawet napisze wiersz o życiodajnym deszczu, dzięki któremu zielenią się alejki i zakwitają kwiaty. Dziedziniec Notre-Dame, rok 1850: Norwid poznał Marię Kalergis w Rzymie pięć lat temu. Od samego początku ich znajomości zapałał do niej gorącym uczuciem. Zmieszany sprzecznymi sygnałami, jakie mu wysyłała, artysta złożył swej muzie propozycję małżeństwa. Na odpowiedź nie musiał czekać długo. Norwid dziesiąty raz z rzędu czyta słowa odmowy nakreślone kochaną ręką, doręczone mu przez posłańca. Łzy rozmazują mu litery w oczach. Zakrywa twarz dłońmi. Ostatnio spędza całe godziny w tej pozycji, nieruchomy, nieobecny. Od jakiegoś czasu czuje jednak na zgarbionym karku natarczywą obecność czegoś. Zniecierpliwiony unosi wzrok na majestatyczną budowlę górującą nad całym placem – Katedrę Notre-Dame. Jej widok przypomina mu obraz z dalekiego dzieciństwa, dawno nie przywoływany w pamięci. Trzynastoletni, nad wiek wyrośnięty chłopak czyta przy chybotliwym blasku kaganka pierwszą książkę po francusku: „Notre-Dame de Paris” Victora Hugo. Całą duszą przeżywa losy nieszczęśliwej miłości Klaudiusza Frollo do pięknej Cyganki. Nie podejrzewa nawet, że katedra Notre-Dame, przewijająca się nieustannie w tle porywającej historii, któregoś dnia będzie powiernicą również jego złamanego serca. Dziedziniec Notre-Dame, rok 1931: Czechowicz ze zmarszczonym w skupieniu czołem zestawia obraz rzeczywisty z wyimaginowanym. „Jest naprawdę potężna i majestatyczna, owszem, ale jakby za mało… upiorna. Może dlatego, że wszystkie wydarzenia zawsze wyobrażałem sobie rozgrywające się w nocy.” Mimo to nie czuje rozczarowania. Przeciwnie: romantyczne dostojeństwo katedry wprawia go w dziwny nastrój, spotęgowany nagle ożywionymi wspomnieniami z dawno przeczytanej powieści. Zastanawia się, czy i jemu dane będzie się kiedyś zakochać. Czy miłość, ze wszystkimi prawami którymi się rządzi, wszelkimi uniesieniami i szaleństwami będzie dlań kiedykolwiek dostępna? Widzieć świat kolorowym przez pryzmat ukochanej osoby – czyż to nie wspaniałe? Wtem ogarnia go lęk – a jeśli tak nigdy się nie stanie? Jeśli drzwi miłości nigdy się przed nim nie otworzą? Nie bierze pod uwagę możliwości miłości niespełnionej, tragicznej. Zakochanie jest celem samym w sobie. Ma do tego pełne prawo. Jeszcze przyjdzie i na niego czas. Montparnasse, rok 1852: Ostatnie promienie zachodzącego, czerwcowego słońca padają na powoli tonące w mroku facjaty kamienic. Norwid lubi tu przychodzić z dwóch powodów. Po pierwsze, by odpocząć od wszechobecnych w Paryżu tłumów i hałasu. Montparnasse jest bowiem jedną z ostatnich dzielnic francuskiej stolicy, w której życie towarzyskie nie zdominowało jeszcze spokoju codzienności. Drugim powodem jego częstych tutaj wizyt jest niewytłumaczalne natchnienie, którego doznaje za każdym razem spacerując cichymi uliczkami. Tym razem Montparnasse odwiedza nie Norwid-poeta, lecz Norwid-rysownik. Stara się obserwować grę światła na szczytach kamienic. Z przerażeniem łapie się na tym, że nie widzi dość wyraźnie konturów budynków. Wzrok przysłaniają mu jakieś plamy. Artysta szpera po kieszeniach. Okulary. Nie pomagają! Są już za słabe. Będzie poprosić kuzyna o pożyczkę i pójdzie kupić nowe, mocniejsze. Jak może rysować nie widząc? A jeśli to nie jest tylko zwyczajna wada wzroku, a jeśli to ślepota? Czy okulary wyleczą ślepotę? 2 Norwid jeszcze raz wytęża wzrok w górę. Nie widzi szczegółów, ale kontury, jako tako. „Może to jeszcze nie koniec. Może nie jest jeszcze tak źle”, pociesza się w duchu. Pierwszy raz opuszcza Montparnasse bardziej zatroskany niż w chwili przybycia. Teraz ucieka do ludzi, do zgiełku. Nie chce być sam. Chce móc zapomnieć. Choć na chwilę zapomnieć. Montparnasse, rok 1931: Głośne rozmowy, nieskrępowane wybuchy śmiechu, nawoływania przekupek i fałszywe dźwięki harmonijki – oto muzyka Montparnasse! Kto by pomyślał: jeszcze dziesięć lat temu cicha, prowincjonalna dzielnica, dziś – ośrodek życia artystycznego całego Paryża, może nawet całej Francji! Wieści o cudach, które się tu wyprawiają, dotarły nawet do Lublina. Ileż będzie opowieści po powrocie do domu! Nie sposób opisać specyfiki tego miejsca. Siedzący pod sklepowymi wystawami, brudni chłopcy to literaci, za kilkanaście centymów piszący najpiękniejsze listy miłosne, których nie powstydziłby się sam wielki Goethe. Jeszcze inni to malarze lub rysownicy, przenoszący – według własnych możliwości: na płótna lub wprost na chodniki – kolorowe uliczki Montparnasse. Jeden z tych amatorów zwrócił uwagę Czechowicza. Chłopiec pracował nad olejnym obrazem przedstawiającym promienie zachodzącego słońca padające na facjaty kamienic. Im baczniej poeta przypatrywał się jego pracy, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Czyżby obraz skakał? Niemożliwe! A jednak gzymsy kamienic podnosiły się i opadały na zmianę, góra-dół, dół-góra… Co się dzieje? Czyżby oszalał?! Wizyta u optyka, którą Czechowicz złoży następnego dna, pokaże, że poeta ma objawy oczopląsu. Zapoczątkuje też długie i skomplikowane leczenie uciążliwej choroby, której nigdy nie uda mu się wyleczyć. Teraz choroba zakłóci mu niezmąconą radość z doświadczania francuskich obrazów. Paryż cieszy, Paryż kaleczy. Avenue de Champs-Élysées, rok 1866: Papiery nieuporządkowane, rozrzucone po całym poddaszu, nie ma nawet gdzie nogi postawić. Norwid próbuje znaleźć koniec wiersza zapisanego na trzech kartkach. W jego umyśle panuje nie mniejszy bałagan niż w pokoju. Termin ukończenia tomu, który poeta sam sobie wyznaczył, zbliża się nieubłaganie. Choć nie ma jeszcze żadnych obietnic wydawniczych, Norwid próbuje zachować optymizm. Ma nadzieję, że tym razem uda mu się dotrzeć do czytelników. Tom będzie się nazywał „Vade-mecum”, czyli „pójdź za mną”. W końcu poddaje się, nie ma siły szukać dalej. Musi wyjść na powietrze, przejść się, przypatrzeć ludziom, dla których che pisać. Z jedynego okna jego poddasza roztacza się widok na Champs-Élysées. Dojście na najbardziej reprezentacyjną ulicę Paryża zajmuje mu siedem minut. Już jest wśród ludzi, już otacza go gwar głosów i stukot końskich kopyt. Lecz zamiast się zmniejszyć, jego wątpliwości tylko się mnożą. Zatrzymuje się przed Łukiem Triumfalnym i spogląda w górę, próbuje go ogarnąć. Nie udaje się. To zbyt przytłaczające. Jest skazany na porażkę. Jego wiersze się nie spodobają. Odchodzi zrezygnowany, ze spuszczoną głową, potrącany przez panów w cylindrach i panie z parasolkami, którzy za nim nie pójdą. 3 Avenue de Champs-Élysées, rok 1931: Promienie wiosennego słońca zuchwale zakradają się do pokoju z zasłoniętymi żaluzjami. Poeta pracuje. Potrzebuje samotności i skupienia. Promienie nie słuchają. Kuszą swym blaskiem, obiecują najcudowniejszą pogodę, proszą: „chodź do nas”. Czechowicz ulega. Nie sposób dłużej opierać się czarom. Nie zaszkodzi mu, jeśli teraz trochę pospaceruje. Potem wróci do pisania ze świeżym umysłem pełnym nowych wrażeń. Serce Paryża – Champs-Élysées, jest zaledwie dziesięć minut drogi od jego hotelu. Wychodząc na trotuar, w jednej chwili trafia do innego świata. Ta ulica nigdy nie cichnie, nigdy nie gaśnie. O każdej porze dnia i nocy panuje tu taki sam zgiełk rozmów i huk silników samochodowych. Łuk Triumfalny, niczym marmurowy strażnik, czuwa nad tym wszystkim. Zachęcony ciekawym spostrzeżeniem Czechowicz podchodzi, by móc z bliska podziwiać jego rozmiary. Wcale go nie zatrważają, nie zniechęcają. Przeciwnie: Łuk jest dla niego symbolem nadziei i dowodem na to, że wielkość jest w zasięgu ręki. Podekscytowany, ufny, wierny w swoje powołanie Czechowicz wraca do hotelu, by zasiąść do pisania, przy stoliku z odsłoniętym wysokim oknem wychodzącym wprost na ulicę. Bulwar Saint-Germain, rok 1877: „Jak to: nie udzieli mi książę pożyczki? Przecież obiecał mi ją książę! Wysłałem już do Florencji cały swój dobytek, wyprowadziłem się z hotelu, co książę sobie wyobraża?” „No już, spokojnie, mój panie. Niechże się pan tak nie unosi. Nie mam obowiązku tłumaczyć się panu z mojej sytuacji finansowej. Wierz mi pan jednak, gdybym tylko mógł, pożyczyłbym panu te pieniądze. W zaistniałych okolicznościach będzie to jednak niemożliwe.” „Ależ moje zdrowie, moje życie!” „Może się pan leczyć tu, na miejscu. Dobytek, naturalnie, pomogę panu sprowadzić z powrotem. A teraz bardzo proszę, niechże pan już wraca do hotelu, najmuje pokój od nowa i zaczyna pisać. Byleby coś ckliwego i przyjemnego, i łatwego do zrozumienia. Proszę wziąć sobie moją radę do serca, to może w końcu sam coś pan zarobi.” Norwid wybiega z pałacu księcia Władysława Czartoryskiego z pianą na ustach, ledwie przytomny z rozpaczy. Książę obiecał mu pożyczkę na wyjazd do Florencji, z którym wiązał duże nadzieje na poprawę stanu swego zdrowia. Teraz wszystko stracone. Ostatkiem sił dowleka się do małej narożnej kawiarenki, która za kilkadziesiąt lat – wraz z właścicielem – zmieni nazwę na „Les Deux Magots” i zasłynie jako ulubione miejsce spotkań literackiej i intelektualnej elity Paryża. W chwili, gdy odwiedza ją Norwid, jest schronieniem dla jemu podobnych: obszarpanych nieudaczników niemal bez grosza przy duszy, których życie zdaje się być złośliwym figlem Boga. Nad ranem znajdzie go tam kuzyn, pijanego w sztok i majaczącego. Umieści go w przytułku dla weteranów, sierot i ubogich – w Domu świętego Kazimierza. Bulwar Saint-Germain, rok 1931: Paweł Czechowicz zmarł, gdy jego syn miał zaledwie dziewięć lat. Przed śmiercią przez wiele lat walczył z chorobą umysłową. Jej piętno odcisnęło się na całej rodzinie, w szczególności jednak na Józefie Czechowiczu. Ten jest wyczulony jak nikt inny na objawy choroby, która zniszczyła jego ojca. Z przerażeniem wydaje mu się widzieć je co jakiś czas u siebie. Miewa wtedy napady lęku, czasem połączone z płaczem, histerią lub utratą przytomności. Strach wywołuje u niego dreszcze. Trzęsie się wtedy na całym ciele, 4 prawie podskakuje w miejscu. Niespodziewanie atak fobii napada go któregoś popołudnia na paryskim bulwarze. Co robić?, gdzie iść?, jak od tego uciec? Opada zemdlony na ławkę, podkula kolana pod brodę, chowa głowę w dłoniach. Widok dość nietypowy, ludzie przyglądają się zdezorientowani, nie wiedzą: podejść czy ominąć? W końcu ktoś siada przy nieszczęśniku, delikatnie klepie go po ramieniu i szepcze łagodnie: „Proszę dać mi się zaprowadzić do kawiarni naprzeciwko, usiądzie pan na kanapie i napije się wody, to panu dobrze zrobi”. Zdezorientowany poeta daje się tam zaprowadzić potulnie, jak dziecko. Szklanka orzeźwiającej wody, kilka głębokich wdechów – powoli mijają drgawki, lęk stopniowo znika. Wkrótce poeta w najlepsze rozmawia z grupą literatów i filozofów, których przedstawił mu jego wybawiciel, student Alain. Fatalnie rozpoczęty dzień kończy się nadzwyczaj miło – dyskutują do późnej nocy w słynnej kawiarni „Les Deux Magots”. Gwar, śmiechy, podniecone głosy. Lęki zniknęły. 119 rue de Chevaleret, Dom świętego Kazimierza: Dwa dni temu rozpoczęła się kalendarzowa wiosna. Wiosna jest piękna w Paryżu. Dzieci wychodzą bawić się w parkach, panie przechadzają się z panami pod rękę, rozpoczyna się sezon teatrzyków ulicznych. Cyprian Kamil Norwid już tego nie widzi, nie zapamięta tej wiosny. Umiera w przytułku dla porzuconych. Nikt nie zatrzyma się przed łożem konającego. Nikt o nim nie wie, nikt o nim nie pamięta. Odchodzi w samotności. O wszystkie mosty Paryża serce się tłukło tłukło Brooklyn przydeptał ręce spłynęły pasma krwi Notre Dame we snach dygotała zbliżała twarz wypukłą Krzyknąć Polska zbudzić się powieki smutne odwinąć Mógł sen lat wielu minąć ten także musi minąć Zamknięte drzwi Drzwi Tak Czechowicz po powrocie do domu będzie pisał o śmierci Norwida. Ostatniego dnia swego pobytu w Paryżu poeta odwiedza miejsce, w którym jego wielki poprzednik spędził ostatnie lata życia. Dom świętego Kazimierza to miejsce z tradycją. Siostry zakonne, pielęgnujące jego mieszkańców, chętnie opowiadają o historii Domu i jego lokatorach. Jedna z nich pokazuje Czechowiczowi drzwi od pokoju, który miał zajmować Norwid. Z nabożną czcią, w skupieniu i ciszy, Czechowicz najpierw przygląda się drzwiom, gładzi ich popękaną framugę, by potem dopiero nacisnąć klamkę. Pokój jest czysty, ma pobielone ściany, jest dobrze naświetlony i nagrzany ciepłym, majowym słońcem. Przez otwarte na oścież okno wkrada się gałązka wiśni z różowymi, maleńkimi kwiatami. Słychać śpiew ptaków, ale poza tym jest cicho. Pomieszczenie jest przestronne i skromnie umeblowane: tylko spora szafa na ubrania i szuflada na bieliznę, niewielki stolik w kącie i duże łóżko. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w pokoju nie ma nikogo. Jeśli jednak wytęży się wzrok można dostrzec wychudzoną, mizerną postać starca z gęstą, czarną brodą i długimi włosami. Leży przykryty kołdrą, nieruchomy. Twarz ma bladą, podkrążone oczy i zapadłe policzki. Musiał odejść dopiero przed chwilą. Obok nikt nie stoi. 5