wydanie poświęcone objazdom naukowym zorganizowanym przez
Transkrypt
wydanie poświęcone objazdom naukowym zorganizowanym przez
W Y D A N I E P OŚ W I Ę C O N E O B J A Z D O M N A U K O W Y M ZORGANIZOWANYM PRZEZ STUDENCKIE KOŁO NAUKOWE HISTORYKÓW UNIWERSYTETU ŚLĄSKIEGO SEMINARIUM WYJAZDOWE „ZAGŁADA ŻYDÓW W POLSCE PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ” W dniach od 27 do 28 marca 2003 roku grupa studentów historii wzięła udział w seminarium wyjazdowym zatytułowanym Zagłada Żydów w Polsce podczas II wojny światowej. Organizatorem wyjazdu była Sekcja Historii Wojskowości SKNH, a doszło do niego dzięki dofinansowaniu ze środków SKNH, Prodziekana d/s studenckich Prof. dra hab. Bogdana Łomińskiego i Samorządu Studenckiego WNS. Opiekę merytoryczną nad całością sprawował dr hab. Ryszard Kaczmarek. Celem seminarium było przybliżenie losu zagłady Żydów podczas II wojny światowej, a także zapoznanie z funkcjonowaniem obozu zagłady w Treblince. W pierwszym dniu naszego pobytu w Warszawie zwiedziliśmy wystawę w Muzeum Wojska Polskiego sprawozdanie z pobytu w Muzeum oraz na Zamku Królewskim zostało zamieszczone w numerze 25 BH (kwiecień–maj 2003). W tym dniu udaliśmy się także do Muzeum Historii Żydów Polskich. A oto, w kilku słowach sama koncepcja jego powstania. Pomysł narodził się w Polsce pod wpływem pierwszego nowoczesnego amerykańskiego muzeum edukacyjnego U.S. Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. Jego twórca, Jeshajahu Weinberg, który stworzył i kierował także muzeum Diaspory w Tel Awiwie, stał się jednym z pierwszych entuzjastów idei budowy Muzeum Historii Żydów Polskich. Prace nad jego utworzeniem prowadzi międzynarodowy zespół ekspertów, od 1999 roku kierowany przez dyrektora projektu muzeum Jerzego Halbersztadta. Muzeum ma być pierwszym w naszym kraju muzeum multimedialnym i pierwszą w świecie wizualną opowieścią o życiu Żydów oraz ich kulturze. Projekt stałej ekspozycji przygotowuje londyńska 1 firma Event Communications, specjalizująca się w urządzaniu multimedialnych wystaw muzealnych. Jej zamierzeniem jest stworzeniem muzeum, w którym wskrzeszona zostanie żydowska Warszawa oraz inne miasta miasteczka, wioski i osady Rzeczpospolitej, gdzie mieszkali i tworzyli polscy Żydzi. Muzeum multimedialne w przeciwieństwie do tradycyjnego nie gromadzi oryginalnych eksponatów, lecz reprodukcje obiektów o charakterze wizualnym, takich jak: obrazy, grafika, rzeźba, fotografie, przedmioty codziennego użytku, druki ulotne, plakaty, pocztówki. Podstawą przyszłej ekspozycji jest, więc odnalezienie i zarejestrowanie danych o przedmiotach rozsianych po Polsce i na świecie a związanych z kulturą i historią Żydów polskich. Szczególne znaczenie ma współpraca z muzeami żydowskimi w Europie, USA i Izraelu, które posiadają wiele obiektów pochodzących z Polski lub związanych z dziejami polskich Żydów. Muzeum ma stanąć w pobliżu pomnika Bohaterów Getta Warszawskiego; jest to najczęściej odwiedzany przez Żydów z całego świata punkt na mapie Warszawy. Projekt bardzo imponujący, jednak do jego realizacji jeszcze długa droga. W drugim dniu, część grupy udała się na Zamek Królewski, a część z drem hab. Ryszardem Kaczmarkiem do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Tam mieliśmy okazję zapoznać się z wystawą prezentującą zagładę Żydów w getcie warszawskim. Po Muzeum zostaliśmy oprowadzeni przez Jana Jagielskiego. ŻIH jest placówką naukowo–badawczą, działającą w ramach stowarzyszenia, grupującego miłośników kultury żydowskiej. W pierwszych latach swojej działalności kontynuowała ona prace rozpoczęte przez Centralną Żydowską Komisję Historyczną, powołaną w 1944 roku w Lublinie (w marcu 1945 przeniesioną do Łodzi). W maju 1947 roku decyzją Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, CŻKH został przekształcony w ŻIH, przeniesiony do Warszawy i ulokowany w odbudowanym gmachu przy ulicy Tłomackiej 5. Budynek ten, wybudowany w latach 1928-1936 przeznaczony był na zbiory Głównej Biblioteki Judaistycznej. 16 maja 1943 roku Niemcy, burząc Wielką Synagogę która znajdowała się obok, podpalili również gmach biblioteki. W pierwszych latach swej działalności ŻIH koncentrował swoją działalność na procesie związanym ze składaniem wniosków o ekstradycji niemieckich zbrodniarzy wojennych oraz na organizacji procesów przestępców hitlerowskich. W latach 1950-1960 ŻIH skupił się głównie na pracach badawczych, w których dominowała tematyka okupacyjna. W latach 80-tych zaczęto odchodzić od monotematyczności okresu poprzedniego i podejmować bardziej wszechstronną tematykę. Obok martyrologii i walki Żydów w okresie okupacji hitlerowskiej, zajęto się dziejami społecznogospodarczymi Żydów w okresie staropolskim, historią żydowskiej prasy, muzyki, szkolnictwa i inteligencji w XIX i XX wieku oraz ruchu robotniczego i spółdzielczego. ŻIH prowadzi bardzo szeroką działalność wydawniczą, współpracuje z różnymi placówkami naukowo-badawczymi w kraju i za granicą – np.: Instytutem Historii PAN, Główną Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, YIVO w Nowym Jorku, Yad Vashem w Jerozolimie, New York Holocaust Memorial Commision. W ramach Instytutu działają Archiwum, Biblioteka i Muzeum. Budynek Instytutu od piwnic po dach wypełniony jest gromadzonymi od 1947 roku zbiorami. Obejmują one 2 tysiące obrazów, rysunków, rzeźb, synagogaliów, tkanin i sreber kultowych, wyrobów rzemiosła artystycznego oraz pamiątek codziennego życia. Instytut szczyci się między innymi unikalną kolekcją dzieł tak wybitnych malarzy jak Maurycy Gottlieb, Maurycy Trębacz czy Artur Makowicz, a także odnalezionym po wojnie i wydobytym spod gruzów Archiwum Ringelbluma. To dzieło żydowskich historyków jest niezwykle wstrząsającym zapisem dokonywanych przez hitlerowców zbrodni, a zarazem obrazem życia w getcie z rysunkami i fotografiami oraz drobnymi pamiątkami jak karty żywnościowe i tramwajowe, druki reklamowe czy opakowania towarów, produkowanych w getcie. W zbiorach ŻIH znajdują się również druki i książki, ogółem 70 tys. woluminów. Wśród starodruków jest 80 ksiąg w języku hebrajskim, z których najstarsze datowane jest na XVI wiek. Do ważnych dokumentów zalicza się również rękopisy twórcy żydowskiego Oświecenia (Haskali) Mojżesza Mendelssohna. Dokumentacja fotograficzna instytutu to ponad 40 tys. zdjęć przedstawiających nieistniejące zabytki żydowskie, portrety oraz sceny z życia codziennego. Po wizycie w ŻIH udaliśmy się na tereny Muranowa i Mirowa. Dzielnice te przed wojną zamieszkiwali w większości Żydzi. Tutaj przed 1939 rokiem znajdowało się centrum dzielnicy Żydowskiej, gdzie przez siedem stuleci żyli drobni kupcy, rzemieślnicy, handlarze, żydowscy pisarze i muzykanci. Zgodę na zasiedlanie tych rejonów Żydzi otrzymali jeszcze w czasach Księstwa 2 Warszawskiego. Gęstość zaludnienia okolicznych kwartałów nieustannie rosła i pod koniec okresu 2 międzywojennego zbliżyła się do 110 tys. osób na km . Do czasu okupacji hitlerowskiej Żydzi stanowili 90% mieszkańców tej okolicy. Po wybuchu II wojny światowej, w 1940 roku, cały ten obszar został włączony do getta. Południowa granica przebiegała ulicą Gęsią, przy której przed ostatnimi deportacjami mieściła się Rada Żydowska Judenrat, powołana przez niemieckiego okupanta. Tutaj, na rogu ulic Gęsiej i Nalewek grupa Żydowskiej Organizacji Bojowej stoczyła 19 kwietnia 1943 roku, pierwszą walkę z wkraczającymi do getta oddziałami hitlerowskimi. Tuż po wojnie, w 1946 na otoczonym ruinami skwerze przy ulicy Dzikiej, ulokowano niewielki pomnik, upamiętniający to wydarzenie. Dwa lata później na osi wypalonej siedziby Judenratu, stanął pomnik Bohaterów Getta Warszawskiego dłuta Natana Rappaporta. W tym miejscu ma stanąć wspomniane już Muzeum Historii Żydów Polskich. W miejscu gdzie stanie muzeum w latach 80-tych XVIII wieku mieścił się kompleks koszar artylerii konnej. Po rozbiorach Polski w gmachu stacjonował carski Pułk Wołyński. W 1817 roku, władze rosyjskie przeznaczyły budynek na więzienie wojskowe, które później stało się częścią całego kompleksu więziennego, zwanego Gęsiówką. Tutaj też ma swój początek Trakt pamięci męczeństwa i śmierci Żydów. Rozpoczyna się na placu Bohaterów Getta. Dalej wzdłuż ulicy Zamenhofa do ulicy Stawki na trawnikach ustawiono proste granitowe bloki z napisami po polsku, hebrajsku i w jidysz. Poświęcone one są ofiarom getta, powstańcom i wybitnym działaczom żydowskim. Widnieje na nich m.in. nazwisko komendanta Żydowskiej Organizacji Bojowej - Mordechaja Anielewicza, Janusza Korczaka, poety Icchaka Kacenelsona, historyka Emanuela Ringelbluma. Na końcu Traktu wzniesiono Mauzoleum Pamięci – Mur–Pomnik Umschlagplatz. W czasie okupacji znajdowała się tu rampa kolejowa i bocznica, skąd odjeżdżały pociągi wiozące warszawskich Żydów do komór gazowych w Treblince. Ostatnim etapem naszego seminarium było zwiedzenie byłego obozu zagłady w Treblince. Po terenie byłego obozu oprowadził nas Edward Kopówka. Treblinka I był obozem karnym. Powstał w czerwcu 1941 roku jako Arbeitslager Treblinka i podlegał SS oraz policji dystryktu warszawskiego. Pracowali tu i umierali więźniowie Polacy i polscy żydzi, nie brakło też cudzoziemców. Przysyłano ich za różne „przestępstwa” – chłopów za niedozwolony ubój lub nie oddanie kontyngentu; innych za nielegalny handel i tym podobne „przewinienia”, uchodzące w oczach Niemców za sabotaż. Wykorzystywano ich do pracy w miejscowej kopalni żwiru, na kolei, przy budowie dróg, na kolei, wyrębie lasu oraz w warsztatach obozowych. Ogółem przez Treblinkę I przeszło około 9 tys. więźniów – zginęło 70%. Obóz zlikwidowany został w sierpniu 1944 roku. Treblinka II była obozem natychmiastowej zagłady. Jego oficjalna nazwa brzmiała: SS Sonderkommando Treblinka. Obóz ten hitlerowcy utworzyli w drugiej połowie lipca 1942 roku i przeznaczyli na zagładę Żydów w ramach tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej (artykuł na temat Operacji Reinhard ukazał się w nr 23 BH z kwietnia 2002). Zginęło tu blisko 800 tys. ludzi – Żydów polskich, greckich, austriackich, czechosłowackich, francuskich, niemieckich, belgijskich, rosyjskich i wielu innych narodowości. Likwidacja obozu nastąpiła w listopadzie 1943 roku. Zniszczono wszystkie jego urządzenia - komory gazowe, baraki, rozebrano nawet ogrodzenie. Cały teren zaorano, obsiano zbożem, częściowo zalesiono. Przez jakiś czas cmentarzyska Treblinki „pilnowali” ukraińscy esesmani, których wkrótce gdzieś wywieziono. BIBLIOGRAFIA • Kopówka E., Treblinka nigdy więcej, Treblinka 2002. • Kosiński J., Niemieckie obozy koncentracyjne i ich filie, Kraków 1999. • Wojtczak S., Karny obóz pracy Treblinka I i ośrodek zagłady Treblinka II, [w:] Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, nr XXVI, Warszawa 1975, s. 117-155. www.jewishinstitute.org.pl Izabella Lar ŚLADAMI POLSKOŚCI. WILNO–RYGA-TALLIN W dniach od 7 do 13 kwietnia 2003 roku miał miejsce objazd naukowy zorganizowany przez SKNH. Tegoroczny objazd swoim zasięgiem terytorialnym objął Wilno, Tallin, Rygę, Malbork i Toruń. Nasza tygodniowa wyprawa była okazją do bliższego poznania zabytków, kultury, historii i obyczajowości odwiedzanych przez nas krajów – a zwłaszcza ich stolic. Tydzień, to okres stosunkowo krótki, aby móc wszystko zobaczyć, w miarę jednak możliwości – aura także nie sprzyjała zwiedzaniu – staraliśmy się zobaczyć to, co ważniejsze i wartościowsze zabytki. W tym miejscu dziękujemy wszystkim osobom, które przyczyniły się do zorganizowania tego objazdu. Szczególne podziękowania należą się opiekunom merytorycznym objazdu – dr Joannie Januszewskiej– Jurkiewicz i drowi Krzysztofowi Nowakowi. W drogę wyruszyliśmy w niedzielę wieczorem. Trzeba przyznać, że pogoda w tym roku nie dopisała. Całej naszej drodze, również w krajach nadbałtyckich – towarzyszył ciągle prószący śnieg. Jednak uczestników wyprawy nawet złe warunki atmosferyczne nie zniechęciły. Do Wilna przyjechaliśmy w poniedziałek rano. Po zakwaterowaniu w schronisku ruszyliśmy na długi spacer po Wilnie. Po Wilnie trudu oprowadzenia naszej grupy podjęła się dr Joanna Januszewska–Jurkiewicz. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od kościoła Św. Anny, który jest kościołem gotyckim i jednym z najcenniejszych zabytków Wilna. Pierwsza wzmianka o świątyni pochodzi z 1501 roku. Kościół ten stanowi część kompleksu sakralnego, do którego należą także dwa sąsiednie obiekty (je również zwiedziliśmy) – kościół Św. Michała i Bernardynów. Kościół Św. Michała jest jedynym renesansowym kościołem miasta, natomiast kościół Bernardynów został wzniesiony przez franciszkanów obserwantów w 1525 roku. Mimo niesprzyjającej aury weszliśmy na wzgórze, gdzie znajdują się ruiny Zamku Górnego i Dolnego, a także Baszta Giedymina. Wspomniana baszta jest pozostałością Zamku Górnego, wzniesionego przez Giedymina w połowie XIV wieku. W 1419 roku zamek spłonął, a jego odbudowy w stylu gotyckim podjęto się za panowania księcia Witolda. Niestety w 1655 roku został zdobyty przez Moskali i z biegiem czasu popadł w ruinę. Jeżeli chodzi o ruiny Zamku Dolnego – początkowo był to drewniany pałac na miejscu, którego Aleksander Jagiellończyk wzniósł budowlę murowaną. We wspaniałą renesansową królewską rezydencję przekształcił go Zygmunt August w XVI wieku. Niestety i ona została zniszczona podczas najazdu Moskali w latach 1655-1661. Następnym punktem naszego programu było zwiedzanie katedry Św. Stanisława, która została wzniesiona z fundacji Władysława Jagiełły w 1387 roku. W swej historii często padała pastwą pożarów. 3 Obecnie jest stylistycznie najstarszą budowlą klasyczną w Wilnie. Po jej obejrzeniu, kroki skierowaliśmy ku Uniwersytetowi Wileńskiemu. Jego początki sięgają roku 1570, kiedy to utworzono kolegium jezuickie. Dziewięć lat później Stefan Batory przekształcił kolegium w uniwersytet, działający do powstania styczniowego. Z Uniwersytetem związani byli m.in. ksiądz Skarga, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki. Uniwersytet stanowi rozległy kompleks zabudowań, wznoszonych na przestrzeni wieków XV i XIX, reprezentujących kilka stylów architektonicznych, począwszy na gotyku, na klasycyzmie kończąc. Do kompleksu zalicza się także kościół Św. Jana, który był pierwszym kościołem parafialnym miasta – ufundował go król Władysław Jagiełło po w prowadzeniu na Litwie chrześcijaństwa (1387). Następnie wstąpiliśmy do barokowo-rokokowego kościoła Św. Teresy, który został wybudowany w I połowie XVII wieku, a także do kościoła Św. Ducha – zbudowanego w połowie XVIII wieku. Jest on jedyną świątynią w Wilnie, gdzie msze odprawiane są w języku polskim. Ostatnim punktem programu w tym dniu była Ostra Brama. Jest to jedyna zachowana z 9 istniejących niegdyś bram miejskich w murach obronnych Wilna, wzniesionych na początku XVI wieku. Jest ona dla chrześcijan najświętszym miejscem Wilna i obok Jasnej Góry była najważniejszym sanktuarium w całej dawnej Rzeczypospolitej. Drugi dzień miał charakter wyjazdowy. Udaliśmy się do Trok, by zwiedzić tamtejszy gotycki zamek. Miejscowość ta istnieje prawdopodobnie już od XII lub XIII wieku. Najpierw, pełniła rolę centrum państewka plemiennego a potem – za Giedymina – siedziby wielkoksiążecej. Zamek został wzniesiony na początku XV wieku przez Witolda. W XVI wieku utracił znaczenie na rzecz Zamku Dolnego w Wilnie. Po pożarze i rabunku w czasie wojen z Rosją (1654-1667) z biegiem czasu uległ doszczętnemu niemal zniszczeniu, aż do pierwszej połowy XX wieku pozostając zabezpieczoną ruiną. W 1929 roku pod kierunkiem Stanisława Lorentza rozpoczęła się rekonstrukcja zamku, prowadzona po wojnie aż do 1987 roku. Dziś w częściowo odnowionych wnętrzach mieści się muzeum historyczne. Będąc w Trokach skorzystaliśmy z okazji, aby zobaczyć kienese. Jest to drewniana, XVIIIwieczna świątynia karaimska. Niestety mogliśmy zobaczyć ją tylko z zewnątrz, ponieważ otwierana jest tylko w soboty na nabożeństwa. Następnie udaliśmy się do Kowna. Tam swoje kroki skierowaliśmy pod Ratusz, który ze względu na sylwetkę popularnie nazywany jest Białym łabędziem. Wzniesiony w XVI wieku, po licznych przebudowach, w tym dostawieniu pięter, całość uzyskała barokową postać z dodatkami wczesnoklasycystycznymi. Kolejnym punktem programu była katedra Św. Piotra i Pawła. Została ona wzniesiona na początku XV stulecia i uchodzi za największy gotycki zabytek na Litwie. Wskutek licznych przebudowom zatraciła ona jednak pierwotne cechy. Dziś jest właściwie mieszanką stylów. W czasie wolnym można było skorzystać z okazji i zwiedzić któreś z tamtejszych muzeów – Wojska lub Diabła. W drodze powrotnej zajechaliśmy także do Poniewieża gdzie zwiedziliśmy klasztor Pijarów, wzniesiony w stylu klasycystycznym w 1803 roku. Ostatnim punktem programu w tym dniu były Kiejdany, które przez stulecia uchodziły za jeden z najważniejszych grodów żmudzkich. Były one jednak przede wszystkim siedzibą rodową Radziwiłłów. W okresie reformacji Kiejdany zasłynęły jako ośrodek protestancki, gdzie pod opieką Radziwiłłów osiedlali się w nim kalwini z zachodniej Europy, nawet z dalekiej Szkocji. Swój ostatni dzień w Wilnie rozpoczęliśmy od wizyty w Centralnym Archiwum Państwowym. Następnie, każdy z uczestników indywidualnie zwiedzał miejsca, do których nie dotarliśmy w pierwszym dniu, a które były warte odwiedzenia, np. kościół Św. Piotra i Pawła, ufundowany przez Jagiełłę pod koniec XIV wieku na miejscu pogańskiej świątyni bogini miłości Mildy; Ratusz, Cerkiew Piatnicką, czy Synagogę. Grupowo razem z dr Januszewską udaliśmy się na cmentarz na Rossie. Na cmentarzu tym spoczywa wiele osób zasłużonych dla kultury tak polskiej, jak i litewskiej. Znajduje się tutaj także Mauzoleum Marszałka Piłsudskiego. Pod płytą z czarnego granitu spoczywa Maria z Billewiczów Piłsudska (zm. 1884) i serce jej syna, złożone w srebrnej urnie 12 maja 1936 roku w pierwszą rocznicę śmierci marszałka. Po całonocnej jeździe i po zakwaterowaniu w schronisku udaliśmy się na zwiedzanie Tallina. Tutaj, jak również w Rydze naszym przewodnikiem był drugi opiekun naszego objazdu – dr Krzysztof Nowak. Ponieważ aura znów nie dopisywała staraliśmy się zobaczyć to, co było przewidziane w programie, by następnie wstąpić gdzieś na kubek gorącej herbaty, lub ciepły posiłek. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Górnego Miasta, od Zamku, który został wzniesiony przez zakon kawalerów mieczowych (1227), a następnie w II połowie XIV wieku został gruntownie przebudowany przez zakon inflancki. Z okresu świetności zachował się potężny mur od strony zachodniej oraz wieża Pikk Hermann (Długi Herman). W II połowie XVIII wieku zamek na polecenie Katarzyny II został przebudowany. Podobnie jak w latach 1923-1940, od początku lat 90-tych jest siedzibą rządu i parlamentu estońskiego. Następnie udaliśmy się do katedry luterańskiej. Katedra ta zalicza się do najstarszych w Estonii. Wzniesiono ją zaraz po zdobyciu kraju przez Duńczyków, a w ostatnim ćwierćwieczu XIII stulecia rozpoczęła się przebudowa pierwszego kościoła. Następnym punktem programu był Sobór Aleksandra Newskiego. Ta prawosławna cerkiew pochodzi z czasów cara Aleksandra III, czyli okresu zdwojonej rusyfikacji przyłączonych prowincji – w związku z tym nasuwa złe skojarzenia. Następnie oglądnęliśmy najbardziej znaną tallinską basztę - Klek In de Kök (co znaczy „zajrzy do kuchni” i jak łatwo się domyślić, związana jest z wysokością – strzegący baszty wartownik mógł z górnych pięter bez trudu zaglądać w okna domowych kuchni na Dolnym Mieście). Ten sześciopiętrowy obiekt wzniesiony w latach 1475-1481 4 odgrywał kluczową rolę podczas oblężeń miasta w wojnach inflanckich. Obecnie mieści się tam Muzeum Miejskie. Kolejno udaliśmy się na zwiedzanie Miasta Dolnego. Zaczęliśmy od zwiedzenia Wielkiej Gildii, która wzniesiona w latach 1407-1410 patronowała handlowcom i rzemieślnikom. Następnie udaliśmy się na plac Ratuszowy, który jest głównym rynkiem Tallina. Na środku wznosi się zabytkowy Ratusz z wąską i nieco orientalną wieżą. W obecnej, gotyckiej postaci powstał prawdopodobnie między 1341 a 1404 rokiem. Kolejnym punktem programu był kościół Św. Ducha. Ten gotycki kościół powstał w XIV wieku i jest jedyną w mieście świątynią, która od chwili powstania zachowała swój pierwotny kształt. Następnie udaliśmy się do kościoła Św. Olafa, który po raz pierwszy wzmiankowany jest w roku 1267. Zwiedzanie zakończyliśmy na Baszcie Gruba Małgorzata. Baszta ta jest jedną z najpotężniejszych w systemie umocnień miejskich. Wznoszona była w latach 1529-1549. Dziś mieści się tutaj Estońskie Muzeum Morskie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na pięć godzin w Rydze. Tam swoje zwiedzanie skoncentrowaliśmy na Starym Mieście. Rozpoczęliśmy od Zamku, który powstał w latach 1330-1353 jako siedziba zakonu w Inflantach. W wyniku prac budowlanych w XVIII i XIX stuleciu powstał wczesnoklasycystyczny pałac mieszczący siedzibę rosyjskich władz gubernialnych. W okresie międzywojennym urzędował w nim prezydent kraju. Podobnie jak znów od początku lat 90-tych. Następnie udaliśmy się do kościoła Św. Jakuba, który został zbudowany około 1225 roku. Według legendy zawieszony na jego wieży dzwon odzywa się zawsze, gdy przechodzi obok niego niewierna żona. Tuż obok kościoła znajduje się średniowieczna kamieniczka Trzech Braci. Ostatnim wspólnym punktem zwiedzania była katedra, która uważana bywa za największy kościół w krajach nadbałtyckich. Kamień węgielny pod świątynię położono w 1211 roku. Katedra zawiera elementy romańskie, gotycki i barokowe. Znajdują się tam słynne organy z Wirtembergii. W czasie wolnym wiele osób odwiedziło Muzeum Okupacji, prezentującą wystawę poświęconą okupacji hitlerowskiej i radzieckiej Rygi. Będąc już w Polsce zatrzymaliśmy się w Malborku, by zwiedzić Zamek (opis zamku krzyżackiego w nr 24 BH, październik-listopad 2002). Następnie udaliśmy się do Torunia, gdzie po zakwaterowaniu w schronisku uczestnicy udali się na wieczorny spacer po mieście. Trzeba przyznać, że w Toruniu pogoda nam dopisała. Słonce zachęcało do niedzielnego spaceru po tym pięknym i zabytkowym mieście. Trudu oprowadzenia naszej grupy podjęli się nasi koledzy i koleżanki z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika. Pierwszym zabytkiem na naszej toruńskiej trasie był Ratusz Staromiejski. Obecny budynek ratusza powstał w końcu XIV wieku w następstwie połączenia w jedną budowlę narastającej od XIII wieku na Rynku zabudowy o funkcjach administracyjnych i handlowych. Jako symbol bogactwa handlowego miasta był miejscem, gdzie zatrzymywali się polscy królowie podczas wizyty w Toruniu. Następnie dotarliśmy pod Krzywą Wieżę, jedną z baszt, która powstała w pierwszej połowie XIV wieku, a w wieku XIX adaptowana została na cele mieszkalne. Po niej przyszła kolej na spacer nabrzeżem wiślanym. Idąc tak, doszliśmy do powstałej w VX wieku Bramy Mostowej. Następnie udaliśmy się na teren ruin zamku krzyżackiego. Został on założony po 1236 roku na miejscu dawnego grodu. Zburzony podczas powstania mieszczan przeciwko Krzyżakom w 1454 roku. Nasz pobyt w Toruniu zakończyliśmy „słodkim akcentem” - kupnem toruńskich pierników. Izabella Lar CZEGO NIE ZOBACZYLIŚMY W WILNIE? Wilno – to jedno z tych miast, które podobno na swych mieszkańców wywierały wpływ szczególny, wyciskając niezatarte piętno na całym ich życiu. Istotne było zapewne istnienie tu ośrodka akademickiego z wielkimi tradycjami, silny związek z ziemią, na której to miasto wyrosło, a jego cechą szczególną było położenie na kulturowym pograniczu, ściślej - na obszarze wielu kultur, religii, języków i wynikająca stąd tolerancja wobec odmienności oraz przyzwyczajenie do współegzystencji różnych społeczności. Nawet dla tych, którzy stopy w Wilnie nie mieli okazji postawić, jego nazwa nie jest pustym dźwiękiem, brzmi swojsko, niczym pieczęć odcisnęła się, bowiem na kartach literatury i w strofach poezji - Mickiewicza, Miłosza, Konwickiego etc., etc. Chociaż od powojennego exodusu mieszkańców kresów wschodnich Rzeczypospolitej minęło tyle lat – wciąż wielu ludzi deklaruje „jestem z Wilna”, nawet, jeśli opuścili to miasto jako małe dzieci. Czy w czasie dwóch dni spędzonych w Wilnie podczas wycieczki można poznać klimat miasta i jego specyficzną atmosferę? Pewnie nie, choć był taki czarodziej wileński – malarz i scenograf Ferdynand Ruszczyc, który nawet zajęty obowiązkami dziekana Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego, potrafił przybyszom z zewnątrz tak pokazać Wilno, że – niezależnie od narodowości, stopnia znajomości szerokiego świata i jego największych cudów – wyjeżdżali oczarowani pięknem „Florencji Północy”. Nasza wycieczka – jak wiele innych - truchcikiem podążała ulicami wileńskimi, by „zaliczyć” jak najwięcej szacownych budowli. Poza Uniwersytetem i pozostałościami Zamku Górnego wizytówką Wilna są świątynie, od perełki późnego gotyku – kościoła Św. Anny - poprzez liczne pomniki wileńskiego baroku, aż po klasycystyczną katedrę przebudowaną radykalnie przez Wawrzyńca Gucewicza. Wśród nich rzecz jasna wymienić należy cel licznych pielgrzymek, miejsce porównywalne jako obiekt czci i kultu z Jasną Górą, choć jakże kameralne, sanktuarium Matki Miłosierdzia w Ostrej Bramie i jedyny w swoim rodzaju „kościół pod gołym niebem”. Z oczywistych względów trudno było zobaczyć Wilno, którego już nie ma. Niewiele na przykład zostało z Wilna królewskiego, renesansowego, choć przecież Dolny Zamek, oczko w głowie zakochanego w Barbarze Zygmunta Augusta, konkurował z przebudowanym za panowania jego ojca Wawelem. Nie było okazji, by dotrzeć do mizernych pozostałości - bez wątpienia rywalizujących w swoim czasie z siedzibą królewską - magnackich pałaców Radziwiłłów, Kiszków, Słuszków, Sapiehów, Paców. Zresztą imponujące nawet szczątki, w rodzaju zachowanej oficyny czy bramy wjazdowej na teren pałacowy, nie mogą ukazać pełni kunsztu, smaku i bogactwa litewskich królewiąt, co to – jak mawiał Pan Zagłoba - parę księstw niemieckich za swą fortunę mogliby kupić. Budowle te zrujnowane zostały w II połowie XVII wieku w ogniu pożarów z czasów wojny z Moskwą. O 5 geście i materialnych możliwościach magnatów litewskich mogą już tylko zaświadczyć fundacje kościelne np. Sapiehów (czy mógł się spodziewać Lew Sapieha, jak bezceremonialnie będą zaspokajać ciekawość turystów trumny w rodzinnym mauzoleum w podziemiach kościoła p.w. Św. Michała?) czy Paców – takie perły architektury jak barokowa świątynia Piotra i Pawła na Antokolu i zespół klasztorny w Pożajściu. Nawet ci, co gustują w innych niż barok stylach architektonicznych, są zazwyczaj pod ogromnym wrażeniem. Naocznie przekonaliśmy się, że co kraj, to obyczaj. Choć u nas nie widać starań o odbudowę podupadłego w tym samym XVII wieku Ogrodzieńca, Mirowa czy Bobolic – Litwini to naród przysłowiowo uparty i historii pokonać się nie dający. Nie poprzestali na zbudowaniu, przepraszam odbudowaniu, zamku w Trokach, ale energicznie wzięli się do budowy renesansowego pałacu królewskiego w stolicy. Mieliśmy, więc niepowtarzalną okazję zerknąć, jak koparki i betoniarki przygotowują fundamenty historycznej siedziby wielkiego księcia litewskiego – Žygimantasa Augustasa. Proszę nie zapomnieć i powiedzieć kiedyś wnukom: „Byłem/-am) przy tym!” Przedwojenne Wilno było miastem prowincjonalnym, centrum pięknego, lecz ubogiego województwa kresowego, z ogromną liczbą parterowych drewnianych domków z własnymi ogródkami, ze sporymi kwartałami domostw pozbawionych dobrodziejstw cywilizacyjnych, w rodzaju choćby kanalizacji. Zdając sobie sprawę z zapóźnienia w porównaniu z wieloma dzielnicami Rzeczypospolitej, ludzie z elit wileńskich boleśnie odczuwali kontrast między ubóstwem i prowincjonalnością miasta, a jego wspaniałą stołeczną tradycją. Rekompensowali to odczucie w jakimś stopniu przez odwołanie się do roli Wilna jako ośrodka kultury i nauki. Przyznam, że ze wzruszeniem czytałam swego czasu w Archiwum odręczne zapiski z dziennika księdza Waleriana Meysztowicza: „Nikt nie rozumie czem dla nas Litwinów (nie Lietuvisów) jest Uniwersytet Wileński. To nie tylko źródło chwały i świetności dziadów, to nie tylko zrealizowanie marzeń młodości, z czasów rosyjskiej szkoły. To jeszcze ostatnia resztka dawnej wielkości Litwy i Wilna, kiedy było ono jedynym miastem północy – kiedy jeszcze Berlin był wioską, Moskwa była karawanserajem, Petersburga nie było, Warszawa była powiatówką (...). To ostatnie wspomnienie królewskości Wilna, ostatni strzęp 1 hospodarskiej purpury” . Prowincjonalność Wilna była sprawą drażliwą i bolesną. Oburzano się, gdy ktoś obcy to wytykał. Tylko rodowitemu „wilniukowi” ujść mogło płazem, gdy w trosce o rozwój miasta przytaczał rzekomą opinię turysty amerykańskiego o Wilnie, że „jest ono wprawdzie 1 Ks. W. Meysztowicz, Dziennik, Lietuvos Centrinis Valstybės Archyvas 1258–1–29, k. 45, notatka z 23 XI 1931 r. nieco większe aniżeli cmentarz w jego rodzinnym mieście, 2 lecz za to bardziej martwe aniżeli ów cmentarz” . Kiedy patrzyliśmy na kościół Św. Anny i kościół Bernardynów, stojąc obok pomnika Adama Mickiewicza, nie przywoływaliśmy widoku słynnych i zarazem kontrowersyjnych projektów pomnika wieszcza, które napływały na kolejne konkursy rozpisywane w Wilnie, m.in. autorstwa Pronaszki czy Szukalskiego. W konserwatywnym Wilnie odważne i zrywające z tradycją wizje artystyczne budziły w społeczeństwie takie emocje, że choć już w 1921 roku pomnik uchwalono postawić, nie udało się tego dokonać do końca okresu międzywojennego. „Prędzej Boy będzie propagował nierozerwalność małżeństwa, a sam wstąpi do klasztoru; prędzej student się będzie uczył; (...) prędzej Wilno stanie się pupilkiem Polski; prędzej wodę będziemy woleli od wódy - niż stanie w Wilnie makieta pomnika wieszcza no, bo sam pomnik – to szkoda gadać”, prorokował 3 satyryk . Nie zobaczyliśmy Jerozolimy Północy. Niektórzy weszli do Nowej Synagogi - jedynej zachowanej spośród ponad stu przedwojennych wileńskich synagog i domów modlitwy. Poganiani podmuchami wiatru siekącego mokrym śniegiem przemknęliśmy wąskimi i krętymi uliczkami, z charakterystycznymi przewiązkami ponad nimi, w zachowanym fragmencie dzielnicy żydowskiej – ale to już jednocześnie nowe Wilno z najbardziej modnymi i drogimi stołecznymi hotelami i lokalami. Widocznym śladem po słynnym Żydowskim Instytucie Naukowym działającym przed wojną w Wilnie są dziś jedynie półki pełne archiwaliów. Przeminęło Wilno, o którym Tadeusz Konwicki mówił, iż w dzieciństwie wyobrażał sobie świat na jego podobieństwo, „że mieszkają w nim zawsze Żydzi, Polacy, Białorusini, Łotysze i Karaimi”. Nie wiem, komu udało się usłyszeć w trolejbusie czy na ulicy charakterystyczną melodię wileńskiej polszczyzny. Może nieco pobrzmiewała ona w archiwum, gdzie pracownicy mówili do nas po polsku. Jeszcze wyraźniej słychać tę mowę na wszystkich wileńskich targowiskach, gdzie starowinki, wynoszące na sprzedaż kupkę rumianych jabłek, pięć pietruszek i woreczek orzechów z ogródka, zagadują potencjalnego klienta nieodmienne miękką i śpiewną mową. Tą samą, którą Piłsudski zachwalał swoim oficerom, żartując, że nie dorośli jeszcze „by zrozumieć poprawność tego rodzaju zwrotów, jak na przykład – ‘my byli przybywszy’ - ‘ta wójska’ –‘ rób co chcąc’ – ani elegancji zwrotu, gdy sąsiad przypijając do sąsiada, powiada doń – ‘perswaduję do waćpana’ otrzymując na to zaproszenie odpowiedź ‘i 4 owszem bynajmniej’” . Jest Polaków w Wilnie ponad 19%. Choć wyjechała po wojnie prawie cała inteligencja, można tu dziś spotkać polskich naukowców, nauczycieli, dziennikarzy, przedsiębiorców, animatorów kultury, artystów. Trzeba jednak mieć czas, by spokojnie wpaść na kawę np. do Galerii Polskiej, sprawdzić, co dzieje się w 2 „Kurier Wileński” nr 351 z 22 12 1937 r. „Kurier Wileński” nr 13 z 14 01 1938 r. 4 B. Wieniawa–Długoszowski, Matka Boska Ostrobramska. - Kochane Wilno i Komendant [w:] Wymarsz i inne wspomnienia, opr. R. Loth, Warszawa 1992, s. 234. 6 Instytucie Polskim lub przynajmniej kupić „Kuriera Wileńskiego” czy „Nasz Czas”. I wtedy czasem udaje się dostrzec coś z klimatu przedwojennego Wilna. Miasto to było, bowiem i pozostaje dla tutejszych Polaków centrum duchowym. Czasem oglądają się na Warszawę, szukając wsparcia politycznego, czy materialnego w swojej niewątpliwie trudnej sytuacji, ale ich stolicą jest Wilno, nie Warszawa. W źródłach z okresu międzywojennego, z którymi mam do czynienia, wiele interesujących, czasem zabawnych opinii dotyczy stosunku do przybyszów z zewnątrz. Traktowało się ich z pewną protekcjonalnością. W końcu nie każdy obdarzony został przywilejem pochodzenia z Wileńszczyzny. Raziło u ludzi napływowych nieuzasadnione – jak uważano - poczucie wyższości. Z natury rzeczy najczęściej dostrzegano u przybyszów z Kongresówki tupet, cwaniactwo, powierzchowność wiedzy. „’Królewiak’ w oczach ludzi tutejszych – to typ człowieka powierzchownego, letkiewicza, ba blagiera nawet, którego 5 słowom i uczynkom nie bardzo wierzyć należy” . Przy okazji można przypomnieć opinię, że Litwini (które to pojęcie należy rozciągnąć w tym wypadku na litewskich Polaków, związanych z Litwą w sensie historycznym), „acz zarzucają koroniarzom skłonność do blagierstwa, sami kiedy niekiedy pokoloryzować lubią, z tą różnicą, iż w przeciwieństwie do koroniarzy, blagujących więcej dla czystej sztuki, bez przesadnej pretensji, by im dano wiarę, sami obrażają się srodze, jeżeli ktoś ośmiela się 6 powątpiewać w ich słów prawdziwość” . Na licznych przybyszy z Galicji, zwanych tu uszczypliwie „galileuszami”, zajmujących stanowiska urzędnicze, zatrudnianych w szkolnictwie, spoglądano jak na karierowiczów, często niekompetentnych, kaleczących tworami CK habsburskiej biurokracji piękną mowę wieszczów. (A to przecież my daliśmy Polsce Mickiewicza i Słowackiego – mawiano z dumą). Nota bene te uogólnienia nie przeczą faktowi, iż wielu przybyszy – ludzi związanych z literaturą, medycyną, konserwacją zabytków, radiem, a przede wszystkim Uniwersytetem Stefana Batorego wrosło w Wilno i bez problemu znajdowało wspólny język z „tutejszymi”. Wśród funkcjonujących w szerokiej opinii stereotypów, z rzadka natrafiałam na odniesienia do Ślązaków, choć – słuchajcie, słuchajcie! – czasem – w przeciwieństwie do „swoich”, opisywano ich jako daleko bardziej energicznych i „krewkich”. Jeżeli nasza wycieczka wpłynie jakoś na kształtowanie się opinii o Śląsku – doniosę. Na razie na ślady poglądów w tej kwestii nie natrafiłam. Wyjątkiem była opinia jednej z pracowniczek Archiwum, iż nasi studenci wydawali się - jak zrozumiałam, po części z racji turystycznego ubioru, spontanicznego zachowania (ale nie było to absolutnie powiedziane w tonie pejoratywnym) – młodsi niż – studenci litewscy. Jeżdżąc do Wilna często czuję się trochę jak między młotem a kowadłem. Mam dużo sympatii do Litwinów. Podoba mi się ich przywiązanie do swojej stolicy i dbałość o jej wygląd, duma z narodowej historii, upór, z jakim przeciwstawiali się sowietyzacji kraju, uparte przywiązanie do własnego języka, które stało się fundamentem, na jakim powstał nowoczesny naród 3 5 „Gazeta Wileńska” nr 23 z 29 01 1921 r. B. Wieniawa–Długoszowski, Matka Ostrobramska..., s. 233. 6 Boska litewski. Lubię słuchać jak pięknie brzmi w języku litewskim śpiewany różaniec, czy pieśni kościelne, śpiewane często z podziałem na głosy. Nigdy – wbrew temu, co można usłyszeć - nie zostałam dotknięta nietaktownym zachowaniem wobec mnie osobiście. Spotykałam się wyłącznie z sympatyczną wyrozumiałością, gdy używałam swojego mizernego języka litewskiego. Pamiętając o losie Cmentarza Orląt Lwowskich nie sposób zapomnieć, że w Wilnie przetrwało mauzoleum „Matka i Serce Syna”, nie zniknął też cmentarzyk żołnierzy Żeligowskiego. (Tam też nie byliśmy, z powodu braku chętnych do przecierania szlaku w śniegu.) Mam wrażenie, że buduje się w Wilnie dużo szybciej i często ciekawiej niż u nas. Personel archiwum i bibliotek, z którym się stykam jest życzliwy i kompetentny. Litewska gościnność nie wymaga zachwalania. Jest jednak druga strona medalu – nie mogę oprzeć się poczuciu solidarności z wileńskimi Polakami. Nie chcieli wyjechać z Wilna, bo są u siebie, ich korzenie tkwią na Litwie, ale język polski i polską kulturę uważają za swoją. W czasach komunistycznych to oni – jak można było wywnioskować z rozkładu mszy z językiem polskim i litewskim – stanowili co najmniej połowę praktykujących, uczestniczących w życiu religijnym wiernych. Nic dziwnego, że np. brak polskich nabożeństw w zwróconej Kościołowi Katedrze uważają dziś za dyskryminację. Wiele goryczy budzi nierozwiązana sprawa pisowni nazwisk. Jak wiadomo chodzi nie tylko o litery, ale i litewskie formy gramatyczne, zasadniczo zmieniające brzmienie polskiego nazwiska. (Ja na przykład długo musiałabym się przyzwyczajać do „poprawnej” formy swojego: Janušauskaitė.) Konflikty wyrastają na tle polskich nazw ulic w podwileńskich miejscowościach, gdzie Polacy stanowią większość. Na przykład na przewodniczącą zarządu gminy nałożono karę za umieszczenie obok nazwy ulicy „Vilniaus g.” tablicy z nazwą „Ul. Wileńska”. – Dopuszcza się jedynie „Wilniaus” – w imię szacunku dla praw językowych mniejszości polskiej tam, gdzie stanowi ona większość – można użyć polskiego „W” zamiast litewskiego „V”(!). Afera już całkiem kryminalna i powoli w swoim ogromnym zasięgu ujawniana - dotyczy zwrotu ziemi na terenie Wilna i wsi podwileńskich, a raczej fałszerstw dokonywanych w urzędach, uniemożliwiających zwrot ziemi byłym właścicielom, oczywiście obywatelom Litwy i sprzedaż tym, którzy odpowiedniej osobie zapłacili. Zbiorowy wyjazd, wspólny nocleg, ograniczają liczbę kontaktów, więc – może to i dobrze – uczestnicy wycieczki w wir tych konfliktów polsko-litewskich wpaść nie mieli okazji. Trudno mi ocenić, jak wiele ze specjałów wileńskich – kumpiaków, skiłłądziów, wederów, cepelinów czyli kartaczy, kibini, blinów, kołdunów, babek ziemniaczanych, że o nalewkach przezornie zamilczę, udało się uczestnikom wycieczki spróbować. Jeżeli niewiele – trzeba koniecznie to nadrobić. Radziłabym przy lepszej pogodzie - tak, żeby nadmiar kalorii spalić, wdrapując się na Górę Trzykrzyską, tam gdzie stoją słynne Trzy Krzyże wzniesione w czasie I wojny światowej według projektu wilnianina Antoniego Wiwulskiego (twórcy pomnika grunwaldzkiego w Krakowie – na wszelki wypadek przypomnę). Oryginał jak wiadomo wysadzili sowieci i szczątki poprzedniego monumentu można zobaczyć u stóp nowego, wystawionego po odzyskaniu niepodległości. Zatem - miłego zwiedzania! Dr Joanna JanuszewskaJurkiewicz SPRAWOZDANIE Z WIZYTY W CENTRALNYM ARCHIWUM PAŃSTWOWYM LITWY Jednym z fundamentalnych punktów naszej naukowej wyprawy do Republik nadbałtyckich, była wizyta w Centralnym Archiwum Państwowym Litwy. Miała ona miejsce 9 kwietnia i choć był to już trzeci dzień pobytu w uroczym, gościnnym, prawie polskim Wilnie, to dopiero tam historycy, w dużej liczbie archiwiści, poczuli się jak w domu - cóż siła przyzwyczajenia. Wspomniane Archiwum, przechowujące dokumenty z okresu od 1918 do lat 90-tych, jest największym wśród tamtejszych archiwów państwowych (starsze dokumenty, począwszy od Metryki Litewskiej a na dokumentach z 1919 roku kończąc, przechowuje Archiwum Historyczne, warte wspomnienia jest też Archiwum Literatury i Sztuki oraz Akt Osobowych). Zawiera ponad 31 km akt, 3 mln dokumentów, a wszystko 2 to mieści się bagatela w 5.900 m przeznaczonych na magazyny. Podlega ono, funkcjonującemu przy rządzie Republiki, Departamentowi Archiwów Litwy (tak jak i niższe w hierarchii archiwa okręgowe i powiatowe), dzieli się na Oddział Dokumentów Pisanych, Dokumentacji mechanicznej, Rejestracji i Opisu, Kopiowania i Mikrofilmowania, Restauracji oraz Udostępniania. Naszym duchowym i merytorycznym przewodnikiem była, posługująca się przepiękną 7 mickiewiczowską polszczyzną, Tamara Justicka, mieliśmy też przyjemność poznania Pani Dyrektor oraz przemiłych pracowników odwiedzanych przez nas oddziałów (łącznie Archiwum zatrudnia 183 pracowników). Pierwsze odrobinę chaosu wprowadziliśmy pojawiając się w pracowni naukowej i dziale informacji i ewidencji. Tam okazało się, że Polskę i Litwę rzeczywiście wiele łączy, przynajmniej w kwestii udostępniania akt, bowiem procedura zamawiania i korzystania z akt jest niemal identyczna, albo nieco nawet prostsza niż w Polsce. Dokumenty archiwalne udostępnione mogą być osobie, która przedłożyła pismo polecające, co nie jest jednak niezbędne lub na własną jej prośbę, po wypełnieniu corocznej ankiety. Pomoce archiwalne, w postaci kartotek zespołów (zarówno tematycznych jak i rozszerzonych), inwentarzy czy komputerowego systemu ewidencji (APSKAiTA, który wkrótce ma się pojawić w Internecie), znajdują się w przestronnej czytelni otwartej, na marginesie, przez cały tydzień. Ponadto Archiwum posiada księgi zespołów prezentujące ich losy, trwają też prace nad indeksem rzeczowym na poziomie jednego dokumentu; obecnie obejmuje on 101 tys. dokumentów. Realizacja zamówienia zależna jest oczywiście od ilości osób korzystających z archiwaliów danego dnia, przeciętnie jednak materiały zamówione rano będą na nas czekały już tego samego dnia po południu. Archiwum dąży do poprawienia tego i tak znakomitego wyniku, czas oczekiwania na materiały wnosić ma jedną godzinę. Zarówno z dokumentów jak i mikrofilmów można otrzymać ksero w cenie odpowiednio 80 centów (około 1 zł.) i 60 centów. Dokumenty z okresu 1918-1940, dotyczą przede wszystkim Republiki Litewskiej, lokalnego rządu, legalnych paramilitarnych instytucji, organizacji religijnych i społecznych. Wydzielono też zespoły grupujące dokumenty związane z polską okupacją południowowschodniej Litwy z lat 1919-1939. Zawierają one akta Wileńskiej magistratury, lokalnych agend rządu, osób publicznych i prywatnych. Kolejne grupy stanowić mogą materiały dotyczące nazistowskich władz z lat 1941-1944 (dotyczące przykładowo policji kryminalnej, getta żydowskiego czy więźniów), oraz dokumenty z czasów okupacji sowieckiej: 1940-1941, 1944-1990. Szczególne uznanie budzi Dział z Dokumentacją Mechaniczną. Archiwum zgromadziło ponad 30 tys. taśm (6,5 mln metrów filmu), zawierających nagrania począwszy od lat 20-tych XX wieku do chwili obecnej; oddzielną grupę stanowią kasety wideo gromadzone od 1988, w liczbie 1.500. Najstarsze nagranie datuje się na 1895 rok. Dokumenty fotograficzne to ponad 518 tys. jednostek; najstarsze z nich pochodzą z 1860 roku, niejednemu studentowi zakręciła się łza w oku widząc oryginalne zdjęcia Wojciechowskiego, Żeligowskiego, czy Jolanty Kwaśniewskiej. W końcu nagrania dźwiękowe, których liczba kształtuje się w granicach 17 tys.. Prym starszeństwa wiodą tu płyty gramofonowe, zawierające litewskie piosenki, pochodzące z 1907 roku, warto też zwrócić uwagę na zarejestrowane transmisje z czasu II wojny światowej, czy nagrania litewskiego radia działającego w latach 1950-1996 w Chicago. Na zakończenie ponad 2-godzinnej wizyty w trakcie, której zakłóciliśmy pracę w chyba wszystkich możliwych miejscach od Oddziału Mikrofilmowania rozpoczynając, na magazynach - gdzie odnaleźliśmy całkiem spory akcent polski, w postaci produkowanych w Ciepielowie regałów kompaktowych - kończąc, zostaliśmy zaproszeni na półgodzinną projekcję filmową. Uraczono nas m.in. kroniką polską z 1958 roku oraz krótkim filmem promującym Litwę. Słoneczna pogoda przepełniająca niemal każdy kadr, niewątpliwie pozytywnie wpłynęła na nastrój grupy, która niemal dała się przekonać, że na Litwie też świeci słońce. Zasadność tego przypuszczenia szybko została poddana próbie, gdy przyszło nam stanąć oko w oko z chłodną rzeczywistością, w momencie opuszczania gościnnych progów Archiwum. ADRES ARCHIWUM Ul. Milašiaus 21 2016 Wilno Tel. +37052765290 +37052764709 +37052768209 Fax. +37052765318 E-mail: [email protected] www.archyvai.lt Bożena Danielczyk SZLAKIEM BITEW NAPOLEOŃSKICH W dniach 12-19 października 2003 roku SKNH było organizatorem objazdu Szlakiem bitew napoleońskich. Jego celem było zapoznanie studentów z historią Francji w okresie napoleońskim, a w zasadzie odwiedzenie miejsc, które nieodłącznie wiążą się z postacią Napoleona – w programie znalazły się dwa ważne miejsca z punktu widzenia historyków, którzy zajmują się okresem napoleońskim – Waterloo i Lipsk. Opiekę merytoryczną nad całością wyjazdu sprawowali dr Dariusz Nawrot, dr Aleksandra Skrzypietz oraz dr Zbigniew Hojka, za co bardzo serdecznie dziękujemy. W tym miejscu w imieniu wszystkich uczestników dziękujemy również Prorektorowi ds. Studenckich – Prof. dr hab. Wojciechowi Świątkiewiczowi za dofinansowanie wyjazdu. Spod uczelni wyruszyliśmy w niedzielny wieczór. Naszym pierwszym celem była Kolonia. Oczywiście nie obyło się bez przygód – na trasie uszkodzeniu uległ autokar. Trochę pokrzyżowało to nasz plany odnośnie zwiedzania tej ogromnej aglomeracji. Kolonia należy niewątpliwie do najważniejszych miast niemieckich, liczącym ponad 1 mln mieszkańców. Nic nie może równać się z imponującym skupiskiem rzymskich pozostałości i średniowiecznych budowli. Miasto zyskało również sławę jako centrum piwowarstwa. Istnieją tutaj 24 browary, więcej niż w jakimkolwiek innym mieście na świecie. Wszystkie produkują jedyne w swoim rodzaju piwo Kölsch. Kolonia została założona w 33 roku p.n.e. i szybko zdobyła znaczącą pozycję. Urodziła się tutaj Agrypina Młodsza, żona cesarza Klaudiusza, który w 50 roku n.e. nadał 8 miastu status kolonii (stąd nazwa) z pełnymi prawami miasta rzymskiego. Dalszy rozwój Kolonia zawdzięcza w dużej mierze chrześcijaństwu – w IV wieku stała się stolicą biskupstwa. Jego późniejszy niebywały rozkwit związany był z położeniem nad Renem na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych. Będąc największym miastem w Niemczech, była także jednym z najznakomitszych ośrodków nauki i chlubiła się świetna szkołą malarstwa. Kolonię należy również łączyć z światowej sławy wodą toaletową zwaną popularnie „wodą kolońską”. W Kolonii zasadniczo udało się nam zwiedzić katedrę. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Jest jednym z największych gmachów, jaki kiedykolwiek wzniesiono. Jego rozmiary symbolizują potęgę i status „królowej i matki wszystkich kościołów niemieckich”. Tutejszy arcybiskup należał do siódemki elektorów Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Historia tej budowli jest naprawdę niezwykła. Mimo że kamień węgielny został położony pod kościół już w roku 1248, prace przy nim zakończyły się ostatecznie dopiero w 1880. Bodźcem do wzniesienia nowej katedry stało się sprowadzenie do Kolonii domniemanych relikwii Trzech Króli oraz związany z tym wzrost liczby pielgrzymów. Problemy z autokarem, spowodowały pewne przesunięcia w programie wycieczki. Niestety ograniczeni czasem musieliśmy zrezygnować z zwiedzania Brukseli. Udaliśmy się od razu pod Waterloo. Obecnie przez pole bitwy przebiega autostrada. Co 5 lat – w czerwcu członkowie miejscowego towarzystwa historycznego odtwarzają przebieg bitwy (ostatni spektakl miał miejsce w 2000 roku). Na polu znajduje się kilka pomników, spośród których największe wrażenie robi Butte de Lion – ogromny kopiec, pełniący zarazem funkcje punktu widokowego. Kopiec ten został usypany przez miejscowe kobiety z ziemi z pola bitewnego na miejscu, w którym został ranny holenderski książę, Wilhelm Orański, późniejszy król Niderlandów (Wilhelm II). Obok kopca znajduje się Panorama de la Batalie – panorama bitwy (podobna do naszej panoramy Racławickiej) o średnicy około 110 m. Płótno jest dziełem francuskiego artysty Louisa Demoulina. Bitwa pod Waterloo rozegrała się 18 czerwca 1815 roku. Nie było w niej żadnych śmiałych i udanych manewrów. Polegała właściwie na zderzeniu się dwóch mas wojsk francuskich i angielskich. Anglicy zajęli pozycje obronne. Wybudowali umocnienia na południe od miasteczka Waterloo, dodatkowo świetnie wykorzystali wszystkie okoliczne budynki i mury, właściwie cokolwiek, co mogło im dać obronę. Pozycje były też wybrane w ten sposób, aby ograniczyć skuteczny ogień artylerii francuskiej. Pozycje angielskie były szczególnie wzmocnione na prawym skrzydle, a osłabione na lewym. Wprawdzie książę Arthur Wellington mógł się spodziewać równomiernie silnego ataku Francuzów na wszystkich odcinkach, ale również spodziewał się, że w ciągu dnia od strony lewego skrzydła przyjdzie mu z pomocą korpus pruski pod dowództwem generała Gebharda Blüchera. Siły obu stron z początkiem dnia były mniej więcej równe. Francuzi i Anglicy mieli po około 65-70 tys. wojska. Napoleon miał jedynie znaczącą przewagę w artylerii. Posiadał aż około 250 dział przy 156 działach Anglików. Wynik bitwy miał w dużej mierze zależeć nie od zmagań tych wojsk, ale od tego, kto wcześniej dostanie posiłki. Anglicy spodziewali się korpusu Blüchera, a Napoleon teoretycznie mógł liczyć na 36 tys. żołnierzy pod dowództwem marszałka Grouchy’ego, który wcześniej otrzymał rozkaz ścigania pobitego Blüchera, ale nie rozbitego doszczętnie dwa dni wcześniej. Grouchy pechowo dla Francuzów nie zdążył na pole bitwy. Napoleon planował rozpoczęcie bitwy o świcie, ale padający całą noc deszcz skłonił go do przełożenia rozpoczęcia bitwy prawie do południa. Rozmokła ziemia nie pozwalała, bowiem w tamtych czasach na skuteczne prowadzenie ognia artyleryjskiego, jak również utrudniała szarżę kawalerii. Jednak każda chwila zwłoki mogła Napoleona dużo kosztować ze względu na zbliżających się 30 Prusaków. Francuzi rozpoczęli walkę o godzinie 11 . Do wieczora próbowali bezskutecznie przełamać linie angielskie. Około godziny 19 na lewym skrzydle angielskim, a prawym francuskim pojawiły się oddziały pruskie. Dla dowódców walczących wojsk nie było to zaskoczeniem, ale idący do boju żołnierze francuscy nie spodziewali się nagle zobaczyć dodatkowych wrogów zagrażających ich pozycjom i zaczęli w panice uciekać. W tym momencie Wellington wydał rozkaz do kontrataku. Armia Napoleona wycofywała się w panice. Oddziały, które nie zdążyły uciec dostały się do niewoli, lub tak jak stara gwardia, która nie zamierzała uciekać zostały wycięte. Bitwa skończyła się wraz z zapadaniem zmroku około godziny 21. Straty Anglików i Prusaków ocenia się na 21 tys. zabitych i rannych, a Francuzów na 26 tyssięcy zabitych i rannych oraz 10 tys. wziętych do niewoli. Następnego dnia zwiedzanie zaczęliśmy od Vauxle-Vicomte. Ten klasyczny zamek został zbudowany w 9 latach 1656-1661 dla Nicolasa Fouqueta, ministra finansów Ludwika XIV, według projektu najlepszych trzech ówczesnych francuskich artystów Le Vau, Le Brun i Le Notre. Jednak nie cieszył się on zamkiem zbyt długo, gdyż w 3 tygodnie od ukończenia budowy został aresztowany i wtrącony do więzienia. Ludwik XIV wywiózł z niego większość mebli. Zamek pozostał w rękach wdowy po Foquecie do 1705 roku, kiedy to nabył go marszałek de Villars. W 1764 roku trafił do rąk ministra marynarki na dworze Ludwika XIV – księcia Choiseul-Praslin. W rękach tej rodziny pozostawał do 1875 roku, gdy w stanie kompletnej ruiny przejął go Alfred Sommier, francuski przemysłowiec – za cel swojego życia postawił sobie przywrócenie zamkowi jego dawnej świetności. Kolejnym punktem programu był zamek Fontainebleau. W luksusowy pałac przekształcono go dopiero w XVI wieku z inicjatywy Franciszka I, który sprowadził dużą grupę włoskich artystów i zlecił im wykonanie wystroju wnętrz. W XIX wieku zamek nadal cieszył się powodzeniem u władców: Napoleon, podobnie jak Ludwik Filip, wydawał na jego utrzymanie masę pieniędzy. Po II wojnie światowej, gdy generał Patron odebrał budowlę Niemcom, służyła jako europejska kwatera głównie aliantom. Zabudowania są bezpretensjonalne i bardzo ciekawe. Uwagę przykuwają także ogrody pałacowe, które upodobali sobie piesi jak i rowerzyści. Tego dnia odwiedziliśmy również Wersal. To królewskie miasto słynie dzięki pałacowi wzniesionemu dla Ludwika XIV. Obecnie jest on jednym z trzech najczęściej odwiedzanych miejsc we Francji. Inspiracją dla jego budowli stało się uczucie zazdrości, jakie się zrodziło u młodego ludwika XIV po obejrzeniu pałacu w Vaux-leVicomte. Zatrudnił tych samych artystów, czyli architekta Le Vau, malarza Le Bruna i ogrodnika Le Notce i nakazał im stworzenie budowli sto razy większej. Budowla pałacu rozpoczęła się w 1664 roku i trwała praktycznie do śmierci Ludwika XIV w 1715 roku. Już z założenia miała to być pokaźna siedziba – król Francji nie mógł pozwolić sobie na skromność. Wersal stanowił centrum zarządzania krajem. Ponad 20 tys. osób – szlachty, pracowników administracyjnych, kupców, żołnierzy i służących mieszkało w pałacu – w niezbyt higienicznych jak na nasze standardy warunkach. Po śmierci Ludwika XIV pałac przez kilka lat stał opuszczony, do czasu, gdy w 1772 roku zamieszkał w nim ludwik XV. Wersal został rezydencją królewską aż do rewolucji w 1789 roku, podczas której sprzedano całe umeblowanie, a obrazy wysłano do Luwru. Od tego momentu podupadł i został niemalże zdemolowany. W 1837 roku Ludwik Filip przekazał fundusze na utworzenie w nim Muzeum chwały Francji. W 1871 roku, za Komuny Paryskiej pałac przekazano na siedzibę rządu nacjonalistycznego. Renowację budynku rozpoczęto dopiero w okresie międzywojennym. Pałac jest tak olbrzymi, że nie da się go zwiedzić w ciągu jednego dnia. Dla zwiedzających przygotowanych jest kilka tras zwiedzania. Równie imponujący jest park. Znajduje się tam Grand i Petit Trianon, a także Le Hameau de Marie– Antoinette – wioska i farma stworzone w 1783 roku dla żony Ludwika XIV. Czwartek rozpoczęliśmy od zwiedzenia zamku w Malmaison. Nie jest on duży, lecz uroczy. Mieszkała w nim cesarzowa Józefina, a w okresie Konsulatu w latach 1800- 1804 przyjeżdżał na wypoczynek Napoleon. Jego obecność jednak dezorganizowała wystawne życie pałacu, posiłki trwały, bowiem nie dłużej niż 20 minut, a gdy proszono go o udział w dworskich zabawach zawsze się wykręcał. Zwiedzać można tutaj apartamenty prywatne i oficjalne, w których jest prezentowana część oryginalnego umeblowania, garderoba Józefiny, porcelana, szkło i przedmioty osobiste. Następnie udaliśmy się do Hotelu Inwalidów. Budynek ten powstał z polecenia ludwika XIV jako hospicjum dla zniedołężniałych żołnierzy. Znajdują się tam dwa kościoły: jeden wojskowy, drugi pomyślany jako mauzoleum królewskie, w którym dziś spoczywa trumna ze szczątkami Napoleona. Sarkofag Napoleona wyrzeźbiony z gładkiego czerwonego profilu, wpuszczono w posadzkę. W kompleksie działa również parę muzeów. Największe z nich to Muzeum Armii. Bardzo obszerne, prezentuje dawne zbroje i broń, ekspozycję poświęconą I i II wojnie światowej, a także zgromadzone są tutaj mundury i broń pozwalającą prześledzić dzieje wojska francuskiego od Ludwika XIV do Napoleona III. Obszerny dział poświęcono armiom Napoleona I i jego osobie. Znajduje się tutaj jego namiot polowy z łóżkiem, także łóżko, w którym umarł i ubranie, które wtedy miał na sobie. Wśród ekspozycji znajduję się również wystawa gromadząca cenna kolekcję makiet miast o strategicznym znaczeniu dla kraju. Dzień zakończyliśmy na zwiedzaniu Wieży Eiffla. Kolejny dzień miał bardziej charakter indywidualnego zwiedzania. Każdy mógł wybrać się do miejsca, które uważał za godne zwiedzenia i zobaczenia. Wielu spośród uczestników odwiedziło katedrę Notre-Dame, Luwr, muzeum d’Orsay, kościół Saint Chapelle, Plac Bastyli, a także cmentarz Pere-Lachaise. Z Paryżem pożegnaliśmy się na Placu Concorde, widokiem na podświetloną Wieżę Eiffla. Sobota była dniem rocznicowych obchodów bitwy pod Lipskiem (190 rocznica). Kulminacyjnym punktem obchodów jest inscenizacja fragmentu bitwy. Wystrzały z karabinów i armat, prawie ogłuszały publiczność. Mieliśmy również okazję porozmawiać z uczestnikami tych walk, ponieważ znaleźli się wśród nich i Polacy. Jak się okazało taka „zabawa” skupia głównie pasjonatów i hobbystów - na co dzień są to ludzie różnych zawodów, niekoniecznie historycy, choć i tacy też się trafiają. Bitwa rozegrała się w dniach od 16 do 19 października 1813 roku. W historiografii jest nazywana bitwą narodów, ponieważ w walce wzięli udział żołnierze 16 narodowości. Koncepcja Napoleona Bonaparte polegała na zajęciu Lipska i spokojne czekanie na przyjście poszczególnych armii sprzymierzonych. Armii tych było aż 4. Każda z nich z osobna nie mogła się równać siłom napoleońskim, ale połączone miały prawie dwukrotną przewagę. Napoleon zakładał, że przybędą one pod Lipsk osobno i staną się dla niego stosunkowo łatwym łupem. Częściowo oczekiwania Napoleona się sprawdziły. 16 października pod Lipsk przybyły od północy Armia Śląska złożona z Prusaków pod dowództwem generała Blüchera, a od południa Armia Czeska złożona głównie z Austriaków i Rosjan pod dowództwem generała Schwarzenberga. Bitwa toczyła się od rana. Pierwszy zaatakował Schwarzenberg. Ataki Blüchera od północy były raczej słabe. Pierwszy dzień to przede wszystkim walki o wsie na południe od Lipska, czyli Wachau, Maarkleeberg, Lieberwolkwitz, Seyffertshayjn, Connewitz, Dőlitz i Lindenau. Walki były krwawe i trwały cały dzień, ale nie przyniosły rozstrzygnięcia. Wprawdzie Francuzi ponieśli znacznie mniejsze straty niż sprzymierzeni, ale Napoleon był zamknięty w mieście i nie miał zbyt dużej możliwości manewru oraz żadnej nadziei na jakiekolwiek posiłki. Za to Szwarzenberg, mimo że jego armia poniosła duże straty, mógł spodziewać się posiłków. Ponadto nie został, zgodnie z planami Napoleona, rozbity. 17 października zrobiono przerwę w działaniach wojennych. Do sprzymierzonych dołączyły armie generała Leontija Bennigsena złożona z Rosjan i korpus szwedzki pod dowództwem Jeana Bernadotte`a. Obie te armie przybyły od wschodu i wypełniły lukę pomiędzy wojskami Blüchera i Schwarzenberga. Napoleon musiał zrezygnować z planu rozbijania pojedynczo sił sprzymierzonych. Postanowił wycofać swoje siły na zachód, w jedynym możliwym jeszcze kierunku. Próbował również mediacji, ale bezskutecznie. Części wojsk nakazał wzmocnienie pozycji na Lindenau (zachodnich), przewidując, że sprzymierzeni będą próbowali okrążyć jego wojska i nie wypuścić z Lipska. Pozostałe wojska miały skrócić front. Bitwa miała się przenieść następnego dnia na przedmieścia. 18 października walki były dosyć chaotyczne. Wzięło w nich udział około ½ mln żołnierzy ciężko, więc manewrować takimi masami wojska. W ciągu dnia z obozu napoleońskiego do sprzymierzonych przeszły wojska saskie. Jedynymi sprzymierzeńcami Napoleona pozostali Polacy. Wieczorem cesarz Francuzów wydał rozkaz wycofania się całej armii na zachód. Ostatniego dnia zmagań Francuzi wycofywali się we względnym porządku. Wprawdzie musieli częściowo przebijać się przez Armię Czeską, ale korpus generała Bertranda sobie z tym poradził. Jednocześnie w mieście zostały jeszcze oddziały francuskie i polskie, które miały osłonić odwrót. Oddziały te były właściwie skazane na zagładę. Znacznie mniej liczebne od przeciwników nie mogły zbyt długo utrzymać swoich pozycji. Wprawdzie Napoleon przewidywał wycofanie również ich, kiedy tylko spełnią swoje zadania, ale przedwczesna wysadzenia mostu na Elstrze odcięła korpus Macdonalda i resztki korpusu polskiego. Liczebność wojsk sprzymierzonych ocenia się na około 320 tys., a napoleońskich na około 164 tys. Straty obydwu stron wyniosły około 60 tys. w zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Należy jednak zaznaczyć, że o ile straty były mniej więcej równe to znacznie bardziej dotkliwie odczuli je Francuzi. Izabella Lar Konrad Góralczyk JEDEN PORTRET Ponieważ w Wersalu nie pozwolono nam porozmawiać na temat wiszących tam portretów pomyślałam, że oto mam wyjątkową okazję opowiedzenia przynajmniej o jednej z prac znajdujących się tam. Wśród pomniejszych obrazów przedstawiających rodzinę 10 królewską za Ludwika XIV znajduje się portret Anny Marii z Martinozzich księżnej de Conti. Ubrana w błękitną suknię przyozdobioną wspaniałymi brylantami na dość nijaką twarz. Trudno powiedzieć czy jest ładna, czy brzydka. Nie ma w niej nic szczególnego, poza wielkim spokojem. A może to zwykła obojętność kobiety, która wychodząc znikąd daleko zaszła i sporo osiągnęła, choć niewiele zawdzięczała samej sobie i swoim, być może nie małym zdolnościom? A może to tylko dworska poza, za nią kryją się głębokie przeżycia i namiętności? Kim była ta kobieta, dlaczego wzbudza zainteresowanie? Otóż dama przedstawiona na obrazie to matka kandydata do tronu polskiego – księcia Franciszka Ludwika de Conti, a historia jej życia wcale nie należy do zwykłych i banalnych. Martinozzi i Mancini przybyli do Francji na wezwania kardynała Mazarin. Były to rodziny jego sióstr. Pierwszy minister pragnął dla nich odmiany losu i wielkości. Spełniły się najgorsze wizje Francuzów przewidujących od dawna (przynajmniej od czasu, gdy władzę nad Francją sprawował złej sławy Concini), że ubodzy Włosi przybędą licznie do Francji, grabiąc dobra i zawłaszczać urzędy. Kardynał nie tylko sprowadził nad Sekwanę ubogie siostry i ich rodziny, ale planował korzystne mariaże dla swych siostrzenic. Siostrzeńcowi zaś zapewnił dożywotni tytuł diuka de Nevers. Kariery ślicznych Włoszek wydawały się z początku zawrotne. Wspomnijmy tylko na romans młodego Ludwika XIV i Marii Mancini, kiedy piękność ta niemal otarła się o tron. Nie osiągnęła go zresztą nie przez siłę charakteru zakochanego króla, lecz przez trzeźwość kardynała rozumiejącego, że mariaż ten jest nie do zaakceptowania przez Francuzów i odesłał pannę z dworu. Jednakże pozostałe krewniaczki pożenił nadzwyczaj korzystnie. Małżeństwo Anny Marii Martinozzi zawarte w 1654 roku było nie tylko sukcesem, ale i skandalem. Brat pana młodego księcia Armada de Conti to Wielki Kondeusz. Zamknięty w królewskim więzieniu oczekiwał właśnie na wykonanie wydanego zaocznie wyroku śmierci. Dostał go za bunt przeciwko królowi i udział we Frondzie. Wydawało się, że nic nie uchroni pierwszego księcia krwi od katowskiego pnia. Nagle na dworze rozeszła się wieść o planowanym małżeństwie jego młodszego brata z siostrzenicą władającego Francją kardynała. Drugi książę krwi, trzeci w kolejce do tronu żenił się z włoską przybłędą. Wszyscy wyczuli w decyzji Armada poświęcenie – własny honor i wielkość domu w zamian za życie starszego brata. Dwór zastygł w oczekiwaniu czy ofiara młodego księcia okaże się coś warta, czy Mazanin wypełni niepisaną umowę, czy królewski wyrok ciążący na Kondeuszu zostanie cofnięty? Okazało się, że przyjaźń, a przynajmniej pozory porozumienia z krewnymi monarchy były dla kardynała bardzo cenne. Kondeusz opuścił więzienie. Małżeństwo Contich zawarte na mocy układu politycznego układu uznawano za udane. Upłynęło kilkanaście lat, ale na świat przyszło zaledwie dwóch synów – Ludwik Armad, dziedzic tytułu i młodszy – Franciszek Ludwik hrabia la Roche-sur-Yone. Ojciec osierocił ich wcześnie, starszy miał lat pięć, a młodszy zaledwie dwa. Wychowaniem książąt stojących niezbyt daleko od tronu zajęła się matka. Na dworze uchodziła nie tylko za pełną słodyczy blondynkę, ale kobietę wielkiego ducha i nie mniejszego rozumu. Dobrała synom doskonałych preceptorów. Jednak i ona wkrótce ich osierociła. Odeszła zaledwie sześć lat po mężu, w 1672 roku. Obydwaj młodzi Burbonowie przeszli pod kuratelę stryja – Wielkiego Kondeusza. Wychowani w jego domu pod najlepszą opieką, wspólnie z kuzynem Henrykiem de Conde, w nieustannej łączności z dworem, wyrośli na młodych buntowników. Narazili się królowi ekscesami homoseksualnymi – tu znaczącą rolę odegrał marszałek de Luxembourg. Karą był areszt domowy w rodzinnym Chantilly. Następnie wraz z kuzynem ciotecznym Eugeniuszem Sabaudzkim (synem Olimpii Macini) uciekli na front turecki do cesarza. Oficjalnie wyjeżdżali z Francji za zgodą króla i kierować się mieli pod rozkazy Jana III Sobieskiego, do Polski. Skończyło się jednak w Bawarii u boku elektora Maksymiliana Emanuela. Stamtąd pisali samobójcze w swej myśli listy, Ludwika XIV nazywali w nich wieśniakiem (bo lubił otwarte okna i spacery). Korespondencja ta wpadła w ręce władcy. Nakazał im natychmiastowy powrót do kraju. Eugeniusz nie posłuchał, pozostał w Wiedniu wspierając swym nieprzeciętnym talentem cesarza. Książęta skruszeni i pełni obaw pojawili się we Francji. Ukarani zostali ponownie banicją z dworu. Ludwik Armad wkrótce zmarł. Franciszek Ludwik odziedziczył po nim tytuł rodzinny i dobra – brat mimo małżeństwa z legitymowaną córką króla doczekał się potomstwa. Powrót na dwór i do łask monarchy wyprosił dla niego Wieli Kondeusz. Umierał i na łożu śmierci błagał Ludwika XIV, by w zamian za wszystkie zwycięstwa, za wszelki dokonania państwa przebaczył jego bratankowi i przyjął go z powrotem. Król w akcie ostatniej łaski wyświadczonej wielce zasłużonemu wodzowi zezwolił Contiemu na pojawienie się na dworze. W 1696 roku zdecydował, że to właśnie ten spośród książąt krwi, ostatni w kolejce do tronu pojedzie do Polski po koronę Sobieskiego. Gdyby Francuzi działali sprawniej, a mniej butnie, Anna Maria Martinozzi zostałaby matką króla – włoska przybłęda. Dr Aleksandra Skrzypietz NIEDOSYT PO BITWIE W dniach 12–17 października tego roku miałem okazję wziąć udział w wycieczce Śladami Napoleona. Jej szlak prowadził przez Kolonię, w której nie obyło się bez pierwszych przygód, Waterloo i Paryż. Ukoronowaniem wyjazdu był krótki pobyt pod Lipskiem. Stamtąd wracaliśmy bezpośrednio do Katowic. W mojej pamięci utkwił szczególnie ten ostatni etap, na który składały się inscenizacje związane ze 190 rocznicą bitwy pod Lipskiem. Jak wiadomo, właśnie tam zgasła ostatecznie gwiazda cesarza Francuzów. Trzeba przyznać, że organizatorzy imprezy zagwarantowali naprawdę piękne widowisko. Po 11 zapłaceniu sumy 5 euro (o ile mnie pamięć nie myli) ustawiliśmy się tak, aby w miarę możliwości objąć wzrokiem całe pole bitwy. Na początku niewiele się działo, lecz z czasem przed naszymi oczami zaczęły przemykać oddziały uzbrojonej „po zęby” jazdy, a co chwila rozlegał się armatni strzał. Właściwe starcie było zaplanowane na godzinę 14, lecz rozpoczęło się z pewnym opóźnieniem. Przyznam szczerze, że czegoś takiego się nie spodziewałem! Nie wiem, jak wielu było przebranych uczestników, ale myślę, iż ich liczbę można szacować na tysiące. Poza tradycyjną, pięknie umundurowaną piechotą, w imprezie brały udział również duże ilości wspomnianej kawalerii, dodając widowisku kolorytu. Nad wszystkim królował huk armat, spowijających dymem całe pole walki. Nie obyło się niestety bez nieszczęśliwych wypadków. Okazało się, jak niebezpieczną broń stanowi artyleria. W wyniku eksplozji prochu jeden z uczestników został poważnie ranny w ręce. Było to na tyle groźne, iż pechowy artylerzysta został natychmiast ewakuowany helikopterem do najbliższego szpitala. Po zakończeniu bitwy czułem jednak pewien niedosyt. Moim zdaniem działania poszczególnych oddziałów były nieco zbyt zachowawcze. Pomijam już okoliczność, iż nie doszło do walki na bagnety, choć i ten element dałoby się wprowadzić z zachowaniem bezpieczeństwa uczestników. Natomiast rzucał się w oczy fakt, iż pomimo dużej ilości oddanych strzałów prawie nikt się nie przewracał, a poszczególne odziały przesuwały się raz do przodu, raz do tyłu, mając ciągle tą samą liczbę żołnierzy w szeregach. Rozumiem, iż odtwarzane z pietyzmem mundury, wymagające dużych nakładów pracy, a nierzadko i pieniędzy, mogłyby ucierpieć przy zetknięciu z podłożem. Jednak widowisko z pewnością nabrałoby dzięki temu rumieńców. Bitwa zakończyła się około godziny 16. Czekała nas jednak jeszcze druga część, czyli imprezy towarzyszące. Innymi słowy ogniska, trochę muzyki i tańców, pamiątki oraz napoje dozwolone od lat 18. Okazało się wtedy, iż nasze polskie wojsko (Księstwa Warszawskiego) było również licznie reprezentowane. Spotkaliśmy zarówno Legię Nadwiślańską, jak i żołnierzy piechoty liniowej. Ci ostatni wznosili właśnie toasty za zdrowie księcia Józefa, który awansował po bitwie jednego z ich kolegów!!! Spędziliśmy tam w sumie kilka sympatycznych godzin. Dane nam nawet było oddać strzał z ich broni! Potem był już tylko nocny powrót do Katowic, skąd każdy rozjechał się w swoją stronę. Ogólnie rzecz biorąc wyjazd uważam za bardzo udany. Poza zwiedzeniem ciekawych miejsc spotkałem ludzi z istnienia, których nie zdawałem sobie sprawy. Mam tu na myśli przede wszystkim naszych rodaków spod Lipska. Są oni w różnym wieku i na co dzień zajmują się „normalnymi” rzeczami. Mimo to znajdują w sobie dość energii, aby „po godzinach” rozwijać zainteresowania epoką napoleońską. Obok znanych wszystkim bractw rycerskich są to kolejne inicjatywy tego typu w naszym kraju. Być może oznacza to, iż stajemy się z roku na rok coraz „normalniejszym” społeczeństwem, czego sobie i innym życzy niżej (…wyżej) podpisany. Paweł Duber MUZEUM RODINA Na trasie Napoleońskiego szlaku, największe wrażenie wywarło na mnie Le Musée Rodin znajdujące się w Paryżu. Nie jest to wszakże miejsce sensu stricte związane z programem wycieczki, jednak moim marzeniem było zwiedzenie tegoż właśnie muzeum. August Rodin (1840-1917) był wspaniałym rzeźbiarzem, którego prace mają w sobie coś niesamowicie elektryzującego, coś, co przyprawia o mały dreszczyk emocjonalny i co jest w stanie rozbudzić ludzkie zmysły… Autor stara się przelać swe wszystkie uczucia w różne formy. W jego sztuce można dostrzec ewolucję – wczesną twórczość charakteryzuje naturalizm. Rzeźby z tego okresu sprawiają wrażenie odlewów z żywego modela. Od roku 1880 obserwujemy ukształtowanie się indywidualnego stylu. Prace zaczynają posiadać wieloprofilową kompozycję, dzięki czemu można je oglądać z każdej strony – dodatkowo widoczna jest delikatna wibracja świetlna sprawiająca wrażenie ruchu. Rodin wkracza na drogę impresjonizmu i zapoczątkowuje tenże kierunek w rzeźbiarstwie. Chciałam zaznaczyć pewną rzecz, dość istotną. Mianowicie znaczącą rolę w życiu artysty odegrała często pomijana w sztuce Camille Claudel. Ta 20–letnia dziewczyna odcisnęła przeogromne piętno na twórczości Rodina. Łączyła tych dwoje wzajemna pasja oraz niewątpliwie głębokie uczucie, które niestety miało tragiczny finał. W tymże okresie powstały m.in. słynne „Trzy cienie”. Dzieła wzbogaciły się o wątki erotyczne, zaczął je charakteryzować deformizm, głęboka ekspresja. Te cechy kwalifikowały rzeźbiarza do kręgu symbolistów. W muzeum można obejrzeć najsłynniejsze prace mistrza, takie jak wykonane z brązu: „La Porte de l’Enfer”(Bramy do piekieł) czy „Eve”, a także „Myśliciela” z barwionego gipsu. To tylko nieliczne spośród wielu wyeksponowanych prac. Znajdują się tu również rzeźby wspomnianej przeze mnie Camille Claudel, m.in. „L’Age mur”(Wiek Ściany) oraz wykonana z brązu i onyksu „La Vague”(Fala). Muzeum Rodina jest miejscem rzekłabym zaczarowanym, które sprawia, że człowiek puszcza wodze fantazji, odrywa się od rzeczywistości. Wiem, że opis nie jest w stanie odzwierciedlić całego uroku. Tu po prostu trzeba przyjechać, zobaczyć i poczuć ten niesamowity, niezapomniany klimat. Gwarantuję, że pozytywnych wrażeń nie zabraknie… Kamila Maciąg W Y D A W C A : Studenckie Koło Naukowe Historyków Uniwersytetu Śląskiego A D R E S W Y D A W C Y : Instytut Historii Uniwersytetu Śląskiego ul. Bankowa 11, 40-007 Katowice R E D A K C J A : Anna Kowalewska, Izabela Lar, Katarzyna E. Sikoń (redaktor naczelny) REDAKCJA ZASTRZEGA SOBIE PRAWO REDAGOWANIA TEKSTÓW 12