wydanie poświęcone objazdom naukowym zorganizowanym przez

Transkrypt

wydanie poświęcone objazdom naukowym zorganizowanym przez
W Y D A N I E P OŚ W I Ę C O N E O B J A Z D O M N A U K O W Y M
ZORGANIZOWANYM PRZEZ
STUDENCKIE KOŁO NAUKOWE HISTORYKÓW
UNIWERSYTETU ŚLĄSKIEGO
SEMINARIUM WYJAZDOWE „ZAGŁADA ŻYDÓW W POLSCE
PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ”
W dniach od 27 do 28 marca 2003 roku grupa
studentów historii wzięła udział w seminarium wyjazdowym
zatytułowanym Zagłada Żydów w Polsce podczas II wojny
światowej. Organizatorem wyjazdu była Sekcja Historii
Wojskowości SKNH, a doszło do niego dzięki
dofinansowaniu ze środków SKNH, Prodziekana d/s
studenckich Prof. dra hab. Bogdana Łomińskiego i
Samorządu Studenckiego WNS. Opiekę merytoryczną nad
całością sprawował dr hab. Ryszard Kaczmarek. Celem
seminarium było przybliżenie losu zagłady Żydów podczas
II wojny światowej, a także zapoznanie z funkcjonowaniem
obozu zagłady w Treblince.
W pierwszym dniu naszego pobytu w Warszawie
zwiedziliśmy wystawę w Muzeum Wojska Polskiego sprawozdanie z pobytu w Muzeum oraz na Zamku
Królewskim zostało zamieszczone w numerze 25 BH
(kwiecień–maj 2003). W tym dniu udaliśmy się także do
Muzeum Historii Żydów Polskich. A oto, w kilku słowach
sama koncepcja jego powstania.
Pomysł narodził się w Polsce pod wpływem
pierwszego nowoczesnego amerykańskiego muzeum
edukacyjnego U.S. Holocaust Memorial Museum w
Waszyngtonie. Jego twórca, Jeshajahu Weinberg, który
stworzył i kierował także muzeum Diaspory w Tel Awiwie,
stał się jednym z pierwszych entuzjastów idei budowy
Muzeum Historii Żydów Polskich. Prace nad jego
utworzeniem prowadzi międzynarodowy zespół ekspertów,
od 1999 roku kierowany przez dyrektora projektu muzeum
Jerzego Halbersztadta. Muzeum ma być pierwszym w
naszym kraju muzeum multimedialnym i pierwszą w
świecie wizualną opowieścią o życiu Żydów oraz ich
kulturze. Projekt stałej ekspozycji przygotowuje londyńska
1
firma Event Communications, specjalizująca się w
urządzaniu multimedialnych wystaw muzealnych. Jej
zamierzeniem jest stworzeniem muzeum, w którym
wskrzeszona zostanie żydowska Warszawa oraz inne
miasta miasteczka, wioski i osady Rzeczpospolitej, gdzie
mieszkali i tworzyli polscy Żydzi.
Muzeum multimedialne w przeciwieństwie do
tradycyjnego nie gromadzi oryginalnych eksponatów, lecz
reprodukcje obiektów o charakterze wizualnym, takich jak:
obrazy,
grafika,
rzeźba,
fotografie,
przedmioty
codziennego użytku, druki ulotne, plakaty, pocztówki.
Podstawą przyszłej ekspozycji jest, więc odnalezienie i
zarejestrowanie danych o przedmiotach rozsianych po
Polsce i na świecie a związanych z kulturą i historią Żydów
polskich. Szczególne znaczenie ma współpraca z
muzeami żydowskimi w Europie, USA i Izraelu, które
posiadają wiele obiektów pochodzących z Polski lub
związanych z dziejami polskich Żydów. Muzeum ma
stanąć
w
pobliżu
pomnika
Bohaterów
Getta
Warszawskiego; jest to najczęściej odwiedzany przez
Żydów z całego świata punkt na mapie Warszawy. Projekt
bardzo imponujący, jednak do jego realizacji jeszcze długa
droga.
W drugim dniu, część grupy udała się na Zamek
Królewski, a część z drem hab. Ryszardem Kaczmarkiem
do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Tam mieliśmy
okazję zapoznać się z wystawą prezentującą zagładę
Żydów w getcie warszawskim. Po Muzeum zostaliśmy
oprowadzeni przez Jana Jagielskiego. ŻIH jest placówką
naukowo–badawczą, działającą w ramach stowarzyszenia,
grupującego miłośników kultury żydowskiej. W pierwszych
latach swojej działalności kontynuowała ona prace
rozpoczęte
przez
Centralną
Żydowską
Komisję
Historyczną, powołaną w 1944 roku w Lublinie (w marcu
1945 przeniesioną do Łodzi). W maju 1947 roku decyzją
Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, CŻKH został
przekształcony w ŻIH, przeniesiony do Warszawy i
ulokowany w odbudowanym gmachu przy ulicy Tłomackiej
5. Budynek ten, wybudowany w latach 1928-1936
przeznaczony był na zbiory Głównej Biblioteki
Judaistycznej. 16 maja 1943 roku Niemcy, burząc Wielką
Synagogę która znajdowała się obok, podpalili również
gmach biblioteki.
W pierwszych latach swej działalności ŻIH
koncentrował swoją działalność na procesie związanym ze
składaniem
wniosków
o
ekstradycji
niemieckich
zbrodniarzy wojennych oraz na organizacji procesów
przestępców hitlerowskich. W latach 1950-1960 ŻIH skupił
się głównie na pracach badawczych, w których
dominowała tematyka okupacyjna. W latach 80-tych
zaczęto odchodzić od monotematyczności okresu
poprzedniego i podejmować bardziej wszechstronną
tematykę. Obok martyrologii i walki Żydów w okresie
okupacji hitlerowskiej, zajęto się dziejami społecznogospodarczymi Żydów w okresie staropolskim, historią
żydowskiej prasy, muzyki, szkolnictwa i inteligencji w XIX i
XX wieku oraz ruchu robotniczego i spółdzielczego. ŻIH
prowadzi bardzo szeroką działalność wydawniczą,
współpracuje z różnymi placówkami naukowo-badawczymi
w kraju i za granicą – np.: Instytutem Historii PAN, Główną
Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, YIVO w
Nowym Jorku, Yad Vashem w Jerozolimie, New York
Holocaust Memorial Commision. W ramach Instytutu
działają Archiwum, Biblioteka i Muzeum.
Budynek Instytutu od piwnic po dach wypełniony
jest gromadzonymi od 1947 roku zbiorami. Obejmują one 2
tysiące obrazów, rysunków, rzeźb, synagogaliów, tkanin i
sreber kultowych, wyrobów rzemiosła artystycznego oraz
pamiątek codziennego życia. Instytut szczyci się między
innymi unikalną kolekcją dzieł tak wybitnych malarzy jak
Maurycy Gottlieb, Maurycy Trębacz czy Artur Makowicz, a
także odnalezionym po wojnie i wydobytym spod gruzów
Archiwum Ringelbluma. To dzieło żydowskich historyków
jest niezwykle wstrząsającym zapisem dokonywanych
przez hitlerowców zbrodni, a zarazem obrazem życia w
getcie z rysunkami i fotografiami oraz drobnymi
pamiątkami jak karty żywnościowe i tramwajowe, druki
reklamowe czy opakowania towarów, produkowanych w
getcie.
W zbiorach ŻIH znajdują się również druki i książki,
ogółem 70 tys. woluminów. Wśród starodruków jest 80
ksiąg w języku hebrajskim, z których najstarsze datowane
jest na XVI wiek. Do ważnych dokumentów zalicza się
również rękopisy twórcy żydowskiego Oświecenia
(Haskali)
Mojżesza
Mendelssohna.
Dokumentacja
fotograficzna instytutu to ponad 40 tys. zdjęć
przedstawiających nieistniejące zabytki żydowskie, portrety
oraz sceny z życia codziennego.
Po wizycie w ŻIH udaliśmy się na tereny
Muranowa i Mirowa. Dzielnice te przed wojną
zamieszkiwali w większości Żydzi. Tutaj przed 1939 rokiem
znajdowało się centrum dzielnicy Żydowskiej, gdzie przez
siedem stuleci żyli drobni kupcy, rzemieślnicy, handlarze,
żydowscy pisarze i muzykanci. Zgodę na zasiedlanie tych
rejonów Żydzi otrzymali jeszcze w czasach Księstwa
2
Warszawskiego.
Gęstość
zaludnienia
okolicznych
kwartałów nieustannie rosła i pod koniec okresu
2
międzywojennego zbliżyła się do 110 tys. osób na km . Do
czasu okupacji hitlerowskiej Żydzi stanowili 90%
mieszkańców tej okolicy. Po wybuchu II wojny światowej,
w 1940 roku, cały ten obszar został włączony do getta.
Południowa granica przebiegała ulicą Gęsią, przy której
przed ostatnimi deportacjami mieściła się Rada Żydowska
Judenrat, powołana przez niemieckiego okupanta. Tutaj,
na rogu ulic Gęsiej i Nalewek grupa Żydowskiej
Organizacji Bojowej stoczyła 19 kwietnia 1943 roku,
pierwszą walkę z wkraczającymi do getta oddziałami
hitlerowskimi. Tuż po wojnie, w 1946 na otoczonym
ruinami skwerze przy ulicy Dzikiej, ulokowano niewielki
pomnik, upamiętniający to wydarzenie. Dwa lata później na
osi wypalonej siedziby Judenratu, stanął pomnik
Bohaterów
Getta
Warszawskiego
dłuta
Natana
Rappaporta. W tym miejscu ma stanąć wspomniane już
Muzeum Historii Żydów Polskich. W miejscu gdzie stanie
muzeum w latach 80-tych XVIII wieku mieścił się kompleks
koszar artylerii konnej. Po rozbiorach Polski w gmachu
stacjonował carski Pułk Wołyński. W 1817 roku, władze
rosyjskie przeznaczyły budynek na więzienie wojskowe,
które później stało się częścią całego kompleksu
więziennego, zwanego Gęsiówką.
Tutaj też ma swój początek Trakt pamięci
męczeństwa i śmierci Żydów. Rozpoczyna się na placu
Bohaterów Getta. Dalej wzdłuż ulicy Zamenhofa do ulicy
Stawki na trawnikach ustawiono proste granitowe bloki z
napisami po polsku, hebrajsku i w jidysz. Poświęcone one
są ofiarom getta, powstańcom i wybitnym działaczom
żydowskim. Widnieje na nich m.in. nazwisko komendanta
Żydowskiej Organizacji Bojowej - Mordechaja Anielewicza,
Janusza Korczaka, poety Icchaka Kacenelsona, historyka
Emanuela Ringelbluma. Na końcu Traktu wzniesiono
Mauzoleum Pamięci – Mur–Pomnik Umschlagplatz. W
czasie okupacji znajdowała się tu rampa kolejowa i
bocznica, skąd odjeżdżały pociągi wiozące warszawskich
Żydów do komór gazowych w Treblince. Ostatnim etapem
naszego seminarium było zwiedzenie byłego obozu
zagłady w Treblince. Po terenie byłego obozu oprowadził
nas Edward Kopówka.
Treblinka I był obozem karnym. Powstał w czerwcu
1941 roku jako Arbeitslager Treblinka i podlegał SS oraz
policji dystryktu warszawskiego. Pracowali tu i umierali
więźniowie Polacy i polscy żydzi, nie brakło też
cudzoziemców. Przysyłano ich za różne „przestępstwa” –
chłopów za niedozwolony ubój lub nie oddanie
kontyngentu; innych za nielegalny handel i tym podobne
„przewinienia”, uchodzące w oczach Niemców za sabotaż.
Wykorzystywano ich do pracy w miejscowej kopalni żwiru,
na kolei, przy budowie dróg, na kolei, wyrębie lasu oraz w
warsztatach obozowych. Ogółem przez Treblinkę I
przeszło około 9 tys. więźniów – zginęło 70%. Obóz
zlikwidowany został w sierpniu 1944 roku.
Treblinka II była obozem natychmiastowej zagłady.
Jego oficjalna nazwa brzmiała: SS Sonderkommando
Treblinka. Obóz ten hitlerowcy utworzyli w drugiej połowie
lipca 1942 roku i przeznaczyli na zagładę Żydów w ramach
tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej (artykuł
na temat Operacji Reinhard ukazał się w nr 23 BH z
kwietnia 2002). Zginęło tu blisko 800 tys. ludzi – Żydów
polskich, greckich, austriackich, czechosłowackich,
francuskich, niemieckich, belgijskich, rosyjskich i wielu
innych narodowości. Likwidacja obozu nastąpiła w
listopadzie 1943 roku. Zniszczono wszystkie jego
urządzenia - komory gazowe, baraki, rozebrano nawet
ogrodzenie. Cały teren zaorano, obsiano zbożem,
częściowo zalesiono. Przez jakiś czas cmentarzyska
Treblinki „pilnowali” ukraińscy esesmani, których wkrótce
gdzieś wywieziono.
BIBLIOGRAFIA
• Kopówka E., Treblinka nigdy więcej, Treblinka 2002.
• Kosiński J., Niemieckie obozy koncentracyjne i ich filie,
Kraków 1999.
• Wojtczak S., Karny obóz pracy Treblinka I i ośrodek
zagłady Treblinka II, [w:] Biuletyn Głównej Komisji Badania
Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, nr XXVI, Warszawa 1975,
s. 117-155.
www.jewishinstitute.org.pl
Izabella Lar
ŚLADAMI POLSKOŚCI. WILNO–RYGA-TALLIN
W dniach od 7 do 13 kwietnia 2003 roku miał
miejsce objazd naukowy zorganizowany przez SKNH.
Tegoroczny objazd swoim zasięgiem terytorialnym objął
Wilno, Tallin, Rygę, Malbork i Toruń. Nasza tygodniowa
wyprawa była okazją do bliższego poznania zabytków,
kultury, historii i obyczajowości odwiedzanych przez nas
krajów – a zwłaszcza ich stolic. Tydzień, to okres
stosunkowo krótki, aby móc wszystko zobaczyć, w miarę
jednak możliwości – aura także nie sprzyjała zwiedzaniu –
staraliśmy się zobaczyć to, co ważniejsze i wartościowsze
zabytki. W tym miejscu dziękujemy wszystkim osobom,
które przyczyniły się do zorganizowania tego objazdu.
Szczególne podziękowania należą się opiekunom
merytorycznym objazdu – dr Joannie Januszewskiej–
Jurkiewicz i drowi Krzysztofowi Nowakowi.
W drogę wyruszyliśmy w niedzielę wieczorem.
Trzeba przyznać, że pogoda w tym roku nie dopisała. Całej
naszej drodze, również w krajach nadbałtyckich –
towarzyszył ciągle prószący śnieg. Jednak uczestników
wyprawy nawet złe warunki atmosferyczne nie zniechęciły.
Do Wilna przyjechaliśmy w poniedziałek rano. Po
zakwaterowaniu w schronisku ruszyliśmy na długi spacer
po Wilnie. Po Wilnie trudu oprowadzenia naszej grupy
podjęła
się
dr
Joanna
Januszewska–Jurkiewicz.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od kościoła Św. Anny, który jest
kościołem gotyckim i jednym z najcenniejszych zabytków
Wilna. Pierwsza wzmianka o świątyni pochodzi z 1501
roku. Kościół ten stanowi część kompleksu sakralnego, do
którego należą także dwa sąsiednie obiekty (je również
zwiedziliśmy) – kościół Św. Michała i Bernardynów. Kościół
Św. Michała jest jedynym renesansowym kościołem
miasta, natomiast kościół Bernardynów został wzniesiony
przez franciszkanów obserwantów w 1525 roku. Mimo
niesprzyjającej aury weszliśmy na wzgórze, gdzie znajdują
się ruiny Zamku Górnego i Dolnego, a także Baszta
Giedymina. Wspomniana baszta jest pozostałością Zamku
Górnego, wzniesionego przez Giedymina w połowie XIV
wieku. W 1419 roku zamek spłonął, a jego odbudowy w
stylu gotyckim podjęto się za panowania księcia Witolda.
Niestety w 1655 roku został zdobyty przez Moskali i z
biegiem czasu popadł w ruinę. Jeżeli chodzi o ruiny Zamku
Dolnego – początkowo był to drewniany pałac na miejscu,
którego Aleksander Jagiellończyk wzniósł budowlę
murowaną. We wspaniałą renesansową królewską
rezydencję przekształcił go Zygmunt August w XVI wieku.
Niestety i ona została zniszczona podczas najazdu Moskali
w latach 1655-1661. Następnym punktem naszego
programu było zwiedzanie katedry Św. Stanisława, która
została wzniesiona z fundacji Władysława Jagiełły w 1387
roku. W swej historii często padała pastwą pożarów.
3
Obecnie jest stylistycznie najstarszą budowlą klasyczną w
Wilnie. Po jej obejrzeniu, kroki skierowaliśmy ku
Uniwersytetowi Wileńskiemu. Jego początki sięgają roku
1570, kiedy to utworzono kolegium jezuickie. Dziewięć lat
później Stefan Batory przekształcił kolegium w uniwersytet,
działający do powstania styczniowego. Z Uniwersytetem
związani byli m.in. ksiądz Skarga, Adam Mickiewicz,
Juliusz Słowacki. Uniwersytet stanowi rozległy kompleks
zabudowań, wznoszonych na przestrzeni wieków XV i XIX,
reprezentujących
kilka
stylów
architektonicznych,
począwszy na gotyku, na klasycyzmie kończąc. Do
kompleksu zalicza się także kościół Św. Jana, który był
pierwszym kościołem parafialnym miasta – ufundował go
król Władysław Jagiełło po w prowadzeniu na Litwie
chrześcijaństwa (1387). Następnie wstąpiliśmy do
barokowo-rokokowego kościoła Św. Teresy, który został
wybudowany w I połowie XVII wieku, a także do kościoła
Św. Ducha – zbudowanego w połowie XVIII wieku. Jest on
jedyną świątynią w Wilnie, gdzie msze odprawiane są w
języku polskim. Ostatnim punktem programu w tym dniu
była Ostra Brama. Jest to jedyna zachowana z 9
istniejących niegdyś bram miejskich w murach obronnych
Wilna, wzniesionych na początku XVI wieku. Jest ona dla
chrześcijan najświętszym miejscem Wilna i obok Jasnej
Góry była najważniejszym sanktuarium w całej dawnej
Rzeczypospolitej.
Drugi dzień miał charakter wyjazdowy. Udaliśmy
się do Trok, by zwiedzić tamtejszy gotycki zamek.
Miejscowość ta istnieje prawdopodobnie już od XII lub XIII
wieku. Najpierw, pełniła rolę centrum państewka
plemiennego a potem – za Giedymina – siedziby
wielkoksiążecej. Zamek został wzniesiony na początku XV
wieku przez Witolda. W XVI wieku utracił znaczenie na
rzecz Zamku Dolnego w Wilnie. Po pożarze i rabunku w
czasie wojen z Rosją (1654-1667) z biegiem czasu uległ
doszczętnemu niemal zniszczeniu, aż do pierwszej połowy
XX wieku pozostając zabezpieczoną ruiną. W 1929 roku
pod kierunkiem Stanisława Lorentza rozpoczęła się
rekonstrukcja zamku, prowadzona po wojnie aż do 1987
roku. Dziś w częściowo odnowionych wnętrzach mieści się
muzeum historyczne. Będąc w Trokach skorzystaliśmy z
okazji, aby zobaczyć kienese. Jest to drewniana, XVIIIwieczna świątynia karaimska. Niestety mogliśmy zobaczyć
ją tylko z zewnątrz, ponieważ otwierana jest tylko w soboty
na nabożeństwa.
Następnie udaliśmy się do Kowna. Tam swoje
kroki skierowaliśmy pod Ratusz, który ze względu na
sylwetkę popularnie nazywany jest Białym łabędziem.
Wzniesiony w XVI wieku, po licznych przebudowach, w
tym dostawieniu pięter, całość uzyskała barokową postać z
dodatkami wczesnoklasycystycznymi. Kolejnym punktem
programu była katedra Św. Piotra i Pawła. Została ona
wzniesiona na początku XV stulecia i uchodzi za
największy gotycki zabytek na Litwie. Wskutek licznych
przebudowom zatraciła ona jednak pierwotne cechy. Dziś
jest właściwie mieszanką stylów. W czasie wolnym można
było skorzystać z okazji i zwiedzić któreś z tamtejszych
muzeów – Wojska lub Diabła. W drodze powrotnej
zajechaliśmy także do Poniewieża gdzie zwiedziliśmy
klasztor Pijarów, wzniesiony w stylu klasycystycznym w
1803 roku. Ostatnim punktem programu w tym dniu były
Kiejdany, które przez stulecia uchodziły za jeden z
najważniejszych grodów żmudzkich. Były one jednak
przede wszystkim siedzibą rodową Radziwiłłów. W okresie
reformacji Kiejdany zasłynęły jako ośrodek protestancki,
gdzie pod opieką Radziwiłłów osiedlali się w nim kalwini z
zachodniej Europy, nawet z dalekiej Szkocji.
Swój ostatni dzień w Wilnie rozpoczęliśmy od
wizyty w Centralnym Archiwum Państwowym. Następnie,
każdy z uczestników indywidualnie zwiedzał miejsca, do
których nie dotarliśmy w pierwszym dniu, a które były
warte odwiedzenia, np. kościół Św. Piotra i Pawła,
ufundowany przez Jagiełłę pod koniec XIV wieku na
miejscu pogańskiej świątyni bogini miłości Mildy; Ratusz,
Cerkiew Piatnicką, czy Synagogę. Grupowo razem z dr
Januszewską udaliśmy się na cmentarz na Rossie. Na
cmentarzu tym spoczywa wiele osób zasłużonych dla
kultury tak polskiej, jak i litewskiej. Znajduje się tutaj także
Mauzoleum Marszałka Piłsudskiego. Pod płytą z czarnego
granitu spoczywa Maria z Billewiczów Piłsudska (zm.
1884) i serce jej syna, złożone w srebrnej urnie 12 maja
1936 roku w pierwszą rocznicę śmierci marszałka.
Po całonocnej jeździe i po zakwaterowaniu w
schronisku udaliśmy się na zwiedzanie Tallina. Tutaj, jak
również w Rydze naszym przewodnikiem był drugi opiekun
naszego objazdu – dr Krzysztof Nowak. Ponieważ aura
znów nie dopisywała staraliśmy się zobaczyć to, co było
przewidziane w programie, by następnie wstąpić gdzieś na
kubek gorącej herbaty, lub ciepły posiłek. Zwiedzanie
rozpoczęliśmy od Górnego Miasta, od Zamku, który został
wzniesiony przez zakon kawalerów mieczowych (1227), a
następnie w II połowie XIV wieku został gruntownie
przebudowany przez zakon inflancki. Z okresu świetności
zachował się potężny mur od strony zachodniej oraz wieża
Pikk Hermann (Długi Herman). W II połowie XVIII wieku
zamek na polecenie Katarzyny II został przebudowany.
Podobnie jak w latach 1923-1940, od początku lat 90-tych
jest siedzibą rządu i parlamentu estońskiego. Następnie
udaliśmy się do katedry luterańskiej. Katedra ta zalicza się
do najstarszych w Estonii. Wzniesiono ją zaraz po
zdobyciu kraju przez Duńczyków, a w ostatnim
ćwierćwieczu XIII stulecia rozpoczęła się przebudowa
pierwszego kościoła. Następnym punktem programu był
Sobór Aleksandra Newskiego. Ta prawosławna cerkiew
pochodzi z czasów cara Aleksandra III, czyli okresu
zdwojonej rusyfikacji przyłączonych prowincji – w związku
z tym nasuwa złe skojarzenia. Następnie oglądnęliśmy
najbardziej znaną tallinską basztę - Klek In de Kök (co
znaczy „zajrzy do kuchni” i jak łatwo się domyślić,
związana jest z wysokością – strzegący baszty wartownik
mógł z górnych pięter bez trudu zaglądać w okna
domowych
kuchni
na
Dolnym
Mieście).
Ten
sześciopiętrowy obiekt wzniesiony w latach 1475-1481
4
odgrywał kluczową rolę podczas oblężeń miasta w
wojnach inflanckich. Obecnie mieści się tam Muzeum
Miejskie. Kolejno udaliśmy się na zwiedzanie Miasta
Dolnego. Zaczęliśmy od zwiedzenia Wielkiej Gildii, która
wzniesiona w latach 1407-1410 patronowała handlowcom i
rzemieślnikom. Następnie udaliśmy się na plac Ratuszowy,
który jest głównym rynkiem Tallina. Na środku wznosi się
zabytkowy Ratusz z wąską i nieco orientalną wieżą. W
obecnej, gotyckiej postaci powstał prawdopodobnie między
1341 a 1404 rokiem. Kolejnym punktem programu był
kościół Św. Ducha. Ten gotycki kościół powstał w XIV
wieku i jest jedyną w mieście świątynią, która od chwili
powstania zachowała swój pierwotny kształt. Następnie
udaliśmy się do kościoła Św. Olafa, który po raz pierwszy
wzmiankowany
jest
w roku
1267.
Zwiedzanie
zakończyliśmy na Baszcie Gruba Małgorzata. Baszta ta
jest jedną z najpotężniejszych w systemie umocnień
miejskich. Wznoszona była w latach 1529-1549. Dziś
mieści się tutaj Estońskie Muzeum Morskie.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na pięć
godzin
w
Rydze.
Tam
swoje
zwiedzanie
skoncentrowaliśmy na Starym Mieście. Rozpoczęliśmy od
Zamku, który powstał w latach 1330-1353 jako siedziba
zakonu w Inflantach. W wyniku prac budowlanych w XVIII i
XIX stuleciu powstał wczesnoklasycystyczny pałac
mieszczący siedzibę rosyjskich władz gubernialnych. W
okresie międzywojennym urzędował w nim prezydent
kraju. Podobnie jak znów od początku lat 90-tych.
Następnie udaliśmy się do kościoła Św. Jakuba, który
został zbudowany około 1225 roku. Według legendy
zawieszony na jego wieży dzwon odzywa się zawsze, gdy
przechodzi obok niego niewierna żona. Tuż obok kościoła
znajduje się średniowieczna kamieniczka Trzech Braci.
Ostatnim wspólnym punktem zwiedzania była katedra,
która uważana bywa za największy kościół w krajach
nadbałtyckich. Kamień węgielny pod świątynię położono w
1211 roku. Katedra zawiera elementy romańskie, gotycki i
barokowe. Znajdują się tam słynne organy z Wirtembergii.
W czasie wolnym wiele osób odwiedziło Muzeum
Okupacji, prezentującą wystawę poświęconą okupacji
hitlerowskiej i radzieckiej Rygi.
Będąc już w Polsce zatrzymaliśmy się w Malborku,
by zwiedzić Zamek (opis zamku krzyżackiego w nr 24 BH,
październik-listopad 2002). Następnie udaliśmy się do
Torunia, gdzie po zakwaterowaniu w schronisku uczestnicy
udali się na wieczorny spacer po mieście. Trzeba
przyznać, że w Toruniu pogoda nam dopisała. Słonce
zachęcało do niedzielnego spaceru po tym pięknym i
zabytkowym mieście. Trudu oprowadzenia naszej grupy
podjęli się nasi koledzy i koleżanki z Uniwersytetu im.
Mikołaja Kopernika.
Pierwszym zabytkiem na naszej toruńskiej trasie
był Ratusz Staromiejski. Obecny budynek ratusza powstał
w końcu XIV wieku w następstwie połączenia w jedną
budowlę narastającej od XIII wieku na Rynku zabudowy o
funkcjach administracyjnych i handlowych. Jako symbol
bogactwa handlowego miasta był miejscem, gdzie
zatrzymywali się polscy królowie podczas wizyty w
Toruniu. Następnie dotarliśmy pod Krzywą Wieżę, jedną z
baszt, która powstała w pierwszej połowie XIV wieku, a w
wieku XIX adaptowana została na cele mieszkalne. Po niej
przyszła kolej na spacer nabrzeżem wiślanym. Idąc tak,
doszliśmy do powstałej w VX wieku Bramy Mostowej.
Następnie udaliśmy się na teren ruin zamku krzyżackiego.
Został on założony po 1236 roku na miejscu dawnego
grodu. Zburzony podczas powstania mieszczan przeciwko
Krzyżakom w 1454 roku. Nasz pobyt w Toruniu
zakończyliśmy „słodkim akcentem” - kupnem toruńskich
pierników.
Izabella Lar
CZEGO NIE ZOBACZYLIŚMY W WILNIE?
Wilno – to jedno z tych miast, które podobno na
swych mieszkańców wywierały wpływ szczególny,
wyciskając niezatarte piętno na całym ich życiu. Istotne
było zapewne istnienie tu ośrodka akademickiego z
wielkimi tradycjami, silny związek z ziemią, na której to
miasto wyrosło, a jego cechą szczególną było położenie na
kulturowym pograniczu, ściślej - na obszarze wielu kultur,
religii, języków i wynikająca stąd tolerancja wobec
odmienności oraz przyzwyczajenie do współegzystencji
różnych społeczności. Nawet dla tych, którzy stopy w
Wilnie nie mieli okazji postawić, jego nazwa nie jest
pustym dźwiękiem, brzmi swojsko, niczym pieczęć
odcisnęła się, bowiem na kartach literatury i w strofach
poezji - Mickiewicza, Miłosza, Konwickiego etc., etc.
Chociaż od powojennego exodusu mieszkańców kresów
wschodnich Rzeczypospolitej minęło tyle lat – wciąż wielu
ludzi deklaruje „jestem z Wilna”, nawet, jeśli opuścili to
miasto jako małe dzieci.
Czy w czasie dwóch dni spędzonych w Wilnie
podczas wycieczki można poznać klimat miasta i jego
specyficzną atmosferę? Pewnie nie, choć był taki
czarodziej wileński – malarz i scenograf Ferdynand
Ruszczyc, który nawet zajęty obowiązkami dziekana
Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego,
potrafił przybyszom z zewnątrz tak pokazać Wilno, że –
niezależnie od narodowości, stopnia znajomości
szerokiego świata i jego największych cudów – wyjeżdżali
oczarowani pięknem „Florencji Północy”. Nasza wycieczka
– jak wiele innych - truchcikiem podążała ulicami
wileńskimi, by „zaliczyć” jak najwięcej szacownych
budowli. Poza Uniwersytetem i pozostałościami Zamku
Górnego wizytówką Wilna są świątynie, od perełki
późnego gotyku – kościoła Św. Anny - poprzez liczne
pomniki wileńskiego baroku, aż po klasycystyczną katedrę
przebudowaną radykalnie przez Wawrzyńca Gucewicza.
Wśród nich rzecz jasna wymienić należy cel licznych
pielgrzymek, miejsce porównywalne jako obiekt czci i kultu
z Jasną Górą, choć jakże kameralne, sanktuarium Matki
Miłosierdzia w Ostrej Bramie i jedyny w swoim rodzaju
„kościół pod gołym niebem”.
Z oczywistych względów trudno było zobaczyć
Wilno, którego już nie ma. Niewiele na przykład zostało z
Wilna królewskiego, renesansowego, choć przecież Dolny
Zamek, oczko w głowie zakochanego w Barbarze
Zygmunta Augusta, konkurował z przebudowanym za
panowania jego ojca Wawelem. Nie było okazji, by dotrzeć
do mizernych pozostałości - bez wątpienia rywalizujących
w swoim czasie z siedzibą królewską - magnackich
pałaców Radziwiłłów, Kiszków, Słuszków, Sapiehów,
Paców. Zresztą imponujące nawet szczątki, w rodzaju
zachowanej oficyny czy bramy wjazdowej na teren
pałacowy, nie mogą ukazać pełni kunsztu, smaku i
bogactwa litewskich królewiąt, co to – jak mawiał Pan
Zagłoba - parę księstw niemieckich za swą fortunę mogliby
kupić. Budowle te zrujnowane zostały w II połowie XVII
wieku w ogniu pożarów z czasów wojny z Moskwą. O
5
geście i materialnych możliwościach magnatów litewskich
mogą już tylko zaświadczyć fundacje kościelne np.
Sapiehów (czy mógł się spodziewać Lew Sapieha, jak
bezceremonialnie będą zaspokajać ciekawość turystów
trumny w rodzinnym mauzoleum w podziemiach kościoła
p.w. Św. Michała?) czy Paców – takie perły architektury jak
barokowa świątynia Piotra i Pawła na Antokolu i zespół
klasztorny w Pożajściu. Nawet ci, co gustują w innych niż
barok stylach architektonicznych, są zazwyczaj pod
ogromnym wrażeniem. Naocznie przekonaliśmy się, że co
kraj, to obyczaj. Choć u nas nie widać starań o odbudowę
podupadłego w tym samym XVII wieku Ogrodzieńca,
Mirowa czy Bobolic – Litwini to naród przysłowiowo uparty i
historii pokonać się nie dający. Nie poprzestali na
zbudowaniu, przepraszam odbudowaniu, zamku w
Trokach, ale energicznie wzięli się do budowy
renesansowego pałacu królewskiego w stolicy. Mieliśmy,
więc niepowtarzalną okazję zerknąć, jak koparki i
betoniarki przygotowują fundamenty historycznej siedziby
wielkiego księcia litewskiego – Žygimantasa Augustasa.
Proszę nie zapomnieć i powiedzieć kiedyś wnukom:
„Byłem/-am) przy tym!”
Przedwojenne
Wilno
było
miastem
prowincjonalnym, centrum pięknego, lecz ubogiego
województwa kresowego, z ogromną liczbą parterowych
drewnianych domków z własnymi ogródkami, ze sporymi
kwartałami
domostw
pozbawionych
dobrodziejstw
cywilizacyjnych, w rodzaju choćby kanalizacji. Zdając sobie
sprawę z zapóźnienia w porównaniu z wieloma dzielnicami
Rzeczypospolitej, ludzie z elit wileńskich boleśnie
odczuwali kontrast między ubóstwem i prowincjonalnością
miasta,
a
jego
wspaniałą
stołeczną
tradycją.
Rekompensowali to odczucie w jakimś stopniu przez
odwołanie się do roli Wilna jako ośrodka kultury i nauki.
Przyznam, że ze wzruszeniem czytałam swego czasu w
Archiwum odręczne zapiski z dziennika księdza Waleriana
Meysztowicza: „Nikt nie rozumie czem dla nas Litwinów
(nie Lietuvisów) jest Uniwersytet Wileński. To nie tylko
źródło chwały i świetności dziadów, to nie tylko
zrealizowanie marzeń młodości, z czasów rosyjskiej
szkoły. To jeszcze ostatnia resztka dawnej wielkości Litwy i
Wilna, kiedy było ono jedynym miastem północy – kiedy
jeszcze Berlin był wioską, Moskwa była karawanserajem,
Petersburga nie było, Warszawa była powiatówką (...). To
ostatnie wspomnienie królewskości Wilna, ostatni strzęp
1
hospodarskiej purpury” . Prowincjonalność Wilna była
sprawą drażliwą i bolesną. Oburzano się, gdy ktoś obcy to
wytykał. Tylko rodowitemu „wilniukowi” ujść mogło płazem,
gdy w trosce o rozwój miasta przytaczał rzekomą opinię
turysty amerykańskiego o Wilnie, że „jest ono wprawdzie
1
Ks. W. Meysztowicz, Dziennik, Lietuvos Centrinis
Valstybės Archyvas 1258–1–29, k. 45, notatka z 23 XI
1931 r.
nieco większe aniżeli cmentarz w jego rodzinnym mieście,
2
lecz za to bardziej martwe aniżeli ów cmentarz” .
Kiedy patrzyliśmy na kościół Św. Anny i kościół
Bernardynów, stojąc obok pomnika Adama Mickiewicza,
nie przywoływaliśmy widoku słynnych i zarazem
kontrowersyjnych projektów pomnika wieszcza, które
napływały na kolejne konkursy rozpisywane w Wilnie, m.in.
autorstwa
Pronaszki
czy
Szukalskiego.
W
konserwatywnym Wilnie odważne i zrywające z tradycją
wizje artystyczne budziły w społeczeństwie takie emocje,
że choć już w 1921 roku pomnik uchwalono postawić, nie
udało
się
tego
dokonać
do
końca
okresu
międzywojennego. „Prędzej Boy będzie propagował
nierozerwalność małżeństwa, a sam wstąpi do klasztoru;
prędzej student się będzie uczył; (...)
prędzej Wilno stanie się pupilkiem Polski;
prędzej wodę będziemy woleli od wódy
- niż stanie w Wilnie makieta pomnika wieszcza
no, bo sam pomnik – to szkoda gadać”, prorokował
3
satyryk .
Nie zobaczyliśmy Jerozolimy Północy. Niektórzy
weszli do Nowej Synagogi - jedynej zachowanej spośród
ponad stu przedwojennych wileńskich synagog i domów
modlitwy. Poganiani podmuchami wiatru siekącego
mokrym śniegiem przemknęliśmy wąskimi i krętymi
uliczkami, z charakterystycznymi przewiązkami ponad
nimi, w zachowanym fragmencie dzielnicy żydowskiej – ale
to już jednocześnie nowe Wilno z najbardziej modnymi i
drogimi stołecznymi hotelami i lokalami. Widocznym
śladem po słynnym Żydowskim Instytucie Naukowym
działającym przed wojną w Wilnie są dziś jedynie półki
pełne archiwaliów. Przeminęło Wilno, o którym Tadeusz
Konwicki mówił, iż w dzieciństwie wyobrażał sobie świat na
jego podobieństwo, „że mieszkają w nim zawsze Żydzi,
Polacy, Białorusini, Łotysze i Karaimi”.
Nie wiem, komu udało się usłyszeć w trolejbusie
czy na ulicy charakterystyczną melodię wileńskiej
polszczyzny. Może nieco pobrzmiewała ona w archiwum,
gdzie pracownicy mówili do nas po polsku. Jeszcze
wyraźniej słychać tę mowę na wszystkich wileńskich
targowiskach, gdzie starowinki, wynoszące na sprzedaż
kupkę rumianych jabłek, pięć pietruszek i woreczek
orzechów z ogródka, zagadują potencjalnego klienta
nieodmienne miękką i śpiewną mową. Tą samą, którą
Piłsudski zachwalał swoim oficerom, żartując, że nie
dorośli jeszcze „by zrozumieć poprawność tego rodzaju
zwrotów, jak na przykład – ‘my byli przybywszy’ - ‘ta
wójska’ –‘ rób co chcąc’ – ani elegancji zwrotu, gdy sąsiad
przypijając do sąsiada, powiada doń – ‘perswaduję do
waćpana’ otrzymując na to zaproszenie odpowiedź ‘i
4
owszem bynajmniej’” .
Jest Polaków w Wilnie ponad 19%. Choć
wyjechała po wojnie prawie cała inteligencja, można tu
dziś
spotkać
polskich
naukowców,
nauczycieli,
dziennikarzy, przedsiębiorców, animatorów kultury,
artystów. Trzeba jednak mieć czas, by spokojnie wpaść na
kawę np. do Galerii Polskiej, sprawdzić, co dzieje się w
2
„Kurier Wileński” nr 351 z 22 12 1937 r.
„Kurier Wileński” nr 13 z 14 01 1938 r.
4
B. Wieniawa–Długoszowski, Matka Boska Ostrobramska.
- Kochane Wilno i Komendant [w:] Wymarsz i inne
wspomnienia, opr. R. Loth, Warszawa 1992, s. 234.
6
Instytucie Polskim lub przynajmniej kupić „Kuriera
Wileńskiego” czy „Nasz Czas”. I wtedy czasem udaje się
dostrzec coś z klimatu przedwojennego Wilna. Miasto to
było, bowiem i pozostaje dla tutejszych Polaków centrum
duchowym. Czasem oglądają się na Warszawę, szukając
wsparcia politycznego, czy materialnego w swojej
niewątpliwie trudnej sytuacji, ale ich stolicą jest Wilno, nie
Warszawa. W źródłach z okresu międzywojennego, z
którymi mam do czynienia, wiele interesujących, czasem
zabawnych opinii dotyczy stosunku do przybyszów z
zewnątrz. Traktowało się ich z pewną protekcjonalnością.
W końcu nie każdy obdarzony został przywilejem
pochodzenia z Wileńszczyzny. Raziło u ludzi napływowych
nieuzasadnione – jak uważano - poczucie wyższości. Z
natury rzeczy najczęściej dostrzegano u przybyszów z
Kongresówki tupet, cwaniactwo, powierzchowność wiedzy.
„’Królewiak’ w oczach ludzi tutejszych – to typ człowieka
powierzchownego, letkiewicza, ba blagiera nawet, którego
5
słowom i uczynkom nie bardzo wierzyć należy” . Przy
okazji można przypomnieć opinię, że Litwini (które to
pojęcie należy rozciągnąć w tym wypadku na litewskich
Polaków, związanych z Litwą w sensie historycznym), „acz
zarzucają koroniarzom skłonność do blagierstwa, sami
kiedy niekiedy pokoloryzować lubią, z tą różnicą, iż w
przeciwieństwie do koroniarzy, blagujących więcej dla
czystej sztuki, bez przesadnej pretensji, by im dano wiarę,
sami obrażają się srodze, jeżeli ktoś ośmiela się
6
powątpiewać w ich słów prawdziwość” . Na licznych
przybyszy
z
Galicji,
zwanych
tu
uszczypliwie
„galileuszami”, zajmujących stanowiska urzędnicze,
zatrudnianych w szkolnictwie, spoglądano jak na
karierowiczów, często niekompetentnych, kaleczących
tworami CK habsburskiej biurokracji piękną mowę
wieszczów. (A to przecież my daliśmy Polsce Mickiewicza i
Słowackiego – mawiano z dumą). Nota bene te
uogólnienia nie przeczą faktowi, iż wielu przybyszy – ludzi
związanych z literaturą, medycyną, konserwacją zabytków,
radiem, a przede wszystkim Uniwersytetem Stefana
Batorego wrosło w Wilno i bez problemu znajdowało
wspólny język z „tutejszymi”. Wśród funkcjonujących w
szerokiej opinii stereotypów, z rzadka natrafiałam na
odniesienia do Ślązaków, choć – słuchajcie, słuchajcie! –
czasem – w przeciwieństwie do „swoich”, opisywano ich
jako daleko bardziej energicznych i „krewkich”. Jeżeli
nasza wycieczka wpłynie jakoś na kształtowanie się opinii
o Śląsku – doniosę. Na razie na ślady poglądów w tej
kwestii nie natrafiłam. Wyjątkiem była opinia jednej z
pracowniczek Archiwum, iż nasi studenci wydawali się - jak
zrozumiałam, po części z racji turystycznego ubioru,
spontanicznego zachowania (ale nie było to absolutnie
powiedziane w tonie pejoratywnym) – młodsi niż – studenci
litewscy.
Jeżdżąc do Wilna często czuję się trochę jak
między młotem a kowadłem. Mam dużo sympatii do
Litwinów. Podoba mi się ich przywiązanie do swojej stolicy
i dbałość o jej wygląd, duma z narodowej historii, upór, z
jakim przeciwstawiali się sowietyzacji kraju, uparte
przywiązanie do własnego języka, które stało się
fundamentem, na jakim powstał nowoczesny naród
3
5
„Gazeta Wileńska” nr 23 z 29 01 1921 r.
B.
Wieniawa–Długoszowski,
Matka
Ostrobramska..., s. 233.
6
Boska
litewski. Lubię słuchać jak pięknie brzmi w języku litewskim
śpiewany różaniec, czy pieśni kościelne, śpiewane często
z podziałem na głosy. Nigdy – wbrew temu, co można
usłyszeć - nie zostałam dotknięta nietaktownym
zachowaniem wobec mnie osobiście. Spotykałam się
wyłącznie z sympatyczną wyrozumiałością, gdy używałam
swojego mizernego języka litewskiego. Pamiętając o losie
Cmentarza Orląt Lwowskich nie sposób zapomnieć, że w
Wilnie przetrwało mauzoleum „Matka i Serce Syna”, nie
zniknął też cmentarzyk żołnierzy Żeligowskiego. (Tam też
nie byliśmy, z powodu braku chętnych do przecierania
szlaku w śniegu.) Mam wrażenie, że buduje się w Wilnie
dużo szybciej i często ciekawiej niż u nas. Personel
archiwum i bibliotek, z którym się stykam jest życzliwy i
kompetentny.
Litewska
gościnność
nie
wymaga
zachwalania.
Jest jednak druga strona medalu – nie mogę
oprzeć się poczuciu solidarności z wileńskimi Polakami.
Nie chcieli wyjechać z Wilna, bo są u siebie, ich korzenie
tkwią na Litwie, ale język polski i polską kulturę uważają za
swoją. W czasach komunistycznych to oni – jak można
było wywnioskować z rozkładu mszy z językiem polskim i
litewskim – stanowili co najmniej połowę praktykujących,
uczestniczących w życiu religijnym wiernych. Nic
dziwnego, że np. brak polskich nabożeństw w zwróconej
Kościołowi Katedrze uważają dziś za dyskryminację. Wiele
goryczy budzi nierozwiązana sprawa pisowni nazwisk. Jak
wiadomo chodzi nie tylko o litery, ale i litewskie formy
gramatyczne, zasadniczo zmieniające brzmienie polskiego
nazwiska. (Ja na przykład długo musiałabym się
przyzwyczajać
do
„poprawnej”
formy
swojego:
Janušauskaitė.) Konflikty wyrastają na tle polskich nazw
ulic w podwileńskich miejscowościach, gdzie Polacy
stanowią większość. Na przykład na przewodniczącą
zarządu gminy nałożono karę za umieszczenie obok
nazwy ulicy „Vilniaus g.” tablicy z nazwą „Ul. Wileńska”. –
Dopuszcza się jedynie „Wilniaus” – w imię szacunku dla
praw językowych mniejszości polskiej tam, gdzie stanowi
ona większość – można użyć polskiego „W” zamiast
litewskiego „V”(!). Afera już całkiem kryminalna i powoli w
swoim ogromnym zasięgu ujawniana - dotyczy zwrotu
ziemi na terenie Wilna i wsi podwileńskich, a raczej
fałszerstw dokonywanych w urzędach, uniemożliwiających
zwrot ziemi byłym właścicielom, oczywiście obywatelom
Litwy i sprzedaż tym, którzy odpowiedniej osobie zapłacili.
Zbiorowy wyjazd, wspólny nocleg, ograniczają liczbę
kontaktów, więc – może to i dobrze – uczestnicy wycieczki
w wir tych konfliktów polsko-litewskich wpaść nie mieli
okazji.
Trudno mi ocenić, jak wiele ze specjałów
wileńskich – kumpiaków, skiłłądziów, wederów, cepelinów
czyli kartaczy, kibini, blinów, kołdunów, babek
ziemniaczanych, że o nalewkach przezornie zamilczę,
udało się uczestnikom wycieczki spróbować. Jeżeli
niewiele – trzeba koniecznie to nadrobić. Radziłabym przy
lepszej pogodzie - tak, żeby nadmiar kalorii spalić,
wdrapując się na Górę Trzykrzyską, tam gdzie stoją słynne
Trzy Krzyże wzniesione w czasie I wojny światowej według
projektu wilnianina Antoniego Wiwulskiego (twórcy
pomnika grunwaldzkiego w Krakowie – na wszelki
wypadek przypomnę). Oryginał jak wiadomo wysadzili
sowieci i szczątki poprzedniego monumentu można
zobaczyć u stóp nowego, wystawionego po odzyskaniu
niepodległości.
Zatem - miłego zwiedzania!
Dr Joanna JanuszewskaJurkiewicz
SPRAWOZDANIE Z WIZYTY W CENTRALNYM ARCHIWUM
PAŃSTWOWYM LITWY
Jednym z fundamentalnych punktów naszej
naukowej wyprawy do Republik nadbałtyckich, była wizyta
w Centralnym Archiwum Państwowym Litwy. Miała ona
miejsce 9 kwietnia i choć był to już trzeci dzień pobytu w
uroczym, gościnnym, prawie polskim Wilnie, to dopiero
tam historycy, w dużej liczbie archiwiści, poczuli się jak w
domu - cóż siła przyzwyczajenia.
Wspomniane
Archiwum,
przechowujące
dokumenty z okresu od 1918 do lat 90-tych, jest
największym wśród tamtejszych archiwów państwowych
(starsze dokumenty, począwszy od Metryki Litewskiej a na
dokumentach z 1919 roku kończąc, przechowuje
Archiwum Historyczne, warte wspomnienia jest też
Archiwum Literatury i Sztuki oraz Akt Osobowych).
Zawiera ponad 31 km akt, 3 mln dokumentów, a wszystko
2
to mieści się bagatela w 5.900 m przeznaczonych na
magazyny. Podlega ono, funkcjonującemu przy rządzie
Republiki, Departamentowi Archiwów Litwy (tak jak i niższe
w hierarchii archiwa okręgowe i powiatowe), dzieli się na
Oddział
Dokumentów
Pisanych,
Dokumentacji
mechanicznej, Rejestracji i Opisu, Kopiowania i
Mikrofilmowania, Restauracji oraz Udostępniania.
Naszym
duchowym
i
merytorycznym
przewodnikiem
była, posługująca się przepiękną
7
mickiewiczowską polszczyzną, Tamara Justicka, mieliśmy
też przyjemność poznania Pani Dyrektor oraz przemiłych
pracowników odwiedzanych przez nas oddziałów (łącznie
Archiwum zatrudnia 183 pracowników). Pierwsze odrobinę
chaosu wprowadziliśmy pojawiając się w pracowni
naukowej i dziale informacji i ewidencji. Tam okazało się,
że Polskę i Litwę rzeczywiście wiele łączy, przynajmniej w
kwestii udostępniania akt, bowiem procedura zamawiania i
korzystania z akt jest niemal identyczna, albo nieco nawet
prostsza niż w Polsce. Dokumenty archiwalne
udostępnione mogą być osobie, która przedłożyła pismo
polecające, co nie jest jednak niezbędne lub na własną jej
prośbę, po wypełnieniu corocznej ankiety. Pomoce
archiwalne, w postaci kartotek zespołów (zarówno
tematycznych jak i rozszerzonych), inwentarzy czy
komputerowego systemu ewidencji (APSKAiTA, który
wkrótce ma się pojawić w Internecie), znajdują się w
przestronnej czytelni otwartej, na marginesie, przez cały
tydzień. Ponadto Archiwum posiada księgi zespołów
prezentujące ich losy, trwają też prace nad indeksem
rzeczowym na poziomie jednego dokumentu; obecnie
obejmuje on 101 tys. dokumentów. Realizacja zamówienia
zależna jest oczywiście od ilości osób korzystających z
archiwaliów danego dnia, przeciętnie jednak materiały
zamówione rano będą na nas czekały już tego samego
dnia po południu. Archiwum dąży do poprawienia tego i tak
znakomitego wyniku, czas oczekiwania na materiały
wnosić ma jedną godzinę. Zarówno z dokumentów jak i
mikrofilmów można otrzymać ksero w cenie odpowiednio
80 centów (około 1 zł.) i 60 centów.
Dokumenty z okresu 1918-1940, dotyczą przede
wszystkim Republiki Litewskiej, lokalnego rządu, legalnych
paramilitarnych instytucji, organizacji religijnych i
społecznych.
Wydzielono
też
zespoły
grupujące
dokumenty związane z polską okupacją południowowschodniej Litwy z lat 1919-1939. Zawierają one akta
Wileńskiej magistratury, lokalnych agend rządu, osób
publicznych i prywatnych. Kolejne grupy stanowić mogą
materiały dotyczące nazistowskich władz z lat 1941-1944
(dotyczące przykładowo policji kryminalnej, getta
żydowskiego czy więźniów), oraz dokumenty z czasów
okupacji sowieckiej: 1940-1941, 1944-1990.
Szczególne uznanie budzi Dział z Dokumentacją
Mechaniczną. Archiwum zgromadziło ponad 30 tys. taśm
(6,5 mln metrów filmu), zawierających nagrania począwszy
od lat 20-tych XX wieku do chwili obecnej; oddzielną grupę
stanowią kasety wideo gromadzone od 1988, w liczbie
1.500. Najstarsze nagranie datuje się na 1895 rok.
Dokumenty fotograficzne to ponad 518 tys. jednostek;
najstarsze z nich pochodzą z 1860 roku, niejednemu
studentowi zakręciła się łza w oku widząc oryginalne
zdjęcia Wojciechowskiego, Żeligowskiego, czy Jolanty
Kwaśniewskiej. W końcu nagrania dźwiękowe, których
liczba kształtuje się w granicach 17 tys.. Prym
starszeństwa wiodą tu płyty gramofonowe, zawierające
litewskie piosenki, pochodzące z 1907 roku, warto też
zwrócić uwagę na zarejestrowane transmisje z czasu II
wojny światowej, czy nagrania litewskiego radia
działającego w latach 1950-1996 w Chicago.
Na zakończenie ponad 2-godzinnej wizyty w
trakcie, której zakłóciliśmy pracę w chyba wszystkich
możliwych miejscach od Oddziału Mikrofilmowania
rozpoczynając, na magazynach - gdzie odnaleźliśmy
całkiem spory akcent polski, w postaci produkowanych w
Ciepielowie regałów kompaktowych - kończąc, zostaliśmy
zaproszeni na półgodzinną projekcję filmową. Uraczono
nas m.in. kroniką polską z 1958 roku oraz krótkim filmem
promującym Litwę. Słoneczna pogoda przepełniająca
niemal każdy kadr, niewątpliwie pozytywnie wpłynęła na
nastrój grupy, która niemal dała się przekonać, że na
Litwie też świeci słońce. Zasadność tego przypuszczenia
szybko została poddana próbie, gdy przyszło nam stanąć
oko w oko z chłodną rzeczywistością, w momencie
opuszczania gościnnych progów Archiwum.
ADRES ARCHIWUM
Ul. Milašiaus 21
2016 Wilno
Tel. +37052765290
+37052764709
+37052768209
Fax. +37052765318
E-mail: [email protected]
www.archyvai.lt
Bożena Danielczyk
SZLAKIEM BITEW NAPOLEOŃSKICH
W dniach 12-19 października 2003 roku SKNH
było organizatorem objazdu Szlakiem bitew napoleońskich.
Jego celem było zapoznanie studentów z historią Francji w
okresie napoleońskim, a w zasadzie odwiedzenie miejsc,
które nieodłącznie wiążą się z postacią Napoleona – w
programie znalazły się dwa ważne miejsca z punktu
widzenia historyków, którzy zajmują się okresem
napoleońskim – Waterloo i Lipsk. Opiekę merytoryczną
nad całością wyjazdu sprawowali dr Dariusz Nawrot, dr
Aleksandra Skrzypietz oraz dr Zbigniew Hojka, za co
bardzo serdecznie dziękujemy. W tym miejscu w imieniu
wszystkich uczestników dziękujemy również Prorektorowi
ds. Studenckich – Prof. dr hab. Wojciechowi
Świątkiewiczowi za dofinansowanie wyjazdu.
Spod uczelni wyruszyliśmy w niedzielny wieczór.
Naszym pierwszym celem była Kolonia. Oczywiście nie
obyło się bez przygód – na trasie uszkodzeniu uległ
autokar. Trochę pokrzyżowało to nasz plany odnośnie
zwiedzania tej ogromnej aglomeracji. Kolonia należy
niewątpliwie do najważniejszych miast niemieckich,
liczącym ponad 1 mln mieszkańców. Nic nie może równać
się z imponującym skupiskiem rzymskich pozostałości i
średniowiecznych budowli. Miasto zyskało również sławę
jako centrum piwowarstwa. Istnieją tutaj 24 browary, więcej
niż w jakimkolwiek innym mieście na świecie. Wszystkie
produkują jedyne w swoim rodzaju piwo Kölsch. Kolonia
została założona w 33 roku p.n.e. i szybko zdobyła
znaczącą pozycję. Urodziła się tutaj Agrypina Młodsza,
żona cesarza Klaudiusza, który w 50 roku n.e. nadał
8
miastu status kolonii (stąd nazwa) z pełnymi prawami
miasta rzymskiego. Dalszy rozwój Kolonia zawdzięcza w
dużej mierze chrześcijaństwu – w IV wieku stała się stolicą
biskupstwa. Jego późniejszy niebywały rozkwit związany
był z położeniem nad Renem na skrzyżowaniu ważnych
szlaków handlowych. Będąc największym miastem w
Niemczech, była także jednym z najznakomitszych
ośrodków nauki i chlubiła się świetna szkołą malarstwa.
Kolonię należy również łączyć z światowej sławy wodą
toaletową zwaną popularnie „wodą kolońską”. W Kolonii
zasadniczo udało się nam zwiedzić katedrę. Trzeba
przyznać, że robi wrażenie. Jest jednym z największych
gmachów, jaki kiedykolwiek wzniesiono. Jego rozmiary
symbolizują potęgę i status „królowej i matki wszystkich
kościołów niemieckich”. Tutejszy arcybiskup należał do
siódemki elektorów Świętego Cesarstwa Rzymskiego.
Historia tej budowli jest naprawdę niezwykła. Mimo że
kamień węgielny został położony pod kościół już w roku
1248, prace przy nim zakończyły się ostatecznie dopiero w
1880. Bodźcem do wzniesienia nowej katedry stało się
sprowadzenie do Kolonii domniemanych relikwii Trzech
Króli oraz związany z tym wzrost liczby pielgrzymów.
Problemy z autokarem, spowodowały pewne
przesunięcia w programie wycieczki. Niestety ograniczeni
czasem musieliśmy zrezygnować z zwiedzania Brukseli.
Udaliśmy się od razu pod Waterloo. Obecnie przez pole
bitwy przebiega autostrada. Co 5 lat – w czerwcu
członkowie miejscowego towarzystwa historycznego
odtwarzają przebieg bitwy (ostatni spektakl miał miejsce w
2000 roku). Na polu znajduje się kilka pomników, spośród
których największe wrażenie robi Butte de Lion – ogromny
kopiec, pełniący zarazem funkcje punktu widokowego.
Kopiec ten został usypany przez miejscowe kobiety z ziemi
z pola bitewnego na miejscu, w którym został ranny
holenderski książę, Wilhelm Orański, późniejszy król
Niderlandów (Wilhelm II). Obok kopca znajduje się
Panorama de la Batalie – panorama bitwy (podobna do
naszej panoramy Racławickiej) o średnicy około 110 m.
Płótno jest dziełem francuskiego artysty Louisa Demoulina.
Bitwa pod Waterloo rozegrała się 18 czerwca 1815
roku. Nie było w niej żadnych śmiałych i udanych
manewrów. Polegała właściwie na zderzeniu się dwóch
mas wojsk francuskich i angielskich. Anglicy zajęli pozycje
obronne. Wybudowali umocnienia na południe od
miasteczka Waterloo, dodatkowo świetnie wykorzystali
wszystkie okoliczne budynki i mury, właściwie cokolwiek,
co mogło im dać obronę. Pozycje były też wybrane w ten
sposób, aby ograniczyć skuteczny ogień artylerii
francuskiej.
Pozycje
angielskie
były
szczególnie
wzmocnione na prawym skrzydle, a osłabione na lewym.
Wprawdzie książę Arthur Wellington mógł się spodziewać
równomiernie silnego ataku Francuzów na wszystkich
odcinkach, ale również spodziewał się, że w ciągu dnia od
strony lewego skrzydła przyjdzie mu z pomocą korpus
pruski pod dowództwem generała Gebharda Blüchera.
Siły obu stron z początkiem dnia były mniej więcej
równe. Francuzi i Anglicy mieli po około 65-70 tys. wojska.
Napoleon miał jedynie znaczącą przewagę w artylerii.
Posiadał aż około 250 dział przy 156 działach Anglików.
Wynik bitwy miał w dużej mierze zależeć nie od zmagań
tych wojsk, ale od tego, kto wcześniej dostanie posiłki.
Anglicy spodziewali się korpusu Blüchera, a Napoleon
teoretycznie mógł liczyć na 36 tys. żołnierzy pod
dowództwem marszałka Grouchy’ego, który wcześniej
otrzymał rozkaz ścigania pobitego Blüchera, ale nie
rozbitego doszczętnie dwa dni wcześniej. Grouchy
pechowo dla Francuzów nie zdążył na pole bitwy.
Napoleon planował rozpoczęcie bitwy o świcie, ale
padający całą noc deszcz skłonił go do przełożenia
rozpoczęcia bitwy prawie do południa. Rozmokła ziemia
nie pozwalała, bowiem w tamtych czasach na skuteczne
prowadzenie ognia artyleryjskiego, jak również utrudniała
szarżę kawalerii. Jednak każda chwila zwłoki mogła
Napoleona dużo kosztować ze względu na zbliżających się
30
Prusaków. Francuzi rozpoczęli walkę o godzinie 11 . Do
wieczora próbowali bezskutecznie przełamać linie
angielskie. Około godziny 19 na lewym skrzydle
angielskim, a prawym francuskim pojawiły się oddziały
pruskie. Dla dowódców walczących wojsk nie było to
zaskoczeniem, ale idący do boju żołnierze francuscy nie
spodziewali się nagle zobaczyć dodatkowych wrogów
zagrażających ich pozycjom i zaczęli w panice uciekać. W
tym momencie Wellington wydał rozkaz do kontrataku.
Armia Napoleona wycofywała się w panice. Oddziały, które
nie zdążyły uciec dostały się do niewoli, lub tak jak stara
gwardia, która nie zamierzała uciekać zostały wycięte.
Bitwa skończyła się wraz z zapadaniem zmroku około
godziny 21. Straty Anglików i Prusaków ocenia się na 21
tys. zabitych i rannych, a Francuzów na 26 tyssięcy
zabitych i rannych oraz 10 tys. wziętych do niewoli.
Następnego dnia zwiedzanie zaczęliśmy od Vauxle-Vicomte. Ten klasyczny zamek został zbudowany w
9
latach 1656-1661 dla Nicolasa Fouqueta, ministra
finansów Ludwika XIV, według projektu najlepszych trzech
ówczesnych francuskich artystów Le Vau, Le Brun i Le
Notre. Jednak nie cieszył się on zamkiem zbyt długo, gdyż
w 3 tygodnie od ukończenia budowy został aresztowany i
wtrącony do więzienia. Ludwik XIV wywiózł z niego
większość mebli. Zamek pozostał w rękach wdowy po
Foquecie do 1705 roku, kiedy to nabył go marszałek de
Villars. W 1764 roku trafił do rąk ministra marynarki na
dworze Ludwika XIV – księcia Choiseul-Praslin. W rękach
tej rodziny pozostawał do 1875 roku, gdy w stanie
kompletnej ruiny przejął go Alfred Sommier, francuski
przemysłowiec – za cel swojego życia postawił sobie
przywrócenie zamkowi jego dawnej świetności.
Kolejnym
punktem
programu
był
zamek
Fontainebleau. W luksusowy pałac przekształcono go
dopiero w XVI wieku z inicjatywy Franciszka I, który
sprowadził dużą grupę włoskich artystów i zlecił im
wykonanie wystroju wnętrz. W XIX wieku zamek nadal
cieszył się powodzeniem u władców: Napoleon, podobnie
jak Ludwik Filip, wydawał na jego utrzymanie masę
pieniędzy. Po II wojnie światowej, gdy generał Patron
odebrał budowlę Niemcom, służyła jako europejska
kwatera
głównie
aliantom.
Zabudowania
są
bezpretensjonalne i bardzo ciekawe. Uwagę przykuwają
także ogrody pałacowe, które upodobali sobie piesi jak i
rowerzyści.
Tego dnia odwiedziliśmy również Wersal. To
królewskie miasto słynie dzięki pałacowi wzniesionemu dla
Ludwika XIV. Obecnie jest on jednym z trzech najczęściej
odwiedzanych miejsc we Francji. Inspiracją dla jego
budowli stało się uczucie zazdrości, jakie się zrodziło u
młodego ludwika XIV po obejrzeniu pałacu w Vaux-leVicomte. Zatrudnił tych samych artystów, czyli architekta
Le Vau, malarza Le Bruna i ogrodnika Le Notce i nakazał
im stworzenie budowli sto razy większej. Budowla pałacu
rozpoczęła się w 1664 roku i trwała praktycznie do śmierci
Ludwika XIV w 1715 roku. Już z założenia miała to być
pokaźna siedziba – król Francji nie mógł pozwolić sobie na
skromność. Wersal stanowił centrum zarządzania krajem.
Ponad 20 tys. osób – szlachty, pracowników
administracyjnych, kupców, żołnierzy i służących
mieszkało w pałacu – w niezbyt higienicznych jak na nasze
standardy warunkach. Po śmierci Ludwika XIV pałac przez
kilka lat stał opuszczony, do czasu, gdy w 1772 roku
zamieszkał w nim ludwik XV. Wersal został rezydencją
królewską aż do rewolucji w 1789 roku, podczas której
sprzedano całe umeblowanie, a obrazy wysłano do Luwru.
Od tego momentu podupadł i został niemalże
zdemolowany. W 1837 roku Ludwik Filip przekazał
fundusze na utworzenie w nim Muzeum chwały Francji. W
1871 roku, za Komuny Paryskiej pałac przekazano na
siedzibę rządu nacjonalistycznego. Renowację budynku
rozpoczęto dopiero w okresie międzywojennym. Pałac jest
tak olbrzymi, że nie da się go zwiedzić w ciągu jednego
dnia. Dla zwiedzających przygotowanych jest kilka tras
zwiedzania. Równie imponujący jest park. Znajduje się tam
Grand i Petit Trianon, a także Le Hameau de Marie–
Antoinette – wioska i farma stworzone w 1783 roku dla
żony Ludwika XIV.
Czwartek rozpoczęliśmy od zwiedzenia zamku w
Malmaison. Nie jest on duży, lecz uroczy. Mieszkała w nim
cesarzowa Józefina, a w okresie Konsulatu w latach 1800-
1804 przyjeżdżał na wypoczynek Napoleon. Jego
obecność jednak dezorganizowała wystawne życie pałacu,
posiłki trwały, bowiem nie dłużej niż 20 minut, a gdy
proszono go o udział w dworskich zabawach zawsze się
wykręcał. Zwiedzać można tutaj apartamenty prywatne i
oficjalne, w których jest prezentowana część oryginalnego
umeblowania, garderoba Józefiny, porcelana, szkło i
przedmioty osobiste. Następnie udaliśmy się do Hotelu
Inwalidów. Budynek ten powstał z polecenia ludwika XIV
jako hospicjum dla zniedołężniałych żołnierzy. Znajdują się
tam dwa kościoły: jeden wojskowy, drugi pomyślany jako
mauzoleum królewskie, w którym dziś spoczywa trumna ze
szczątkami Napoleona. Sarkofag Napoleona wyrzeźbiony
z gładkiego czerwonego profilu, wpuszczono w posadzkę.
W kompleksie działa również parę muzeów. Największe z
nich to Muzeum Armii. Bardzo obszerne, prezentuje dawne
zbroje i broń, ekspozycję poświęconą I i II wojnie
światowej, a także zgromadzone są tutaj mundury i broń
pozwalającą prześledzić dzieje wojska francuskiego od
Ludwika XIV do Napoleona III. Obszerny dział poświęcono
armiom Napoleona I i jego osobie. Znajduje się tutaj jego
namiot polowy z łóżkiem, także łóżko, w którym umarł i
ubranie, które wtedy miał na sobie. Wśród ekspozycji
znajduję się również wystawa gromadząca cenna kolekcję
makiet miast o strategicznym znaczeniu dla kraju. Dzień
zakończyliśmy na zwiedzaniu Wieży Eiffla. Kolejny dzień
miał bardziej charakter indywidualnego zwiedzania. Każdy
mógł wybrać się do miejsca, które uważał za godne
zwiedzenia i zobaczenia. Wielu spośród uczestników
odwiedziło katedrę Notre-Dame, Luwr, muzeum d’Orsay,
kościół Saint Chapelle, Plac Bastyli, a także cmentarz
Pere-Lachaise. Z Paryżem pożegnaliśmy się na Placu
Concorde, widokiem na podświetloną Wieżę Eiffla.
Sobota była dniem rocznicowych obchodów bitwy
pod Lipskiem (190 rocznica). Kulminacyjnym punktem
obchodów jest inscenizacja fragmentu bitwy. Wystrzały z
karabinów i armat, prawie ogłuszały publiczność. Mieliśmy
również okazję porozmawiać z uczestnikami tych walk,
ponieważ znaleźli się wśród nich i Polacy. Jak się okazało
taka „zabawa” skupia głównie pasjonatów i hobbystów - na
co dzień są to ludzie różnych zawodów, niekoniecznie
historycy, choć i tacy też się trafiają. Bitwa rozegrała się w
dniach od 16 do 19 października 1813 roku. W
historiografii jest nazywana bitwą narodów, ponieważ w
walce wzięli udział żołnierze 16 narodowości. Koncepcja
Napoleona Bonaparte polegała na zajęciu Lipska i
spokojne czekanie na przyjście poszczególnych armii
sprzymierzonych. Armii tych było aż 4. Każda z nich z
osobna nie mogła się równać siłom napoleońskim, ale
połączone miały prawie dwukrotną przewagę. Napoleon
zakładał, że przybędą one pod Lipsk osobno i staną się dla
niego stosunkowo łatwym łupem. Częściowo oczekiwania
Napoleona się sprawdziły. 16 października pod Lipsk
przybyły od północy Armia Śląska złożona z Prusaków pod
dowództwem generała Blüchera, a od południa Armia
Czeska złożona głównie z Austriaków i Rosjan pod
dowództwem generała Schwarzenberga. Bitwa toczyła się
od rana. Pierwszy zaatakował Schwarzenberg. Ataki
Blüchera od północy były raczej słabe. Pierwszy dzień to
przede wszystkim walki o wsie na południe od Lipska, czyli
Wachau, Maarkleeberg, Lieberwolkwitz, Seyffertshayjn,
Connewitz, Dőlitz i Lindenau. Walki były krwawe i trwały
cały dzień, ale nie przyniosły rozstrzygnięcia. Wprawdzie
Francuzi ponieśli znacznie mniejsze straty niż
sprzymierzeni, ale Napoleon był zamknięty w mieście i nie
miał zbyt dużej możliwości manewru oraz żadnej nadziei
na jakiekolwiek posiłki. Za to Szwarzenberg, mimo że jego
armia poniosła duże straty, mógł spodziewać się posiłków.
Ponadto nie został, zgodnie z planami Napoleona, rozbity.
17 października zrobiono przerwę w działaniach
wojennych. Do sprzymierzonych dołączyły armie generała
Leontija Bennigsena złożona z Rosjan i korpus szwedzki
pod dowództwem Jeana Bernadotte`a. Obie te armie
przybyły od wschodu i wypełniły lukę pomiędzy wojskami
Blüchera
i
Schwarzenberga.
Napoleon
musiał
zrezygnować z planu rozbijania pojedynczo sił
sprzymierzonych. Postanowił wycofać swoje siły na
zachód, w jedynym możliwym jeszcze kierunku. Próbował
również mediacji, ale bezskutecznie. Części wojsk nakazał
wzmocnienie
pozycji
na
Lindenau
(zachodnich),
przewidując, że sprzymierzeni będą próbowali okrążyć
jego wojska i nie wypuścić z Lipska. Pozostałe wojska
miały skrócić front. Bitwa miała się przenieść następnego
dnia na przedmieścia. 18 października walki były dosyć
chaotyczne. Wzięło w nich udział około ½ mln żołnierzy
ciężko, więc manewrować takimi masami wojska. W ciągu
dnia z obozu napoleońskiego do sprzymierzonych przeszły
wojska saskie. Jedynymi sprzymierzeńcami Napoleona
pozostali Polacy. Wieczorem cesarz Francuzów wydał
rozkaz wycofania się całej armii na zachód. Ostatniego
dnia zmagań Francuzi wycofywali się we względnym
porządku. Wprawdzie musieli częściowo przebijać się
przez Armię Czeską, ale korpus generała Bertranda sobie
z tym poradził. Jednocześnie w mieście zostały jeszcze
oddziały francuskie i polskie, które miały osłonić odwrót.
Oddziały te były właściwie skazane na zagładę. Znacznie
mniej liczebne od przeciwników nie mogły zbyt długo
utrzymać
swoich
pozycji.
Wprawdzie
Napoleon
przewidywał wycofanie również ich, kiedy tylko spełnią
swoje zadania, ale przedwczesna wysadzenia mostu na
Elstrze odcięła korpus Macdonalda i resztki korpusu
polskiego. Liczebność wojsk sprzymierzonych ocenia się
na około 320 tys., a napoleońskich na około 164 tys. Straty
obydwu stron wyniosły około 60 tys. w zabitych, rannych i
wziętych do niewoli. Należy jednak zaznaczyć, że o ile
straty były mniej więcej równe to znacznie bardziej
dotkliwie odczuli je Francuzi.
Izabella Lar
Konrad Góralczyk
JEDEN PORTRET
Ponieważ w Wersalu nie pozwolono nam
porozmawiać na temat wiszących tam portretów
pomyślałam, że oto mam wyjątkową okazję opowiedzenia
przynajmniej o jednej z prac znajdujących się tam. Wśród
pomniejszych
obrazów
przedstawiających
rodzinę
10
królewską za Ludwika XIV znajduje się portret Anny Marii z
Martinozzich księżnej de Conti. Ubrana w błękitną suknię
przyozdobioną wspaniałymi brylantami na dość nijaką
twarz. Trudno powiedzieć czy jest ładna, czy brzydka. Nie
ma w niej nic szczególnego, poza wielkim spokojem. A
może to zwykła obojętność kobiety, która wychodząc
znikąd daleko zaszła i sporo osiągnęła, choć niewiele
zawdzięczała samej sobie i swoim, być może nie małym
zdolnościom? A może to tylko dworska poza, za nią kryją
się głębokie przeżycia i namiętności? Kim była ta kobieta,
dlaczego wzbudza zainteresowanie?
Otóż dama przedstawiona na obrazie to matka
kandydata do tronu polskiego – księcia Franciszka
Ludwika de Conti, a historia jej życia wcale nie należy do
zwykłych i banalnych. Martinozzi i Mancini przybyli do
Francji na wezwania kardynała Mazarin. Były to rodziny
jego sióstr. Pierwszy minister pragnął dla nich odmiany
losu i wielkości. Spełniły się najgorsze wizje Francuzów
przewidujących od dawna (przynajmniej od czasu, gdy
władzę nad Francją sprawował złej sławy Concini), że
ubodzy Włosi przybędą licznie do Francji, grabiąc dobra i
zawłaszczać urzędy. Kardynał nie tylko sprowadził nad
Sekwanę ubogie siostry i ich rodziny, ale planował
korzystne mariaże dla swych siostrzenic. Siostrzeńcowi
zaś zapewnił dożywotni tytuł diuka de Nevers. Kariery
ślicznych Włoszek wydawały się z początku zawrotne.
Wspomnijmy tylko na romans młodego Ludwika XIV i Marii
Mancini, kiedy piękność ta niemal otarła się o tron. Nie
osiągnęła go zresztą nie przez siłę charakteru
zakochanego króla, lecz przez trzeźwość kardynała
rozumiejącego, że mariaż ten jest nie do zaakceptowania
przez Francuzów i odesłał pannę z dworu. Jednakże
pozostałe krewniaczki pożenił nadzwyczaj korzystnie.
Małżeństwo Anny Marii Martinozzi zawarte w 1654 roku
było nie tylko sukcesem, ale i skandalem.
Brat pana młodego księcia Armada de Conti to
Wielki Kondeusz. Zamknięty w królewskim więzieniu
oczekiwał właśnie na wykonanie wydanego zaocznie
wyroku śmierci. Dostał go za bunt przeciwko królowi i
udział we Frondzie. Wydawało się, że nic nie uchroni
pierwszego księcia krwi od katowskiego pnia. Nagle na
dworze rozeszła się wieść o planowanym małżeństwie
jego młodszego brata z siostrzenicą władającego Francją
kardynała. Drugi książę krwi, trzeci w kolejce do tronu żenił
się z włoską przybłędą. Wszyscy wyczuli w decyzji Armada
poświęcenie – własny honor i wielkość domu w zamian za
życie starszego brata. Dwór zastygł w oczekiwaniu czy
ofiara młodego księcia okaże się coś warta, czy Mazanin
wypełni niepisaną umowę, czy królewski wyrok ciążący na
Kondeuszu zostanie cofnięty? Okazało się, że przyjaźń, a
przynajmniej pozory porozumienia z krewnymi monarchy
były dla kardynała bardzo cenne. Kondeusz opuścił
więzienie. Małżeństwo Contich zawarte na mocy układu
politycznego układu uznawano za udane. Upłynęło
kilkanaście lat, ale na świat przyszło zaledwie dwóch
synów – Ludwik Armad, dziedzic tytułu i młodszy –
Franciszek Ludwik hrabia la Roche-sur-Yone. Ojciec
osierocił ich wcześnie, starszy miał lat pięć, a młodszy
zaledwie dwa. Wychowaniem książąt stojących niezbyt
daleko od tronu zajęła się matka. Na dworze uchodziła nie
tylko za pełną słodyczy blondynkę, ale kobietę wielkiego
ducha i nie mniejszego rozumu. Dobrała synom
doskonałych preceptorów. Jednak i ona wkrótce ich
osierociła. Odeszła zaledwie sześć lat po mężu, w 1672
roku. Obydwaj młodzi Burbonowie przeszli pod kuratelę
stryja – Wielkiego Kondeusza. Wychowani w jego domu
pod najlepszą opieką, wspólnie z kuzynem Henrykiem de
Conde, w nieustannej łączności z dworem, wyrośli na
młodych buntowników. Narazili się królowi ekscesami
homoseksualnymi – tu znaczącą rolę odegrał marszałek
de Luxembourg. Karą był areszt domowy w rodzinnym
Chantilly. Następnie wraz z kuzynem ciotecznym
Eugeniuszem Sabaudzkim (synem Olimpii Macini) uciekli
na front turecki do cesarza. Oficjalnie wyjeżdżali z Francji
za zgodą króla i kierować się mieli pod rozkazy Jana III
Sobieskiego, do Polski. Skończyło się jednak w Bawarii u
boku elektora Maksymiliana Emanuela. Stamtąd pisali
samobójcze w swej myśli listy, Ludwika XIV nazywali w
nich wieśniakiem (bo lubił otwarte okna i spacery).
Korespondencja ta wpadła w ręce władcy. Nakazał im
natychmiastowy powrót do kraju. Eugeniusz nie posłuchał,
pozostał w Wiedniu wspierając swym nieprzeciętnym
talentem cesarza. Książęta skruszeni i pełni obaw pojawili
się we Francji. Ukarani zostali ponownie banicją z dworu.
Ludwik Armad wkrótce zmarł. Franciszek Ludwik
odziedziczył po nim tytuł rodzinny i dobra – brat mimo
małżeństwa z legitymowaną córką króla doczekał się
potomstwa. Powrót na dwór i do łask monarchy wyprosił
dla niego Wieli Kondeusz. Umierał i na łożu śmierci błagał
Ludwika XIV, by w zamian za wszystkie zwycięstwa, za
wszelki dokonania państwa przebaczył jego bratankowi i
przyjął go z powrotem. Król w akcie ostatniej łaski
wyświadczonej wielce zasłużonemu wodzowi zezwolił
Contiemu na pojawienie się na dworze. W 1696 roku
zdecydował, że to właśnie ten spośród książąt krwi, ostatni
w kolejce do tronu pojedzie do Polski po koronę
Sobieskiego. Gdyby Francuzi działali sprawniej, a mniej
butnie, Anna Maria Martinozzi zostałaby matką króla –
włoska przybłęda.
Dr Aleksandra Skrzypietz
NIEDOSYT PO BITWIE
W dniach 12–17 października tego roku miałem
okazję wziąć udział w wycieczce Śladami Napoleona. Jej
szlak prowadził przez Kolonię, w której nie obyło się bez
pierwszych przygód, Waterloo i Paryż. Ukoronowaniem
wyjazdu był krótki pobyt pod Lipskiem. Stamtąd
wracaliśmy bezpośrednio do Katowic. W mojej pamięci
utkwił szczególnie ten ostatni etap, na który składały się
inscenizacje związane ze 190 rocznicą bitwy pod Lipskiem.
Jak wiadomo, właśnie tam zgasła ostatecznie gwiazda
cesarza Francuzów.
Trzeba przyznać, że organizatorzy imprezy
zagwarantowali naprawdę piękne widowisko.
Po
11
zapłaceniu sumy 5 euro (o ile mnie pamięć nie myli)
ustawiliśmy się tak, aby w miarę możliwości objąć
wzrokiem całe pole bitwy. Na początku niewiele się działo,
lecz z czasem przed naszymi oczami zaczęły przemykać
oddziały uzbrojonej „po zęby” jazdy, a co chwila rozlegał
się armatni strzał. Właściwe starcie było zaplanowane na
godzinę 14, lecz rozpoczęło się z pewnym opóźnieniem.
Przyznam szczerze, że czegoś takiego się nie
spodziewałem! Nie wiem, jak wielu było przebranych
uczestników, ale myślę, iż ich liczbę można szacować na
tysiące. Poza tradycyjną, pięknie umundurowaną piechotą,
w imprezie brały udział również duże ilości wspomnianej
kawalerii, dodając widowisku kolorytu. Nad wszystkim
królował huk armat, spowijających dymem całe pole walki.
Nie obyło się niestety bez nieszczęśliwych wypadków.
Okazało się, jak niebezpieczną broń stanowi artyleria. W
wyniku eksplozji prochu jeden z uczestników został
poważnie ranny w ręce. Było to na tyle groźne, iż pechowy
artylerzysta został natychmiast ewakuowany helikopterem
do najbliższego szpitala.
Po zakończeniu bitwy czułem jednak pewien
niedosyt. Moim zdaniem działania poszczególnych
oddziałów były nieco zbyt zachowawcze. Pomijam już
okoliczność, iż nie doszło do walki na bagnety, choć i ten
element dałoby się wprowadzić z zachowaniem
bezpieczeństwa uczestników. Natomiast rzucał się w oczy
fakt, iż pomimo dużej ilości oddanych strzałów prawie nikt
się nie przewracał, a poszczególne odziały przesuwały się
raz do przodu, raz do tyłu, mając ciągle tą samą liczbę
żołnierzy w szeregach. Rozumiem, iż odtwarzane z
pietyzmem mundury, wymagające dużych nakładów pracy,
a nierzadko i pieniędzy, mogłyby ucierpieć przy zetknięciu
z podłożem. Jednak widowisko z pewnością nabrałoby
dzięki temu rumieńców.
Bitwa zakończyła się około godziny 16. Czekała
nas jednak jeszcze druga część, czyli imprezy
towarzyszące. Innymi słowy ogniska, trochę muzyki i
tańców, pamiątki oraz napoje dozwolone od lat 18.
Okazało się wtedy, iż nasze polskie wojsko (Księstwa
Warszawskiego) było również licznie reprezentowane.
Spotkaliśmy zarówno Legię Nadwiślańską, jak i żołnierzy
piechoty liniowej. Ci ostatni wznosili właśnie toasty za
zdrowie księcia Józefa, który awansował po bitwie jednego
z ich kolegów!!! Spędziliśmy tam w sumie kilka
sympatycznych godzin. Dane nam nawet było oddać strzał
z ich broni! Potem był już tylko nocny powrót do Katowic,
skąd każdy rozjechał się w swoją stronę.
Ogólnie rzecz biorąc wyjazd uważam za bardzo
udany. Poza zwiedzeniem ciekawych miejsc spotkałem
ludzi z istnienia, których nie zdawałem sobie sprawy. Mam
tu na myśli przede wszystkim naszych rodaków spod
Lipska. Są oni w różnym wieku i na co dzień zajmują się
„normalnymi” rzeczami. Mimo to znajdują w sobie dość
energii, aby „po godzinach” rozwijać zainteresowania
epoką napoleońską. Obok znanych wszystkim bractw
rycerskich są to kolejne inicjatywy tego typu w naszym
kraju. Być może oznacza to, iż stajemy się z roku na rok
coraz „normalniejszym” społeczeństwem, czego sobie i
innym życzy niżej (…wyżej) podpisany.
Paweł Duber
MUZEUM RODINA
Na trasie Napoleońskiego szlaku, największe
wrażenie wywarło na mnie Le Musée Rodin znajdujące się
w Paryżu. Nie jest to wszakże miejsce sensu stricte
związane z programem wycieczki, jednak moim
marzeniem było zwiedzenie tegoż właśnie muzeum.
August Rodin (1840-1917) był wspaniałym
rzeźbiarzem, którego prace mają w sobie coś
niesamowicie elektryzującego, coś, co przyprawia o mały
dreszczyk emocjonalny i co jest w stanie rozbudzić ludzkie
zmysły… Autor stara się przelać swe wszystkie uczucia w
różne formy. W jego sztuce można dostrzec ewolucję –
wczesną twórczość charakteryzuje naturalizm. Rzeźby z
tego okresu sprawiają wrażenie odlewów z żywego
modela. Od roku 1880 obserwujemy ukształtowanie się
indywidualnego stylu. Prace zaczynają posiadać
wieloprofilową kompozycję, dzięki czemu można je
oglądać z każdej strony – dodatkowo widoczna jest
delikatna wibracja świetlna sprawiająca wrażenie ruchu.
Rodin wkracza na drogę impresjonizmu i zapoczątkowuje
tenże kierunek w rzeźbiarstwie. Chciałam zaznaczyć
pewną rzecz, dość istotną. Mianowicie znaczącą rolę w
życiu artysty odegrała często pomijana w sztuce Camille
Claudel. Ta 20–letnia dziewczyna odcisnęła przeogromne
piętno na twórczości Rodina. Łączyła tych dwoje
wzajemna pasja oraz niewątpliwie głębokie uczucie, które
niestety miało tragiczny finał. W tymże okresie powstały
m.in. słynne „Trzy cienie”. Dzieła wzbogaciły się o wątki
erotyczne, zaczął je charakteryzować deformizm, głęboka
ekspresja. Te cechy kwalifikowały rzeźbiarza do kręgu
symbolistów. W muzeum można obejrzeć najsłynniejsze
prace mistrza, takie jak wykonane z brązu: „La Porte de
l’Enfer”(Bramy do piekieł) czy „Eve”, a także „Myśliciela” z
barwionego gipsu. To tylko nieliczne spośród wielu
wyeksponowanych prac. Znajdują się tu również rzeźby
wspomnianej przeze mnie Camille Claudel, m.in. „L’Age
mur”(Wiek Ściany) oraz wykonana z brązu i onyksu „La
Vague”(Fala).
Muzeum Rodina jest miejscem rzekłabym
zaczarowanym, które sprawia, że człowiek puszcza wodze
fantazji, odrywa się od rzeczywistości. Wiem, że opis nie
jest w stanie odzwierciedlić całego uroku. Tu po prostu
trzeba przyjechać, zobaczyć i poczuć ten niesamowity,
niezapomniany klimat. Gwarantuję, że pozytywnych
wrażeń nie zabraknie…
Kamila Maciąg
W Y D A W C A : Studenckie Koło Naukowe Historyków Uniwersytetu Śląskiego
A D R E S W Y D A W C Y : Instytut Historii Uniwersytetu Śląskiego
ul. Bankowa 11, 40-007 Katowice
R E D A K C J A : Anna Kowalewska, Izabela Lar, Katarzyna E. Sikoń (redaktor naczelny)
REDAKCJA ZASTRZEGA SOBIE PRAWO REDAGOWANIA TEKSTÓW
12

Podobne dokumenty