Był sobie chłop, który miał duże pole. Pochodził z typowej rodziny
Transkrypt
Był sobie chłop, który miał duże pole. Pochodził z typowej rodziny
Był sobie chłop, który miał duże pole. Pochodził z typowej rodziny, gdzie już od kilku pokoleń mężczyźni pracowali w polu. Każdej jesieni codziennie wcześnie rano wyruszał, by spełnić swą powinność wobec urodzajnej ziemi. Robił to bez względu na zdrowie, pogodę czy nastrój. Kmieć miał na imię Krszczon, ale znajomi wołali na niego Szczyn. Był XIII wiek. Jesień nadchodziła wielkimi krokami. *** Zapowiadał się pogodny dzień. Bezchmurne niebo było tego dnia dla Szczyna wyjątkowo urokliwe. Wyszedł na dwór, a ciepłe promienie słońca padały na jego twarz, która z każdą chwilą coraz bardziej pogodniała. Nadszedł właśnie początek jesiennej orki. Udał się do szopy po motykę. Stare, wysłużone narzędzie przekazywane było w rodzinie Szczyna z pokolenia na pokolenie, jednakże ciągle należycie pełniło swoją funkcję. Ogarnął jeszcze badawczym wzrokiem, czy mu przypadkiem ktoś czegoś nie zwędził. Wszystko było na swoim miejscu, więc wyszedł na zewnątrz. Wiatr wiejący gdzieś ze wschodu przyniósł ze sobą miły zapach zwierząt, pól, kwiatów. Wziął głęboki wdech i ruszył do pracy. Zza rogu chałupy przybiegł rozradowany pies, jeden z nielicznych przyjaciół Szczyna. Skakał dookoła niego dopóty ten nie zaspokoił jego zachcianek na drapanie za uchem czy klepanie po brzuchu. Z początku szło mu wolno, ale w miarę upływu czasu przyspieszał swoje tempo. Słońce już od dłuższego czasu smażyło mu kark, więc poczuł ulgę, gdy pod koniec dnia przysłoniły je chmury. Kilka godzin później zrobiło się ciemniej i zaczęło cicho grzmieć. Pies schronił się pod dachem i wylegiwał się patrząc wielkimi oczami na dyszącego mężczyznę. Szczyn pracował już od dobrych 13 godzin, ale zwykle pracował po 18 i tego dnia również chciał wyrobić swoją normę. Grzmoty stawały się coraz donośniejsze, w oddali można było dostrzec niewielkie błyskawice. Wkrótce potem zaczął padać drobny deszcz. Szczyn dalej orał ziemię, sam jak palec, na środku rozległego pola. Był już całkiem mokry. Uniósł twarz ku niebu. – Panie Wszechrzeczy, czemuż nie dasz swojemu słudze zapracować na swój chleb?! - krzyknął w górę grożąc Temu-Na-Górze motyką. Stwórcę chyba to trochę uraziło. Grzmoty stały się wręcz ogłuszające, pioruny coraz jaśniejsze. Szczyn kipiąc ze złości pracował dalej. Ale dużo już nie zrobił, bo walnął go potężny piorun. Wstrząsnęło nim prawie 300 tysięcy woltów. Pies poderwał się i szczeknął kilka razy. Nagle wszystko ucichło. Czworonóg skulił się w kącie popiskując cichutko, chmury zniknęły za horyzontem. Na ziemi został tylko niewielka dziura i przypalona motyka. *** Ocknął się w ciężkim szoku na środku pola. Głowa go okropnie bolała. Powoli wstał i rozejrzał się. Słońce mocno świeciło na niebie. Pole było częściowo zaorane, ale ani śladu motyki. Zagwizdał, ale pies nie przybiegł. Poszedł więc do szopy. Szło mu się jakby wygodniej, ale nie zauważył drobnej zmiany w swoim stroju. W środku rozejrzał się w poszukiwaniu narzędzia, które umożliwiłoby mu dalszą pracę. W kącie znajdowało się dziwne, drewniane urządzenie. Deski wydawały się być połączone bez żadnego ładu i składu. „Socha” - coś mu podpowiedziało. Obejrzał się przez ramię oczekując zauważenia osoby stojącej tuż za jego plecami. Ale nikogo, oprócz niego, nie było. Wyciągnął drewniany przyrząd na dwór i położył na ziemi nie wiedząc co z nim dalej począć. Obejrzał dokładnie jego każdą ruchomą część. Ku jego zaskoczeniu do jego uszu dobiegł niecodzienny dźwięk przypominający buczenie. Wtem zza szopy wyszły dwa potężne zwierzęcia z rogami na głowie powykręcanymi na boki. Były połączone drewnianą deską, która przymocowana była sznurkami do ich karków. Stworzenia ustawiły się z jednej strony „sochy”. Przerażony ogółem sytuacji Szczyn stał jak zamurowany. Otrząsnął się, a w głowie coś mu zaświtało. Zaprzągł zwierzęta, samemu się później dziwiąc jak zdołał przezwyciężyć lęk przed rogatymi potworami. Chwycił końce „sochy”, a zwierzęta zaczęły iść przed siebie. Szczyn musiał przyznać, że taki sposób pracy w polu był o wiele przyjemniejszy i bardziej wydajny. „Socha” była o wiele lepsza od motyki. Po paru godzinach ciemne chmury odgrodziły dopływ żarzącego słońca, znowu zaczęło padać i grzmieć. Zwierzęta buczały od czasu do czasu, a chłop poklepywał je uspokajająco. Kiedy trzasnął piorun stwory ruszyły żwawiej w kierunku szopy. W końcu mężczyzna zdołał zatrzymać panikarzy, ale w pełni ich rozumiał. Był już cały mokry i zmęczony. Przypomniał sobie boleśnie ostatnie wydarzenie podczas pracy w deszczu. – Nie ma bata, aby człeka po dwakroć szlag trafił - mówił do siebie. - Że raz to nie dziwota, zdarza się. Ano więcej niemożliwością jest. I tu się ciężko zdziwił. Bo ocierając twarz z deszczu ponownie wstrząsnęły nim gwałtowne dreszcze, a w uszach zadźwięczał mu huk i wycie zwierząt. *** Obudził się leżąc na brzuchu na ziemi z piachem w ustach. Usiadł trąc twarz dłońmi i spluwając na prawo i lewo. Pierwsze co spostrzegł, to brak zwierząt i sochy obok niego. Wstał i rozejrzał się dookoła. Słońce znowu mocno świeciło. Znowu poszedł do szopy, a w miejscu „sochy” stało coś zupełnie innego. Nowe urządzenie było tylko w niewielkich fragmentach wykonane z drewna. W sumie przypominało błyszczącą łopatę na kółkach. „Pług” - ponownie coś mu zasugerowało. Wyszedł, obszedł szopę i chatę dookoła. Przed domem pasły się dwa rosłe konie, które wesoło zarżały na jego widok. Podskoczył jak oparzony, bo konia widział ostatnio gdy miał osiem lat. W głowie pojawił mu się obraz „pługu” w czasie pracy. Był zaprzężony do koni za pomocą skórzanych pasów, a on za nim trzymał te pasy i kierował zwierzętami. Wziął się więc do roboty, bo pole dalej nie było w całości zaorane. Gdy pracując znowu zaczęło padać stanął i krzyknął: – Jak śmiesz wadzić mi w staraniach? Dzięki Waszmości powtórnie muszę pole orać! Wypyndalaj! Tedy Waszmości nogi z siedzenia powyrywam jak się do Niego dostanę! Dało się słyszeć potężny grzmot. Szczyn już miał coś dodać o dojeniu krów i chędożeniu owiec, ale nie zdążył, bo po raz wtóry przeszył go piorun. *** Tym razem, gdy świadomość mu wróciła, siedział oparty o drzewo. Trochę go zdziwiło, że tak sobie rośnie na środku pola. Również jego ubiór zwrócił jego uwagę, szczególnie buty. Były dopasowane i wyjątkowo dobrze dopracowane w szczegółach. Obuwie z czarnej skóry miało niski obcas. Wstał. W obecnej chwili chciał się czymś zająć. Postanowił pozbyć się drzewa. W szopie znalazł narzędzie przypominające wielką, spłaszczoną łyżkę z drewnianym trzonem. Gdy wyszedł z szopy usłyszał psa, konie, krowy i owce, które z pewnością chciały o sobie przypomnieć. Kątem okiem dostrzegł też ogromną, lśniącą w słońcu „maszynę parową”. Drzewo okazało się bardzo uparte. Korzenie sięgały głęboko. Wziął więc „siekierę” i zaczął rąbać. Nawet nie był w połowie kiedy lunął deszcz. Odrzucił narzędzie na bok, upadł na kolana wbijając wzrok w bolące dłonie. – Nie wiem czemuż się na mnie zawziął, Panie. Ano dobry ze mnie chłop. Zaklinam się na całą Rzeczpospolitą Polskę, iż jakkolwiek zgrzeszyłem odpokutowywać będę... Nie dokończył swojego monologu. Błyskawica ponownie przeszyła go na wskroś. *** „To już się ciągnie jak flaki z olejem” - pomyślał w pierwszej chwili po przebudzeniu. Tym razem odzyskał przytomność oparty o wielkiego, śmierdzącego oliwą potwora z dużymi, szerokimi kołami z jakiejś dziwnej skóry. Monstrum trzęsło się i warczało. Zauważył też coś podobne do „pługu” przymocowane z tyłu do maszyny. Szczyn był już zmęczony tym wszystkim: pracą, rażeniem prądem, zmianami... Najgorsze, że wiedział, iż to się jeszcze powtórzy. Wspiął się więc do „kabiny traktora” i go odpalił. W środku strasznie trzęsło, maszyna była też wysoka, dlatego pojawiła się w nim niepewność i strach. Ale w mgnieniu oka zaorał ¾ pola. Jednak przez nieuchronność losu Szczyn czuł się przybity. Toteż gdy zaczęło lać wyskoczył z pojazdu i padł na kolana. – O Panie, nie mam bladego pojęcia czemuż się uwziął na mnie. Ano zmęczon jestem. Ano pójdź, kińże tę chmurność w głąb flaszy... To co się później stało można opisać jednym słowem: łup. *** Tym razem otrząsnął się w rażącym, ciasnym stroju sięgającym od szyi aż po końce palców stóp. W uszy miał wetknięte gadające muszelki. Zewsząd mrugały do niego kolorowe lampki. Teraz nic nie było dla niego zrozumiałe. Wszystko błyszczało, pikało i wykonywało płynne ruchy. On sam oparty był o niedużą, białą kulę. Kiedy jej dotknął poczuł przyjemne mrowienie w lędźwiach. Nawet nie zauważył, jak mężczyzna podobny do „koali” w cudacznych „okularach” i w podobnym stroju podszedł do niego i poklepał go po plecach. – Szczynie mój ty! Orgazmotron dobra rzecz, ale musisz się zająć rozfleksowyaniem graniczników studutkowych w Jamie Harlema – zagadał z uśmiechem. - Nasze życie seksualne jest żałosne. Ostatni raz byłem w kobiecie zwiedzając Statuę Wolności... - zauważył filozoficznie. Chłop wrzasnął i wyrwał się chcąc stamtąd jak najszybciej uciec, ale w popłochu wpadł na jedno z urządzeń. Krew obficie kapała mu z nosa, kręciło mu się w głowie. – Krew! To powinno być wewnątrz – stwierdził nieznajomy. Zerwał się z powrotem na równe nogi. Biegł jak oszalały przed siebie. Mijał różne urządzenia, aż potknął się o jakiś kabel i wpadł twarzą w bebechy jednego z nich. – Niech się dzieje wola nieba, z nią zgadzać trzeba. Zaiskrzyło mu się przed oczami. Poczuwszy woń spalonych włosów stracił przytomność. *** – – – – Cięcie! Cholera, chyba facet nie zszedł nam na planie?! To tylko kaskader. Aha. To mi pan ulżył, panie Allen. *** – Powiadasz, iż Cię w przeciągu doby sześciokroć grom z jasnego nieba trafił? – Ano! - zawołał rozlewając piwo po całym stole. – I żeś pola nie zaorał? – Zaorał, zaorał. Ale nie tutaj, jeśli waszmość wie co mam na myśli. – Czyli nie zaorał? – Na nieszczęście. – Szczynu, lepiej jak się przyznasz żeś mi co-nieco mocniejszego z piwnicy zajuchał, miast takie androny pleść.