Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
Gdy myślę o przemianach, które zaszły na polskiej wsi w ciągu ostatnich 25 lat pierwsze co przychodzi mi do głowy to zmiana sposobu prowadzenia gospodarki. Kiedyś gospodarstwa były małe i człowiek żeby się utrzymać musiał dodatkowo pracować. Jak ktoś miał ziemię po rodzicach to ani mu było w głowie ją sprzedawać czy dzierżawić. Często po pracy zaprzęgało się konia do pługa i ruszało w pole. Zimą panował względny spokój, ale latem nieraz brakowało rąk do pracy i ściągało się z miast kuzynów, ciotki i wujków do pomocy przy żniwach. Bo i kto to kiedyś myślał, żeby kombajnem zboże kosić? Tata często wspominał jak kłócił się o to z dziadkiem. Dziadek upierał się przy koszeniu ręcznym i chcąc nie chcąc ojciec przez długi czas musiał zakasywać rękawy i z osełką i kosą spędzać wiele godzin w upale i skwarze, ścinając niekończące się łany żyta (inne zboże nie bardzo chciało rosnąć, bo ziemia dosyć licha). Obecnie często spotykamy się z sytuacją, gdy we wsi większość ziemi dzierżawi jeden lokalny potentat, a mieszkańcy (często niedawno przybyli w poszukiwaniu spokoju z dala od miejskiego zgiełku) nie mają pojęcia o uprawie ziemi. Dawniej rolnictwo było bardziej rozdrobnione i zróżnicowane. W jednym miejscu pszenica, gdzie indziej owies, zaraz obok łąki z przeznaczeniem na kiszonkę, a tam gdzie nie było innego wyjścia: żyto. Każdy starał się żyć ze sobą w zgodzie i powszechnie szanowano obyczaj. Szerokie miedze, często zakrzewione, a nieraz nawet zadrzewione świadczyły nie tylko o wysokiej kulturze gospodarzy, ale miały fundamentalne znaczenie dla okolicznych zajęcy, kuropatw i bażantów. Na samych polach często zostawały resztki dawnych lasów w postaci zadrzewień gdzie drobniejsze zwierzęta miały swoje kryjówki. Dlaczego takie miejsca w większości zniknęły? Dotacje i dopłaty, które wprowadziła UE uwzględniały wielkość areału ziemi uprawnej, więc każdy rolnik chciał jej mieć jak najwięcej. Niestety nie rozgłaszano, że za zadrzewienia i zakrzaczenia śródpolne także są dopłaty. W kontekście drobnej zwierzyny warto także wspomnieć o tym, że pola kiedyś pryskano o wiele rzadziej i w mniejszych ilościach przez co pełno w nich było owadów stanowiących pokarm dla dzikiego ptactwa. Opryski mimo licznych obostrzeń zaszkodziły także dzikim pszczołom, które dawniej liczne dziś poza niektórymi gatunkami są rzadko spotykane. Ojciec i dziadek od kiedy pamiętam byli skarbnicami ciekawych opowieści. Wiązały się one zwykle z miejscem, w którym żyli i dorastali. Wydawać by się mogło, że w tak maleńkiej wsi jak Pisarzowice, liczącej nieco ponad 350 mieszkańców nie dzieję się nic ciekawego i czas się zatrzymał. Nic bardziej mylnego. Zmiany, które zaszły wyryte są w historiach i anegdotach opowiadanych wciąż z pokolenia na pokolenie. Może je także dostrzec wnikliwy obserwator, jeżeli tylko potrafi choć na chwilę zwolnić i przyjrzeć się bliżej temu co go otacza. Najbardziej zapadły mi w pamięć opowieści ojca. Latem często siadał obok mnie na ławce i wpatrzony w falujące kłosy zbóż opowiadał: Wiesz synu, jak byłem mały i chodziłem paść krowy, to brałem starą butelkę po perfumach od cioci (którą najpierw kilkakrotne wypłukałem, ale perfumami nadal było trochę czuć), babcia mi tam robiła kawy zbożowej, jeszcze książka pod pachą i byłem gotowy. Krowy się pasły, a ja leżałem przy rowie i to był dla mnie najlepszy czas, bo byłem wolny. Nikt mi nic nie kazał, musiałem tylko uważać na krowy i mogłem sobie czytać w spokoju. Najbardziej lubiłem ,,Ogniem i Mieczem”, ,,Popioły” i Krzyżaków. Dzisiaj wy młodzi takiej wolności nie macie. Biegacie tylko od jednych studiów do drugich zbierając papierki na uczelniach, ja w tym czasie uczyłem się życia. Z babcią Andziulą często chodziliśmy na odpust i po drodze zawsze stawaliśmy na oranżadę, miała w chusteczce zawinięte pieniądze. Wtedy to były inne czasy, inne smaki. Teraz już takich nie robią. Technologia poszła do przodu, ale takich wyrobów jak kiedyś to ze świecą szukać. Wino patykiem pisane, jakie to było dobre! A jak się świnie zabijało to dopiero było. Zawsze się dawało część sąsiadom z świeże kilku zlewej i kiulki zprawej Gdybyś synu miał okazję spróbować jaką się kiedyś robiło kiełbasę. Te świnie nie dostawały paszy, chowały się naturalnie, rzeźnik wiedział co robił, co tam rzeźnik! Dziadek miał własną maszynę i sam kręcił. Na Boże Narodzenie zawsze wędziliśmy szynki. Najpierw> leżały parę dni w solance. Niektórzy zdziwiliby się pewnie, że tak długo, ale wtedy nie używało się peklosoli tylko zwykłej, kuchennej. Później mięso wyjmowało się, opłukiwało i nabijało na haki. Tak przygotowane wędziły się przez parę godzin, a ja zaglądałem do nich co chwila niecierpliwie. Wtedy to się pojadło! I człowiek to doceniał, bo to był luksus, na co dzień nie było takich rarytasów> i uwierz mi synu, że było lepiej niż teraz. Nikt nie marnował żywności po pierwsze, bo grzech, po drugie bo była bieda, chociaż nie taka jaką sobie wyobrażasz, a po trzecie jedzenie ,,domowe” trudniej jest wyrzucić, ponieważ samemu miało się jakiś, choćby niewielki wkład w jego powstanie. Gwarantuje Ci, że gdybyś sam upiekł bochenek chleba, zjadłbyś go do ostatniej kromki. Z matką jak się poznaliśmy to zamiast zabierać ją na randki chodziliśmy po zielonkę. Nigdy nie miała o to do mnie pretensji, byliśmy biedni, ale szczęśliwi(o)c\QC uśmiecha się do wspomnień). Pamiętam jak z kolegami kiedyś zwoziliśmy drzewo. Strasznie byliśmy zmęczeni i ostatni wóz mocno przeładowaliśmy, a na górę jeszcze wrzuciliśmy mój motor(ETZ 250) i mamę. A koń który to ciągnął, to był taki wariat, że jak tylko coś koło niego przeleciało jakaś pszczoła, albo większa mucha nawet to dostawał szału i pędził przed siebie. No i nie ujechaliśmy paru metrów, a już dziabnęła go osa pod oko. Jak ruszył to wszystko wywalił, mama do dzisiaj się śmieje, że bardziej się martwiłem czy motor nie zarysowany niż czy ona jest cała. (Z tym motorem to też jest niezła historia, bo tato pracujący już od 16 roku życia w lesie kupił go sobie za własne pieniądze i w komplecie ze skórzaną kurtką „ramoneską’’ stanowił najlepszy zestawy zabawowo - dyskotekowy jaki można było wtedy mieć. Wtedy jeszcze ludzie mieli jeszcze większą ochotę do majsterkowania, a może po prostu trzeba było kombinować, dość powiedzieć, że często sam wycinał z kartonu uszczelki, naprawiał go i czyścił regularnie. Biada dziewczynie, która próbowała się chociażby o niego oprzeć). Zdarzało się też, że gdy tata nie miał humoru częstował mnie historiami takimi jak ta: Jak wracałem ze szkoły to prawie zawsze babcia mi dawała gorącą pomidorową. Nie lubiłem pomidorowej, a latem ta gorąca zupa doprowadzała mnie do szału. Nic innego nie było więc chcąc - nie chcąc jadłem i gdy tylko skończyłem biegłem do obory kroić buraki krową, albo na pole pomagać dziadkowi. Najgorzej jak dziadek nie wracał długo z roboty ( pracował w rejonach) i musiałem robić z koniem w polu. Zanim kupiliśmy traktor mieliśmy kilka koni, z czego tylko jeden był jako tako ułożony. Dziadek zawsze krzyczał i pomstował jak wyjechałem z rajki, a przecież byłem młody i ledwo dawałem sobie radę żeby go utrzymać. Tak synu na wsi nie ma lekko. Do dzisiaj zapach siana kojarzy mi się z upałem i robotą, a jak patrzę na worki ze zbożem łupie mnie w krzyżu. Rozumiesz to? Czuję fizyczny ból na samo wspomnienie. Najczęściej jednak były to dobre wspomnienia. To co nam teraz wydaje się ciężką pracą kiedyś było na porządku dziennym. Nie tylko otoczenie się zmieniło. Ludzie byli o wiele twardsi. Dziadek polował na piżmaki, tata nosił ciężary ważące często tyle co on sam. Moja prababcia samotnie wychowująca dzieci zrzuciła kiedyś policjanta z motocykla gdy ten się do niej przyczepił. Wyobrażacie to sobie w dzisiejszym świecie? Porównując moje wspomnienia z dzieciństwa wszystko wydaje się jakieś bledsze i mniej ciekawe. Udało mi się jednak zachować jedno, bardziej spostrzeżenie niż wspomnienie: Pamiętam ten czas latem, kiedy siadałem na ławce, słońce już zachodziło, a wokół spokój i cisza wzbogacona tylko koncertami świerszczy. Rytmiczne ,,cyk - cyk”po całym dniu wrażeń potrafił docenić nawet taki młodzik jak ja. Co dawniej burzyło ten błogi stan? Dojarka, a raczej kilka dojarek, których występ szybko przyćmiewał popisy świerszczy... i wszelkie inne dźwięki w okolicy. Mój dziadek miał krowy, mój sąsiad miał krowy i sąsiad sąsiada też. Nieustanne monotonne bzzzzzzzz. Brzmi to jak narzekanie, ale jak człowiek już trochę wyrósł to zatęsknił za krowami, za mlekiem o tym niepowtarzalnym smaku, a nawet za bzyczeniem dojarki no kto by pomyślał? Jak miałem może z sześć lat tata posadził mnie na krowie (wtedy myślałem, że to byk bo miała rogi) i chyba nie przypadłem jej do gustu, bo szybko zrzuciła mnie na ziemię. Od tamtej pory raczej trzymałem się z daleka od rogacizny, może z nielicznymi wyjątkami kiedy razem z kuzynką przekradaliśmy się pod pastuchem na łąkę, żeby pobawić się w torreadorów (tak kiedyś dzieci bawiły się w torreadorów, a także w berka, chowanego i podchody, nie mieliśmy jeszcze ,, cudownych” zdobyczy technologii w postaci tabletów czy smartfonów). Przemiany zachodzące na przestrzeni 25 lat w polskiej wsi to nie tylko zmiany gospodarcze czy też stopnia rozdrobnienia rolnictwa. Zmienili się ludzie, zatarł się obyczaj, brakuje wzajemnej troski, która trzymała kiedyś ludzi przy sobie oraz kontaktu z przyrodą stanowiącego oś wokół której obracały się wszystkie wiejskie sprawy. Czy jest nadzieja na zmiany? Oczywiście, że tak. Wiele czasopism i osób prywatnych stara się, aby kultura i tradycja wsi nie zanikła. Najwięcej jednak zależy od nas samych. Od tego czy nam zależy.