kołysała ryba wodę

Transkrypt

kołysała ryba wodę
Justyna Kowalska
[email protected]
+48 602 266 660
KOŁYSAŁA RYBA WODĘ
Zina (sympatyczna, mocno-młodzieżowa osiemdziesięciolatka) próbuje
zamontować kamerę – zestaw do prowadzenia videobloga. Nie za bardzo
jej wychodzi, więc wertuje instrukcje obsługi. Aby rozczytać literki musi
zmienić okulary. Odczytuje parę zdań na głos, próbuje się do nich
zastosować – na marne. Dzwoni do wnuka. W trakcie rozmowy dalej
walczy z kamerą.
ZINA
Bartek? Halo? Słyszysz mnie? Ja cię słyszę. Jak to możliwe, że tak blisko
jesteś, a tak daleko.... Dobra, już nie filozofuję. Kochanie, przyszła już ta
kamera. Chyba działa, ale ja nie wiem jak ją włączyć. Wszystko
popodpinałam, prawie.... Słucham? Tak, wg tej chińskiej instrukcji. No jak
chińskiej? Normalnie, bo po polsku na pewno nie jest. No, bo czy to jest
Polski język: Najpierw podłącz złącze cały czarny (A), z kabel Audio/Video
na wyraźne sprzężenia rundy, który jest dołączony do Osprey-50 przez
krótki drut srebrny. Tak naprawdę są dwa krótkie kable, złączki z rundy,
dołączony do-50 Osprey. Ja nic nie rozumiem, a ty rozumiesz? Albo:
Częstotliwość wideo umożliwia kamerze cyfrowej podjecie cyfrowego
wideo i zapisać go na sprzęt dla przyjemności... lub Kierowca jest
standardowym protokołem umożliwiającym zewnętrznym urzodzeniom
obrazu do komunikowania się z oprogramowaniem
do przetwarzania
obrazu. Kierowca?! To nie mógł tłumaczyć człowiek, tylko chińczyk. A i
jeszcze dorzucili takie ważne zalecenia: Nie używać w celu innego użycia,
Nie używać podczas snu, Wyłącznie do użytku w pomieszczeniu
zamkniętym lub na zewnątrz. Chyba zacznę zbierać instrukcje, dają tyle
radości... Dobrze, dobrze, przechodzę do rzeczy, bo majątek zapłacę. Ja
nigdzie nie mogę znaleźć tego.... tego... no tej wtyczki, żeby dopiąć ją do
komputera. Firewire! Nie, no w komputerze to już znalazłam. No, widzisz,
jaką masz bystrą babcię. Oglądnęłam całą tę kamerę, ale nie znalazłam
tego wejścia. Nigdzie nie widzę. Że co? Klapka? Gdzie? Sprawdzam. Coś
tam niby jest... ale jak to otworzyć? Paznokciem? Dobrze, że nie mam
tipsów, bo bym połamała. Dziękuje, Bartusiu, w życiu bym sama nie
znalazła! Chyba, że przez mikroskop. Kto to widział, żeby tak ukrywać...
Tak, tak, już wpięłam. A co w komputerze mam zrobić? Plag en plej? Aha,
że łindołs sam ją zobaczy. To cudownie. Ale jakby nie zobaczył, bo to
nigdy nie wiadomo z tym mikrosoftem... Siódemkę. Jarek mi zainstalował.
Sąsiad.. Aha, to dobrze. Jakbym miała problemy, to jeszcze zadzwonię.
Jest tata? Za godzinę? To zadzwońcie na skajpa, to się zobaczymy
nawet. To cudownie. Ucałuj mamusię. I Natalkę!
Zina włącza nagrywanie w kamerze. Usadawia się wygodnie przed
obiektywem.
Drogi mój... mój... Drogi mój videoblogu. Ale to brzmi nieżyciowo.
Videoblogu. Jeszcze może przez fał mam to wymawiać? Jak ja mam cię
nazywać?
Jak miałam dziesięć lat to w takim pięknym, błękitnym
zeszycie, od wujka Marka, pisałam: Mój drogi pamiętniczku, dziś zostałam
nastolatką... Aha, to musiałam mieć już jedenaście.
W każdym razie
pisałam: Mój drogi pamiętniczku. Dzisiaj nie piszę w zeszycie, dzisiaj
siebie kameruję. Długopis jakoś tak ostatnio niewygodnie układa się w
dłoni i bazgrolę jak kura. Kto by to rozczytał? Na pewno nie ja. Tydzień
temu
zrobiłam
sobie
dokładne
badania
wzroku.
Metoda
ultrasonograficzna, oftlamoskopia, angiografia fluoreceniowa czy coś.
Chyba z pół dioptrii rocznie mi leci! Może i przesadzam, ale nie jest
przecież coraz lepiej. Ciągle tylko żonglerka tymi okularami. Okulary do
dali, do bliży,
do komputera, do czytania, do pływania, do oglądania
wschodów i zachodów słońca, super przybliżające do czytania ulotek
lekarstw, bo te skutki uboczne to dla mrówek chyba piszą i tak dalej, i tak
dalej. Tak czy inaczej... Nie te czasy. Pamiętniki do lamusa, teraz się blogi
pisze. A ja nie będę pisać, bo szukanie literek na klawiaturze okropnie
mnie denerwuje. Zawsze mi się „s” z „a” przestawiają i piszę w tempie
żółwio-ślimaczym, na dodatek z takimi błędami, jakbym co najmniej miała
te wszystkie cywilizacyjne dysy - dysleksję, dysgrafię, dysortografię,
dyskopat.... Ale umieć mówić to ja jeszcze umiem! A jak! Tak więc,
pamiętajmy, aby nie zaczynać zdania od więc... Mój drogi videoblogu.
Nie dam rady... To takie nieludzkie określenie. Może imię ci nadam? Jakie
chcesz? Edek, Fredek? Może Blożek? Nie, Blożek to brzmi jak Bożek.
Mój Bożydarze, Bożydarku. Nie, to nie przejdzie. Ale Bodzio...hmm....
Takie zdrobnienie od Bodo. Och Bodo, Bodo... O tak, on był piękny.
Eugeniusz Bodo. Amant wszech czasów. Czarne włosy, ciemne oczy...
tak, chyba ciemne. I spojrzenie. I kunszt aktorski. Mama się w nim
kochała, jak i wszystkie jej siostry. Mama już od dawna była zamężna, a
nawet chodziła z Olą w ciąży, jak jeździła do Białegostoku, niby to na
pielgrzymkę, albo wizytę u chorej siostry, a tak naprawdę to do kinotearu.
Ponoć widziały z ciocią Halinką tę słynną Białą Damę, co się ukazywała
kawalerom w okolicach Sienkiewicza i prosiła ich o asystę. Mama mówiła,
że wcale taka piękna nie była, jak ją opisywali w prasie. I że stara, bo
prawie czterdziestkę już miała, jak się okazało, kiedy zdjęto jej maskę na
komisariacie i nie okazała się być wcale duchem. Mama ją widziała tylko
przez chwilę, bo się przecież na seans spieszyła. Zamiast się przyjrzeć
bliżej zjawie to pobiegły z siostrą do kina, by wzdychać do ekranu. Tylko
musiały chwilę poczekać, bo Żyd - właściciel kina, zapowiadał seanse. A
nie mógł zwyczajnie zapowiedzieć tylko całą prelekcję kabaretową
odstawiał i nadawał nowe tytuły: Teraz zobaczą państwo film pod tytułem
„Zabili go i uciekł”, dziś w programie „Przygody garbatego konia”. To
chyba było w tym samym roku, co skandal z Ben Hurem. Film wywołał
niesmak.
W lokalnej prasie żydowskiej publikowano protesty. Sprawa
podobno odbiła się echem po całym świecie: od Warszawy, przez Berlin i
Londyn, po Argentynę. Mama mówiła, że kino zdemolowano, właściciela
porwano, a film spalono na stosie, zaś w mieście, na skutek rozruchów,
ogłoszono stan wyjątkowy. To chyba oczywiście przesada. Ciekawe, jak
ten Ben Hur został zapowiedziany... Dziewczyny, to znaczy moja mama i
jej siostra,
zawsze się śmiały z żartów Żyda, ale nie wtedy, gdy
występował Bodo - tak bardzo nie mogły się doczekać, kiedy go zobaczą.
Ja się im nie dziwię, Bodo był zachwycający, też się w nim właściwie
pośmiertnie
zadurzyłam.
Chociaż,
chociaż...
Chyba
nawet
przedśmiertnie. Przecież pierwszy raz zobaczyłam go tuż przed wojną w
kinie objazdowym! Można powiedzieć, że to była moja pierwsza miłość.
Zaraz po wujku Marku, oczywiście. Ech, takich mężczyzn to już dawno
nie ma...
Zina śpiewa fragment piosenki„Zrób to tak” z repertuaru Eugeniusza Bodo
( muz. Henryk Wars; sł. Ludwik Starski i Jerzy Nel):
Choć u kobiet w życiu szczęście masz,
no i znośną twarz.
Nie wystarczy to na podbój dam,
wiesz to dobrze sam.
Nic uroda nie pomoże,
gdy ci sposobów brak.
Choćbyś bracie był jak orzeł,
to musisz wiedzieć jak.
Zrób to tak, najpierw popatrz mile
Zrób to tak, potem znów za chwilę
na ten znak masz dowodów tyle,
że ci ona zachwycona szepnie: tak.
Zrób to tak, i nie trzeba więcej
Zrób to tak, przytul najgoręcej
no i fakt jest już ten mniej więcej,
mianowicie że kobiecie pieszczot brak.
Tak, będziesz mieć na imię Bodzio. A ja, jak będę do ciebie mówić, to
sobie pomyślę o Eugeniuszu i od razu będzie przyjemnie nam rozmawiać.
Myślę, że możemy zaczynać.
Drogi Bodzio. Mój ty Bodku, Bodeczku. Kupiłam cię na receptę, jak leki
przeciw miażdżycy. No, nie w aptece, ale na ebaju z Ameryki ściągnęłam
przez mojego Piotrusia, bo on tam mieszka i ma konto. Ale sama
zlicytowałam. A co? Nie potrafię? Potrafię. Wiesz ile rzeczy już kupiłam
przez internet? Trzeba się rozwijać, to nie średniowiecze. Ja
internet
mam w małym palcu. Szkoda tylko, że w pozostałych nie bardzo. Na
gadu-gadu sobie na ten przykład klikam. Co prawda w tempie zawrotnym,
litera na minutę, bo tylko jednym palcem naraz potrafię, a powinno się
obiema dłońmi i to bez patrzenia w klawiaturę – tak, jak mój wnusio,
Bartek. I tak jestem szybsza od Nadziei, z którą lubimy sobie od czasu do
czasu poklikać, albo nawet przeklikać ciekawe linki do interesujących
artykułów. Mam swój login: Zineczka lat 67. Oj, cicho. Musisz być taki
skrupulatny? Przecież znam swoją datę urodzenia, ale przecież
wyglądam młodo, a w internecie to kto sprawdzi. Takie drobne
kłamstewko nikomu nie zaszkodzi, a mi może pomoże. Bo może, że
właśnie przez nie prawie randkę miałam... Taki wirtualny romansik z
panem Jankiem. Klikaliśmy o pogodzie, o zdrowiu, o rozmowach z
dziećmi. Bardzo przyjemnym dżentelmenem się wydawał. Na spotkanie w
realu jednak nie poszłam. Przestraszyłam się. A jakby się okazało, że to
jakiś seryjny morderca albo pedofil?! W internecie to nigdy nie wiadomo.
Nie o takich historiach się słyszało. No i przestał ze mną pisać. Wyklikał
sobie następną. Ponętną sześćdziesiątkę. Taka z niej sześćdziesiątka, jak
i ze mnie! Ale za to spotkałam się z Genią z Lublina. Przyjechała tak
daleko do rodziny, to przy okazji się spotkałyśmy pod Adamem i
oprowadziłam ją po Krakowie.
Bardzo kulturalna dziewczyna, taka
oczytana i podróżniczka. Miała bardzo wiele do powiedzenia.
Może
nawet zostaniemy przyjaciółkami. Chociaż ja to raczej sceptyczna w tych
sprawach jestem. Nie za szybko, ostrożnie z tym zaprzyjaźnianiem.
Pożyjemy, zobaczymy i może zaufamy. To metoda na lisa z Małego
Księcia. Kto wie, może i z tobą się zaprzyjaźnię panie Eugeniuszu...
Drogi Bodzio, jak już wspomniałam, kupiłam cię na receptę. Pan doktór
mi ciebie przypisał na, uważaj, bo masz mieć wiele funkcji, teraz wszystko
jest dwa w jednym, jak nie więcej. Wasz end goł! Po pierwsze na:
utrwalanie kontaktów społecznych i podtrzymywanie więzi rodzinnych. To
akurat proste.
Dzięki tobie mam szansę na regularnie widywanie z
synem i wnukami. Na telefonowaniu zaoszczędzimy, a się zobaczymy.
Słuchaj dalej: na wspomaganie pamięci krótko- i długotrwałej. To po to,
żebym mogła produkować sobie taki dziennik spraw bieżących, ale i
wspominkowy, bo to też jeden z celów wspomagania. To znaczy, jak pan
doktór mówi: masz dać ujście kompulsywnym napadom reminiscencji. Nie
wiesz o co chodzi? Oj, jeszcze się dowiesz, dowiesz. Jak mnie tak
nachodzi nagle, na przykład podczas mycia naczyń, to całą szkołę sobie
przypominam, włącznie z kolorem majtek, jakie ubrałam
w czwartek,
kiedy to przyjaciółka mojej starszej siostry Olgi, uszkodziła sobie wzrok w
tragicznym wypadku pod tytułem igłą rozdzielę sobie rzęsy, no i wszystkie
dzieci w tej szkole pamiętam po imieniu, a kilkadziesiąt tam nas się
mieściło: Łukasz, Janek, Alinka, Lenek to u nas było pięć, Marianna,
trzech Adasiów... Teraz dam ci spokój, ale jeszcze zobaczysz. Nie
zazdroszczę. Będę tak na ciebie to wszystko wylewać, aż się pewnie nie
raz spikselizujesz z niesmaku. A i ja sobie czasem oglądnę. Kto wie czy to
nie ostatnie chwile, kiedy w ogóle cokolwiek pamiętam. Będę sobie
potem, jak już będę stara, patrzyła i słuchała, i zastanawiała: o kim ta
baba gada i gada. Może i przyszłe pokolenia skorzystają. Na stypie sobie
włączą, jak opowiadam, jacy to są kochani, że nie obciążają mnie swoją
obecnością, tak zatroszczyli się o spokój babci Ziny, że wyjechali na drugi
koniec świata. Sobie tak posłuchają i zachlipią: Biedna babcia Zina, taka
miła, o jak ślicznie opowiada, szkoda, że nie mogła z nami wyjechać, bo
to przecież zbrodnią byłoby jej wywożenie za ocean. Bo STARYCH drzew
się nie przesadza. Oj, biedna, biedna Zineczka. Tak, Piotrek pierwszy raz
od kilkunastu lat miałby powód przyjechać na ojcowiznę. Zabrałby dzieci,
które już kaleczą język ojcowski. Wysiedliby na Balicach, jeśli chmury
czarnej z Islandii by nie było. A niech będzie! Będą musieli wtedy
przekoczować przed przesiadką w Koloni na lotnisku. Kilka dni! Niech się
stresują, kiedy ja marznę samotnie w kostnicy. Jak już by dojechali, to by
wynajęli pokój w hotelu, no bo przecież u umarlaka to strach zamieszkać i
to jeszcze w takiej dzielnicy. Następnego dnia, odwiedziliby moje
mieszkanie, pomyśleli: jak ona skromne żyła, nie tak jak my w tych
hamerykańskich pałacach z tektury falistej, ale w biednej kamieniczce, z
parapetem pomalowanym abstrakcyjnie przez gołębie, które nielegalnie
dokarmiała. Złapaliby się za głowę na widok książek i bibelotów, z którymi
coś trzeba będzie przecież zrobić.
O jaka ładna lala- wykrzyknęłaby Natalka.
Ładna, ładna. Babcia twoja takie sto lat temu sama robiła.
Mogę sobie zostawić, mogę, mogę?
No jedną możesz, ale co zrobimy z całą resztą?.
Może spalimy?
Oddajmy do domu dziecka.
Barbarzyńcy! Zamiast dla prawnuków trzymać... A potem te całe ceregiele
z pogrzebem. Ale i tak mnie przecież do Mostowlan przez całą Polskę nie
będą wieźli. Nie uszanują, że koło rodziców bym się położyła na sen
ostatni. Jeszcze się miejsce tam znajdzie przy cerkiewce. Och, jak tam
cichutko, jak przyjemnie. Drzewa, ptaszki, wstążki na krzyżach, a na
Wielkanoc i pisanka na grobie się znajdzie.
Zina nuci fragment piosenki ludowej z Podlasia:
Oj, już niedaleczko czerwone jajeczko
Oj, rano, ranieńko czerwone jajeczko
Daj boże doczekać i w rączkach potrzymać
Nie, oni nie uszanują, na pewno nie uszanują. Na wieś do domu nie
zawiozą, nie przywrócą ziemi, z której powstałam, a do której chciałabym
powrócić. Nie uszanują, nie uszanują... Oni mnie na pewno koło Sławka
na Rakowicach położą, choć dobrze wiedzą, że przez ostatnie dziesięć lat
jego życia się do siebie nie odzywaliśmy. Pomyślą: śmierć ich pogodzi.
Gówno: wcale nie pogodzi! To niech ta kurwa raczej z nim leży i się
męczy! W zakładzie pogrzebowym, gdzie wydadzą majątek na ten
obrzydliwy, kamienny, od sztampy robiony nagrobek, nagle się zorientują,
że zapomnieli babci majtek kupić! A bez bielizny to przecież nieprzyzwoite
staruszkę grzebać. A ja bym może i nawet wolała - tak w zaświatach
pochuljać. Należy mi się, bo za życia to zbyt święta byłam dla tego łotra,
drania i kuncwota. Sypną pierwszą ziemię, wzruszeni nędznym, płaskim
zawodzeniem wynajętego za pięć stów kapelana, zaczną łzy ronić. Nawet
synowa, która mnie z wzajemnością nie znosiła, będzie łzy połykać i
szeptać: to taka dobra kobieta była, ta twoja mama, Piotrze. Może nawet i
Olgi albo nawet i Władka dzieci się zjadą ze swymi dziećmi, które będą
topić dżdżownice w zniczach, bo co ich obchodzi jakaś strasznie nudna
antyceremonijka pochówku, jakiejś właściwie obcej im baby. Ale w
mieszkanku moim stypę zrobią, a co! Powspominają, kieliszeczek wypiją,
nawet dzieciom dadzą kropelkę na języczek, a mi też uleją kapeczkę,
śledzika ze słoika zjedzą, zdjęcia obejrzą i sobie przypomną. Przecież to
nie obca baba, to Zineczka, ciocia Zina, co to nam szmacianki, kiedyś
szyła. I ruskie lalki przywoziła. Matrioszki. Potem włączą sobie nagranie,
posłuchają, powzdychają, a ja z ekranu będę śpiewać Piotrusiowi, tę
samą piosenkę, co pół wieku temu przy obieraniu ziemniaków:
Zina śpiewa fragment piosenki Reny Rolskiej „Ej, Piotr”
(muz. Ryszard Sielicki, sł. Andrzej Bianusz):
Ej Piotr, ej Piotr skąd ty masz te oczy?
Ej Piotr, ej Piotr tyś nas zauroczył.
Mam w oczach łzy, to przez Ciebie Piotrze,
No powiedz mi, kto mi te łzy otrze?
Ej Piotr, ej Piotr, ej Piotr ..
straszny z Ciebie łotr!
Mój drogi Bodzio, ja w ogóle nie wiem, o co panu Doktórowi chodzi tak
naprawdę z tym treningiem pamięci. Mówi, że muszę ćwiczyć mózg. Ja
przecież ćwiczę, codziennie sudoku sobie rozwiążę. Nawet można
powiedzieć, że byłam przez jakiś czas uzależniona. Jedno za drugim
trzaskałam, aż w nocy śniły mi się same cyferki. Raz mi koleżanka, w
ramach prowokacji, kupiła rolkę z nadrukowanym sudoku: Teraz,
Zineczka, to już nigdy z tronu nie zejdziesz! No i trochę mi przeszło. Ale
co do pamięci, to mam niezłą, ba! Niezłą, ponad przeciętną... Bo trenuję i
usprawniam, witaminki łykam. Lentilki na przykład. A lecytynka to
najlepsza na pamięć witaminka. O matko święta, lekarstwa! Gdzie ja mam
głowę?! Na pewno mam alzheimera. (Idzie po lekarstwa ale w połowie
drogi coś jej się przypomina) Ooo, mam! Mam! Tak właśnie, tak a propos muszę zapamiętać: skoczek z c6 na d4. Zapisać (zapisuje na instrukcji do
kamery): Nadzieja: konik z c6 na d4. Gram w szachy telefoniczne z
koleżanką. Bez planszy. Mam ją w głowie. Da się? Da się. Swego czasu
potrafiłam kilka takich partii jednocześnie rozegrać. Mistrzyni symultanu
na ślepo. Teraz też jestem w takie gry całkiem niezła, jak na moje lata.
Potem zadzwonię do Nadziei. Teraz to ona ma lekcję angielskiego na
uniwersytecie trzeciego wieku w Warszawie. Nie, ona się nie uczy, to ona
jest uczycielką. Nawet kiedyś sama próbowała mnie nauczyć: Łan, tu, sri
end sruuu dy łindoł. Ja tam tych angielskich to nie za bardzo, tyle ile
trzeba, żeby w komputerze się rozeznać. A tak to ja raczej z tych, co
Alfabet uże my znajem, uże piszem i czytajem i wsie bukwy po poariadkie
bez oszibki nazywajem. U nas to nawet nie po rosyjsku, u nas to po
białorusku się gadało. Dalej tak gadają. Ja się przestawiłam szybko na
polszczyznę. Czasem mi tylko dialektem zaleci. A jak czeba to i z
krakowska, raz dwa czy, potrafię. Ale Olga... Olga to do końca życia
zaciągała. Jej córki to zawsze doczkami byli, no właśnie byli, nie były, no i
my szli, my kobiety szli na pierekaczewnik, czyli ciasto, jeśli nie wiesz, ale
pewnie wiesz. Próbowałam jej wyplenić, ale się nie dała. Nawet doczki
nie dały rady. I tak już do jej śmierci zostało. Świeć panie nad jej duszą.
Mój drogi Bodzio. Myślałeś już, jak to będzie być starym? Będą nowe
technologie, już nie będzie trzeba kamery, bo kabelek się do mózgu
będzie człowiekowi przypinać i cały strumień myśli, wszystkie obrazy,
wspomnienia, marzenia, hyc, na twardy dysk w jedną nanosekundę. I co
będzie wtedy z tobą? Co, staruszku? Taki przestarzały... Już za dzionek,
za dwa. Żyćko szybko leci. Do sklepu z antykami w najlepszym razie
pójdziesz i może zlituje się nad tobą jakiś kolekcjoner staroci. W gorszym
razie to na przemiał. I co? Zgadzasz się na to? Nie? No to jaką masz
strategię? Nie masz? No to musisz coś wymyślić. Nie masz wyjścia. W
dzisiejszym świecie nie wypada być starym, to jest takie passé. Dlatego ja
wciąż czuje się młoda i ostała moja uroda. Trzeba pielęgnować i umysł, i
ciało. Ja na ten przykład do Enceku, na pilates się zapisałam. Pan doktór
wspominał, że najlepiej to na jogę. Bo to dobre na kręgosłup. I na nerwy
dobre, a ja jestem przecież taka nerwowa. I na ręce, bo gdy szyję, to się
trząść zaczynają, jak w delirce normalnie. To poszłam na tę jogę. Jezu,
jak ja się tam wymęczyłam. Człowiek nic niby nie robi, tylko oddycha i
przekłada się z pozycji w pozycję, a wszystko tak boli! Oj, jeszcze mnie
ciągnie, jak o tym wspomnę. Jakieś pozycje wschodzącego psa. A
najgorsze to było, jak ta sadystka, instruktorka związała nam pasem stopy
i kazała siedzieć w jakiś morderczych pozycjach i jeszcze się kazała
uśmiechać, suka! Nogi miałam całkiem fioletowe i wreszcie zrozumiałam,
co czuły nieszczęsne Chinki, gdy im zaciskano stopy. Brrr. Tak mnie to
zezłościło, że niemal nie przyłożyłam tej siksie od jogi w twarz. Może i
trzeba było. No, ale z jogą dałam se spokój. No to, koleżanka namówiła
mnie na pilatesa, że niby też taki na plecy. Prawda. Plecy czułam. Czułam
wszystko. Ale czemu po pół godzinie zasnęłam?
Piłka raz z lewej ręki do prawej,
oddech,
piłka do ręki lewej,
przyciskamy,
piłka do ręki prawej
i tak sto dwadzieścia osiem razy! Obudziło mnie własne chrapanie. No to
idę z innej beczki. Znalazłam klub tai czi dla seniorów. Ćwiczą w parku.
Też powolutku, jeden ruch na pięć minut, w sam raz dla staruszek. I
oddech. A wiesz, że tym razem nie usnęłam? W jakiś trans weszłam czy
coś. Pływałam w powietrzu. I myśli jakoś zwolniły, i lekka byłam, i ręce mi
się nie trzęsły tego dnia, gdy zasiadłam do szycia. Chyba będę tam
chodzić. Ale to tak rano! Ja jeszcze młoda, a nie taka stara, żeby się o
piątej rano budzić. Lubię se pospać. Do dziewiątej. No, a z drugiej strony,
ja to potrzebuję czegoś energiczniejszego. Taki już mam temperament.
W jednym miejscu nie usiedzę. To pewnie przez to wydaję się młodsza.
Jak idę na dancing do Stylowej, to mnie biorą za pięćdziesiątkę, no może
sześćdziesiątkę. No i brykam całkiem żwawo. Trzeba żyć. Tak sobie
myślę, że ja to powinnam występować w tych reklamach dla seniorów.
Twarz geriavitu, albo dopplehertz. Czemu nie? Teraz w tych reklamach to
babcie są żywsze od swoich wnuków, co tylko na komórkach klikają. Na
rowerach dziadki jeżdżą, wycieczki po górach robią. Normalnie mogą
brać udział w maratonach! Są wiecznie szczęśliwi i uśmiechnięci, ciągle
zakochani, aż mnie mdlić zaczyna. No, poza tymi reklamami, gdzie stary
znaczy głupi i śmieszny, taki co nie wie do czego służy usb. Albo coś. Ja
się
założę,
że
połowa
czterdziestolatków
nie
wie
co
to
jest.
Szowinistyczna reklama. A ja wiem! No, bo ja jestem z tych „młodych”
„starych”. Twarz dopplehertz. Zapamiętać.
Mój drogi Bodzio, Bodeczku! Ty nawet nie wiesz, jaka ja jestem dzisiaj
szczęśliwa. Nie tyko dzisiaj. W ogóle. Jakoś tak ostatnio chce mi się
śmiać, znajomi mówią, że się ze mnie zrobiła flirciara, no po prostu chce
się żyć – Bodzio, ja muszę być chora. Bo czy to normalne? Kto to widział,
w moim wieku! To pewnie demencja tak wygląda. A może mam kiłę?!
(Śmieje się) Ale się dałeś nabrać. To nie moje, to było ściągnięte. W
Wysokich Obcasach. Albo w Zwierciadle. Albo gdzieś tam, no... nieważne.
W prasie wydrukowali taki artykuł o wpływie niektórych chorób na mózg. I
opisali tam wizytę u lekarza pewnej stuletniej staruszki. Ona właśnie
mówi: Panie dóktorze, jestem ostatnio taka zadowolona z życia. Zrobiłam
się taka radosna, filuterna, figlarna. Ja muszę być na coś chora!. No i
szybko się okazuje na co. Jako młódka, to ona była taka nie do końca
grzeczna, można powiedzieć wyzwolona była, więc się zaraziła syfilisem i
przez lata całe uchował się w jej mózgu jeden maleńki krętek kiły. Tak, to
przez niego ona tak poweselała, więc babcia dalej do lekarza: Panie
dóktorze, wie pan, ja to bym chciała, żeby pan mnie tak nie całkiem
wyleczył. Tak się staruszce nowe życie spodobało. Jak ten artykuł
przeczytałam, to od razu wpadło mi do głowy, że może i mi właśnie wpadł
kiedyś do głowy taki krętek, bo czuję się taka szczęśliwa. Normalnie chce
się żyć! I muzyki! Muzyka!
Leci ulubiona piosenka Zineczki. Zina też ją podśpiewuje.
Mowa o piosence w wykonaniu Haliny Kunickiej (muz. Urszula
Rzeczkowska, sł. Jan Tadeusz Stanisławski ):
Pa pa pa pa ra pa pa pa pa ra. . .
Niby nic, a tak to się zaczęło,
niby nic, zwyczajne "pa pa pa".
Jest w orkiestrach dętych jakaś siła,
bo to było tak:
Babcia stała na balkonie, dołem dziadek defilował,
ledwie go ujrzała, nieomal zemdlała: skrapiać trzeba było skronie.
Dziadek z miejsca zmylił nogę, pojął: czas rozpocząć dzieło!
Stanął pod balkonem, huknął jej puzonem, no i tak to się zaczęło
Pa pa pa pa ra pa pa pa pa ra. . .
Niby nic, a tak to się zaczęło,
niby nic, zwyczajne "pa pa pa".
Muzyka cichnie.
Gdzie mi cichnie? Czy ja powiedziałam, że ma cichnąć. Ja chce śpiewać.
Dobra, to następna! (Zaczyna lecieć cichutko „Piosenka o Nowej Hucie” muz. Jerzy Gert, sł. Stanisław Chruślicki. Zina od czasu podśpiewuje)
Może być o Nowej Hucie. To moja młodość. I płynie piosenka murarska
wysoko.
Oj,
płynęła.
I
myśmy
popłynęli,
to
znaczy
pociągiem
przyjechaliśmy, by budować Nową Hutę, nasz Nowy Dom. O Nowej to
Hucie piosenka, tada tada. Piękne czasy, piękne. To znaczy najpierw
Sławek tu przyjechał. Kolega z wojska, a tam z Wojska, z AK, nagrał mu
tu robotę. To było dobre miejsce, żeby się tu ukryć. Bo przecież za AK to
wtedy kulka w łeb, a no i za dezercję, bo z Armii naszej uciekł, bo nie
mógł znieść tej głupoty. I łączy dwa brzegi jak most. Dowódca krzyczał:
Zbiórka na piecu i wszyscy jak te głupki leźli na ten piec kaflowy. A piec,
no jak to piec, pod takim ciężarem leciał. Dowódca więc krzyczał: Za pięć
minut piec ma stać! Idiota. I taka najmilsza z melodii. No nie zdzierżyli
tego, z tym kolegą i zdezerterowali. Nowe papiery. Bo Sławek to
naprawdę nie Sławek, Tylko Mietek, a w AK to miał pseudonim Henio,
więc ja poznałam najpierw Henia i w Heniu się zakochałam, a nie w
Mietku, ani Sławku. Teraz to można mówić głośno, ale całe życie się bał.
I łączy dwa brzegi jak most. Z stąd pewnie tyle pił i ten zawał. Przecież on
młody - miał, ledwie sześćdziesiąt dwa, albo cztery lata... kto wie ile, już
mi się ta jego fałszywa data urodzin z prawdziwą myli. No i przyjechał, te
mury stawiał, a potem to już w kombinacie robota. Ja dojechałam i muszę
wyznać, ciężko tak ze wsi w miasto było się przestawić. Miało być pięknie,
praca, ludzie kultura, a tu dookoła sama hołota. Ta pokój i dobro nam śle.
Cygany całymi taborami na siłę nazwozili i się dziwili potem, że oni w
mieszkaniach ogniska palą. Ludzie ze wsi to też nie lepsi. Kury, kaczki
hodowali na pokojach. I moja mam też się popisała. Jak przyjechała na
poród i przy dziecku pomagać, to przywiozła kosz jajek i żywą gęś. Jak ta
gęś się w pociągu uchowała, to ja nie wiem. Przecież tyle godzin się
wtedy jechało. Ale wszyscy tak jeździli. No i musiałam ją potem zarzynać
z tym brzuchem, ale to jeszcze nic, bo potem te darcie pierza. I nowa jak
Huta jest Nowa.
Ręce całe czerwone, spuchnięte jak dwa bochenki
chleba – no bo ja uczulenie na pierze gęsie miałam, no ale wtedy nie
wiedziałam, że to jest alergia, tylko nie-wiadomo-co
– ale darłam,
płakałam i darłam, bo przecie przykrości matce własnej nie zrobię.
Najlepsze było, jak mama zobaczyła pralkę: Ło, Jezus, ło Jezus,
krzyczała i klękała przed maszyną przez calusieńkie pranie. Pralka
wirowała przez trzy godziny chyba wtedy. Czasami przystawała, i wtedy
mama zasypiała na chwilę. A tu pralka nagle znowu w wiry... A matka się
żegna i płacze, że to jakieś szatany. Ona cała w strachu, a my ze
Sławkiem się z niej śmiejemy. Oj, od razu mi się przypomniało. Jak już
jedna czyjaś głupota się przypomni, od razu w pamięć lezą następne.
Pamiętam, pamiętam, pamiętam.... jak Ola (Zina nie może zacząć ze
śmiechu) To znaczy tata... Tatko pojechali na targ i jak wrócił to przywiózł
nam takie śliczne niebieskie palta. Nie chciałyśmy ich z siebie zdjąć.
Matce zaś przywiózł petelnię, taką dużą, żeliwną. Olga nie wiedziała, co
to jest, więc zabrała petelnię i poszła zjeżdżać z górki. Zima była. I jak
wsiadła, to za sekundę wylądowała w rzece, bo petelnia niosła i szybciej, i
dalej niż sanki. A ojciec krzyczy, że ona w nowym palcie. Zawsze, jak
smażę jajka i patrze na petelnię, to widzę tę zmokniętą Olusię. Ola rzadko
jakieś głupoty robiła, ale tym razem to jej się udało. Ale Lenka. Była u nas
we wsi taka głupia Lenka. W każdej wsi jest jakaś głupia Lenka, albo
Lenek. Nasza Lenka usłyszała, że w święto Wielkiej Nocy może sobie
usunąć piegi, a twarz miała tak obsraną, że strasznie się do tego pomysłu
napaliła. Można to zrobić, gdy się w Wielkanoc umyje twarz w wodzie, w
której gotowały się jajka na pisanki. Postanowiła to zrobić. Nagotowała
jajek, ale tak się nie mogła doczekać, że ręce wsadziła do wrzątku.
Strasznie się poparzyła, a piegi ma do dziś, jeśli żyje. Dziś tak myślę, że
my okrutni byliśmy, bo cała wieś się śmiała, a Lenka przez kilka tygodni
ręce w szmatach owinięte miała. Tak se myślę, że ta głupia Lenka, to
wcale taka głupia nie była. Nauczyła kota krowy paść. No tak, chodził za
nią pręgowany burasek, to go sztuczek uczyła. Potrafił aportować, skakać
przez kijek, ale te krowy były najlepsze. Na własne oczy widziałam, jak
ten mały pypeć je zaganiał w lewo - to szły w lewo, a jak w prawo - to szły
w prawo. Normalny pies z tego kota. Ale u nas to w ogóle zwierzęta były
mądre. Same się pasły. Trzeba je było tylko na pole wyprowadzić, ale
same wracały. Zawsze o tej samej porze, wszystkie zwierzęta, konie,
krowy, kozy, owce... Wszystkie przebiegały przez wieś i każda do swojego
gospodarstwa, przez swoją furteczkę, do swojej zagrody. Kochałam ten
widok. Codziennie wieczorem szłam przed chałupę, by patrzeć na tabun
zwierząt wracających przez jedyną we wsi uliczkę. Z kocich łbów
notabene. Ale jak już przy zagrodach jesteśmy, to taka jedna historia
szczególnie mi się do pamięci przykleiła. Sąsiadka miała gęś. No
oczywiście, że o gęsi, bo ja się z tymi gęsiami miałam się w życiu od tego
uczulenia, co to wtedy uczuleniem się nazywało. Klątwa jakaś chyba. Bo
całe ręce mi puchły przy darciu pierza. Jednego dnia wszystkie baby we
wsi się zbierały i darłyśmy, i śpiewałyśmy, i darłyśmy. A ja tylko taka
biedniutka, że zamiast śpiewać to zawodziłam z bólu, bo ręce czerwone i
wielkie normalnie, jak bochenki chleba. A wtedy to bochenki były
konkretne. Aha, no i ta gąska sąsiadki, szczególnie ukochała sobie naszą
mamę. Codziennie rano przebiegała pół wsi, łaziła za mamą krok w krok,
to do obory, to na pole, do izby, na mogiłki – wszędzie ta gąska. Pewnie
mamy pilnowała, aby jej się nic nie stało. A wieczorem, gąska grzecznie,
tup, tup, tup - wracała na noc do sąsiadki. I rano znowu do mamuśki. W
końcu sąsiadka oddała mamie gąskę, skoro i tak sama se właścicielkę
wybrała. Uff, alem się zmachała tym gadaniem. Muszę coś się napić, na
gardełko. Może likierek, likierek brzozowy. Smaczny i zdrowy. Mocno
wyborowy. Sama robiłam.
Zina idzie po likierek, ale dzwoni telefon, więc szybko podbiega do
telefonu i gubi jednego kapcia.
Halo? Jaki Piotrek? Ja żadnego Piotrka nie znam... Jezus Maryja. Babie
się już wszystko we łbie popier... oj przepraszam.... Nie wiem skąd ten
język, ale ty mnie synu stąd do siebie zabierz, bo mam sklerozę
postępującą, żeby swego syna nie pamiętać! Ja już nie mogę, siedzę tu
taka sama, a wy nigdy do mnie nie dzwonicie! Kto do mnie dzwonił?
Bartek? Jaki.... (Zina milknie przestraszona) Nie, nic synku... Zaczynam
zrzędzić, jak stara baba, ale ty się nie tym przejmuj. Nie, nie wszystko, ze
mną dobrze. Troszkę tylko roztargniona dziś jestem, bo się nie wyspałam,
a poza tym wybiłeś mnie z rytmu, byłam czymś zajęta. Nie, synku nie
histeryzuj, nie mam alzheimera, nie musisz mnie jeszcze w domu starców
zamykać! Kocham cię i do widzenia.
Rozłącza rozmowę i się zamyśla. Telefon przez jakiś czas dzwoni, ale
ona nie reaguje. Znajduje
karteczkę, z instrukcją obsługi kamery i
notatką, jaką wcześniej zapisała - w zamyśleniu międli ją w rękach. W
końcu decyduje się przeczytać, co jest na niej napisane. „Żongluje”
okularami. Odczytuje notatkę.
Nadzieja: konik z c6 na d4. Nadzieja: konik z c6 na d4? Nadzieja? Na co?
Nic nie rozumiem? Na konia? A gdzie ja tego konia będę trzymać? I te
znaki? C6? Konik z c6. Dziwne Bodzio, konik, konik... (nagle ożywia się)
O, tatuś mój to strasznie ukochał sobie jeden typ konia! Zawsze miał
takiego samego. Koń piękny, biały cały, tylko na zadzie miał siwe jabłka.
No, nie jabłka. Ja tak nazywałam te plamy na jego tyłku, bo wyglądały jak
dorodne jabłka - tyle, że siwe. Właśnie nie czarne, tylko siwe. I jak nam
taki konik kiedyś zdechł, to tata jeździł po gospodarstwach. Udało mu się znalazł dokładnie takiego samego. A mama za to lubiła hodować malutkie
kogutki. Ludzie to mają dziwactwa, nie? Ja, mój drogi Bodzio, też mam
swoje. Nie, nie zbieram zeschłych wiechci, ani pocztówek, ani nalepek z
chleba, ani nie hoduję tchórzofretek. Moim konikiem są lalki. Pierwszą to
tatuś kupił w Rosji, Matrioszkę, którą na początku dwudziestego wieku
zaczęli masowo produkować Rosjanie. Dał mamie, a mama dała mi.
Drugą lalkę sama mi uszyła, ze słomy, pierza i swojej chusty. Tak, z
pierza, więc jak się raz rozerwała, to od razu uczulenia dostałam. Bo mi
przecież od razu ręce puchły, jak tylko dotknęłam gęsiego pierza. A może
Inka była z kurzego pierza, a nie gęsiego... A od czego innego było to
uczulenie... Hmm... chyba tak, ale coś.... chyba jakąś dziurę mam. Muszę
pamiętać, żeby nie zapomnieć, powiedzieć o tej dziurze doktórowi. Może
to jednak alzheimer? Ale uczulenie raz miałam. Ale czy właśnie od Inki? A
lalka miała na imię Inka, po cioci Halince. Nie umiałam wymówić pełnego
imienia, więc została Inka. Inkę zabierałam ze sobą wszędzie. Nawet do
kąpieli. Dlatego nie przeżyła. Z wiekiem zaatakowała ją wilgoć i żadna
klinika lalek nie mogła jej wyleczyć. Pochowałyśmy ją z Olą w Świsłoczy.
Zbudowałyśmy łódkę z kory, zrobiłyśmy wianek i tak puściłyśmy Inkę w
świat. A potem była..... Ooooj, mój drogi Bodzio, tak myślę, że mi doktór
podstępnie ciebie zapisał, żebym historie mego życia zdigitalizowała... A
to podstępnik jeden! Ale ja nie chcę żadnej autobiografii! Każdy stary
zabiera się za autobiografię. Ja ani nie czuję się stara, ani mnie się
podoba ideja autobiografii. Kogo interesuje, co ten stary piernik plecie?
Trzeba do przodu, trzeba żyć, a nie ciągle się za siebie oglądać. A i
jeszcze o wojnie bez przerwy rozprawiają, jakby nic innego im się w życiu
nie wydarzyło. A co ja mogę o wojnie? Ja dzieckiem byłam, to co mogę
pamiętać. To, że raz żyliśmy za Ruska, a raz za Szwaba, a potem znów
za Ruska. Mogę tylko powiedzieć, że za Niemca było chyba lepiej. Bo jak
Ruskie właziły do chałupy, to rozkradały wszystko, co popadnie i że ojciec
z bratem się ukrywali w stodole, żeby ich do armii nie zaciągnęli. U nas to
ta wojna w miarę lekko przeszła. Żydów nie mięliśmy. Tam po inkszych
wioskach to
byli, ale u nas keine Juden.
Tam dalej, w lasach się
ukrywali. Niemców to ja tylko trochę pamiętam. Najbardziej to pamiętam
tego sprzed wojny. Był właścicielem młyna. Lubiliśmy latać do młyna z
dzieciakami, patrzeć jak ziarno się miele. Czasem Niemiec pozwalał nam
sobie pomóc. Jak wybuchła wojna to jego starszy syn uciekł. Wrócił z
Niemcami, już jako gestapowiec. Nie wiem dokładnie co dalej z nim było i
jego rodziną, ale w czterdziestym czwartym, jak wojska niemieckie
wycofywali się pod naciskiem wojsk radzieckich, ten syn własnoręcznie
spalił młyn oraz ojcowy dom, żeby one nie trafiły do rąk rosyjskich. Tyle o
Niemcach. A skoro już się pytasz o Ruskich, to co ja tam mogę pamiętać,
przecież ci mówiłam - dzieciakiem byłam. Ja tylko pamiętam rumianych
żołnierzy, jak nam kury wyżerali, chlali śpiewali piosenki, wrzeszczeli,
kazali sobie wódki donosić - w sumie zupełnie, jak nasze chłopy - tyle, że
strzelali, żeby siać strach. Pamiętam jeszcze, jak raz dowódca buty sobie
kazał zdejmować Władkowi... (Zina zauważa, że jest w jednym kapciu) A
co to ja tak siedzę tak w jednym? Jak to wygląda? Bodzio, czemu mi nie
mówi? Tak pozwala, jak kretynce w łapciu jednym siedzieć? Gdzie ja
mogłam schować?
(Zina zaczyna szukać kapcia) No nigdzie nie ma.
Alzheimer czy co? Ale ja chyba o czymś ci mówiłam? (Zina kontynuuje
opowiadanie i jednocześnie szuka kapcia, może nawet na chwilę pójdzie
za kulisy nie przerywając opowieści) Mówiłam wcześniej, że brat się z
ojcem ukrywał, żeby nie zaciągnęli? A gdzie tam, to przecież niemożliwe on jeszcze za młody był! Przecież on ode mnie ledwie rok starszy. No
więc, ściągać Ruskowi te buty, to on musieć musiał.
Na takim zydlu
specjalnym, i jak Władek się pochylił to Rosjanin kopnął zydel i wybił nim
okno.
No dla Ruskich to było zabawne. A Ojciec jak się przed nimi
chował, żeby go nie zaciągnęli, to i ukrywał gdzieś część drobiu i krowy.
Ale gdzie? Nie wiem. No i Oleńkę też zabierał, bo już dorodna panna
była, po co miała kusić to bydło. Ojciec mego męża był sybirakiem. Był
naczelnikiem poczty, a nie chciał cudzej korespondencji czytać i donosić,
no to go wywieźli. Wpakowali do wagonu, zabrali dokumenty i na koniec
świata. Ale wrócił. W sam raz na nasz ślub. Sławek był katolikiem. U nas
to wsio rabno było czy katolik, czy prawosławny. Bóg jest jeden. Jak we
wsi nie było cerkwi, to się można było modlić w kościele, a od święta tylko
pielgrzymka do cerkwi. Dlatego do nas w święta ciągło więcej ludu, niż na
co dzień, bo do nas się zjeżdżali z innych wiosek. Podczas ślubu się
dowiedziałam, że ta tolerancja to jednostronna. Sławek zdecydował się na
ślub w naszej cerkwi. Tu całuje ikonę, a tam naraz przed cerkwią jakieś
rozpaczliwe śpiewy żałobne. Ojciec Sławka płaczki najął! Na znak
protestu. Do ślubu i tak doszło. (Zina rezygnuje z szukania kapcia) No nie
ma kapcia-łapcia – jest jeden. Potem zrobiliśmy drugi, już w Krakowie, w
kościele, dla rodziny Sławka. Wyśmiewali go, że za Ruską poszedł. Taki
to szacunek okazywali. A ja nie Ruska, ja Polką przecież byłam, jak i nią
do dzisiaj jestem. Choć, jak z matką gadałam o białoruskich korzeniach,
to pluła przez ramię i po białorusku zaklinała, że my czystej krwi Polaki.
Taka duma narodowa. A po białorusku to do śmierci nawijała. Bolało, jak
mnie tak za wiarę i język poniżali, ale co zrobić, męża kochałam – ślub
przetrwałam. Jak Sławek umarł to już inaczej było. Rodzice jego już
dawno na mogiłkach, chwała Bogu, panie świeć nad ich duszami. I wtedy
zobaczyłam całe jego rodzeństwo. Na ślubie tyla ich nie było, bo po
wojnie nie wszyscy jeszcze wrócili, ale na pogrzebie to było ich a było -
siedmiu braci się zjechało! Siedmiu pięknych, wysokich braci. Ciemnookie
diabły. Widać, że w potomkach kozak jakiś był. Nie widzieli się całe wieki,
więc harmider nie do opisania. Tu brat w mogile właśnie spoczął, a oni
jeszcze nad trumną śmiechy i wspominki. O daj Boże, żeby i nad moim
grobem była cała rodzina. Żeby śmiali się i płakali i cieszyli, że wszystkie
znowu razem, tylko bez Zineczki, ich matki, cioci, siostry-laleczki. Tak,
pewnie Władek się postara i ciało moje sprowadzi na ziemię rodzicielską.
Nie po to z tej zapyziałej dziury uciekałam, aby tam na wieki wieków
wracać! Ja chcę położyć się cichutko obok mojego Sławeczka. To mój
mąż przecież jedyny. Ja mu przed Bogiem przysięgała. I to dwa razy! To
ja, jego żona pierworodna, a nie ta kurwa, co se grób chciała
przywłaszczyć. Wykupiła miejsce obok niego i chociaż zdrowa jak wół, to
już kamień kazała se wykuć. I myślała, że jej tak dam?! (Zina we
wściekłości podchodzi do drzwi i próbuje je otworzyć, szarpie się z nimi,
jakby zapomniała, jak się używa klamki. Wścieka się, ale nie przerywa
monologu.) O nie, ja miękkim chujem nie jestem robiona, tylko
kolejarskim, jutro tam pójdę i nagrobek tandetny zasikam, rozbiję,
podepcę. Nie będzie ta sobaka jego grobu kalać.
To ja, jego żona
prawowita, to MI przysięgał, MI śpiewał pieśni miłosne i JA z nim leżyć
będę i razem do końca świata na wieki wieków amen będziemy!
Zina totalnie traci cierpliwość i z tej złości śpiewa nerwowo
“Bogurodzicę”:
Bogiem sławiena Maryja!
U Twego Syna, Gospodzina,
Matko zwolena, Maryja,
Ziści nam, spuści nam!
Kyrie eleison.
Zina puszcza drzwi i zaczyna się śmiać.
Mój drogi Bodzio, czy ty to pamiętasz?! Jak mama ślicznie się
denerwowała. No tak, jak możesz pamiętać, tyś jej nie znał, a ja ci nie
opowiadała jeszcze. Mama zawsze, jak byłyśmy z siostrą niegrzeczne,
abo tatko ją wyprowadził z równowagi zaczynała śpiewać. Najczęściej...
Bogurodzicę. A to jej się barszcz biały przywynglił, to zaraz: Bogiem
sławiena Maryja! U Twego Syna, Gospodzina, a to się w palec ukuła:
Bogiem sławiena Maryja! U Twego Syna, Gospodzina. Kilka wersów i
nerw mija. Spokój. Matka nasza to w ogóle śpiewuszcza była. Jak my
mieli z siostrą po cztery, pięć lat to nas codziennie jedną piosenkę uczyła,
co nas mama nauczyła to my umieli ... a ona od swojej babci... to są
stare, starodawne piosenki. Mamusia śpiewała i przędła, a my siedzieli,
posłuchali, patrzyli, no i śpiewali te piosenkę. Wstawali, czwarta godzina,
mama budziła, bo trzeba było prząść, tkać... Matka była krawcowa dobra i
musiała i szyć i tkać i my wszystko umieli. I ja i moja siostra krawcowe
zostali. Ja tera to potrafię i naumiana jestem. Przędę, lalki szyję. Tera to i
śpiew wyleciał z głowy, ale wtedy, wtedy to się śpiewało. Kiedyś
wieczorem to siadali z robotami, albo kapusta się szatkuje i śpiewało się,
albo piora się drze, a ja od tech gęsi to całe ruki miała czerwone,
zapuchłe, wielkie jak chliby, ale dalej ta darła piora, darła, bo co robić.
Wsie dziewuchy we wsi siadali razem i drzemy, dziewczyny zadowolene,
a ja w płacz, tak ręce boleli. Musi uczulenie, alergia – teraz to ja wiem, ale
nie wtedy, bo ino skąd to wiedzieć wtedy mieli. Jeszcze jak była młoda to
na wieczorynkę się zbierali dziewczyny młode, na wieczorynkę idziem
kapustę szatkować, to i chłopcy przyjdą. To tak, my szatkujem, a oni te
kaczany łupią, bo to te kaczany dobre i witaminy w tych kaczanach.
Słuchajcie dziewczyny, dziś chłopcy wybiorą dziewczyn do ugniatania
kapusty i ktora zostanie wybrana, to wyjdzie za mąż i będzie dobrą
gospodynią. Jak podrośli to my majowki robili, o tu majowka była,
obłożona brzeziną, i tatarak na zielone, dookoła i muzykanty. A to
wszystko chodziło! I ładnie grali, ładnie tańczyli... O Matko!, jak pięknie
my wyglądali, jak ślicznie! Ja tak lubiła tańczyć!
Zina śpiewa podlaską piosenkę ludową:
Kolysala ryba wode póltorej godziny
Namawiala Kasia Jasia do swojej rodziny
A ja nie pójde, tobie nie pozwole
Zina niechcący coś naciska - włącza
Bo ty bedziesz opowiadac o swojej niedole
się dźwięk lub/i projekcja z jej
wcześniejszym nagraniem. Zina co
Jak ja będe opowiadac ty nie będziesz
jakiś czas przerywa śpiew i słucha
slyszyc
swojego nagrania, może zaśmiać lub
Mojej mamy glówka boli, musze do niej
spieszyc
Mojej mamy glówka boli, musze do niej
spieszyc
Szla Kasia do domu drobnymi dróżkami
Jednej dróżki nie trafila, zalała sie łzami
Jednej dróżki nie trafila, zalała się łzami
Zalała się Kasia łzami, husteczko obtarla
Zabolało Kasie glówka, malo nie umarla
coś skomentować...
NAGRANIE ZINY:
Mój drogi Bodzio. Myślałeś już, jak to
będzie być starym? Będą nowe
technologie, już nie będzie trzeba
kamery, bo kabelek się do mózgu
będzie człowiekowi przypinać i cały
strumień myśli, wszystkie obrazy,
wspomnienia,
marzenia,
hyc,
na
twardy dysk w jedną nanosekundę. I
co
będzie
wtedy
z
tobą?
Co,
staruszku? Taki przestarzały... Już za
dzionek, za dwa. Żyćko szybko leci.
Zabolało Kasie glówka, malo nie umarla
Przyszla Kasia do domu, Jasiu Kasie pyta
Do sklepu z antykami w najlepszym
razie pójdziesz i może zlituje się nad
tobą jakiś kolekcjoner staroci. W
Czego Kasiu zaplakana, zaraz będzie witac
Czego Kasiu zaplakana, zaraz będzie witac
A ja nie plakala i plakac nie mysle
gorszym razie to na przemiał. I co?
Zgadzasz się na to? Nie? No to jaką
masz strategię? Nie masz? No to
musisz coś wymyślić. Nie masz
wyjścia. W dzisiejszym świecie nie
Spieszylem do domu, ze mnie rosa wyszla
wypada być starym, to jest takie
passé. Dlatego ja wciąż
Spieszylam do domu, ze mnie rosa wyszla
młoda i ostała moja uroda
Mój drogi, mój drogi... Bodeczku mój. Dobry Bodeczku. Ja mam do ciebie
jedna prośba. Ty mnie z tej Huty zabierz, nie pozwól mnie tu zakopać. Ja
do domu. Do matki. Do tatki...
Wyciemnienie...
------------------------------------------------------------------------------------------------Uwagi: Wspomnienia Ziny i przemyślenia można modyfikować. Skracać,
uzupełniać, powtarzać, przedłużać. Zwłaszcza przedłużać. Do dyspozycji
jest kilka gotowych słowotoków Ziny, ale polecam tworzenie nowych –
korzystając z doświadczeń wcielającej się w Zinę aktorki.
czuje się

Podobne dokumenty