Jak będziemy kochać?
Transkrypt
Jak będziemy kochać?
Jak będziemy kochać? Relacja z wyjazdu na „Latającego Holendra” Nieomalże wyprawą okazał się nasz, to znaczy mój i tym razem mniej więcej sześćdziesięciu innych fanów i miłośników opery, ostatni wyjazd do Wrocławia – odbył się on właściwie w nocy z 13. na 14. czerwca – na przygotowane tam, na Pergoli obok Hali Stulecia, na zakończenie obecnego sezonu artystycznego przez zespół tamtejszej opery megawidowisko. Powiadam: okazał się nasz wyjazd prawie że przygodą, wyprawą, ponieważ docieraliśmy do dolnośląskiej stolicy, przeżywając chwile grozy, chwile pełne obaw, czy aby nie jedziemy po darmo, w burzy, w gwałtownej i sromotnej burzy z gęsto siekącym deszczem, z silnym, porywistym wiatrem, potężnymi grzmotami i błyskawicami, zalewani strugami wody, nienadążającej na bieżąco odpływać z drogi – jako ów Holender-tułacz, o którym mieliśmy później dopiero usłyszeć i którego później mieliśmy poznać. Było to swoiste preludium do spektaklu, była to, ot, wielki dramat zapowiadająca atmosferyczna uwertura; było to, w moim odczuciu, osobliwe splecenie sztuki z rzeczywistością, z życiem. Ale skończyło się wszystko, dzięki Bogu, szczęśliwie, naprawdę szczęśliwie – widocznie nam, widzom, i artystom też tego dnia Niebo sprzyjało: burza rychło przeszła i nastał rześki czerwcowy wieczór, tak, chłodny, ale nie za chłodny – nastał wieczór wcale przyjemny i takąż przyjemną zrodził potem noc; zakłóciło ją raptem kilka może tylko kropel deszczu. Tak więc przedstawienie się odbyło – nie było to wcale, jak się zdaje, takie pewne – i to odbyło się bez szwanku, jeśli nie liczyć chwilowych problemów z telebimami: grano „Latającego Holendra”, dzieło, które w oparciu o nowelę Heinricha Heinego, inspirowaną z kolei legendą siedemnastowieczną, tak od strony muzycznej, jak literackiej, stworzył wielki, wizjonerski Richard Wagner. Było wspaniale, chociaż, szczerze mówiąc, jak dla mnie wspanialej jest zawsze w teatrze: megawidowiska są dla mnie, rzekłbym, za duże, są dla mnie zrobione ze zbyt wielkim rozmachem, swą wielką formą przytłaczają mnie – trudno mi je objąć wzrokiem, rzutem oka; nie wspominając już o nazbyt rozrywkowej, za mało wyciszonej, za mało skupionej publiczności, obojętnej jakby na to, co się na scenie wydarza. Cóż, wszystko ma dobre i złe strony: z pewnością popularyzują megawidowiska sztukę, aczkolwiek nie wystrzegają się przy tym, w moim mniemaniu, jej pauperyzacji. Lecz mniejsza z tym. Summa summarum „Latający Holender” podobał mi się. Była ciekawa, imponująca dekoracja: stanowiły ją dwa potężne, wielce prawdopodobne, że naturalnej wielkości statki – jeden wyobrażał okręt chciwego kupca Dalanda, drugi zaś, bogato zdobiony i na wpół zatopiony, okręt-widmo przeklętego wilka morskiego Holendra – a od czasu do czasu, w co niektórych scenach, jej elementem, jej częścią, jej tłem stawała się także sama w sobie bardzo atrakcyjna fontanna multimedialna, na której przecież całą scenę zbudowano. Była interesująca inscenizacja: zapadły mi w pamięć przede wszystkim dynamiczne sceny zbiorowe, między innymi otwierająca operę pieśń marynarzy, w której żalą się oni na swój żeglarski los, na to, że ciągle i nieodmiennie przebywać muszą z dala od domów i swych ukochanych kobiet, że żyć muszą samotnie, stęsknieni wśród fal, oraz scena, w której przy kołowrotkach przędące dziewczęta uskarżają się na swe niekończące się niejako wyczekiwanie swych odważnych i śmiałych mężczyzn i mężów-wodniaków. Była wreszcie dobrze zagrana dobra muzyka – czyż dobrze zagrany Wagner może nie być dobry? – i był dobry śpiew: pięknie kreowali swe role zwłaszcza Eliza Kruszczyńska (Senta), jasny i elegancki tenor Victor Campos Leal (Eryk), ciepła Jadwiga Postrożna (Mary) i czarujący Grzegorz Szostak (Daland). Sztuka wprowadzała w problematykę, której istotę, jak sądzę, mięci trójkąt miłosnych uczuć: wierność – litość – wyrachowanie; choć „wyrachowanie” to słowo chyba jednak zbyt mocne. Oto Senta w do szaleństwa zakochanym w niej i oddanym, absolutnie podporządkowanym jej myśliwym Eryku pozwoliła wykwitnąć nadziei na wspólną, może i małżeńską przyszłość. Lecz kiedy pojawia się posępny, potępiony kapitan Holender, tylko co siedem lat schodzący na ląd, by szukać kobiety, swojej kobiety, która go szczerze pokocha, a przez to wyrwie go ze szponów niepozwalającego mu umrzeć, choć bardzo by tego pragnął, przekleństwa, o którym to nieszczęsnym i smutnym człowieku morza od dzieciństwa opowiadała jej wiele jej piastunka i wychowawczyni, motywowana wielką litością, jak najszlachetniejszym współczuciem, odkrywa, że to ona ma być i chce być ocaleniem Holendra… Historia ta konfrontowała nas, w moim przekonaniu, z pytaniem o to, gdzie była, gdzie jest prawdziwa miłość: czy w namiętnej wierności, a więc u Eryka, czy też u Senty – w miłosiernej litości, czy może u smutnego i obolałego Holendra – w jakimś nieokreślonym, mglistym uczuciu wyczekującym korzyści; to wszakże, co widzimy u Holendra, a co zawczasu jesteśmy raczej skłonni brać za egoizm albo jakąś egoizmu pochodną, a zatem, nie ulega wątpliwości, za przeciwieństwo miłości, i co, w konsekwencji, bez zająknięcia oceniamy wnet negatywnie lub nawet potępiamy, jest niezmiernie ciekawe i, uważam, dość między nami powszechne: ile bowiem razy my w naszym kochaniu myślimy naprzód o sobie i o własnej satysfakcji, o własnym zaspokojeniu, a potem dopiero, jeśli w ogóle, o satysfakcji i zaspokojeniu drugiej strony, partnera czy partnerki. Tak, powstało i zostało wiele pytań – pytań trudnych, pytań bez odpowiedzi… Może autentyczna miłość, jakiś jej promień, jakiś jej blask przynajmniej, był – i wciąż jest – w każdym z tych uczuć: i w lojalności, i w litości, i w spodziewaniu się profitu? A może w jakiejś mierze nieśli ją w sercach wszyscy trzej kochankowie – i Eryk, i Senta, i Holender? A może w rzeczywistości nikt z tych trojga nie kochał? A jak koniec końców my będziemy kochać? Egoistycznie…? Miłosiernie…? Wiernie…? ks. Łukasz Libowski Kędzierzyn-Koźle, 23.06.2015