Pół roku w podróży po Azji. Najsłodsze mango
Transkrypt
Pół roku w podróży po Azji. Najsłodsze mango
magazyn Głos Dziennik Pomorza Piątek–niedziela, 14–16 sierpnia 2015 www.gk24.pl www.gp24.pl www.gs24.pl FOT. AUTOR Po dramacie Christiny Hedlund, która zapadła w śpiączkę w Gdańsku, Szwedzi ostrzegali przed polskimi szpitalami. Czy udało im się przestraszyć turystów? [ str. 8-9 ] Piątek, 14 sierpnia 2015 Bankowcy stosują nowsze zabezpieczenia a złodzieje coraz to nowsze sposoby na nie Terrorysta, który zginął w Iraku 13 czerwca to Jacek z Miastka na Pomorzu [ str. 11 ] [ str. 15 ] Joanna Krężelewska [email protected] Z a to najlepsze arbuzy były w Kuala Lumpur, a genialne ananasy królują w Tajlandii. Butelka whisky za 5 złotych? To możliwe jest w jednej z laotańskich wiosek. Marzenia się spełniają, podpytaliśmy, gdzie ich wkrótce nogi poniosą. Jeśli leniwe popołudnie, to na bambusowym podeście, kilka metrów nad ziemią, z widokiem na jedną z odnóg Mekongu. Na Bali są czarne plaże, największe pająki zaś na indonezyjskiej wyspie Gili Meno. Pająki trzeba omijać – na szczęście specjalnie nie są zainteresowane ludźmi. Zainteresowani za to są sprzedawcy - tu zresztą biznes rozkręcić jest łatwo. Żeby w Indonezji założyć stację benzynową wystarczy... lejek, kilka plastikowych butelek i drewniany stelaż, by na nim je ustawić. Skuter można więc zatankować w każdym warzywniaku. To tylko ułamek historii, które do opowiedzenia mają Anna Wolny i Krzysztof Tuz, podróżnicy z Koszalina. Rok te- mu uznali, że najwyższy czas marzenia ze sfery wirtualnej przenieść w rzeczywistość. - Decyzja o podróży nie zapadła nagle. Nie upadliśmy na głowę, nie dostaliśmy olśnienia i nie dotknął nas palec boży. Myśl o tym, by rzucić wszystko i ruszyć w świat dręczyła nas już od dobrych kilku lat. Pielęgnowana starannie i regularnie podsycana, rosła i dojrzewała niemal niespostrzeżenie – mówią. Wielkim marzeniem była podróż do Azji. I nie na trzy tygodnie w luksusowym hotelu z opcją all inclusive, a poznawanie, dotykanie i smakowanie świata z plecakiem na ramieniu. W swoim tempie. Bez pośpiechu. W ciągu 180 dni odwiedziliśmy 12 krajów i... 19 lotnisk. Chcieli poznać ludzi, zwolnić, nasycić się. Poznali, zwolnili, ale wrócili nienasyceni. Po 6 miesiącach w podróży... chcą podróżować więcej i więcej. A że dali się poznać, jako ci, którzy marzenia spełniają, podpytaliśmy, gdzie ich wkrótce nogi poniosą. - Po tej podróży wiemy, że możemy wszystko. Nie ma rzeczy, których nie da się zrealizować - zapewniają. a Czytaj a str. 12-13 FOT. ARCHIWUM PODRÓŻNIKÓW Pół roku w podróży po Azji. Najsłodsze mango można spróbować tylko na Filipinach! b Pomiędzy wyspami Anna Wolny i Krzysztof Tuz pływali zarówno promami, kutrami, jak i tradycyjnymi drewnianymi łodziami www.gk24.pl www.gp24.pl www.gs24.pl Głos Dziennik Pomorza Piątek–niedziela, 14–16 sierpnia 2015 FOT. ARCHIWUM PODRÓŻNIKÓW 12// Magazyn b Krzysztof Tuz i Anna Wolny, para od 10 lat, szczegóły swej wyprawy opisali w 71 wpisach na blogu. Napisali też sześć artykułów z podróży i zrobili ponad 8300 zdjęć. A to pamiątkowe z wyspy Gili Meno Verne pisał o 80 dniach w podróży. Dla nich 180 dni to wciąż za mało! Pocztówka ze świata W ciągu sześciu miesięcy zawitali do 12 krajów. 15 samolotami przemierzyli dystans blisko 37 tys. km, 8,5 tys. km pokonali lądem, ponad 820 km wodą. Krzysztof Tuz i Anna Wolny przedreptali świat.„Przedreptać Świat - 6 miesięcy w Azji” – tak właśnie nazwali swą wyprawę. Udowodnili, że marzyć jest przyjemnie, ale przyjemniej jest marzenia spełniać. Joanna Krężelewska [email protected] - Potrafisz z marszu wymienić wszystkie odwiedzone kraje w kolejności? – pytam Krzysztofa Tuza, 37-letniego koszalinianina. Z podróżami związany jest zawodowo – prowadzi podróżniczego bloga, jest współwłaścicielem biura podróży. - Węgry, Emiraty Arabskie, Oman, Malezja, Filipiny, Indonezja, przez Malezję do Tajlandii, dalej Laos, znów Tajlandia, Armenia, Gruzja i bonus – Hiszpania. W niej, siedząc w basenie, wymyśliliśmy, że jeśli dziennikarz zapyta nas, co nam się w Azji najbardziej podobało, odpowiemy, że... Hiszpania! – wylicza jednym tchem. - Nie dam się zatem na to złapać! – uśmiecham się. Półroczną wyprawę poprzedziło sporo formalności. Zawieszenie opłat za media, internet, kwestie bankowe. Ale jak pakuje się plecak na pół roku? - Pewnie nikt w to nie uwierzy, ale pojechaliśmy z dwoma ba- gażami podręcznymi i jednym do odprawy. A połowa to był i tak sprzęt - aparat, obiektyw, laptop, tablet z książkami. Po powrocie do Polski wyjechaliśmy samochodem na weekend i... zabraliśmy ze sobą więcej rzeczy, niż w półroczną podróż! – śmieje się Krzysztof. Na krańcach świata okazało się bowiem, że mnóstwa przedmiotów, którymi tak chętnie się na co dzień otaczamy, w rzeczywistości aż tak nie potrzeba. – Na Filipinach spotkaliśmy Czecha, który mieszka tam od 16 lat, ożenił się, ma dziecko, prowadzi mały ośrodek. Podczas rozmowy o posiadaniu, o majątku usłyszałem od niego: „Krzysiek, pięć lat temu zniszczyły mi się buty. Pomyślałem wtedy, po co mi właściwie w tym klimacie buty?” I od tamtej pory nosi japonki... – śmieje się koszalinianin. A garderoba? – W emocjach zapomnieliśmy, że w styczniu w Budapeszcie jest zimno, a przez Budapeszt właśnie lecieliśmy. A później? Ubrania były na dnie plecaka. Tenisówki, sandały, jeden polar, kurt- ka, która przydała się dopiero w Armenii. Moje ulubione spodnie nie wytrzymały próby czasu w Laosie, wtedy potrzebne były zakupy. Ceny w Azji są bardzo korzystne. Dziś wiemy, że zabralibyśmy ze sobą jeszcze mniej rzeczy! – mówi podróżnik. Szczegółowego planu wyprawy Anna i Krzysztof nie zrobili. Zresztą i sama wyprawa nie była początkowo planem. Była wielkim marzeniem. Rok przed podróżą koszalinianie znaleźli w internecie tani bilet do Emiratów Arabskich. W jedną stronę. - Myśleliśmy wtedy o trzech tygodniach pobytu... Po kilku tygodniach uznaliśmy, że to jest ten czas. Czas na naszą wielką podróż, o której od dawna rozmawialiśmy. Na początku mieliśmy tylko kilka żelaznych punktów na trasie wyprawy - Filipiny, Malezję i Indonezję – opowiada Krzysiek. Zresztą z tej krótkiej listy Filipiny, obok Laosu, są miejscami, do których para na pewno jeszcze powróci. - Pozostał nam ogromny niedosyt – słyszymy. Spaliśmy z wielkimi jaszczurkami, które nie zwiewały, jak te w Polsce, tylko nas cierpliwie obserwowały bezpieczni pod każdą szerokością geograficzną – tłumaczy podróżnik. Koszalinianie obawiali się trochę Azji, szczególnie Filipin, bo o nich wiedzieli najmniej. Ale, jak zapewniają, nie byli w sytuacji, w której czulibyśmy się zagrożeni. – No może jedna scysja z... taksówkarzem w Omanie. To była dla nas lekcja, że taksówkarze to tam inna kasta ludzi. Facet chciał nas oszukać. Skończyło się na pyskówce i wzywaniu policji – wspomina Krzysztof. - Tam, gdzie jest biedniej, turyści mogą być traktowani, jak worek pienię- www.gp24.pl Magazyn //13 www.gs24.pl dzy. Ale też w każdym miejscu na świecie i o każdej porze jest ryzyko, że ktoś napadnie, okradnie, oszuka. A jacy są Filipińczycy? - Zaraz po mieszkańcach Iranu to najsympatyczniejsi ludzie, jakich poznałem. Owszem, ominęliśmy duże miejscowości. Manila, stolica, omijana jest zresztą przez samych Filipińczyków, nazywana jest przez nich „piekłem na ziemi”- odpowiada. Może nie jak w piekle, ale bywało gorąco. Koszalinianie pojechali w miejsca niebezpiecznie, bo aktywne sejsmicznie, zagrożone katastrofami. - Mieliśmy być w Nepalu dokładnie w tym czasie, kiedy było ogromne trzęsienie ziemi, w którym zginęło ponad 3000 osób. Nie polecieliśmy ze względu na ceny biletów. Z Gruzji uciekliśmy trzy, cztery dni przed katastrofalną powodzią. Z Armenii wyjechaliśmy na tydzień przed niepokojami społecznymi, które oglądaliśmy już z Hiszpanii – wylicza podróżnik. Za to nie uniknęli bliskich spotkań trzeciego stopnia z parzącymi meduzami, a raz z wężem, który spadł na Annę z dachu bambusowego domku. - Rozmawialiśmy z właścicielami domku. Kiedy usłyszeli, że wąż był zielony, uspokoili nas, że zielone nie są niebezpieczne. Ale dwa dni później zauważyliśmy czarnego węża. Przechodzień powiedział nam, że czarne nie są niebezpieczne, ale gdybyśmy spotkali zielonego, to trzeba brać nogi za pas... Dla pew- Ile to koszowało? - Wiesz, że w Koszalinie krążyła plotka, że przed podróżą trafiliście szóstkę w Lotto? – pytam Krzyśka. - Może to dobra wróżba na przyszłość! Muszę zagrać! Ale – nic z tych rzeczy – odpowiada. - To ile podróż kosztowała? - doputuję. - Wszystko zależy od tego, jak się podróżuje. Niektórzy są w stanie wydać taki budżet na trzytygodniowe wczasy w biurze podróży. - Taki? Czyli jaki? - Nowego samochodu za to raczej nie kupisz. To około 30 tys. zł za pół roku. 5 tys. na miesiąc, na tanie bilety lotnicze, podróżowanie z plecakiem, tanie hoteliki. Od czasu pomysłu wszystko w naszym życiu podporządkowane było wyjazdowi. Zamiast plazmy woleliśmy kupić bilet lotniczy! FOT. ARCHIWUM PODRÓŻNIKÓW Niedosyt poznawania, za to pod dostatkiem zabawy - para miała okazję aż dwa razy świętować nadejście Nowego Roku: Chiński Nowy Rok przywitali na Filipinach, natomiast obchody tajskiego Nowego Roku obchodzili w Bangkoku. - W Kuala Lumpur braliśmy udział w Thaipusan, najważniejszym święcie dla Hindusów, a na Filipinach trafiliśmy na Paraw Festival - malowniczy zlot tradycyjnych łodzi. Co ich zaskoczyło? – Oman. Chyba mieliśmy o nim zbyt duże wyobrażenie. Kraj był dla nas tajemniczy, bo rzadko odwiedzany. Po trzech tygodniach zastanawiałem się nad licznymi zachwytami internautów. Być może to kwestia tego, kto w jakiej kolejności zwiedza. Jeśli ktoś odwiedzał Tunezję lub Egipt z biurem podróży, może Omanem się zachwycić. Są tam duże przestrzenie, są mili ludzie, ale jest też dość drogo. Baza tanich hoteli praktycznie nie istnieje, z transportem autobusowym bywa różnie – opisuje Tuz. Koniec końców najtańszą opcją okazało się wypożyczenie samochodu, który stał się dla Ani i Krzyśka domkiem kempingowym. - W Omanie i Emiratach wszystko jest wielkie, więc samochód, dla nich ten mikro, kompaktowa mazda, dla nas stał się wygodnym hotelem – uśmiecha się koszalinianin. Opowieść o Malezji pełna jest smaków. – Tak pysznych owoców nigdzie nie jedliśmy. Jest minus - teraz mamy problem, co kupować. Wszystko jest u nas idealnie okrągłe, idealnie kształtne, bo pędzone chemią... – opisuje 37-latek. Kuszące były nie tylko smaki, ale i ceny. Za wielkie pudło owoców płacili 4-6 złotych. – Na każdym rogu było mnóstwo jedzenia. Tylko musieliśmy się nauczyć je kupować. Z początku chodziliśmy dwie godziny, a nie wiedzieliśmy co wybrać i jak się dogadać, bo na ulicy jedzenie robi się bez żadnej karty. Klient mówi, co chce i to dostaje. Z drugiej strony w restauracji menu dostaniesz, ale wygląda ono jak encyklopedia – opowiada. Dlaczego? - Jeśli w daniu zmieni się przyprawa, to dla nich to jest już inne danie. Na początku szukaliśmy obrazków. Pamiętam jeden z pierwszych dni. Byliśmy bardzo głodni, zamówiliśmy zupę. Te azjatyckie są przepyszne... Ale kelner dał nam łyżeczkę, z której można było co najwyżej siorbać i pałeczki... Musieliśmy nauczyć się, jak tym sprzętem się posługiwać. Warto było. Zupa była obłędna! A dziwne potrawy? Wynalazki? – Wystarczy tylko chcieć, by to ominąć. Na przykład balut, czyli jajo, wewnątrz którego znajduje się zarodek ptaka. Spożywa się go w całości. Wiedzieliśmy, jak się to nazywa, więc wiedzieliśmy, czego unikać – odpowiada Krzysztof Tuz. Dodaje, że w Azji nie marnuje się jedzenia. - Na Filipinach wybierałem szaszłyki. Pyszne, na przykład z sosami z orzeszków. Pani miała dużo rodzajów szaszłyków. Pokazywałem, które ma nałożyć, aż ona zdziwiona zapytała: „Chicken hearts?” (serca kurczaka – dop. red.). Pomyślałem, czemu nie, w Polsce też je jemy. W rzeczywistości źle ją zrozumiałem. To nie były serca, a „heads”, czyli głowy... Pół roku poza domem, w obcych miejscach, nieznanych krajach. Czy Ania i Krzysiek czuli się bezpieczni? I czy bezpieczni byli? – O bezpieczeństwie trzeba mówić w trzech kategoriach. Na fali medialnej jest zagrożenie terrorystyczne, natomiast w podróży unikać trzeba tych pozostałych – zagrożeń klęskami żywiołowymi i niepokojami oraz przestępczości pospolitej. Jeśli bowiem komuś wydaje się jeszcze, że islam równa się niebezpieczeństwo, jest on w błędzie. Owszem, jak wszędzie, są ideologiczni fanatycy - oni są nie- www.gk24.pl b Zwolnić, poznawać ludzi, ich życie, kraj, kulturę, obyczaje. Zwyczajnie porozmawiać. Ale też przy okazji poznać samych siebie, wybrać drogę - o to w tej wyprawie chodziło! FOT. ARCHIWUM PODRÓŻNIKÓW Głos Dziennik Pomorza Piątek–niedziela, 14–16 sierpnia 2015 b Anna i Krzysztof podróżowali samolotami, lokalnymi autobusami, pociągami, sypiącymi się mikrobusami, ciasnymi trycyklami. Filipińskie wyspy poznawali przemieszczając się skuterem, z kulami wystającymi z plecaka. W Armenii - autostopem Oprócz odkrywania nowych miejsc przebrnęliśmy też przez blisko 13 tys. stron 33 przeczytanych książek ności postanowiliśmy unikać wszystkich węży – śmieje się Krzysztof Tuz. Nie uniknęli kontuzji. Złamanie w dwóch miejscach i sześć tygodni w sztywnym bucie – to „przygoda” Anny. – Przygotowaliśmy się między innymi na malarię, a zagrożeniem była... dziura w drodze. I trochę nieuwagi. Malezja. Podziwialiśmy okolicę, wszystko było nowe, fascynujące. W Azji drogi nie są równe. Często wzdłuż ulicy jest rynsztok, który czasem jest przykryty, a czasem nie. I wtedy nie był. Rozglądaliśmy się wokół, zamiast patrzeć pod nogi – słyszymy. Anna wpadła do głębokiej dziury. Jej stopa zatrzymała się na rurze. Kość pękła. - Sześć tygodni o kulach... to było „ciekawe” przeżycie. Paradoksalnie, był to czas, żeby zwolnić i zobaczyć rzeczy, które mogły nam umknąć... Zwolnić – taki był też plan na tę wyprawę. - I zwolniłem. Nie pędzę już tak przez życie. Jestem spokojniejszy – mówi Krzysiek. Podaje przykład. Na Filipinach wypożyczyli motorek. On prowadził, Anka jechała z tyłu, z kulami w plecaku. Złapali gumę... - Ja – choleryk. Jeszcze kiedyś zacząłbym w nerwach komentować. A wtedy roześmiałem się. Pchałem ten motorek, Anka szła o kulach. Śmiałem się z siebie, jak głupi. Zero nerwów. Czy one by coś zmieniły? Sprawy potoczyły się same. Dotarliśmy do jakiejś budki. Zanim pomyślałem o oponie, zamówiliśmy napoje. Zaczęliśmy rozmawiać z właścicielką budki. Zawołała ojca, on odkręcił koło, pojechał do wulkanizatora. Po dwóch godzinach fajnej rozmowy z Filipinką jej tata wrócił z oponą. Kosztowało nas to może ze 20 zł, ale bezcenna była rozmowa, poznawanie ludzi. Co z tego, że nie zobaczyliśmy wtedy całej wyspy. Ta rozmowa dała nam więcej, niż objazd miejscowości – wspomina. – Zresztą nie „zaliczaliśmy” miejsc. Zależało nam na tym, żeby usiąść, zwolnić, poznać, spróbować zrozumieć innych ludzi, inną kulturę. Chcieliśmy też przemyśleć życie, pomyśleć co dalej – mówi Krzysiek. I wiedzą już? - Do 40-tki na pewno będziemy próbowali połączyć pracę z podróżowaniem. Już snują plany na kolejne wyprawy. Teraz dla odmiany po Polsce, by pokazać, że ma też miejsca mniej znane, a niezwykle piękne. Przez złamaną nogę brakowało im ich ukochanego dreptania – nadrobić chcą na trasie świętego Jakuba... Albo wybiorą inną mniej popularną. Woła ich też Ameryka Południowa, gdzie planują uczyć się hiszpańskiego. - Znaleźliśmy swoją drogę. Koniec projektu Przedreptać Świat - 6 miesięcy w Azji jest równocześnie początkiem. Początkiem realizacji kolejnych marzeń o kolejnych podróżach... – kończy Krzysiek. a ą