williama shakespeare williama shakespeare

Transkrypt

williama shakespeare williama shakespeare
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
w przekładzie
L.
U L R I C H A
z
objaśnieniami J. I. Kraszewskiego
oraz
3 6 r y c i n a m i H . C. S e l l o u s a
ukażą się w 12 tomach (około 250 arkuszy druku obejmujących).
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
Tom
TREŚĆ:
I. Król Jan. — Król Ryszard II. — Król Henryk IV.
Cz. I. — Król Henryk IV. Cz. II.
II. Król Henryk V. — Król Henryk VI. Cz. I. — Król
Henryk VI. Cz. II.
III. Król Henryk VI. Cz. III. — Król Ryszard II t. —
Król Henryk VIII.
IV. Hamlet. — Król Lir.
V. Romeo i Julia. — Otello. — Makbet.
VI. Koryolan. — Antoniusz i Kleopatra.
VII. Juliusz Cezar. — Troilus i Kressyda. — Perykles.
VIII. Cymbelin. — Tymon Ateńczyk. — Tytus Andronikus.
IX. Figle kobiet. — Kupiec Wenecki. — Ugłaskanie sekutnicy.
X. Jak wam się podoba. — Komedya Omyłek.—Wszystko
dobre, co się dobrze kończ)'.— Dwaj Panowie z Werony.
XI. Burza. — Wiele Hałasu o nic. — Wieczór trzech
króli. — Miarka za miarkę.
XII. Stracone Zachody miłości. — Sen Nocy letniej. — Zi­
mowa Opowieść.
Cena w przedpłacie za 12 tomów wynosi :
rs. G = złr. 8 w. a.
która to cena jednak z wyjściem ostatniego tomu
podwyższoną, zostanie.
Cena każdego tomu oddzielnie :
7 5 kop. = 1 złr. w. a.
Jedyne wydanie zupełne dzieł znakomitego autora.
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
TOM
IV.
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU
TOMACH
PRZEKŁAD
L.
ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I.
KRASZEWSKIEGO
TOM
HAMLET.
—
IV
KRÓL
WYDANIE
LEAR,
(LIR).
NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI
K RAKÓW
NAKŁAD
G.
GEBETHNERA
I
SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895
68846
Kraków. — Druk Wł. L. Anozyoa i Spółki, po
pod żarz. J. Sadowskiego.
DZIEŁA
SZEKSPIRA
TOM IV
HAMLET.
aden z dramatów Szekspira nie wywołał tylu i tak sprze­
cznych sądów, rozpraw, domysłów, objaśnień, co Hamlet;
żadnemu nie zadawano tyle wad i nie wynoszono tak wysoko;
żaden też potężniejszego, trwalszego nie czyni wrażenia, głę­
biej się nie piętnuje w pamięci i nie porusza tak silnie. Słysząc
go nieskończoną liczbę razy na scenie, czytając, odkrywa się
coraz i piękności nowe i tajemnice nierozwikłane... Szczegól­
niej sama postać Hamleta zagadkowa, fantastyczna, przez któ­
rej usta mówi, co tylko w duszy człowieka mieszkać może —
rozum i szaleństwo, nienawiść i miłość, rozpacz i rezygnacya
na przemiany — była przedmiotem studyów niezliczonych.
Artystyczna jej piękność uderzyła tych nawet, którzy Szekspira
nigdy zrozumieć i ocenić nie mogli.
Ze wszystkich jednak określeń charakteru Hamleta, najgłębszem, najgenialniejszem jest — Goethego. On jeden pojął
najlepiej znaczenie tej postaci, którą Szekspir chciał uwydatnić,
stawiać przy niej dla konstrastu, w pewnej analogii położenia,
z wielką różnicą charakteru — Laertesa.
W końcu pierwszego aktu Hamlet powiada:
Czas wyszedł z stawów, losów klątwa zdarza,
Że się rodziłem na jego lekarza!
(
O cursed spite,
That ever I was born to set it right!)
W tych wyrazach, powiada Goethe w Wilhelmie Mei­
ster — jest klucz do zrozumienia postępowania Hamleta. Jasnem jest dla mnie, iż Szekspir chciał nam w nim ukazać du-
—
4 —
szę, obowiązaną do spełnienia wielkiego czynu, do którego nie
jest zdolną. Ta myśl panuje całej sztuce. Dąb posadzono w wa­
zonie, przeznaczonym na wdzięczne kwiaty; korzenie się roz­
rastają, naczynie pęka.
Jest to tern jawniejszem, że obok postawiony Laertes,
który czyn podobny ma także do spełnienia, (obowiązek po­
mszczenia się za ojca), postępuje wcale inną drogą,—zwołuje
lud, napada z nim na króla, żąda od niego sprawiedliwości
i me daje się niczem uspokoić, ustraszyć, aż pewien jest, że
celu swojego dopnie 1 ).
Hamlet jest istotnie do innego życia stworzony a raczej
wychowaniem zepsuty, rozpieszczony, rozmarzony, z myślą
rozbujała a sercem rozmiękłem, mężny przez uczucie honoru,
ale nie z temperamentu. W chwilach nawet, gdy do udawania
szaleństwa zmuszać się nie potrzebuje, w scenach z Horacyem,
zabawia się lada czem, deklamuje... marzy... cel główny traci
z oczów. Natura i wychowanie usposobiły go raczej do intryg
zepsutego dworu (scena w podróży z listami króla, wskazana
w opowiadaniu) — niż do śmiałego, stanowczego czynu. Nie
jest to człowiek owych czasów rycerskich, króla Leara i Macbetha, ale dziecię rozkosznego, biesiadującego duńskiego dworu,
lubiącego się bawić, dowcipkować, marzyć i oszukiwać.
Ta sprzeczność posłannictwa z naturą, obok potęgi ta­
kiego uczucia, jakiem jest zemsta za śmierć ojca, przywią­
zuje do nieszczęśliwej ofiary losu, do tego szaleńca, który
z początku szał udając, niemal istotnie w końcu szaleje pod
ciężarem tego brzemienia, jakie duch ojca włożył na barki jego.
Pragnienie zemsty, w pierwszych aktach gwałtowne, śmiałe,
zdające się rwać do czynu, widocznie, jakby umyślnie słabnie
później. Nadmiar ciężaru łamie tę słabą istotę. Hamlet pierw­
szych trzech aktów, nie jest już Hamletem ostatnich. Porów­
najmy ze sceną teatru, z rozmową z matką, naprzykład scenę
cmentarną.
To, co niektórzy krytycy uważają za wadę budowy, za
2
) Że Szekspir miat na myśli zestawienia dwóch podobnych postaci, dowodzi
tego i powiedzenie Hamleta w rozmowie•/•Horacym o Ejaertesie:
ïîy tlić image of m y cause T see
The portraiture of his...
słabnący interes, nie dość kunsztownie utrzymany do końca
nam się zdaje umyślnem u poety, który chciał-oznaczyć wła­
śnie, jak Hamlet, mimo że się nieustannie sam podżega, już
na równi z sobą nie stoi. Głęboko pojęta postać ta, ma w so­
bie tyle stron, tyle odcieni, iż się wcale dziwić nie można
nadzwyczajnemu zajęciu, jakie obudzą. Przyczynia się do tego
dziwnie fantazya, urozmaicona budowa dramatu, którego do­
skonała jedność nie stoi na zawadzie największej różnobarwności. Sceny z duchem, dworskie pogadanki, aktorowie, dworacy,
Ofelia, grabarze, przenoszą nas w coraz inne sfery, choć nie
przestajemy sercem być u głównego ogniska... w Hamlecie.
Spodziewamy się po nim tego wielkiego, stanowczego czynu...
który zapowiada a którego chwilą kulminacyjną jest zabi­
cie — szczura — Poloniusa... Po niem następuje znękanie,
bierne posłuszeństwo, wyczerpanie i namiętne dopiero wy­
stąpienie Laertesa, wyciąga znów marzącego Hamleta do
czynu...
Charakterystyka postaci niezrównana, prawdziwie szek­
spirowska, każda z nich, aż do najpodrzędniejszego grabarza,
który się chwilowo przesuwa przed nami, nacechowana fizyognomią oddzielną, własną jak w naturze! Nic tu zamglonego
i zaniedbanego — jak w naturze !
Król chłodny, przebiegły, chytry nawet z Panem Bo­
giem, umiejący zawsze zachować pozory przyzwoitości i pilnu­
jący ściśle decorum, nawet w zbrodni — jest w swoim ro­
dzaju niesłychanej prawdy charakterem. Przyzwoitość i umie­
jętność życia zastępuje dlań cnotę. Zabija, ale się modli i mo­
dlitwa ta ocala mu życie. Hamlet zużytkowuje ją jako sofizmat,
aby odwlec czyn, do którego n>"e czuje w sobie siły. Królowa
nie jest żadną Lady Macbeth, ale biedną, słabą istotą, trwo­
żliwą, zmysłową, dającą sobie wmówić wszystko; niewiastą
ułomną w całem tego wyrazu znaczeniu. Mąż namówił ją na
kazirodztwo i na małżeństwo, które wedle praw kanoniczych
nie było dozwolonem; syn nawraca ją łatwo na swą stronę...
Nie wiedziała o zbrodni wcale, choć wzięła po niej dziedzi­
ctwo, odgadła ją później dopiero. Posłuszna, daje powodować
sobą, jest w ręku tych, co ją otaczają, narzędziem....
W Ofelii widzimy tę samą słabość posłuszną, ofiarną aż
6 —
do złamania serca, ale z urokiem młodości i niezrównanym
wdziękiem dziewiczym. Szekspir, który chętnie zbliża i zesta­
wia charaktery pokrewne, analogie, jak Leara i Gloucester»,
jak Laertesa i Hamleta, mógł postawić wątłą Ofelię obok kró­
lowej, jakby jeden typ w dwu różnych epokach życia, tu je­
szcze naiwny, świeży — tam stary już i słabością aż do udziału
w spadku zbrodni przyprowadzony. — Dlategoto Hamlet woła
właśnie t u : Słabości, twe imię kobieta!
Ofelia słucha ojca, słucha brata, słucha Hamleta, słucha
swojego serca, brak jej tak samo woli własnej, jak nieszczę­
śliwemu kochankowi. Krytycy skarżą się na nie dosyć okre­
ślony charakter Ofelii; jest on owszem w tern nieokreśleniu
swem, doskonałym, — obłęd przedśmiertny trafnie zamyka tę
egzystencyę senną istoty biernej, którą wiatry przeciwne wieją
na wszystkie strony, która marzy, boleje i śpiewając umiera.,.
Udane szaleństwo Hamleta w tej duszy, kochającej tajemnie,
odbija się — prawdziwym szałem... Zaraziła się od tego, który
tak okrutnie się z nią obszedł... ucząc, aby o szczęściu nie
marzyła...
Nad Poloniusa doskonalszego typu dworaka — wyma­
rzyć trudno. Zjadł zęby z podkomorskim kluczem chodząc po
pokojach królewskich, mąż wielkiego doświadczenia, a, jak mu
się zdaje, niepospolitej wymowy; posłuszny, grzeczny, przyzwo­
ity jak król, któremu ma honor służyć, trochę obałwaniony,
choć głupim nie jest — Polonius ma się za niezmiernie ważną
figurę... Jest to jeden z tych ludzi praktycznych, którym się
na świecie dobrze dziać zwykło; proszę posłuchać, jakie rady
daje odjeżdżającemu Laertesowi, córce, jak naucza przyjaciela
sposobu delikatnego wyszpiegowania, co syn jego za granicą
porabia... Człowiek na dzień powszedni wcale nie głupi — cho­
dząca proza i rachunek, i, gdyby wszystko w świecie dało się
ująć rachunkiem a prozą wypowiedzieć, byłby to zapewne mąż
w swej sferze znakomity... Tak jak jest — niepospolity przy­
najmniej szambelan i dworak... Odmalowanie tego charakteru,
dla którego za wzór służyć musiał jakiś dygnitarz dworu kró­
lowej Elżbiety — jest arcydziełem. Są w niem odcienia geni­
alnego daru postrzegania dowodzące, logika, jaką tylko intuicya geniuszu dać może..
W podrzędnych wreszcie postaciach nic mniej fizyognomii — każda z nich żywa. Całość składa poemat, któregoby
starczyło dla sławy Szekspira. Jeden Hamlet zamyka w sobie
całego poetę. Nad każdym tu szczegółem pisaćby można tomy
komentarzy, bo każdy do myślenia pobudza.
Ten sławny monolog — nie jest-że to głos wieku, który
reformą wiarę chrześcijańską zachwiał i obalił, zostawując
jej szkielet tylko? Hamlet jest w nim tak ostatecznym sce­
ptykiem, tak już nie wierzy w nic, że nawet istnienia duszy
poza grobem pewnym nie jest. Dla niego wszystko zagadką —
on sam, byt, życie, śmierć, dusza. Straszliwie jawnie i śmiało
występuje w tym monologu to, co, jak wstydliwa choroba,
zwykło się kryć w najgłębszej czeluści piersi ludzkich — osłonione... schowane... Hamlet wypowiada odważnie to, co my­
śleli naówczas jeśli nie wszyscy, to ci, co więcej myśleli.
On, nie wierzy już w nic — a jednak jest to człowiek który
wczoraj z duchem rozmawiał, choć nawet duchowi nie uwierzył
dopóki scena z aktorami wyrazów jego mu nie potwierdziła
Któż wie! może ten skeptycyzm hamletowski, był je­
dnym z uroków dramatu, które mu taką popularność nadały
zjednały mu takie współczucie. Choroba Hamleta była i jest
powszechną — w monologu tym przejrzał się każdy i poznał
siebie samego.
Zajmującym wielce dla nas jest cały ustęp, do którego
wchodzą artyści dramatyczni - pojęcia poety o Sztuce, albo
jawnie w nim wypowiedziane, lub płynące następstwem konie­
cznem z napomknień, jakie się tu znajdują. Szekspir był poetą
natchnienia rodzimego, ale zarazem rozważnym kunsztmistrzem
który myślał i ważył warunki kompozycyi, kolorytu, wykona­
nia... czuć to w każdem słowie. Ileż tu rzeczy dziś jeszcze
świeżych, prawdziwych i godnych zastosowania! To właśnie
jest jedną z cech Szekspira, że nie zestarzał. Przeszedł on wiek
swój i nam się wydaje współczesnym. Zgrzybieli uczeni jego
ówcześni współzawodnicy, Marlowe'y i Green'y, ci, co się czło­
wieka uczyli z papieru; on, co go studyował w życiu — po­
został młodym do dziś dnia.
Komentarz do Hamleta, gdybyśmy go pisać mogli, za
długoby nas zatrzymał, — jest to jeden z tych utworów, któ-
S rymi się nasycić nie można; Otello jednolifcszym być może,
kunsztowniejszym, Król Lear tragiczniejszym jeszcze, Macbeth
gwałtowniejszym prądem rozwija się i do rozwiązania dąży, —
ale zazdrość Otella, niepoczciwość Jaga, nieszczęście Leara,
niewdzięczność dzieci, Macbetha ambicya ukarana, czeniże są
obok postaci tego nieszczęśliwego, który rozumie wszystko,
a mc nie może, który w nic nie wierzy, w końcu niczego nie
pragnie... i w swem szaleństwie, nierozum i rozumy całego
świata odbija? Hamlet to nietylko dziecię tamtych czasów,
w których się urodził — ale wieków, co po nich spadek wzięły,
ich marzeń, rozpraw, chętek i bezsilności do czynu... Jest to
wielkie uosobienie epoki, co obaliwszy pozytywną wiarę, na
jej ruinach, nic odbudować nie mogąc, ręce łamie i daje sobą
miotać fatalizmowi; Hamlet to niewiara i z nią połączone wy­
cieńczenie i śmierć ducha... Jak płomyk nad mogiłą, igra nad
czaszką wypróżnioną Hamleta — Yoricka zdziczała fantazya
jego... Płacząc nad nim, płaczemy nad sobą...
Podanie, na którem osnutą jest tragedya Hamleta, po­
dług Uhlanda, pochodzi z mitycznych legend skandynawskich.
Znajduje się ono spisane w księdze trzeciej historyi duńskiej
Saxo Grammatyka.
Horwendill, namiestnik Jutlandzki, wsławiony napadami
i rozbojami morskimi, ściąga na siebie gniew, zazdrosnego
tej Łławy, króla Kollera norwegskiego, który zamierza prze­
ciwko niemu wyprawę. Dwaj przeciwnicy spotykają się na ja­
kiejś wyspie, umawiając o bój, którego nagrodą ma być kraj
zwyciężonego. Horwendill pokonywa przeciwnika i król duń­
ski, Rórik, daje mu swą córkę Geruthę (Gertrudę) za żonę. Po
długiem pożyciu z nią, gdy się im już syn Amleth narodził,
brat Horwendilla Fengo zabija go pod pozorem, iż się z Geruthą źle obchodził. Fengo zaślubia wdowę i sam panuje nad
Jutlandyą całą, która wprzódy między dwóch braci się dzieliła.
Amleth, obawiając się o życie swoje, udaje obłąkanego, nie­
kiedy jednak okazuje zdrowy rozsądek i przebiegłość. Podej­
rzliwy Fengo nie dowierza jego obłąkaniu, starając się wypró­
bować, wystawuje na pokusę młode dziewczę... Oprócz tego
poleca matce, aby go w rozmowie pod niebytność króla wy­
badała. Ukryty szpieg miał tę rozmowę podsłuchać. Amleth
— 9 —
odkrywszy szpiega, zabija go, przemawia do matki, poruszają
i skłania do przyrzeczenia pomocy, aby się pomścić śmierci
ojca na Fengu i jego wspólnikach. Fengo chce się dowie­
dzieć o miejscu, w którem trup zabitego został ukryty a Am­
leth w udanym szale mu je wskazuje. Ojczym postanawia wy­
prawić go z dwoma towarzyszami do Anglii, prosząc w przy­
łączonych runach, ażeby tam ścięto Amletha. W drodze wy­
krada Amleth drewniane owe runy i zmienia je na inne, pro­
sząc o rękę córki króla dla Amletha, a ukaranie śmiercią jego
towarzyszów.
Obie te prośby zostają spełnione, Amleth pozyskuje
względy króla przez bystrość umysłu i dar odgadywania rze­
czy skrytych. Wraca potem do Jiitlandyi w chwili, gdy go tam
sądzono umarłym i pogrzeb obchodzić miano; odegrywa tu
znowu rolę obłąkanego, wpada pomiędzy zaproszonych gości,
upaja ich. podpala pałac i króla zabija. Czas jakiś potem ukrywa
się Amleth, badając uczucia ludu, a przekonawszy się, że te
mu są przyjazne, ukazuje się, opowiada swoje dzieje i'jedno­
głośnie królem zostaje obrany.
Następnie w powieści Saxo Grammatyka, ciągnie Amleth
do Anglii, doświadcza tam różnych osobliwych przygód i
wróciwszy do kraju, zostaje w pojedynku zabity.
Z tej powieści Francuz Belle-Forest ułożył swoją novelle„Avec quelle ruse Amleth, qui depuis fut roi de Dannemarck
vengea la mort de son père Horvendille, occis par Fengon son
frère" 1564. Powieść ta, przetłumaczona na język angielski
z niektóremi zmianami, widocznie Szekspirowi za wzór do tragedyi posłużyła.
Oto są niektóre daty, do historyi Hamleta za wska­
zówki posłużyć mogące.
W roku 1584, dnia 2 lutego, Szekspir synowi swojemu
nadaje imię Hamletha; znać stąd, iż czytał powieść, i że iuż
się nią zajmował.
Przed Szekspira Hamletem, w roku 1587, wspomniana
już jest sztuka pod tym samym tytułem, we wstępie do Menaphon'a Eoberta Green'a, przez Thom. Nash'a. Autorem jej
miał być Thomas Kyd. Dramatu tego śladu dziś niema
—
10
—
W roku 1524 w Hanslow'a Diary, wspomnienie o gra­
nym Hamlecie; — czyim? niewiadomo.
W roku 159G Tliom. Lodge, w „Wits Miserie", mówi o
dramacie Hamlet, i wspomina, że dyabel jakiś wyglądał blado
jak duch, który na teatrze tak przerażająco woła: „Hamlet, re­
venge!"
Chociaż dosłownie wyrazy te w Hamlecie Szekspira się
nie znajdują, ale w rejestrze księgarzy w roku 1602, stoi za­
pisany Hamlet Szekspira pod tytułem: „The Revenge of Hamlet",
a zemsta jest główną myślą dramatu.
W roku 1598 w notatkach Gabriela Hawey'a u Steevensa, wymienione są Szekspira Lukrecya i „Hamlet Prince
of Danemark". Harwey pisze: „Nasza młodzież cała zachwy­
cona Szekspira Wenerą i Adonisem; lecz jego Lukrecya i tragedya duńskiego księcia Hamleta podobają się więcej rozu­
mnym, a poważnym ludziom".
W roku 1603 ukazuje się tłómaczenie angielskie Essais
Montaigne'a, którym wpływ pewien przyznają na Hamleta i ana­
logię myśli, tak samo, jak w listach Essex'a chcą niektórzy
dopatrzeć się podobieństwa idei do tych, jakie Hamlet wypo­
wiada. W tymże samym roku ukazuje się pierwsze wydanie,
pod tytułem :
„Tragiczna historya Hamleta, księcia duńskiego"; na ty­
tule wymienione imię Szekspira, i to, że sztuka wielekroć by­
wała grywaną w Londynie i w uniwersytetach Cambridge i
Oxford. Pierwsze to wydanie wielce jest różne od znanej tragedyi i daleko mniej wykończone. Drugi raz wyszedł Hamlet
w roku 1604. „Tragiczna historya Hamleta, księcia duńskiego,
przez Williama Szekspira, na nowo wydrukowana i o drugie
tyle powiększona (enlarged to almost as much againe as it
was), wedle prawdziwego i pełnego rękopismu".
Następowały potem jeszcze wydania 1605 i 1611 roku,
już podług poprawnego tekstu, i zbiorowe 1623 roku, mało co
od niego odmienne.
Wielka popularność tej legendy skłoniła jeszcze jakiegoś
bezimiennego do zrobienia powieści z dramatu, która wyszła
w roku 1608 pod tytułem: The Hystorie of Hamblett. Zdaje
się, że autor korzystał z Szekspira, bo przy zabiciu Poloniusa
—
11
—
mieści się ów wykrzyknik: „A rat, a rat!" którego niema ani
u Saxo Grammatyka, ani u Belle-Forest'a.
Rolę Hamleta, za czasów Szekspira, grał sławny Burbage, czego ślad pozostał w elegii na śmierć jego z roku 1618.
I już nie usłyszymy młodego Hamleta, mimo zadyszki (krót­
kiego oddechu), wołającego: „zemsty" za śmierć ukochanego
ojca".
(No morę young Hamlet, thougli but seant of breath
Shall ery: revenge! for his dear father's death)".
Pierwsze wydanie Hamleta różni się od następnego zna­
cznie, gdyż Szekspir wykończył, uzupełnił, przerobił je z wielką
troskliwością. Osoby epizodyczne, w pierwszym zarysie lekko
narysowane, nabrały barwy i znaczenia, role: Horacya, Corambis'a (Poloniusa w następnem), Ofelii, a szczególniej Laertesa występują daleko wyraźniej. Scénario jest prawie jedna­
kowe, prowadzenie z małemi zmianami toż samo, lecz zbogacone mnóstwem szczegółów. Niektórych scen zmieniony jest
porządek: tak scena Hamleta z Ofelią w pierwotnym tekście
idzie przed rozmową Hamleta z Gildensternem i Rozenkrancem, w poprawnym, po niej. I tak jest logiczniej, bo ci dwaj
szpiegowie chcą się przekonać, czy miłość jest powodem szału,
a po widzeniu się Hamleta z Ofelią, król już wie, że choroba
jego nie pochodzi z miłości.
Druga zmiana, wielkiego znaczenia, jest w charakterze
królowej, która w pierwszym Hamlecie, gdy ją syn obwinia,
że zaślubiła zabójcę pierwszego męża, odpowiada mu: „Tak
prawdziwie jak mam duszę, przysięgam na niebiosa, żem nie
wiedziała nigdy o tern okrutnem morderstwie, Hamlecie! to są
twej wyobraźni złudzenia, na miłość twą dla mnie, zapomnij
o tych widziadłach!" Matka potem podejmuje się pomagać
do pomszczenia śmierci ojca wszelkimi środkami. W dalszem
rozwinięciu królowa utrzymuje się ciągle w tern usposobieniu,
otwarcie przed synem oświadczając się z oburzeniem swem
przeciw zabójcy.
W drugim Hamlecie, królowa, jeśli nie jest wspólniczką
zbrodni, przynajmniej czuje się do jakiejś winy. Sumienie jej
obciążone:
—
12
_
O skończ, Hamlecie! Ty oczy me zwracasz
W duszy mej głębie, i teraz tam widzę '
Plamy tak czarne i tak wiecznotrwałe,
Ze nigdy swojej nie utracą, barwy.
Zmiana ta usprawiedliwia rozwiązanie, gdyż inaczej kró­
lowa niewJnnieby była ukaraną. Wykończenie głównego boha­
tera, Hamleta, nadzwyczaj staranne, małych zmian, dodatków,
rysów uwydatniających jego słabość, mnóstwo. Dosyć przyto­
czyć sławny monolog, który zmienił zupełnie charakter w no­
wej redakcyi. W pierwszym zarysie występuje w nim jeszcze
Sędzia przedwieczny, który w poprawionym i rozszerzonym
znika. Skeptycyzm i niewiara piętnują wykończenie. Dla po­
równania dajemy tu tłómaczenie wierne monologu z pierw­
szego wydania:
Być albo nie być? oto jest pytanie.
Umrzeć i zasnąć. Wszystkoż tem się kończy?
Nie! w snach marzenia są — tylko marzenia!
A gdy z tych marzeń śmierci się przebudzim,
Przed wiekuistym Sędzią nas postawi,
W nieznanych światach, skąd wędrowiec żaden
Nie wrócił nigdy. Widok ich dla jednych
Szczęście przynosi, a złym potępienie!
Któżby bez przyszłych rozkoszy nadziei
Chciał znosić świata pochlebstwa i wstręty?
Bogatych wzgardę dla nędzy nędzarzy,
Przekleństwa możnych i uciski wdowie,
Sieroce krzywdy? któżby głód chciał cierpieć,
Tyrana przemoc, klęsk innych tysiące !
Ktoby pod życia takiego ciężarem
Chciał warczeć, potnieć — mogąc oswobodzić
Na zawsze — jednem tylko ostrza pchnięciem?
Któżby to znosił bez pośmiertnej trwogi,
Co mózg zamącą, co mu zmysły miesza,
I cierpieć każe złe znane, z obawy
Zła nieznanego?... O! to, to uczucie
Tchórzami czyni nas...
OSOBY:
Klaudyusz, król Danii.
Hamlet, syn poprzedniego, a synowiec teraźniejszego króla
Polonius, lord kanclerz.
Horacyo. przyjaciel Hamleta.
Laertes, syn Poloniusa.
Voltimand,
Korneliusz,
Rozenkranc,
!
dworzanie.
Gildenstern,
Osrik,
^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^ ^
Inny Dworzanin.
Ksiądz.
Marcellus, )
_
'J
„
oncerowie.
Bernardo, )
Francisko, żołnierz.
Rejnaldo, sługa Poloniusa.
Rotmistrz.
Poseł.
Duch ojca Hamleta.
Fortinbras, książę norwegski.
Gertruda, królowa Danii, matka Hamleta.
Ofelia, córka Poloniusa.
Panowie, Panie, Oficerowie, Żołnierze, Aktorowie, Grabarze, Majtko­
wie, Posłańcy i inna Służba.
Scena w Elsinor.
HAMLET.
AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Elsinor. Esplanada przed zamkiem.
(Franciśko na warcie, wchodzi Bernardo).
Bernardo. Kto tam?
Francis.
Ty raczej odpowiedz, kto jesteś.
Bernardo. Niech król nasz żyje !
Francis.
Bernardo ?
Bernardo.
On, zgadłeś.
Francis. Pilnie, jak widzę, na czas swój przychodzisz.
Bernardo. Biła dwunasta; idź spocząć, Franciśko.
Francis. W porę luzujesz, na szczypiącem zimnie
Serce mi słabnie.
Bernardo.
Czyś miał straż spokojną?
Francis. Mysz nie pisnęła.
Bernardo.
To dobrze. Dobranoc!
Jeśli Horacya spotkasz i Marcella,
Spólników straży, mów im, niech się spieszą.
(Wchodzą: Marcello i Horacyo).
Francis. Słyszę ich, zda się. Hola, stój! kto idzie?
Horacyo. Dzieci tej ziemi.
Marcel.
I Danii lennicy.
Francis. Dobranoc!
Marcel.
Bądź zdrów, uczciwy żołnierzu!
Kto cię zluzował?
Francis.
Bernardo straż trzyma.
—
16
-
-
Dobranoc ! (Wychodzi).
Marcel.
Bernardo.
Hola, Bernardo!
Odpowiedz,
To ty, Horacyo?
Horacyo.
Część jego przynajmniej.
Bernardo. Witaj, Horacyo i dobry Marcello!
Marcel. Czy i tej nocy widziałeś zjawisko?
Bernardo. Nic nie widziałem.
Marcel.
Horacyo powiada,
Że to był naszej wyobraźni utwór,
I nie chce myśli swoich poddać wierze
W widziane przez nas dwakroć straszne dziwo ;
Więc go prosiłem, aby razem z nami
Przeczuwał długie nocy tej minuty,
I, jeśli znów się duch pokaże, stwierdził
Nasze widzenie, do niego przemówił.
Horacyo. Ba, ba! nie przyjdzie.
Bernardo.
Usiądź tylko chwilę,
Niechaj twe uszy raz jeszcze obiegnie
Powieść o dziwach dwóch ostatnich nocy.
Horacyo. Dobrze, usiądźmy i niechaj Bernardo
Prawi nam o nich.
Bernardo.
Słuchaj. Przeszłej nocy,
Gdy tamtar gwiazda, na zachód bieguna,
Przyniosła światło właśnie w stronę nieba,
Gdzie teraz płonie, gdy zegar bił pierwszą,
Ja i Marcello —
Marcel.
Cicho, przestań mówić!
(Wchodsi Duch).
Czy widzisz? idzie.
Bernardo.
W tej samej postaci,
W której znaliśmy umarłego króla.
Marcel. Jesteś uczony, przemów doń, Horacyo!
Bernardo. Czy nie podobny do króla, Horacyo?
Horacyo. Zupełnie. Trwoga i dziś mnie przenika.
Bernardo. Czeka na słowa.
Marcel.
Przemów doń, Horacyo!
Horacyo. Kto jesteś, w późnej nocy zabłąkany
Marcel.
Bernardo
Horacyo.
Marcel.
Bernardo
Horacyo.
1?
-
Pod tą rycerską, tą piękną postacią
Pogrzebanego Danii majestatu?
Ja cię na niebo zaklinam, odpowiedz !
Jest obrażony.
Czy widzisz? odchodzi.
Ja cię zaklinam, stój ! stój i odpowiedz! (Duch znika).
Znikł, nie chce na twe słowa odpowiedzieć.
I cóż, Horacyo? Drżysz widzę i zbladłeś.
Czy to nie więcej jak czcze urojenie?
Co o tern myślisz?
Przysięgam na Boga,
Nigdybym wiary nie dał, gdybym na to
Nie miał rzetelnych, dotykalnych zeznań
Własnych mych oczu!
Marcel.
Podobnyż do króla?
Horacyo. Jak ty do siebie.
Tąż samą zbroją odział swoje piersi,
Gdy przeciw dumnym Norwegczykom walczył,
Tak brwi pomarszczył, gdy w gniewnej rozprawie
W saniach Polaków wojował na lodzie.
Dziwna!
Marcel.
Po dwakroć, o tej samej porze,
Rycerskim krokiem straż wyminął naszą.
Horacyo. W jakim zamiarze, nie umiem powiedzieć.
Mym prostym jednak mierząc rzeczy sądem,
To wybuch straszny Danii zapowiada.
Marcel. A teraz usiądź, i jeśli wie§z, powiedz,
Czemu noc każdą te surowe straże
Męczą rygorem ziemi tej poddanych?
Czemu codzienne dział nowych odlewy,
Kupno u obcych wojennych rynsztunków?
Skąd branka cieśli morskich, których praca
Z dniami tygodnia i niedziele miesza?
Dla jakich celów ten spocony pośpiech,
Noc zmieniający w dnia spóipracownika?
Kto mnie objaśni?
Horacyo.
Ja mogę; przynajmniej
Wieść taka biega: Nasz zmarły monarcha,
OZ.EU SZEKSPIR«. TOM IV.
—
18
— ;o —
—
K t ó r e g o duch się p o k a z a ł p r z e d chwilą,
Był, j a k wiadomo, n a rękę w y z w a n y
Przez Fortinbrasa norwegskiego dumę
Zazdrości pełną. Od szabli H a m l e t a
(Bo g o tak z w a n o n a tej g r o b u s t r o n i e )
P o l e g ł F o r t i n b r a s ; p i e c z ę t o w n e m pismem,
A przez heroldów i sądy stwierdzonem,
Z życiem, s w o j e m u z w y c i ę z c y p r z e k a z a ł
T e ziemie, k t ó r e dzierżył w chwili śmierci.
K r ó l nasz, z swej s t r o n y , s t a w i ł odpowiednią
Ziem swych połowę, któraby wpłynęła
D o F o r t i n b r a s a dziedzicznych własności,
G d y b y zwyciężył; j a k t y m ż e układem,
I całą treścią spisanego aktu,
Część j e g o spadła n a H a m l e t a . Dzisiaj,
Młody F o r t i n b r a s , gorącego d u c h a ,
P o wszystkiej ziemi norwegskiej k o ń c z y n a c h
P o r u j n o w a n y c h zbiera d e s p e r a t ó w ,
K t ó r z y za s t r a w ę zawsze są g o t o w i
D o śmiałych czynów. Myślą t e ż j e s t j e g o
(Na co j u ż k r ó l nasz d o w o d y m a j a s n e )
Siłą z n a s z e g o w y d r z e ć posiadania,
Szablą odzyskać w s p o m n i o n e dzielnice,
K t ó r e u t r a c i ł ojciec. T o j e s t , m y ś l ę ,
Główną przyczyną n a s z y c h p r z y g o t o w a ń ,
Ź r ó d ł e m tej s t r a ż y i g ł ó w n ą sprężyną
Spiesznych zacho*dów po całem królestwie.
Bernardo. J a b y m tak s ą d z i ł ; z t e m również się zgadza,
Ż e g r o ź n a p o s t a ć u m a r ł e g o króla,
K t ó r y tej wojny był i j e s t p r z y c z y n ą ,
P r z e c h o d z i zbrojna m i ę d z y naszą strażą.
Horacyo. T o pył oślepić oczy myśli zdolny.
K i e d y R z y m kwitnął n a potęgi szczycie,
K r ó t k o p r z e d śmiercią wielkiego Cezara,
U m a r l i z g r o b ó w w p r z e ś c i e r a d ł a c h wstali,
K r z y c z ą c , bełkocząc po R z y m u ulicach;
Z gwiazd leciał ogień, a r o s a krwią b y ł a ;
Słońce pobladło, a w i l g o t n a gwiazda,
P o d k t ó r e j w p ł y w e m t r o n N e p t u n a stoi,
J a k b y w dniu s ą d n y m z a ć m i ł a się cała.
P o d o b n e znaki o k r o p n y c h w y d a r z e ń ,
J a k b y z w i a s t u n y g r o ż ą c y c h przeznaczeń,
Z a r a z e m niebo i ziemia zesłały
I naszej strefie i n a s z y m s p ó ł z i o m k o m .
(Wraca
Duch).
L e c z cicho ! p a t r z a j ! D u c h z n o w u p o w r a c a .
D r o g ę m u zajdę, choćby zginąć p r z y s z ł o .
Stój, stój, z ł u d z e n i e ! J e ś l i m a s z głos w piersiach,
Przemów !
J e ś l i u c z y n e k d o b r y m o g ę spełnić,
Co tobie ulżyć, a m n i e zbawić zdolny,
Przemów !
J e ś l i o ziemi twojej wiesz nieszczęściach,
K t ó r e , w p r z ó d z n a n e , dadzą się uniknąć,
O mów!
L u b , za ż y w o t a jeżeliś zakopał
Z ł u p i o n e s k a r b y w ziemi tej w n ę t r z n o ś c i a c h ,
Z a co, j a k m ó w i ą , d u c h w r a c a po śmierci,
'
(Pieje kogut).
M ó w ! s t ó j ! o d p o w i e d z ! — W s t r z y m a j go, M a r c e l l o !
Marcel.
M a m ź e go m o i m u d e r z y ć t o p o r e m ?
Horacyo. J e ś l i nie stanie, u d e r z !
Bernardo.
On t u !
Horacyo.
On t u ! (Znika
Buch).
Marcel.
Zniknął. Ź l e robim, królewskiego d u c h a
Pragnąc zatrzymać pozorem przymusu.
On, j a k powietrze, nie m o ż e być r a n n y ,
Czczy cios złośliwem j e s t tylko s z y d e r s t w e m .
Bernardo. J u ż miał p r z e m ó w i ć , kiedy k o g u t zapiał.
Horacyo.
Ale odbieżał, j a k w y s t ę p n a d u s z a
N a g r o ź n y rozkaz. Słyszałem j u ż nieraz,
Ż e kogut, k t ó r y p o r a n k u j e s t trąbą,
S w y m przenikliwym a o s t r y m gardzielem
B u d z i dnia b o g a ; z a d a n y m tak znakiem,
Z m o r z a czy ognia, ziemi czy powietrza,
D u c h zabłąkany i s a m o t n y śpieszy
ii'
—
Marcel.
20
—
D o s w e g o d o m u ; a o słów t y c h p r a w d z i e
Dzisiejszej nocy p o ś w i a d c z a zjawisko.
K t ó r e zniknęło n a k o g u t a pianie.
Niektórzy mówią, że g d y się dzień zbliża,
W k t ó r y m czci kościół Boże N a r o d z e n i e ,
K o g u t , p t a k świtu, przez noc pieje całą;
D u c h y też nie śmią w y m k n ą ć się n a ziemię;
W bezpiecznych n o c a c h nie grożą p ł a n e t y ;
Bezsilne wróżki są i c z a r o w n i c e :
Tyle j e s t w dniu t y m świętości i łaski.
Horacyo. I j a m to słyszał i p o części wierzę.
Lecz patrz ! p o r a n e k , w siny płaszcz owity,
Stąpa po rosie wschodniego pagórka.
O p u ś ć m y straże, a mojem j e s t z d a n i e m
W s z y s t k o m ł o d e m u zeznać H a m l e t o w i ,
Cośmy widzieli, bo n a życie moje,
Duch, dla n a s niemy, do niego przemówi.
Czy zezwalacie, b y m u w s z y s t k o odkryć,
J a k każe miłość n a s z a i p o w i n n o ś ć ?
Marcel.
Z r ó b m y tak, proszę, a j a wiem, gdzie r a n o
Będziem go mogli najdogodniej znaleźć. ("Wychodną).
SCENA I I .
Sala w z a m k u
(Wchodzą:
Król.
królewskim.
Król, Królowa, Hamlet, Polonius, Laertes,
Voltimand,
Korneliusz, Panowie i Orszak).
Choć p a m i ę ć śmierci drogiego n a m b r a t a
T a k świeża jeszcze, chociaż n a m p r z y s t a ł o
W sercach żałobę nosić, a p o d d a n y m
B r w i swoje ściągnąć n a w y r a z boleści,
R o z w a g a przecie tak n a t u r ę zmogła,
Ż e z m ą d r y m s m u t k i e m p a m i ę t a m y o nim,
Ale p a m i ę t n i n a n a s t a k ż e samych.
Dlatego siostrę naszą, dziś królowę,
Spólniczkę w ł a d z y n a d w o j e n n y m ludem,
Wzięliśmy, j a k b y z płaczącą radością,
Z u ś m i e c h e m w j e d n e m , a łzą w d r u g i e m oku,
Z żalem w zamężciu, z w e s e l e m w pogrzebie,
Na równej szali ważąc płacz z radością,
Z a żonę naszą, p o w o l n i w tej sprawie
R a d o m m ą d r o ś c i waszej, co w s z y s t k i e m u
T o w a r z y s z y ł a chętnie. Dzięki za t o ! —
A teraz, wiecie, że F o r t i n b r a s młody,
L e k c e w a ż ą c y sobie naszą w a r t o ś ć ,
Albo w nadziei, że po śmierci b r a t a
P a ń s t w o z klub w y s z ł o d a w n e g o p o r z ą d k u ,
Z a s p r z y m i e r z e ń c ó w wziąwszy swe marzenia,
Ciągle n a s dręczył s w e m i poselstwami,
I posiadłości d o m a g a ł się zwrotu,
P r z e z ojca j e g o p r a w n i e p r z e k a z a n y c h
N a s z e m u b r a t u najwaleczniejszemu.
Teraz przechodzę do obecnej sprawy.
R z e c z y tak stoją: D o króla Norwegii,
Stryja m ł o d e g o F o r t i n b r a s a , piszę,
K t ó r y , niemocą r z u c o n y o łoże,
Zaledwo słyszy o s y n o w c a myślach,
Żądając, aby kroki j e g o w s t r z y m a ł ,
Zwłaszcza, że p o b ó r wojsk, k t ó r e n a m grożą,
P o m i ę d z y j e g o odbywa się ludem.
Ty, Korneliuszu, i ty, Voltimandzie,
Nieście s t a r c o w i moje pozdrowienia.
P e ł n o m o c n i c t w a innego nie macie
D o t r a k t o w a n i a z królem, j a k w y r a z y
W tern piśmie, naszą tłómaczące wolę.
Idźcie, niech pośpiech stwierdzi p o s ł u s z e ń s t w o !
I. i Volt. Licz t u i wszędzie n a gorliwość naszą.
Nie wątpię o t e m . Ż e g n a m w a s serdecznie.
(Voltimand i Kornelius:
wychodzą).
Teraz, L a e r t e s , co m a s z n a m powiedzieć?
Chcesz o coś prosić, o co, L a e r t e s i e ?
R o z u m n e j prośby n i k t do króla Danii
Nie zaniósł darmo. O cóżbyś mógł prosić,
Czegobym chętnie przed prośbą nie przyznał?
Bo ani głowa wierniejszą j e s t sercu,
Ani j e s t ręka u s t o m usłużniejszą,
—
22 —
Jak tron jest duński twemu rodzicowi.
Co chcesz, Laertes?
Laertes.
Groźny mój monarcho,
Pozwól mi znowu do Francyi powrócić,
Skąd chociaż chętnie przybyłem do Danii,
W dzień koronacyi mą powiność złożyć,
Teraz, wyznaję, spełniwszy powinność,
Chęci me, myśli, znów biegną ku Francyi,
Błagają kornie o twe zezwolenie.
Król.
Czy masz ojcowskie? Co mówi Polonius?
Polonius. Ma je, mój królu, zdobyte natręctwem,
J, choć niechętny, oporną mą pieczęć
Do woli jego w końcu przyłożyłem.
Błagam cię, królu, daj twe zezwolenie!
Król.
Laertes, jesteś panem twojej woli;
Pędź twe godziny, jak możesz najlepiej.
Teraz, synowcze Hamlecie, a synu —
Hamlet (na słr.J. Choć mniej niż synu, więcej niż synowcze
Król.
Czemu te chmury wciąż nad tobą wiszą?
Hamlet. O nie, mój królu, jam zbyt jest na słońcu.
Królowa. Dobry Hamlecie zrzuć te szaty nocy,
Królowi Danii pokaż w oczach przyjaźń;
Nie szukaj wiecznie, z powieką spuszczoną,
W prochu twojego szlachetnego ojca,
Wiesz, to los wszystkich: co żyje, umiera,
Natury prawem do wieczności wraca.
Hamlet. Tak, to los wszystkich!
Królowa.
Jeśli tak jest, czemuż
Dla ciebie tak się to dziwne wydaje ?
Hamlet. "Wydaje, pani ? to jest, nie wydaje.
O, dobra matko ! to nie ciemna odzież,
Zwykłe osłony ui oczystej czerni,
Nie ciężki oddech westchnień przymuszonych,
Ni oczu moich potok nieprzebrany,
Ani cierpiące oblicza oznaki,
Z wszystkiemi żalów pozornych formami,
Myśl mą tłómaczą: te się tylko zdają,
Bo są czynami, które udać można.
—
23 —
Lecz ja mam w piersiach, co wyższe nad pozór;
Tamto, to tylko przybory boleści.
Król.
Hamlecie, świadczysz twej natury dobroć,
Płacąc tak ojcu powinna żałobę.
Lecz wiesz, twój ojciec stracił także ojca,
Ten stracił swego; powinność synowska
Do czasu wkłada na żyjące dziecię
Pogrzebne żale; ale trwać niezmiennie
W tym samym żalu, to jedynie zdradza
Bezbożny upór i niemęską duszę,
Dowodzi woli nieposłusznej niebu,
Słabego serca, niecierpliwej myśli,
Niećwiczonego, prostego rozumu;
Bo o czem wiemy, że raz stać się musi,
Co jest powszednie, jak rzecz najzwyklejsza,
Czemuż to mamy, w dziecinnym uporze,
Brać tak do serca? To grzech przeciw niebu,
Przeciw umarłym, grzech przeciw naturze,
Wspak rozumowi, który ciągle uczy
0 śmierci ojców, który od pierwszego
Trupa do tego, co dziś skonał, woła:
To tak być musi! Prosimy, precz odrzuć
Daremne żale. Hamlecie, myśl o nas,
Jak o twym ojcu, bo niech wie świat cały,
Naszego tronu ty jesteś najbliższy,
1 całą głębię szlachetnej miłości,
Jaką najtkliwszy ojciec ma dla syna,
Ja mam dla ciebie. Podjęty przez ciebie
Zamiar powrotu do szkół wittemberskich
Jest najsprzeczniejszy naszemu życzeniu,
Więc cię prosimy, skłoń myśl do zostania,
Na oczu naszych radość i pociechę,
Pierwszy na dworze, nasz krewny i syn nasz.
Królowa. Niech prośby matki daremne nie będą:
Do Wittemberga nie wracaj, żyj z nami!
Hamlet. O ile zdołam, posłuszny ci będę.
Król.
Odpowiedź piękna i oznacza miłość.
Bądź jak my sami w Danii. Pani, idźmy!
—
24
—
T o wolne, c h ę t n e p r z y s t a n i e H a m l e t a ,
J a k u ś m i e c h sercu m o j e m u j e s t miłe.
Dlatego, k a ż d y s p e ł n i o n y dziś p u h a r
Działa z weselem c h m u r o m rozpowiedzą,
K r ó l e w s k i t o a s t niech oddźwięczy niebo,
Ziemskie p i o r u n y powtarzając. I d ź m y !
(Wychodzą: Król, Królowa, Polonius, Laertes i Orszak)
Hamlet.
Gdyby t o n a z b y t , n a z b y t stałe ciało
Mogło się stopić i z rosą p o m i e s z a ć !
L u b g d y b y p r a w a nie w y d a ł P r z e d w i e c z n y
Na s a m o b ó j c ó w ! O B o ż e ! o B o ż e !
J a k n u d n e , płaskie, podłe i j a ł o w e
Tego mi ś w i a t a zdają się z a c h o d y !
H a ń b a mu, h a ń b a ! Z a r o s ł y j e d y n i e ,
J a k n i e p l e w i o n y ogród, tylko p o d ł y c h
C h w a s t ó w pękami. D o tegoż więc p r z y s z ł o !
J a k u m a r ł l e d w o miesięcy d w a mija,
N a w e t nie tyle — król 'tak doskonały,
Że p r z y t y m zda się j a s n y m H y p e r y o n e m
Obok S a t y r a ; m a t k ę mą t a k kochał,
Ż e nie dał nieba w i a t r o m gwałtowniejszym
Lic się jej dotknąć. O niebo i z i e m i o !
Czemuż to wszystko przypominać muszę?
I ona czyliż nie lgnęła do niego,
J a k g d y b y żądza w siły większe r o s ł a
Tern, co ją s y c i : a przecie, za miesiąc —
Z g r o z a ! Słabości, t w e imię k o b i e t a !
Za k r ó t k i miesiąc — nim się zużył trzewik,
W k t ó r y m z a t r u p e m biednego szła ojca,
W łzach j a k Niobe — ona, ona s a m a —
O B o ż e ! zwierzę nieme, b e z r o z u m n e
Dłuźejby w s e r c u c h o w a ł o żałobę —
Oddała rękę mojemu stryjowi,
Tak p o d o b n e m u do mojego ojca,
J a k do Alcyda ja. Z a k r ó t k i miesiąc,
P r z o d y nim słoność łez jej najnieszczerszych
W zapuchłych oczach ślady swe straciła,
Pojęła męża. Najgrzeszniejszy pośpiech,
—
Horacyo.
Hamlet.
Horacyo.
Hamlet.
Marcel.
Hamlet.
Horacyo.
Hamlet.
Horacyo.
Hamlet.
25
—
Skoczyć t a k nagle w k a z i r o d n e łoże.
T o źle, t o skończyć nie m o ż e się dobrze.
P ę k a j m e serce, bo j a milczeć m u s z ę !
(Wchodzą: Horaeyo, Bernardo,
Marcellus).
W i t a j nam, książę !
B a d widzę w a s z d r o w y c h .
H o r a c y o , jeśli nie myli m n i e p a m i ę ć ?
H o r a c y o , książę, a b i e d n y twój sługa.
Przyjaciel raczej ; chcę zmienić te n a z w y .
Co z W i t t e m b e r g a s p r o w a d z a cię do n a s ?
Marcellus ?
Książę —
Witaj ! D o b r y wieczór.
L e c z wyznaj, po coś p r z y b y ł z W i t t e m b e r g a ?
Książę, w r o d z o n a skłonność do włóczęgi.
Nie chciałbym, żeby w r ó g twój t o powiedział,
I t y mojego u c h a nie przymusisz,
B y uwierzyło, g d y się sam oskarżasz.
N a z b y t w i e m dobrze, żeś nie j e s t włóczęgą.
D o E l s i n o r u co cię przyciągnęło?
Nim n a s opuścisz, pić cię n a u c z y m y .
N a pogrzeb ojca twego pospieszyłem.
D o b r y kolego, nie szydź proszę ze m n i e ;
Sądzę, żeś przybył raczej n a ślub matki.
HoracyO. P r a w d a , że j e d e n spiesznie szedł za drugim.
Hamlet.
Oszczędność, b r a c i e ! p i e c z y s t e m z p o g r z e b u
Na zimno ślubne s t o ł y z a s t a w i o n o .
P r z ó d najsroższego chciałbym z w r o g ó w moich
W niebie zobaczyć, niż dzień ten, H o r a c y o !
Mój ojciec — zda się, widzę m e g o ojca —
Horacyo. Gdzie?
Hamlet.
P r z e d oczyma duszy mej, Horacyo.
Horacyo. I j a m go widział. K r ó l to był wspaniały.
Hamlet.
Mąż to był, w s z y s t k o g d y biorę n a wagę,
K t ó r e m u n i g d y r ó w n e g o nie ujrzę.
Horacyo. Z d a mi się, książę, żem go widział wczoraj.
Hamlet.
Ż e ś widział k o g o ?
Horacyo.
Króla, t w e g o ojca.
26 —
Hamlet. Króla, mojego ojca?
Horacyo.
Miarkuj chwilę
Uważnem uchem twoje podziwienie,
Póki, tych panów świadectwem poparty,
O całem dziwie nie skończę powieści.
Hamlet.
Na miłość Boga, opowiedz mi wszystko!
Horacyo.
Dwie noce, jedna po drugiej, mój książę,
Kiedy z Bernardem trzymał straż Marcellus,
Dwa razy mieli o głuchej północy
Jedno widzenie. Postać, jak twój ojciec,
Od stóp do głowy zbroją osłoniona,
Nagle się jawi i poważnym krokiem
Sunie się wolno, po trzykroć wymija
Ich oczy, trwogą i dziwem rozwarte,
Na długość berła, gdy oni, przemarzli
Na galaretę potęgą bojaźni,
W milczeniu stali. Całe to zdarzenie
Z tajemną trwogą mnie opowiedzieli.
Z nimi na trzecią noc trzymałem wartę,
A o godzinie przez nich oznaczonej,
I słowo w słowo jak była ich powieść,
Ujrzałem ducha. Znałem twego ojca:
Beka do ręki nie więcej podobna.
Hamlet. Lecz gdzie to było?
Marcel.
Na tarasie zamku.
Hamlet. Czyś doń przemówił?
Horacyo.
Przemówiłem, książę,
Ale on milczał. Baz, jak mi się zdało,
Głowę swą podniósł i przybrał postawę,
Jakby chciał mówić, lecz w tę właśnie chwilę
Poranny kogut przeraźliwie zapiał,
A on się spiesznie na ten głos oddalił
I z oczu zniknął.
Hamlet.
Dziwne wydarzenie!
Horacyo. Książę, na moje życie, jest prawdziwe.
A zdaniem naszem, donieść ci o wszystkiem
Było najpierwszą powinnością naszą.
Hamlet. Dziwnie zjawisko to mnie niepokoi.
—
27
—
Kto straż dziś trzyma?
Wszyscy.
My, łaskawy książę.
Hamlet. Zbrojny, mówiłeś?
Wszyscy.
Tak.
Hamlet.
Od stóp do głowy?
Wszyscy. Od stóp do głowy.
Hamlet.
Więc nie widzieliście
Jego oblicza?
Horacyo.
Widzieliśmy, książę,
Misiurka bowiem była podniesiona.
Hamlet. Czy twarz miał gniewną?
Horacyo.
Twarz jego świadczyła
Nie gniew, lecz boleść.
Hamlet.
Blady czy czerwony?
Horacyo. O, bardzo blady.
Hamlet.
I wlepił w was oczy?
Horacyo. Ilpornie.
Hamlet.
Czemuż nie byłem tam z wami!
Horacyo. Byłbyś zdumiony.
Hamlet.
Zapewne, zapewne!
Czy długo został?
Horacyo.
Z niewielkim pośpiechem,
Sądzę, byłoby można sto odliczyć.
Marc. i Bern. Dłużej.
Horacyo.
Nie dłużej, gdy ja go widziałem.
Hamlet. Brodę miał siwą?
Horacyo.
Jak ją miał za życia:
Czerń posrebrzana.
Hamlet.
Dziś straż z wami trzymam ;
Może powróci.
Horacyo.
Beczę za to, książę.
Hamlet. Jeśli to postać szlachetnego ojca,
Przemówię do niej, choćby piekło całe
Otworem stało i broniło mówić. —
Jeśliście dotąd rzecz tę utaili,
Kryjcie ją także milczeniem na przyszłość,
A cobądzkolwiek tej nocy wypadnie,
Powierzcie myślom a nie językowi.
—
28
—
—
Z a w d z i ę c z ę w a m tę miłość. Bądźcie z d r o w i !
A n a tarasie zobaczę się z w a m i
Koło d w u n a s t e j .
Wszyscy.
Przyjmij n a s z e służby.
Hamlet.
Nie, miłość waszą, j a k w y m i ł o ś ć moją.
(Horacyo, Marcellus, Bernardo
wychodzą).
Ojca duch z b r o j n y ! To mi z a p o w i a d a
Czyn j a k i ś czarny. Bodaj noc j u ż b y ł a !
Milcz, czekaj, duszo ! Z b r o d n i a u t a j o n a
Na dzień w y s t ą p i t a j n y c h p o t ę g siłą,
Choćby ją ziemi b r z e m i ę osłoniło (wychodzi).
SCENA I I I .
Pokój w d o m u P o l o n i u s a .
(Wchodzą:
Laertes.
Ofelia.
Laertes.
Ofelia.
Laertes.
Laertes,
Ofelia).
Rzeczy m e poszły n a s t a t e k ; bądź z d r o w a !
A, siostro, k i e d y w i a t r będzie pomyślny,
Gdy znajdziesz s t a t e k gotowy, pamiętaj
N a p i s a ć do m n i e .
Alboż wątpisz o t e r n ?
Co do H a m l e t a i j e g o zalotów,
Bierz to za m o d ę i k r w i przywidzenie;
Fiołek w wiośnie n a t u r y rozwity,
W c z e s n y , nietrwały, słodki lecz znikomy,
Na chwilę wonią t c h n ą c y — i n i c więcej.
J a k t o ? nic więcej?
Nie myśl, b y co więcej.
N a t u r a , rosnąc, nietylko się w z m a g a
W żyły i ciało, ale z tą świątynią
W e w n ę t r z n a służba u m y s ł u i duszy
R o ś n i e zarazem. Może k o c h a t e r a z ,
Może ni plama, ni p o d s t ę p nie hydzą
Dziś j e g o u c z u ć ; lecz zważ j e g o wielkość,
Myśl, że nie j e g o własną j e g o wola,
Bo on j e s t r o d u s w e g o niewolnikiem,
Nie m o ż e śladem n i e z n a n e g o t ł u m u
29
—
Sani sobą rządzić. W y b ó r j e g o niesie
Całego kraju zdrowie i z b a w i e n i e ;
Dlatego, w y b ó r j e g o ogranicza
Wielkiego ciała, k t ó r e g o on głową,
Głos i p r z y s t a n i e . Mówi, że cię k o c h a ;
T w a m ą d r o ś ć niechaj o t y l e m u wierzy,
O ile w sferze swej i sile zdoła
W czyn zmienić słowo, co o tyle m o ż e ,
O ile z Danii głosem się to zgadza.
Więc zważ, twój h o n o r ile stracić może,
J e ś l i zbyt chętnie pieśni j e g o słuchasz :
Stracisz s w e serce, o t w o r z y s z skarb czysty
Niepowściągnionej j e g o n a t r ę t n o ś c i .
O, strzeż się tego, Ofelio, m a siostro,
C h r o ń się, hamując uczuć t w y c h popędy,
Od n i e b e z p i e c z e ń s t w i p o s t r z a ł ó w żądzy!
D o ś ć j e s t r o z r z u t n e najskromniejsze dziewczę,
G d y księżycowi odsłania swą piękność.
P o t w a r c z y c h ciosów c n o t a nie unika.
B o b a k zbyt często wiosny t o c z y dzieci,
N i m j e s z c z e mogą pączki s w e r o z w i n ą ć ;
A śród p o r a n k ó w i rosy młodości
Mgły z a r a ź l i w e najniebezpieczniejsze.
Bądź więc o s t r o ż n ą : w t r w o d z e b e z p i e c z e ń s t w o ;
B o m ł o d o ś ć s a m a w sobie b u n t wywoła,
Gdy w s z y s t k o zda się spokojne do koła.
Ofelia.
T r e ś ć twojej r a d y z a t r z y m a m w pamięci
J a k s t r ó ż ó w serca. Lecz, dobry mój bracie,
Nie wskazuj palcem, j a k zły kaznodzieja,
Ciernistej ścieżki wiodącej do nieba,
G d y sam, r o z p u s t n i k bez cugla i miary,
Gonisz po d r o g a c h kwiecistej rozkoszy,
Z k a z a ń swych szydząc.
Laertes.
0 , bądź bez o b a w y !
Ale czas t r a c ę . Otóż i mój ojciec. (Wchodzi
P o d w ó j n ą łaską dwa błogosławieństwa,
L o s mi t o szczęście podwójne n a d a r z a .
Polonius. J a k t o ? t u j e s z c z e ? N a s t a t e k ! na s t a t e k !
Polonius).
-
—
30 —
Na żagli twoich ramieniu wiatr zasiadł.
Czekają na cię. Weź błogosławieństwo,
(Kładzie rękę na głowę Laertesa).
A te słów kilka nauki w pamięci
Zapisz na zawsze. Strzeż myśli od słowa,
A od uczynku myśli bez rozwagi;
Bądź poufałym boz pospolitości;
Przyjaciół, gdyś ich przyjaźń wypróbował,
Przykuj do duszy stalową obręczą,
Lecz nie plam dłoni ściskaniem kompanów
Nowo wylęgłych, nie porosłych w pierze;
Strzeż się zatargów, lecz raz uwikłany
Wrogów twych naucz, by się ciebie strzegli;
Daj wszystkim ucho, głos wybranym tylko;
Słuchaj rad wszystkich, lecz sąd twój zachowaj;
Miej strój kosztowny wedle twych zasobów,
Nie śmieszny krojem, nie pstry lub złocony,
Bo ubiór często objawia człowieka;
Francuzi pierwsi godnością i rodem
Nieporównanym są w tym względzie wzorem;
Ni wierzycielem ani bądź dłużnikiem,
Często pożyczkę stracisz z przyjacielem,
A pożyczając obrazisz oszczęJność.
Lecz przedewszystkiem, bądź sam sobie wierny,
Bo za tern pójdzie, jak za dniem noc idzie,
Że dla nikogo fałszywym nie będziesz.
Bądź zdrów! Niech rada ma z błogosławieństwem
W sercu się przyjmie!
Laertes.
Żegnam cię, mój ojcze!
Polonius. Spiesz się, czas woła i czekają słudzy.
Laertes. Bywaj mi zdrowa, Ofelio ! Pamiętaj
Na moje słowa.
Ofelia.
Zamknęłam je w myśli,
A ty, mój bracie, klucz od niej zabierasz.
Laertes. Bywaj mi zdrowa! (wychodzi).
Polonius.
Co on ci powiedział?
Ofelia.
Kilka słów księcia Hamleta tyczących.
Polonius. A, na uczciwość, w sam czas dana rada.
Ofelia.
Polonius.
Ofelia.
Polonius.
Ofelia.
Polonius.
Ofelia.
Polonius.
31 —
Toć mi mówiono, że ci długie chwile
Książę poświęca, że na posłuchanie
Nazbyt łaskawie i chętnie przyzwalasz.
Jeśli to prawda, jak mnie ostrzegano,
Wyznać ci muszę, że nie tak dokładnie
Pojmujesz swoje własne stanowisko,
Jak honorowi córki mej przystało.
Powiedz mi, proszę, co jest między wami?
Często w tych czasach uczuć swych ofiary
Książę mi składał.
Uczuć swych ofiary!
Mówisz, Ofelio, jak młodziutkie dziewczę
W tej niebezpiecznej sztuce niećwiczone.
I ty na prawdę wierzysz w te ofiary,
Jak je nazywasz?
Nie wiem, co mam myśleć.
To ja ci powiem: Myśl, żeś niemowlęciem,
Wzięłaś ofiary za dobrą monetę,
A to był liczman. Ceń się trochę drożej,
Lub, żeby skończyć rzecz bez omówienia,
Tanim mnie kosztem wystrychniesz na dudka.
Jeśli miłości mej szukał, to zawsze
Drogą honoru.
Szeroka to droga,
Po której możesz daleko zajechać.
I wszystkie niebios potęgi przywołał,
By uczuć jego były mi świadkami.
Wszystko to sidła, by łowić cietrzewie.
Kiedy krew pali, dusza językowi
Przysiąg dostarcza; córko, tych połysków
Światła bez ciepła, które wtedy właśnie,
Kiedy najwięcej obiecują, gasną,
Nie bierz za ogień. Odtąd, skąpiej córko,
Twej przytomności dziewiczej udzielaj;
Twoim rozmowom naznacz cenę wyższą,
Niż jego rozkaz. A co do Hamleta,
Pamiętaj, córko, że to książę młody,
Że mu jest wolno większe zbiegać koło
Ofelia.
-- 33
Niżeli tobie. W dwóch słowach, Ofelio,
Nie wierz tym ślubom, bo to są rajfury
Odmiennej barwy od zewnętrznych znaków,
Niepoświęconych wymagań błagacze,
A ich przysięgi święte i pobożne,
Żeby zwieść lepiej. Tak więc, raz na zawsze,
Po prostu nie chcę, ażebyś na przyszłość
Chciała marnować wolno twoje chwile,
Prowadząc z księciem Hamletem rozmowy.
Pamiętaj o tern. Wracaj do komnaty.
Mój ojcze, woli twej będę posłuszną. (Wychodzą).
SCENA IV.
Taras zamkowy.
(Wchodzą: Hamlet, Horacyo, Marcelhis).
Hamlet. Wiatr kąsa ostro; a wam czy nie zimno?
Horacyo. I mnie się także wiatr zdaje szczypiący.
Hamlet. Która godzina?
Horacyo.
Marcel.
Brak coś do północy.
Nie, już wybiła.
Horacyo.
Czy tak? Nie słyszałem.
Więc czas się zbliża, w którym Duch odbywa
Zwykłą przechadzkę. (Odgłos trąb i dział za sceną).
Co to znaczy, książę?
Hamlet. Król noc tę całą czuwa i ucztuje,
Śród wrzasków, tańców i skoków szalonych,
A co reńskiego wina puhar spełni,
Trąby i bębny grzmią tryumf toastu.
Horacyo. Czy to jest zwyczaj?
Hamlet.
Tak jest, bez wątpienia.
Lecz, mojem zdaniem, choć się tu rodziłem,
I choć przywykłem, byłoby zaszczytniej
Łamać ten zwyczaj, niż go zachowywać.
Te całonocne hulanki, przed sądy
Ludów nas ciągną na wschód i na zachód;
Wszędzie nam dają nazwisko pijaków,
Niechlujnych wieprzów; boć prawda, ten zwyczaj
Od czynów naszych choć wielkich i szczytnych,
Edzeń chwały i szpik odbierają cały.
Tak bywa często w ludziach pojedynczych
Że jedna, mała natury ich plama,
Czy z urodzenia — w czem nie jest ich wina
Bo nikt początku swego nie wybiera —
Czyto ze zbytniej bujności humoru,
Szranki i twierdze rozumu łamiącej,
Czy też z nałogu, który swym fermentem
Obyczajności kształtne formy krzywi;
Ci ludzie, jednym piętnowani błędem,
Wolą natury lub zesłaniem losu,
Choćby ich cnoty były nieskończone,
Były tak czyste, jak jest niebios łaska,
W powszechnej błędu jednego naganie
Zmarnieją wszystkie. Jeden gram spodlenia
Szlachetne ciało do swej nikczemności
Sprowadza nieraz. (Wchodzi Duch).
Horacyo
Patrz, książę, przychodzi!
Hamlet. Brońcie mnie, niebios posłańcy, anieli!
Czyś jest zbawionym duchem czy przeklętym,
Czy niebios oddech, czy żar niesiesz piekła,
Czy cię sprowadza litość albo zemsta,
Twe mi zjawisko mówić nakazuje.
Więc ci się pytam, wzywam cię, Hamlecie,
Ojcze mój, królu Danii, odpowiadaj !
W niewiadomości zginąć mi nie dozwól !
Lecz powiedz, czemu kości poświęcone,
Złożone w trumnie, zdarły swe powicie?
Czemu grobowiec, który w oczach naszych
Otulił ciało twoje do pokoju,
Znów rozwarł ciężkie, marmurowe paszcze,
Na świat cię rzucił? Jak mamy tłomaczyć,
Że ty, trup zmarły, znów odziany stalą
Odwiedzasz blade księżyca połyski,
Noc czyniąc hydną; w nas słabych stworzeniach,
Tak groźnie, strasznie istność wstrząsasz całą,
DZIEŁA SZEKSPIRA
TOM Hf.
-
U
-
Zbudzając myśli nad dusz naszych polot?
Powiedz dlaczego? Czego żądasz od nas?
Horacyo. Daje ci znaki, byś się z nim oddalił,
Jakgdyby pragnął zwierzyć tajemnice
Tobie jednemu.
Marcel.
Patrz, uprzejmym gestem
Chce cię pociąguąć w samotniejsze miejsce.
Lecz nie idź za nim!
Horacyo (wstrzymując Hamleta). O nie, nie idź, książę!
Hamlet. Tu nie chce mówić, więc muszę pójść za nim.
Horacyo. Nie idź, mój książę!
Hamlet.
Czego mam się lękać?
Życie me dla mnie od śpilki nie droższe,
A duszy mojej, jak on nieśmiertelnej,
Możeli szkodzić? Znów powtarza znaki —
Idę.
Horacyo.
Jeżeli nad brzeg cię pociągnie,
Na stromej skały czoło przepaściste,
Nad głębinami morza zawieszone,
A tam, straszniejszą przywdziewając postać,
Wszechwładztwo twemu wydrze rozumowi,
Popchnie w szaleństwo? Pomyśl o tem, książę:
Samo już miejsce, hez innych powodów,
Do człeka duszy myśl rozpaczy wciska,
Gdy widzi morze w niezmierzonej głębi,
Ryk jego słyszy.
Hamlet. Znów daje znaki. Idź! spieszę za tohą.
Marcel. Nie pójdziesz, książę !
Hamlet.
Tylko zdała ręce!
Marcel. Rozważ, nie pójdziesz ! (Duch daje znale).
Hamlet.
Los mój na mnie woła,
Każdą najmniejszą ciała mego żyłkę,
Jak nemejskiego lwa nerwy natęża. (Duch daje znale)
Jeszcze raz wzywa; puśćcie mnie, panowie!
(Wyrywa się).
Na niebo, kto się z was dotknąć mnie waży,
Duchem go zrobię ! Idź ! śpieszę za tobą.
(Duch i Hamlet wychodzą).
Horacyo. Pęd wyobraźni szalonym go robi.
Marce.. Pośpieszmy za nim ; tutaj posłuszeństwo
-Byłoby zbrodnią.
Horacyo.
, ,.
Marce.. Jest coś zgniłego w t e m Ï ô Ï f ° A < 7 ?
Horacyo. Niebo zaradzi.
ż e r t w ę «uńskiem.
Marcel.
ó•
p e s z m y tylko z a n i m !
(Wychodgą)
SCENA V.
Odleglejsza część tarasu.
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
(Wchodzą: Duch, Hamlet).
Gdzie mnie prowadzisz? mów! nie pójdę dalej.
Słuchaj mnie.
Słucham.
Zbliża się godzina,
W której do strasznych, siarczanych płomieni
Powrócić muszę.
Duchu nieszczęśliwy!
Nie płacz nade mną, lecz słuchaj uważnie,
Co ci odsłonię.
Mów! słuchać cię muszę.
Jak musisz pomścić, kiedy mnie wysłuchasz.
Co?
Słuchaj: jam jest ojca twego duchem,
Na czas skazanym błąkać się po nocy,
We dnie zamknięty śród wiecznych płomieni,
Dopóki grzechów mojego żywota
Ogień nie spali, czystości nie wróci.
Gdybym mógł tajnie męki mej odsłonić,
Mojej powieści najlżejszeby słowo
Krew twą zwarzyło, poszarpało duszę,
Oczy, jak gwiazdy, z ich wyparło sfery,
Takby trefione zmieszało kędziory,
Że każdy włosek stanąłby oddzielnie,
Jak na gniewnego jeża grzbiecie kolce;
Lecz ta z sfer wiecznych powieść nie dla uszu
8«
-
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
Hamlet.
Duch.
36 —
Ze^ krwi i ciała. Stuchaj ! słuchaj ! słuchaj !
Jeśliś drogiego ojca kochał kiedy.
0 Boże!
Pomścij okrutne morderstwo!
Morderstwo ?
Podłe, jak każde morderstwo,
Lecz z wszystkich morderstw to jest najpodlejsze,
1 najdziwniejsze i przeciw naturze.
Spiesz się z powieścią, abym lotnem skrzydłem,
Jak skrzydło myśli lub miłosnych marzeń,
Pobiegł za zemstą.
Widzę, jesteś gotów,
Bo byłbyś cięższy od tłustego chwastu,
Który spokojnie w Lethe wodach gnije,
Gdybyś nie powstał na słowa me. Słuchaj :
Mówią, że kiedym w ogrodzie mym zasnął,
Wąż mnie ukąsił; całej Danii uszy
Ten sfałszowany śmierci mojej powód
Uwiódł nikczemnie. Szlachetny młodzianie,
Wiedz, że wąż, który ojca twego zabił,
Teraz koronę jego ma na głowie.
O moja duszo prorocza! Stryj?
Zgadłeś.
Ten kazirodny, ten zwierz cudzołożny,
Dowcipu czarem, ułudą podarków,
(O grzeszny dowcip, grzeszne czary, zdolne
Tak uwie ; ó!) wciągnął do lubieżnych celów
Moją, pozornie najcnotliwszą żonę.
Hamlecie, co za upadek ! Ode mnie,
Którego miłość, zawsze ręka w rękę
Z małżeńską wiarą, szła godności pełna,
Ku nędznikowi przechylić swe serce,
Co w porównaniu darów przyrodzonych
Żebrakiem tylko przy mnie się wydawał!
Ale jak cnota szczera nie upadnie,
Choć ją rozpusta w kształtach nieba kusi,
Tak, choć z promiennym złączona aniołem,
Lubieżność w łożu rajskiem się przesyci,
—
37 —
I chętniej pójdzie na śmieciach ucztować.
Lecz cicho! zda się, czuję tchnienie ranka.
Śpieszyć się muszę. Kiedy po południu,
Wedle zwyczaju zasnąłem w ogrodzie,
Stryj twój w bezpieczną zakradł się godzinę
Z przeklętą czarą blekotowych soków,
I w uszu moich kręte wlał tajniki
Trędowy napój, którego potęga
Ze krwią człowieka w takiej nienawiści,
Ze, żartka jakby żywe srebro, zbiega
Po ciała wrotach, drogach i kanałach,
Gwałtowną siłą i warzy i stęża,
Jak kropla kwasu w mleko upuszczona,
Krew świeżą, zdrową; tak z moją się stało,
I wnet hydnego, obrzydłego trądu
Skorupa, jakby Łazarza powłoka,
Gładkie wprzód moje ciało przyoblekła.
Tak mi śpiącemu brata mego ręka
Naraz wydarła życie, berło, żonę,
Podcięła w całym kwiecie moich grzechów,
Bez namaszczenia, spowiedzi, pokuty.
Nie dał mi czasu obliczyć się, posłał
Na sąd z ciężarem grzechów na sumieniu.
O, to okropnie! okropnie! okropnie!
Jeśli masz duszę, nie przebacz mu tego,
Nie pozwól, żeby królów Danii łoże
Było lubieżnych kadzirodztw siedliskiem!
Ale jakkolwiek zbrodnię będziesz ścigał,
Myśli swej nie plam, nie podniecaj duszy
Naprzeciw matce; zostaw ją niebiosom
I cierniom, które w jej piersiach utkwione
Kłuć, piec ją będą. Bądź mi zdrów, Hamlecie!
Świętojańskiego robaczka płomienie
Bledną i gasną; ranek się przybliża.
Bądź zdrów, Hamlecie, a pamiętaj o mnie! (Znika).
Hamlet. O wy niebieskie potęgi! o ziemio!
Dodamże piekło? — Miarkuj się, o serce!
Żyły, niech starość nie chwyci was nagła,
-
38
—
Służcie mi wiernie! Pamiętać o tobie?
Tak, biedny duchu, póki pamięć mieszka
W zbłąkanej myśli. Pamiętać o tobie?
0 tak! Na moich pamięci tablicach
Wszystkie pamiątki drogie dawniej zatrę,
Ksiąg wszystkie zdania, formy i wrażenia,
Które wpisały młodość i rozwaga,
I tylko w całej mózgu mego księdze
Żyć będą jedne twoje przykazania,
Z żadną podlejszą nie zmieszane treścią.
O najzdradliwsza kobieto! Nędzniku!
Uśmiechający się, podły szatanie !
Mój pugilares — muszę w nim zapisać,
Że się uśmiechać można, a być łotrem ;
Jestem przynajmniej pewny, można w Danii. (Pisze).
Trzymam cię, stryju. Teraz moje hasło
Jest: bądź mi zdrowy, a pamiętaj o mnie!
Przysiągłem na to.
Horacyo (za scena).
Mój książę! mój książę!
Marcel, (za sceną). Książę Hamlecie !
Horacyo (za sceną).
Strzeż go Boże!
Marcel, (za sceną).
Amen!
Horacyo (za sceną). Hola, ho ! książę !
Hamlet. Hola, h o ! chłopcze! przybywaj, mój ptaszku!
(Wchodzę: Horacyo i Marcelim).
Marcel. I cóż, mój książę ?
Horacyo.
I cóż ci powiedział?
Hamlet. O dziwy!
Horacyo.
Powiedz!
Hamlet.
Nie mogę, wydacie.
Horacyo. Nie ja, na niebo!
Marcel.
Ani ja, mój książę!
Hamlet. Mówcie, czy ludzkie myślałoby serce —
Będziecież milczeć?
Hor. i Marc.
Na niebo, mój książę!
Hamlet. Na duńskiej ziemi łotra nie znajdziecie,
Któryby nie był hultajem wierutnym.
Horacyo. Nie trzeba, aby duch z mogiły powstał
—
Hamlet.
Horacyo.
Hamlet.
39
—
Uczyć nas tego.
O prawda! masz słuszność;
A więc najlepiej, bez dalszych zachodów,
Dajcie mi rękę i bywajcie zdrowi!
Idźcie, gdzie woła interes lub żądza,
Boć każdy człowiek ma swe interesa
I swoje żądze. Ja, biedak, widzicie,
Modlić się pójdę.
Mowa twoja, książę,
Jest zbiorem dzikich słów i pomieszanych.
Żałuję z serca, że was obraziła,
Prawdziwie: z serca.
Horacyo.
Niema w tern obrazy.
Hamlet. Jest, na świętego Patryka, jest, czuję,
O, jest i wielka! Co do tego ducha,
Muszę wam wyznać, że duch to uczciwy.
Ciekawość, co tu zaszło między nami,
Radzę miarkować. Teraz, przyjaciele,
Wzywam na przyjaźń i żołnierski honor,
Zróbcie mi jedną małą łaskę —
Horacyo.
Jaką ?
Hamlet. Zmilczcie na zawsze nocy tej zjawisko.
Hor. i Mar, Na zawsze, książę.
Hamlet.
Przysiążcie mi na to !
Horacyo. Na honor, książę!
Marcel.
Książę, na mój honor!
Hamlet. Na miecz mój!
Marcel.
Książę, wszak już przysięgliśmy.
Hamlet. Ale na miecz mój, na mój miecz!
Duch (pod dvmią).
Przysiążcie!
Hamlet. H a ! ha! uczciwcze, jesteś tu? tak mówisz?
Słyszycie tego braciszka w piwnicy?
A więc przysiążcie!
Horacyo.
Daj rotę przysięgi.
Hamlet. Nie mówić nigdy o nocy tej dziwach,
Na szablę moją przysiążcie!
Duch (pod ziemią).
Przysiążcie!
Hamlet. Hic et ubiaue? Zmieńmy stanowisko.
_
40 —
Do mnie, panowie, zbliżcie się tu do mnie.
Na szabli mojej połóżcie prawice;
Nie mówić nigdy o nocy tej dziwach,
Na szablę moją przysiążcie!
Duch (pod ziemią).
Przysiążcie!
Hamlet. Dobrześ rzekł, stary krecie. Szybko, widzę,
Nurtujesz ziemię, uczciwy górniku!
Raz jeszcze miejsce zmieńmy, przyjaciele.
Horacyo. O dniu i nocy! Dziwy niepojęte!
Hamlet. Więc je jak rzadkich powitajcie gości.
Więcej jest dziwów na ziemi i niebie
Niż się marzyło naszym filozofom.
Lecz pójdźcie! Nigdy, na zbawienie wasze,
Jakkolwiek kroki me dziwaczne będą —
Bo może uznam na przyszłość potrzebnem
Ciało me ubrać w szatę dziwaczności —
Widząc mnie, nigdy, nigdy, przyjaciele,
Takim dłoń waszych, takim głowy ruchem,
Lub słów dwuznacznych wymową, naprzykład:
Wiem, albo : gdybym zechciał, mógłbym, albo :
Gdybym chciał mówić, albo : kto wie, moèe,
Albo podobnym nie zdradzicie znakiem
Moich tajemnic. Że tego nie będzie,
Niech wam tak niebo ześle miłosierdzie
W ciężkiej potrzebie! Przysiążcie!
Duch (pod ziemią).
Przysiążcie!
Hamlet. O spocznij, spocznij, duchu niespokojny!
Teraz, miłości polecam się waszej.
Czemkolwiek człowiek tak biedny jak Hamlet
Miłość i przyjaźń ku wam stwierdzić zdoła,
Przy łasce bożej nie omieszka. Pójdźmy!
Palec na ustach, raz jeszcze was błagam.
Czas wyszedł z stawów, losów klątwa zdarza,
Że się rodziłem na jego lekarza!
Lecz dosyć ! teraz oddalmy się razem. (Wychodzą).
41
—
AKT DRUGI.
SCENA I.
Pokój w domu Poloniusa.
(Wchodzą: Polonius, Rejnaldo).
Polonius. Rejnaldo, wręcz mu list ten i pieniądze.
Rejnaldo. Wypełnię rozkaz.
Polonius.
Mądrzebyś postąpił,
Gdybyś się o nim rozpytai u ludzi,
Nim go odwiedzisz.
Rejnaldo.
Myślałem już o tern.
Polonius. Dobra odpowiedź, na uczciwość, dobra '
Otóż, w Paryżu pytaj mi się naprzód,
Czy są Duńczycy, jak i kto, gdzie żyją,
Jakie wydatki, jakie towarzystwo;
A kiedy z pytań tych krętobadawczych
Dojdziesz, że syna mego znają, zbliż się
1 dotknij sprawy niby od niechcenia.
Możesz więc zacząć z daleka, naprzykład:
„Znam jego ojca, przyjaciół, po części
Jego samego" — rozumiesz, Rejnaldo V
Rejnaldo. Rozumiem, panie, dokładnie.
Polonius.
„Po części
Jego samego" — możesz dodać: „mało;
Lecz jeśli to on, szalona to głowa,
Tylko zajęta tern i owem ;" wymyśl,
Co tylko zechcesz, byle nic brudnego,
Co honor krzywdzi; tego się wystrzegaj,
Lecz wszystkie dzikie, rozpustne wybryki,
Najlepiej znane jako towarzysze
Wolnej młodości.
Rejnaldo.
Naprzykład szulerka —
Polonius. Lub picie, kłótnie, klęcia, pojedynki,
Dziewczyny — możesz wszystko to zarzucać.
Rejnaldo. Lecz panie, to go skrzywdzi na honorze.
-
ii
-
Polonius. Nie, byłeś zręcznie przyprawił zarzuty,
Byłeś w krzywdzące nie zmienił ich wady,
Zatwardziałego grzesznika znamiona.
Nie to myśl moja. Tak zręcznie licz błędy,
Żeby się zdały plamami swobody,
Ognistej duszy błyskiem i wybuchem,
Dzikim owocem krwi niepowściągnionej,
Jak zwykle w młodych.
Rejnaido.
v
Ale, dobry panie —
Polonius. Na co to wszystko?
Rejnaido.
Właśnie, chciałbym wiedzieć.
Polonius. Zaraz ci powiem. Jest to, zdaniem mojem,
Dowcipu mego wymysł kapitalny.
Synowi drobne zarzucając wady —
Których nie ujdzie, kto się otarł w świecie —
Uważaj, człowiek którego próbujesz,
Jeśli usterków, które napomknąłeś,
Twego młodzieńca widział kiedy winnym,
Bądź pewny, zaraz w taki zacznie sposób:
„Mój przyjacielu, panie, zacny panie" —
Wedle zwyczaju i form towarzyskich
Ludzi i ziemi.
Rejnaido.
Bardzo dobrze, panie.
Polonius. Otóż więc, kiedy tak zacznie — tak zacznie —
Co ja mówiłem? — przecież coś mówiłem —
Na czem stanąłem?
Rejnaido.
W taki zacznie sposób:
„Mój przyjacielu, panie, zacny panie" —
Polonius. W ten zacznie sposób — ba! ma się rozumieć,
W ten zacznie sposób : „Znam tego panicza,
Widziałem się z nim wczoraj, przedewczoraj,
Wtedy lub wtedy, z tamtym albo z owym,
I, jak mówiłeś, grał w karty, zapijał,
Albo się kłócił, albo też, przypadkiem,
Widziałem jak wszedł do pewnego sklepu",
To jest zamtuza, lub coś podobnego.
Czy widzisz teraz?
Na haczyk fałszu złapiesz karpia prawdę.
\
—
Rejnaido.
Polonius.
"ejnaldo.
Polonius.
Rejnaido.
Polonius.
Rejnaido.
Polonius.
Ofelia.
Polonius.
Ofelia.
Polonius.
Ofelia.
Polonius.
Ofelia.
43 —
Tak my to, ludzie rozumni a sprytni,
Przy wind pomocy, biorąc ludzi z mańki,
Drogą pośrednią znamy bezpośredniość.
Tak ty, przez moją radę i naukę,,
Poznasz mi syna. Hę, czy mnie rozumiesz?
Rozumiem, panie.
Jedźże teraz z Bogiem !
Dobry mój panie —
Śledź też jego kroki
Własną źrenicą.
Nie omieszkam, panie.
Niechcący niechaj sam ci się wyśpiewa.
Rozumiem.
Dobrze. Więc bądź zdrów i w drogę!
(Wychodzi Rejnaido. — Wchodzi Ofelia).
Cóż to, Ofelio? Co cię tu sprowadza?
Ach, ojcze, jakże byłam przestraszona!
Czem przestraszona? Odpowiedz, przez Boga!
Gdy w mej komnacie szyłam, książę Hamlet
Nagle, w odzieniu niedbale rozpiętem,
Bez kapelusza, w pomiętych pończochach,
Co bez podwiązek po kostki spadały,
Blady jak płótno, chwiejąc się na nogach,
A z tak bolesnym spojrzenia wyrazem,
Że się zdawało, iż z piekła powracał
O mękach prawić, zjawił się przede mną.
A więc z miłości ku tobie oszalał?
Nie wiem, lecz bardzo tego się obawiam.
Co mówił?
Dłoń mą chwycił, trzymał silnie,
A potem, jedno wyciągnąwszy ramię,
A drugą rękę tak sparłszy na skroni,
Tak się w oblicze me głęboko wpatrzył.
Jakby je pragnął malować. Stał długo,
Nakoniec, lekko wstrząsając mi ramię,
Kiwając głową trzykrotnie w ten sposób,
Wydał westchnienie tak smutne, głębokie,
Ze się zdawało, iż piersi mu pękną,
— M
—
D u s z a uleci. P o t e m dłoń mą puścił,
A przez r a m i o n a obróciwszy głowę,
Bez oczu zdał się drogę swoją widzieć,
Bez ich p o m o c y k o m n a t ę opuścił,
I do o s t a t k a p r o m i e ń ich słał ku m n i e .
Polonius. Pójdź ze mną, córko, m u s z ę widzieć króla.
To szczyt w y r a ź n y uniesień miłosnych,
K t ó r e się własną trawią gwałtownością,
P r o w a d z ą wolę do k r o k ó w rozpaczy,
J a k zwykle k a ż d a g w a ł t o w n a n a m i ę t n o ś ć ,
Naszej natui-y męka. Ż a l m i bardzo. —
Czyś z n i m w t y c h czasach mówiła s u r o w o ?
Ofelia.
Nie, ojcze, tylko p o s ł u s z n a twej woli,
L i s t y m u j e g o zwróciłam, w z b r o n i ł a m
D a l s z y c h odwiedzin.
Polonius.
I z tego oszalał.
Żal mi, żem z lepszą bacznością i s ą d e m
Księcia nie śledził. B r a ł e m t o za żarty,
Z a sidła n a twą z a s t a w i o n e cnotę.
Lecz widzę teraz, że starości wadą
N a z b y t daleko p o s u w a ć ostrożność,
J a k pospolitą wadą głów zielonych
B r a k przezorności. Spieszmy się do k r ó l a ;
Wyjawię w s z y s t k o , bo n a s z e milczenie
L e z zrodzi więcej, niż gniewu, mówienie.
(Wychodzą).
SCENA II.
Król.
Król, Królowo, Rozenkranc,
Güldenstem,
Królowa.
Rozenkr.
Sala zamkowa.
(Wchodzą:
Goby zdołało, prócz śmierci ojcowskiej,
W p ł y w taki w y w r z e ć n a j e g o c h a r a k t e r .
P r o s z ę w a s przeto, was, co od l a t m ł o d y c h
Z nimeście rośli, was, k t ó r y c h skłonności
Są myśli j e g o m ł o d y c h sąsiadami,
Byście zechcieli krótką czasu chwilę
Na d w o r z e spędzić, ażeby H a m l e t a
Rozerwać w smutku waszem towarzystwem,
Ile sposobność dozwoli wybadać,
Czy go dolega boleść n a m nieznana,
Którą, poznawszy, moglibyśmy zleczyć.
Dworzanie).
Witaj, R o z e n k r a n c , drogi Gildensternie !
P r ó c z szczerej chęci widzenia was p r z y nas,
P o t r z e b a służby waszej przynagliła
Nasze poselstwo. Wiecie o H a m l e t a
Przeobrażeniu, bo tak j e zwać muszę,
Gdy ni z e w n ę t r z n a ni w e w n ę t r z n a p o s t a ć
P o d o b n a przeszłej. Nie pojmuję wcale,
D o b r z y panowie, często was wspominał,
I wiem, że ziemia ta nie m a dwóch ludzi,
K t ó r y c h b y więcej kochał. J e ś l i chcecie
Okazać tyle dobrej ku n a m woli,
B y z n a m i r a z e m czas j a k i ś przepędzić
Na k o r z y ś ć naszych nadziei i pokarm,
W a s z a uprzejmość podziękę odbierze
Godną królewskiej wdzięczności.
O królu!
P o t ę g ą władzy, j a k ą masz n a d nami,
Mogłeś n a m groźną twą nakazać wolę,
Nie prosić o nią.
Gildenst.
J e s t e ś m y posłuszni,
I oba z całą s k ł a d a m y pokorą
U s t ó p twych, królu, służby n a s z e chętne.
R a c z rozkazywać.
Król.
Dzięki R o z e n k r a n c , dobry G i l d e n s t e r n i e !
Królowa. Dzięki Gildenstern i dobry R o z e n k r a n c !
P r o s z ę w a s teraz, abyście n a t y c h m i a s t
Z b y t zmienionego odwiedzili syna.
Wiedźcie tych p a n ó w do księcia H a m l e t a .
Gildenst. Boże, niech n a s z a obecność i p r a c a
W r ó c i m u szczęście, da pociechę !
Królowa.
Amen !
(Wychodzą Rozenkranc i Gildenstern z kilku Divorzanami.
Wchodzi
Polonius).
Polonius. D o b r y mój królu, posłowie z N o r w e g u
— i6 —
Do twej stolicy wrócili szczęśliwie.
Król.
Zawsze mi byłeś ojcem dobrych nowin.
Polonius. Czy bytem, królu? Bądź pewny, monarcho,
Ze chowam moją powinność jak duszę
Dla mego Boga i mojego króla;
I myślę — albo ten mózg w mojej głowie
Już nie tak pewno tropi politykę,
Jak to przed laty — żem potrafił odkryć
Pewną przyczynę obłąkań Hamleta.
Król.
O, mów mi o niej! czekam z upragnieniem.
Polonius. Twoim wprzód posłom racz dać posłuchanie;
Wetami uczty me będą nowiny.
Król.
Wprowadziciela zaszczyć ich honorem.
(Wychodzi Polonius).
Mówi, o droga, że znalazł nakoniec
Choroby syna źródło i początek.
Królowa. Boję się, że ten będzie najgłówniejszy:
Śmierć ojca, nasze zbyt rychłe małżeństwo.
(Wchodzą: Polonius, Voltimand i Korneliusz).
Król.
Zgłębim to wszystko. — Witam, przyjaciele!
Mów, Voltimandzie, cóż brat nasz norwegski?
Voltim.
Wzajem pozdrawia i życzenia składa.
Na pierwsze słowo, synowca pobory
Wstrzymać rozkazał, które mu się zdały
Przygotowaniem na polską wyprawę;
Lecz, patrząc bliżej, poznał, że ich celem
Twe były ziemie; wieścią rozżalony,
Że jego niemoc, chorobę i starość
Tak chciano uwieść, dał rozkaz aresztu,
Któremu chętnie poddał się Fortinbras.
Surową stryja skarcony przestrogą
Świętą, publiczną związał się przysięgą,
Że nigdy z tobą nie skrzyżuje broni.
Uradowany tern stary monarcha
Daje mu rocznie koron trzy tysiące,
I upoważnia zebrane już pułki
Przeciw Polakom do boju prowadzić,
Z prośbą, dokładniej tutaj wyjaśnioną,
47
-
(Oddaje królotoi papier).
Ażebyś raczył, królu, tej wyprawie
Przez ziemie twoje bezpieczny dać przechód,
A zaręczenia i wszystkie warunki
List ten opowie.
Król.
Rzecz dobrze skończona,
W wolniejszej chwili odczytamy listy,
Damy na prośbę rozważną odpowiedź.
Tymczasem, dzięki za prace skuteczne.
Idźcie wypocząć; ucztujem tej nocy.
A więc raz jeszcze, witajcie z powrotem!
(Wychodzą: Korneliusz i Voltimand).
Polonius. Cała ta sprawa dobrze się skończyła. —
Królu mój, panie, rozpi-awiać szeroko,
Co jest majestat, a co jest powinność,
Czemu noc nocą, dzień dniem, a czas czasem,
Byłoby tylko noc, dzień, czas marnować.
Więc, gdy treściwość jest dowcipu duszą,
Rozwlekłość ciałom i zewnętrzną krasą,
Będę treściwy. Syn wasz jest szalony,
Szalony, mówię; szaleństwem jest bowiem
Niczem być innem, jak tylko szalonym.
Dość na tern.
rólowa.
Więcej treści a mniej sztuki.
Polonius. Pani, przysięgam, nie gonię za sztuką.
Że jest szalony prawda: prawda, szkoda,
Szkoda, że prawda: przygłupia figura,
Więc precz z nią! — sztuki nie chcę dziś używać.
A więc, przypuśćmy już raz, że szalony.
Dalej, jak znaleźć przyczynę tych skutków,
Albo właściwiej przyczynę tych smutków,
Bo skutki smutki muszą mieć przyczynę.
Na tem rzecz stała, teraz co zostało,
Rozważcie!
Mam córkę, mam ją, ponieważ jest moją,
Która w powinnem posłuszeństwie — zważcie —
To mi oddała — rozważcie, wnioskujcie!
— „Do niebieskiej, do duszy mojej bożyszcza, naj
-
48
-
urodziwszej Ofelii". — Zły frazes, paskudny frazes!
„najurodziwszej" jest paskudne wyrażenie. Ale słuchaj­
cie tylko dalej : „Niech te wyrazy spoczną na twojem białem łonie" ').
Królowa. Czyli to pisał do niej książę Hamlet?
Polonius. Pani, cierpliwość, opowiem rzecz wiernie (czyta).
Wątp', że gwiazdy ogień rodzi,
Że słońce źródłem światłości,
Wątp', czy prawda nas nie zwodzi,
Lecz nie wątp' o mej miłości !
O droga Ofelio! nie bardzo znam się na wierszowych
miarach, nie posiadam sztuki wymierzania moich
westchnień, lecz że kocham cię najserdeczniej, wierzaj. Bądi zdrowa! Twój na zawsze, najdroższa pani,
dopóki ta machina jest jego własnością, Hamlet".
To, w posłuszeństwie, oddała mi córka,
A oprócz tego, zaloty mi jego,
Jak, gdzie i kiedy i w jakim sposobie,
Opowiedziała.
Król.
Jakże te zaloty
Ona przyjęła?
Polonius.
Za kogo mnie bierzesz,
Królu?
Król.
Za męża wiary i honoru.
Polonius. I chcę nim zostać. Ale cóżbyś myślał —
Kiedy spostrzegłem, a wyznam, spostrzegłem
Przed córki mojej wyznaniem tę miłość —
Coby myślała królowa, ma pani,
Gdybym na widok podobny odegrał
Rolę pulpitu lub pugilaresu,
Nakazał sercu głuchość i niecnotę,
Patrzał na miłość obojętnem okiem?
H
I cobyś myślał? Lecz nie, ja, bez zwłoki,
Do mej panienki młodej tak mówiłem:
T
„Hamlet jest księciem, za tw ej gwiazdy sferą;
'j Z:i czasów Klżltiwy kobiety nosiły małą kieszonkę na staniku.
—
49
—
To być nie może". Potem ją uczyłem,
Jak się zamykać ma na jego przyjście
Odrzucać datki, listów nie przyjmować.
Wnet rady moje wydały owoce,
I książę popadł, by skończyć w trzech słowach
Naprzód w tęsknotę, potem w wstręt do jadła
Potem w bezsenność, potem w osłabienie
Potem w gorączkę, i przez ciągłe spadki,
Popadł w szaleństwo, w którem dziś go wszyscy
Z boleścią widzim.
Król.
Jak ci się to zdaje?
Królowa. Bardzo być może.
Polonius.
Byłyż kiedy czasy,
Chciałbym się o to przytomnych zapytać,
W których twierdziłem: tak się mają rzeczy,
A tak nie było?
Król.
Nie za mej pamięci.
Polonius (pokazując na głowę i ramiona).
Zdejmcie to z tego, jeśli jest inaczej.
Gdy okoliczność jedną tylko schwycę,
Odkryję prawdę, choćby skrył kto prawdę
W ziemi tej środku.
Król.
Jakby tę rzecz sprawdzić?
Polonius. Wiesz, że się czasem błąka cztery godzin
Po korytarzach zamkowych.
Król.
Wiem dobrze.
Polonius. Kiedy tam będzie, córkę mą doń poślę,
Ty, królu, skryty ze mną za obiciem,
Patrz na spotkanie. Jeśli jej nie kocha,
Jeżeli dla niej rozumu nie stracił.
Niechaj nie będę spraw krajowych stróżem,
Ale folwarcznych stangretów.
Król.
Zobaczym.
(Wchodzi Hamlet, czytając).
Królowa. Patrz, nieszczęśliwy przychodzi, czytając.
Polonius. Rozpocznę atak; zostawcie mnie, proszę.
(Król i Królowa wychodzą).
Jakże się miewa łaskawy mój książę Hamlet?
DZIEU ü/F.KShRA. TOM IV.
4
—
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Dobrze, dzięki Bogu.
Czy znasz mnie, mój książę?
Bardzo dobrze; jesteś rybak.
Mylisz się, mości książę.
To chciałbym przynajmniej, żebyś tak był jak on
uczciwym.
Tak uczciwym, mój książę?
Tak jest, tak uczciwym, mości panie. Być uczciwym,
jak teraz świat idzie, jest to być jednym wybranym
z dziesięciu tysięcy.
Wielka prawda, mój książę.
Bo jeśli słońce płodzi robaki w psie zdechłym i, bę­
dąc bóstwem, całuje ścierwo — Czy masz ty córkę ?
Mam, mój książę.
Nie pozwalaj jej chodzić po słońcu; poczęcie jest
błogosławieństwem, tylko nie takie, jakie córka twoja
może począć. Przyjacielu, miej baczność!
Jak to rozumiesz, książę? (Na str) A zawsze mu
w głowie moja córka. Nie poznał mnie jednak od
razu; powiedział, że jestem rybakiem. Zabrnął da­
leko, zabrnął daleko ! Ależ za młodu i ja niemało
wycierpiałem z miłości; omal nie tyle. Prowadźmy
jednak dalej rozmowę. (Głośno) Co czytasz, mości
książę?
Słowa, słowa, słowa.
Ale treść, mości książę ?
Czego ?
Polonius. Treść dzieła, które czytasz, książę?
Hamlet. Same potwarze, mości panie. Toć ten satyryczny hultaj powiada mi tu, że starcy mają siwe brody, że na
icli twarzach są zmarszczki, że z ich oczu cieknie
bursztyn, albo guma, że im obficie zbywa na do­
wcipie i że mają słabe golenie. Choć w to wszystko
najsilniej, najpotężniej wierzę, zdaniem przecie mojem, nieuczciwą jest rzeczą wpisywać to wszystko do
księgi, boć i ty sam, mości panie, tak jak ja byłbyś
starym, gdybyś jak rak w tył mógł chodzić.
Polonius (na sir.). Choć to szaleństwo, jest w niem przecie
51
—
metoda. (Głośno) Czy chcesz książę zejść z przeciągu
powietrza?
Hamlet.
Do grobu?
Polonius. Prawda, byłoby to zejść najzupełniej z powietrza.
(Na str.) Jak trafne są czasami jego odpowiedzi!
Często szaleństwo tak szczęśliwą myśl potrąci że
zdrowy rozum równie stosownej urodzićby nie mógł.
Muszę go teraz pożegnać, a pomyśleć, jakby najzręczniej urządzić spotkanie między nim, a moją córką.
(Głośno) Dostojny książę, racz mi pozwolić oddalić się.
Hamlet.
O nic prosić nie możesz, cobym dał ci chętniej, prócz
mojego życia, mojego życia.
Polonius. Bądź zdrów, mój książę.
Hamlet.
Ach, co za nieznośne te stare głupcy!
(Wchodzti: MozenJcranc i Gildenstern).
Polonius. Szukacie księcia Hamleta, to on.
Rozenkr. (do wychodzącego Poloniusa). Błogosław ci Boże!
Gildenst. Dostojny książę!
Rozenkr. Mój najdroższy książę!
Najlepsi moi przyjaciele! Jakże się miewasz, GildenHamlet.
sternie? Ach, Rozenkranc? Dobre moje chłopaki, jak
się macie ?
Rozenkr. Jak pospolite dzieci tej ziemi.
Gildenst. Szczęśliwi dlatego, że niezbyt szczęśliwi, że nie je­
steśmy piórkiem u czapki fortuny.
Ani podeszwą jej trzewików?
Hamlet.
Rozenkr. Ani, mój książę.
Więc żyjecie około jej pasa, jakby kto powiedział,
Hamlet.
w środku jej faworów?
Gildenst. To prawda, jesteśmy jej poufalcami.
Więc znacie tajemne strony fortuny? Czemu nie?
Hamlet.
Wszak to nierządnica. A co tam nowego?
Nic, mój książę, tylko, że świat zrobił się uczciwym.
Rozenkr
Więc sądny dzień niedaleko. Ale nowina wasza jest
Hamlet.
fałszywa. Pozwólcie mi teraz, zadać wam pytanie bli­
żej was dotyczące. Dobrzy moi przyjaciele, coście
zrobili fortunie, że was tu do więzienia przysłała?
Gildenst. Do więzienia, książę?
i'
—
52
—
Hamlet. Dania jest więzieniem.
Rozenkr. Więc i świat cały jest więzieniem.
Hamlet. Niewątpliwie; niemało w nim turm, komórek i cie­
mnic, a jedną z najgorszych jest Dania.
Rozenkr. Tak nie myślimy, książę.
Hamlet. A więc dla was nie jest więzieniem, bo nic nie jest
samo przez się złem albo dobrem, myśl tylko w je­
dno lub drjgie je przemienia : dla mnie Dania jest
więzieniem.
Rozenkr. Więc twoja ambicya robi z Danii więzienie: granice
jej za ciasne dla twojej myśli.
Hamlet. O Boże ! ja mógłbym zamknąć się w orzechowej łu­
pinie i uważać się za króla nieskończonych przestrzeni,
byłem tylko snów złych nie miewał.
Gildenst. Sny te właśnie są ambicyą, bo cała treść ambicyi jest
tylko snów cieniem.
Hamlet. I sny same są tylko cieniem.
Rozenkr. Prawda, książę, a ambicya, mojem zdaniem, tak jest
powietrznej i lekkiej natury, że jest tylko cieniem
cienia.
Hamlet. Więc żebracy nasi są ciałami, a monarchowie nasi
i głośne bohatery żebraków cieniami. — Czy nie pój• dziemy do dworu? bo prawdziwie, nie jestem zdolny
rozumować.
Rozenkr. Będziemy ci towarzyszyli, książę.
Hamlet. O nie, nie! nie chcę was na jednej stawiać linii z re­
sztą moich domowników, bo na uczciwość, najhaniebniej mi usługują. Ale pozwólcie mi się zapytać z przy­
jacielską otwartością, pocoście przybyli do Elsinoru?
Rozenkr. Odwiedzić cię, książę; to powód nasz jedyny.
Hamlet. Jaki ze mnie żebrak! Nawet w dziękczynienia jestem
ubogi; ale wam dziękuję, choć wyznaję, drodzy przy­
jaciele, że moje dziękczynienia szeląga nie warte. Czy
tylko po was nie posłano? Czy to własny wasz po­
pęd? Czy to dobrowolne odwiedziny? No, dalej, da­
lej, odpowiedzcie, ale szczerze!
Gildenst. Co mamy odpowiedzieć, książę?
Hamlet. Cokolwiek, byle do rzeczy. Posłano po was; w oczach
waszych jest pewien rodzaj wyznania, którego uczci­
wość wasza utaić nic może. Wiem, że dobry król i
królowa posłali po was.
Rozenkr. W jakim celu, książę?
Hamlet. Tego właśnie chcę się od was dowiedzieć. Lecz za­
klinam was na prawa naszego koleżeństwa, na zgo­
dność naszej młodości, na obowiązki naszej przyjaźni
wiernie dochowanej, na wszystko co święte, a na co
lepszy ode mnie mówca mógłby was zaklinać, bądźcie
ze mną otwarci i szczerzy: czy posłano po was czy
nie posłano?
Rozenkr. (do Gildensterną). Co ty na to ?
Hamlet (na str.J. Przenikam was. (Głośno) Jeśli mnie kochacie,
powiedzcie mi prawdę.
Gildenst. Książę, posłano po nas.
Hamlet. A ja wam powiem dlaczego, a tym sposobem moja
domyślność uwolni was od wyznań, i dyskrecya wa­
sza względem króla i królowej nie straci jednego
nawet puszku. Od pewnego czasu, nie wiem dlaczego,
straciłem dawną wesołość, zaniedbałem zwykłych
ćwiczeń, i, zaprawdę, taka ciężkość na duszę moją
spadła, że to piękne dzieło — ziemia, zdaje mi się
pustym przylądkiem; ten zachwycający baldachin —
powietrze, patrzcie, ten piękny firmament nad naszemi
zawieszony głowami, to majestatyczne sklepienie zło­
tym strojone ogniem, dla mnie wszystko to zdaje się
szpetnym, zatrutym zbiorem wyziewów. Co za arcy­
dzieło człowiek! jak szlachetny rozumem! jak nie­
skończony w zdolnościach! w postaci i ruchu, jak
wyrazisty i cudowny! w czynach, jak do aniołów po­
dobny! myślą, jak do bóstwa zbliżony! ozdoba świata,
idealny wzór wszystkich stworzeń! a przecie, dla
mnie, czemże jest ta kwintesencya prochu? Człowiek
'nie ma dla mnie uroku, nie, ani kobieta, choć wasz
uśmiech wątpić się o tern zdaje.
Rozenkr. Książę, nic podobnego w mojej nie postało myśli.
Hamlet. Dlaczegóż więc uśmiechałeś się, kiedym mówił, że
człowiek nie ma dla mnie uroku?
-
54
-
Rozenkr. B o m m y ś l a ł , książę, że skoro człowiek nie m a dla
ciebie uroku, j a k licho znajdą u ciebie przyjęcie akto­
rowie, których s p o t k a l i ś m y n a d r o d z e t u śpieszących
w celu ofiarowania ci swoich u s ł u g .
Hamlet.
Ten, k t ó r y gra króla znajdzie uprzejme p o w i t a n i e ;
j e g o k r ó l e w s k a m o ś ć odbierze n a l e ż n y t r y b u t ode
m n i e ; b ł ę d n y r y c e r z d o s t a n i e miecz i t a r c z ę ; kocha­
nek nie będzie w z d y c h a ł gratis; h u m o r y s t a s k o ń c z y
rolę swoją w p o k o j u ; b ł a z e n p o b u d z i do śmiechu
t y c h , k t ó r y c h płuca ł e c h t a s u c h y kaszel, a h e r o i n a
w y p o w i e swoje myśli swobodnie, byle koślawe wier­
sze nie s t a n ę ł y jej n a z a w a d z i e . — Co t o za aktorowie?
Rozenkr. Ci sami, k t ó r y c h kiedyś z rozkoszą słuchałeś : miej­
ska t r a g i c z n a t r u p a .
Hamlet.
J a k się to stało, że się zmienili n a t r u p ę w ę d r o w n ą ?
Stały pobyt był dla nich lepszy, tak p o d względem
• sławy, j a k p o d w z g l ę d e m d o c h o d u .
Rozenkr. Zdaje mi się, że t a z m i a n a j e s t skutkiem ostatniej
i n n o w a c y i ').
Czy zawsze są w t a k i e m s a m e m poważaniu, w ja­
kiem byli za mojego p o b y t u w s t o l i c y ? Czy zawsze
t a k i tłum ich o d w i e d z a ?
Rozenkr. O nie, książę.
Hamlet.
Hamlet.
D l a c z e g o ? Czy rdzewieć zaczynają?
Rozenkr. B y n a j m n i e j ; ich gorliwość j e s t zawsze t a s a m a ; lecz
książę, j e s t t a m t e r a z gniazdo dzieci, d r o b n y c h pi­
skląt wrzeszczących z całego gardła, a odbierających
za t o frenetyczne oklaski. O n e teraz w modzie, a
tak potrafiły osłabić zwyczajne, j a k j e nazywają, teatra, że niejeden n a w e t , k t ó r y szablę nosi p r z y boku,
zląkł się gęsiego pióra, i p o k a z a ć się n a n i c h lęka.
Hamlet. J a k t o ? dzieci? A k t ó ż j e u t r z y m u j e ? k t o i m płaci?
'i W mkii i:,si dzieci kaplica św. Pawła otrzymały pozwolenie przedstawia­
nia koinedyi w swojej szkole śpiewu, :i wkrótce taką zyskały popularność', że więk­
sza część1 teatrów londyńskich straciła swoja publiczność, aaktorowie zmuszeni byli
mlać sii> ilu miast prowincyonalnych. W tuku ló!M teafrten był zamknięty, pootwie­
rały sic też inne teatra, lecz aktorowie musieli znowu szukać chleba na prowincyi,
gdj M roku 1600 odwołanj by] rozkaz zamknięcia teatru szkoły Św. Pawła.
Zostanąż p r z y t e m rzemiośle, tylko dopóki głos nie
z m u t u j e ? Z czasem, g d y zostaną zwyczajnymi akto­
rami, co n a s t ą p i w e d l e wszelkiego p o d o b i e ń s t w a , j e ­
śli nie mają innego sposobu do życia, nie powiedząż
s w o i m dzisiejszym a u t o r o m , że im wyrządzili krzyw­
dę, zmuszając ich d e k l a m o w a ć n a przekór rzemiosłu,
k t ó r e czekało ich w p r z y s z ł o ś c i ?
Rozenkr. P r a w d a . Z obu s t r o n niemało było krzyków, a pu­
bliczność za g r z e c h nie u w a ż a p o d s z c z u w a ć ich do
kłótni. Był n a w e t czas, w k t ó r y m sztuka i grosza nie
przynosiła, jeśli w niej aktor i p o e t a za czuby się
nie brali.
Hamlet.
Czy b y ć m o ż e ?
Gildenst. Niemało t a m j u ż było p o t r z a s k a n y c h czaszek.
Hamlet.
I dzieci g ó r ę wzięty?
Rozenkr. U n i o s ł y H e r k u l e s a i j e g o b r z e m i ę ' ) .
Hamlet.
Nic w t e m dziwnego, boć i stryj mój j e s t k r ó l e m D a ­
nii, a ci, k t ó r z y za życia mojego ojca n o s e m n a niego
krzywili, płacą dwadzieścia, czterdzieści i sto duka­
t ó w z a j e d e n m a l u t k i j e g o obrazek. J e s t w t e m coś
n a d p r z y r o d z o n e g o ; g d y b y filozofia w y t ł ó m a c z y ć to
m o g ł a ! (Odgłos trąb za sceną).
Gildenst. Aktorowie przybyli.
Hamlet.
P a n o w i e , w i t a m w a s w Elsinorze. Dajcie mi dłonie,
dalej! Są p e w n e zwyczaje i ceremonie, znamionujące
uczciwe przyjęcie, niechże z a c h o w a m j e z wami, aby
moje obejście się z a k t o r a m i , k t ó r e , z a p o w i a d a m
z góry, będzie miało najwspanialsze pozory, nie zdało
się w a m gościnniejsze od waszego. W i t a m w a s ! Ale
mój stryj-ojciec i matka-stryjenka omylili się.
Gildenst. W czem, drogi książę?
Hamlet.
J e s t e m szalony tylko, kiedy wieje od północy zachodu,
ale z p o ł u d n i o w y m w i a t r e m u m i e m r o z r ó ż n i ć sokoła
od czajki. (Wchodzi
Polonius).
Polonius. Szczęść w a m panie Boże, p a n o w i e !
Hamlet.
Czy słyszysz, Gildensternie, i t y także — p r z y k a ż d e m
! Aluzja ,1
i
Szekspir« fftoie, którj miał /a cml!
trkulesa.
-
Rozenkr.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
56
—
—
uchu j e d e n s ł u c h a c z : to wielkie niemowlę, k t ó r e tu
widzicie, n i e wyszło jeszcze z pieluch.
A m o ż e d o nich w r ó c i ł o ; b o ć powiadają, że s t a r z e c
j e s t dzieckiem p o r a z drugi.
B ę d ę p r o r o k o w a ł . P r z y c h o d z i d o n i e ś ć m i o przybyciu
a k t o r ó w ; uważajcie t y l k o . — Masz s ł u s z n o ś ć ; w p o ­
niedziałek r a n o , t a k j e s t , w poniedziałek r a n o , nie­
wątpliwie.
Mości książę, m a m dla ciebie n o w i n y .
Mości panie, m a m dla ciebie n o w i n y .
W czasach, g d y R o s e y u s z b y ł a k t o r e m w B z y m i e —
P r z y b y l i t u a k t o r o w i e , książę.
Bah! bah!
Na h o n o r .
A k a ż d y a k t o r p r z y b y ł n a swoim ośle.
Najlepsi w świecie aktorowie, czy t o do komedyi,
czy d o tragedyi, historyi, pastorałki, pastorałko-komedyi, h i s t o r y o - p a s t o r a ł k i , tragedyo-bistoryi, tragedyokomedyo-historyo-pastorałki, sztuk bez p o d z i a ł ó w l u b
p o e m a t ó w bez końca. S e n e k a nie j e s t dla nich za ciężki,
ani za lekki P l a u t u s . C z y to w s z t u k a c h wedle reguł,
czy w s z t u k a c h bez żadnej r e g u ł y , n i e mają sobie
równych.
Hamlet.
O Jefte, sędzio Izraela, jaki skarb p o s i a d a ł e ś !
Polonius. J a k i on skarb posiadał, książę?
Hamlet.
Jaki?
Piękną córkę i n i c więcej,
K t ó r ą k o c h a ł tkliwie, szczerze.
Polonius. (na str.J. A zawsze o mojej córce.
Hamlet.
Czy n i e m a m racyi, s t a r y J e f t e ?
Polonius. J e ś l i m n i e J e f t e m nazywasz, książę, m a m córkę, którą
k o c h a m tkliwie, szczerze.
HamletNie, t o za tern n i e idzie.
Polonius. Co więc za t e m idzie, książę ?
Hamlet.
Co ?
J a k przez los, boży cios —
a p o t e m wiersz :
Tak się stało, j a k musiało.
I Aktor.
Hamlet.
57
—
P i e r w s z a z w r o t k a pobożnej pieśni powie ci o t e m
więcej, b o patrz, to m n i e do s k r ó c e n i a p r z y m u s z a .
(Wćhodei Miku aktorów). Witajcie, p a n o w i e ! witajcie
w s z y s c y ! — B a d widzę cię'przy dobrem zdrowiu! —
W i t a j c i e , przyjaciele! — O, m ó j s t a r y przyjacielu,
t w a r z twoja p o r o s ł a widzę w brodę od czasu, j a k cię
po raz o s t a t n i widziałem. Czy przychodzisz do Danii
za b r o d ę mnie t a r g a ć ? — J a k t o , moja m ł o d a p a n i
i k o c h a n k o ? Na honor, od czasu, j a k cię o s t a t n i r a z
widziałem, p a n i e n k o , zbliżyłaś się d o n i e b a n a wyso­
kość korka. Daj Boże, a b y głos twój, j a k s z t u k a złota
nie mająca j u ż obiegu, n i e p r y s ł w o b r ą c z c e 1 ) . — P a ­
nowie, w i t a m w a s w s z y s t k i c h ! — A l e do r z e c z y ! J a k
francuski sokół r z u c a m się n a t o , co się pierwsze na­
winie. C z e k a m niecierpliwie n a jaką p e r o r ę ; więc da­
lej ! Daj n a m p r ó b ę twojego t a l e n t u ; d a l e j ! j a k i pate­
tyczny ustęp.
J a k i , książę?
Słyszałem cię kiedyś deklamującego u s t ę p ze sztuki,
k t ó r e j n i e g r a n o nigdy, lub, jeśli g r a n o , to n i e wię­
cej, j a k r a z jeden; s z t u k a bowiem, o ile zapamiętam,
nie p o d o b a ł a się t ł u m o w i ; dla m a s s y był to kawiar.
Mojem j e d n a k zdaniem i ludzi, k t ó r y c h sąd w takich
p r z e d m i o t a c h większą od mojego miał wagę, b y ł a t o
w y b o r n a s z t u k a ; s c e n y dobrze p o m y ś l a n e i p r z e p r o ­
w a d z o n e z r ó w n ą p r o s t o t ą j a k sztuką. P a m i ę t a m , j a k
j e d e n z nich mówił, że n i e było w w i e r s z a c h dość
pieprzu, a b y p r z e d m i o t zaprawić, a n i w y r a ż e ń zdol­
nych oskarżyć a u t o r a o afektacyę; ale była to uczci­
w a k o m p o z y c y a , r ó w n i e u ż y t e c z n a j a k przyjemna,
posiadająca więcej piękności, niż strojów. J e d e n u s t ę p
podobał mi się n a d e w s z y s t k o ; było t o o p o w i a d a n i e
E n e a s z a D y d o n i e , zwłaszcza m i e j s c e , gdzie m ó w i
o z a m o r d o w a n i u P r i a m a . . J e ś l i u s t ę p jeszcze w t w o -
'i Bole kobiece były podówczas przedstawiane przez chłopców, których glos,
grubiejąc z wiekiem, 'uniezdalnia! Ich do odgrywania ról kobiecych. Xa monetach an­
gielskich za czasów Elżbiety i poprzednio wizerunek królewski otoczony byl pierście­
niem, a jeśli pryśniecie pierścień im przechodziła, moneta ni" miała prawnego obiegu.
—
jej pamięci żyje, zacznij od wiersza — poczekaj —
poczekaj —
A srogi Pirrus, jak liyrkańska lwica —
-Nie, nie tak! — ale wiersz się zaczyna od Pirrusa.
A srogi Pirrus — zbroja jego czarna
Jak myśli jego — podobny tej nocy,
Kiedy w przeklętym kładł się ukryć koniu;
Dziś swoją postać straszliwą pomazał
Krwią ojców, matek i córek i synów;
Krew się ta zeschła śród ulic płonących,
Które przeklętym przyświecały blaskiem
Podłym mordercom. Rozpalony gniewem,
Zsiadłą posoką obryzgany Pirrus,
Z błyszczącą niby karbunkuł źrenicą,
Szukał do koła starego Priama. —
Mów teraz dalej.
Polonius. Na Boga, książę! dobra deklamacya, z doskonałym
akcentem i miarą.
I Aktor. Znalazł go w końcu, gdzie słabą prawicą
Z Grekami walczył; stara jego szabla,
Gdzie padnie, w buncie z walecznego dłonią,
Nie słucha woli. Nierównego wroga
Pirrus Priama wściekłą szablą goni:
Sam wiatr jej świstu powalił o ziemię
Starca bez siły. Jakby cios ten czując,
Bezduszne Ilium gorejące szczyty
Ku ziemi chyli i trzaskiem okropnym
Pirrusa uszy więzi; szabla jego,
Nad mleczną głową Priama wisząca,
Zda się, że nagle w powietrzu zagrzęzła,
I Pirrus stanął jak posąg tyrana,
Jakby niepewny celów swych i woli,
Niemy, bez ruchu.
Ale jak często widzimy przed burzą
Niebo milczące, chmury zatrzymane,
Wichry bez głosu, a ziemię tę całą
Jak groby cichą, aż nagle, grzmot straszny
Chmury rozdziera: tak Pirrus, po chwili,
59
—
Z nową potęgą do zemsty się zbudził,
1 nigdy z mniejszą nie upadły skruchą
Młoty Cyklopów na zbroję marsową,
Na wieczne trwanie ogniem hartowaną,
Jak na Priama miecz krwawy Pirrusa.
Precz, niewstydnico Fortuno! Wy, bogi,
Na waszym zborze władzę jej odbierzcie,
Kół jej połamcie sprychy i obręcze,
A krągłe dzwona po wzgórzach niebieskich
Pchnijcie w bezdenne szatanów siedliska!
Polonius. Trochę za długo.
Hamlet. Poślesz to z twoją brodą do balwierza. Proszę cię,
deklamuj dalej. Jemu trzeba farsy albo plugawej pio­
sneczki, inaczej zaśnie. Deklamuj dalej; przejdź do
Hekuby.
I Aktor. Lecz kto królowę rozczochraną widział —
Hamlet. Królowę rozczochraną'?
Polonius. Bardzo dobrze, królowę rozczochraną, bardzo dobrze!
I Aktor. Jak nagą bieży stopą, jak płomieniom
Łzą grozi słoną? Głowę, miast korony,
W chustę ubrała, a zamiast odzieży,
W trwodze, owiła łoża prześcieradłem
Zbytkiem płodności wycieńczone ciało:
Ktoby to widział, Fortunęby skarżył
W jadzie zmaczanym językiem o zdradę !
Gdyby bogowie widzieli ją wtedy,
Kiedy w jej oczach Pirrus wściekłą szablą,
Jak na igraszkę, męża siekał członki,
I gdyby krzyk jej aż do nich doleciał,
Chyba śmiertelnych dola ich nie wrusza,
Z płomiennych oczu niebios łzyby ciekły,
I w piersiach bogów zbudziła się litość!
Polonius. Patrz! czy mu twarz nie pobladła i łzy nie stanęły
w oczach. Proszę cię, skończ j u ż ! dosyć tego!
Hamlet. Niechże i tak będzie; wkrótce poproszę cię o resztę.
Dobry panie, racz dojrzeć, aby aktorom na niczem
nie zbywało. Czy słyszysz? Niech dobre znajdą przy­
jęcie, be oni są wyciągiem i skróconą kroniką cza-
— 60 —
sów. Byłoby lepiej dla ciebie mieć po śmierci licho
napisany nagrobek, niż złą ich opinią za życia.
Polonius. Książę, będę ich traktował wedle ich zasług.
Hamlet. Człowieku, traktuj ich lepiej! Jeśli będziesz chciał
każdego traktować wedle jego zasługi, kto ujdzie
chłosty? Traktuj ich wedle własnego honoru i go­
dności: im mniej są warci, tem większa uprzejmości
twojej zasługa. Poprowadź ich!
Polonius. Panowie, proszę z sobą!
Hamlet.
I Aktor.
Hamlet.
I Aktor.
Hamlet.
(Wychodzi z Aktorami oprócz jednego).
Idźcie z nim, przyjaciele; jutro dacie nam widowisko.
Słuchaj, stary przyjacielu, czy możecie przedstawić
morderstwo Gonzagi?
Możemy, książę.
A więc przedstawcie nam je jutrzejszego wieczora.
Czy mógłbyś, w razie potrzeby, nauczyć się jakich
dwunastu lub czternastu wierszy, którebyś do roli
twojej wtrącił. Czy mógłbyś?
Z łatwością, książę.
Więc dobrze. Idź za tym panem, a strzeż się z niego
żartować. (Wychodzi Aktor. — Do Bozenkranca i Oildensterna). Dobrzy moi przyjaciele, żegnam was aż do
wieczora. Rad widzę was w Elsinorze.
Rozenkr. O, dobry mój książę! (Eozenkranc i Gildenstern wychodzą),
Hamlet. Idźcie, Bóg z wami! Sam jestem nakoniec.
Ach, jaki prostak, jaki nędzarz ze mnie!
Bo czy nie dziwna, ażeby ten aktor,
Tylko w zmyśleniu, we śnie namiętności,
Mógł duszę swoją skłonić po swej woli,
Że jej potęgą pobladły mu lica,
Łzą oczy zaszły, postać obłąkaniem,
Głos mu się złamał, a każdy ruch ciała
Był woli jego posłuszny rozkazom?
A wszystko za nic! Wszystko dla Hekuby!
Czem dlań Hekuba, czem on dla Hekuby,
By dla niej płakał? Czegóżby nie zrobił,
Gdyby miał źródło i wszystkie pobudki
Moich boleści? Łząby scenę zalał,
(il
^
Słuchaczów uszy strasznem słowem rozdarł,
Strwożył niewinnych, do szaleństwa przywiódł
Występnych dusze, obłąkał prostaków,
Po wszystkich władzach widzenia i słuchu
Rozlał zdziwienie. A ja, ciężki nędzarz,
Blady nikczemnik, z duszą pełną błota,
Drzymię nieczuły, sprawy mej niepomny,
Nic rzec nie umiem, nic, by pomścić króla,
Którego ziemie i najdroższe życie
Skradła przeklęta zbrodnia! Czym jest tchórzem?
Kto mnie nędnikiem nazwie, głowę strzaska,
Wyrwie mi brodę i w twarz mi ją ciśnie,
Za nos mnie chwyci, łgarzem szczekającym
Jak pies mnie nazwie? Kto wszystko to może?
Ha, wszystko zniosę! Musi być w mych piersiach
Gołębie serce, musi nie być żółci,
Zdolnej goryczą krzywdy me zaprawić,
Albo od dawna jużbym kruków stada
Tego nędznika utuczył resztkami.
Krwawy, bezwstydny podlezę, bez sumienia,
Zdradny, nierządny, wyrodny nędzarzu!
0 zemsto !
Jakiż ja osieł! Co za dowód męstwa,
Że ja, drogiego zabitego dziecię,
Gnany do zemsty przez niebo i ziemię,
Jak nierządnica, tylko w słowach szukam
Ulgi dla serca i tylko przeklinam,
Jak pomywaczka, jak karczemna dziewka!
Dalej, mój mózgu! Słyszałem, że ludzie
Z zbrodnią na duszy, podczas widowiska,
Sztucznym złudzeniom sceny ulegając,
Tak nagłym byli rażeni przestrachem,
Że sami własne wyjawiali zbrodnie.
Morderstwo, chociaż bez języka, mówi
Dziwnemi głosy. Polecę aktorom,
Sztukę podobną do morderstwa ojca
Grać przed mym stryjem, a wzrok jego będę
1 duszę zgłębiał; jeśli choć raz zadrgnie,
—
MoTc D
robié
ea —
-
Duch
'
M6
^ ****,
Mozę byc czartem, a czart może przybrać
M** nam postać, o tak jest, i może *
°
a
ZT
, 0 S Ć m o j ą ' m ° J ^ melancholię, fe.lny wpływ jego na takie natury, Chce nrnie obłąkać, potępić. Silniejszych
irzeba m, przyczyn. Przez sztuki mamidła
Suoueme króla chwycę w moje sidła Cw,chod*iJ,
AKT
—
om
TRZECI.
Polonius.
Król.
Rozenkr.
Król.
SCENA I.
Sala w zamku.
(Wchodzą: Kroi, Królowa, I olonius, Ofelia, Rosenkranc, Gildeustem).
Król.
Czyż nie możecie rozmów manowcami
Wybadać, czemu popadł w obłąkanie,
Mieszając z cichym dni swoich pokojem
Burzliwe tony groźnego szaleństwa?
Rozenkr. Przyznaje, że się rozstrojonym czuje,
Ale przyczyny wyjawić nam nie chce.
Gildenst. A nie jest łatwo duszę jego zgłębić!
Zręcznem dziwactwem na wodzy nas trzyma,
Ilekroć chcemy skłonić go do wyznań
O jego stanie.
Królowa.
Czy dobrze was przyjął?
Rozenkr. Bardzo uprzejmie.
Choć znać było przymus.
Skąpy w pytaniach, szczodry w odpowiedziach
Na słowa nasze.
Królowa.
Czyście mu radzili
Jaką rozrywkę ?
Rozenkr.
Zdarzyło się, pani,
Żeśmy na drodze aktorów spotkali;
Zda się, iż gdyśmy wpomnieli mu o nich
Królowa.
Ofelia.
Polonius.
Gildenst.
Król (na
63 —
Radość objawił. Stanęli już w zamku,
Podobno nawet wydał im rozkazy
Grać przed nim dzisiaj wieczór.
Tak, w istocie.
A mnie, w imieniu swem, zalecił prosić
Na widowisko królowę i króla.
Z całego serca, bo cieszę się szczerze,
Że mu podobna myśl do głowy przyszła.
Dobrzy panowie, dołóżcie starania,
Żeby w dzisiejszym długo wytrwał guście.
Nie omieszkamy. (Rozenkranc i Oildensterii wychodzą)
Ty, słodka Gertrudo,
Oddal się. Hamlet przez nas zawezwany,
Niby przypadkiem, wchodząc do tej sali,
Ofelię spotka; kiedy ja z jej ojcem,
(W podobnej sprawie godziwe szpiegostwo)
Na wszystko patrząc, sami niewidzialni,
Będziemy mogli o spotkaniu sądzić,
Z postępowania jego wnioski robić,
Czyli miłosnych boleści owocem
Cierpienia jego.
Posłusznam twej woli.
Co do mnie, życzę ci, droga Ofelio,
Aby twój urok szczęsną był przyczyną
Jego obłąkań. Wtedy, mam nadzieję,
Cnotyby twoje wróciły go znowu
Na drogę zwykłą, ze czcią dla obojga.
Bodaj tak było! (królowa wychodzi).
Ofelio, stań tutaj —
My się ukryjem. Ty, czytaj w tej książce;
Pozór czytania wytłómaczy łatwo
Twoją samotność. To grzech nasz zbyt częsty.
To rzecz zbyt pewna, że twarzą pobożną,
Pobożnym czynem umiemy ocukrzyć
Dyabła samego.
str.).
O, zbyt wielka prawda!
Jak słowo jego sumienie me chłoszcze!
Lica nierządnic sztuką malowane,
_ U —
Pod malowidłem mniej szpetne się zdają,
Niż czyn mój pod słów moich malowidłem.
O, jaki ciężar!
Polonius. Nadchodzi, królu, czas się nam oddalić.
(Król i Polonius wychodną. — Wchodzi Hamlet).
Hamlet. Być albo nie być, oto jest pytanie.
Czy dla umysłu szlachetniej jest cierpieć
Ciosy i strzały zawistnej fortuny,
Niż broń uchwycić przeciw cierpień morzu,
Skończyć je walką? Umrzeć — spać — nic więcej!
Powiedzieć, żeśmy snem mogli zakończyć
Boleści serca, tysiączne wstrząśnienia
Których dziedzicem ciało! O ten koniec
Któżby nie błagał pobożnie ? Umrzeć — spać,
Spać! może marzyć? ha, tu cała trudność!Bo we śnie śmierci co marzyć możemy,
Kiedy się z ziemskich kłopotów otrząśniem,
To nas wstrzymuje i ta myśl jedyna
Klęski żywota naszego przeciąga.
Bo któżby chłosty, wzgardę świata znosił.
Krzywdy ciemięzców i dumnych szyderstwa,
Boleść miłości wzgardzonej, praw zwłokę,
Urzędów butę i pogardę, z którą
Ściga niegodny cierpliwą zasługę,
Ggdyby mógł każdy wszystkiego się pozbyć
Stali kawałkiem? Któżby dźwigał ciężar,
Pocił się, jęczał pod życia brzemieniem,
Gdyby nie czegoś po śmierci obawa,
Ziemi nieznanej, z której gi*anic dotąd
Nikt nie powrócił, woli nie wątliła,
I nie radziła znane dźwigać męki
Kaczej, niż szukać ucieczką nieznanych?
Tak więc sumienie przemienia nas w tchórzów;
Postanowienia rumiane oblicze
Myśl chorowita bladością powleka;
Zamiary ducha olbrzymie i ważne
Na myśl tę, z drogi swej się odwracają
T tracą czynu nazwisko. Lecz cicho!
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
(Spostrzegając OfelbJ.
Piękna Ofelia? Nimfo, w twych modlitwach
Pamiętaj o mych grzechach.
Dobry książę,
Jakież twe zdrowie w ciągu dni tych kilku?
Dziękuję szczerze, dobre, dobre, dobre.
Książę, pamiątki, dane mi przez ciebie,
Pragnęłam dawno wrócić w twoje ręce;
Odbierz je, proszę.
J a ? Uchowaj Boże!
Nigdy ci żadnych pamiątek nie dałem.
Dobrze wiese, książę, że mi je dawałeś,
A z niemi słowa, których słodkie dźwięki
Dar bogaciły. Kiedy woń słów przeszła,
Odbierz podarki: dla szlachetnej duszy
Oziębłość dawcy na proch skarby kruszy.
Ha, ha! Jestźeś cnotliwą?
Książę ?
Jestżeś piękną?
Co znaczą pytania te, książę?
Znaczą to, że jeśli jesteś cnotliwą i piękną, uczci­
wość twoja nie powinna mieć nic do czynienia z twoją
pięknością.
Czy może piękność lepsze znaleźć towarzystwo jak
cnotę?
O zapewne! bo piękności potęga prędzej zmieni cnotę
na rajfurkę, niż siła cnoty przekształci piękność na
swoje podobieństwo; kiedyś było to paradoksem, ale
w dzisiejszych czasach doświadczenie zmieniło to
na pewnik. Kochałem cię kiedyś.
Przynajmniej wierzyłam temu, książę.
Nie powinnaś mi była wierzyć, bo choć w nasz pień
cnotę wszczepisz, pozostaną zawsze ślady starych
grzechów. Nie kochałem cię.
Tem okrutniej byłam zawiedzioną.
Idź do klasztoru! Dlaczegóż chciałabyś zostać matką
grzeszników? Ja sam, choć jestem niby cnotliwy,
mógłbym przecie o takie grzechy się oskarżyć, żeby
D2IEU SZEKSPIR*. TOM IV.
—
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
16
—
lepiej było, g d y b y m n i e m a t k a n a ś w i a t nie wydała.
J e s t e m zbyt dumny, mściwy, a m b i t n y , więcej m a m
wad n a rozkaz, niż myśli do ich ocenienia, w y o b r a ­
źni do dania im formy, lub czasu do ich w y k o n a n i a .
N a co p r z y d a ć się mogą podobni do m n i e ludzie,
wałęsający się m i ę d z y niebem a ziemią? W s z y s c y je­
s t e ś m y w i e r u t n i hultaje, ż a d n e m u z n a s nie wierz.
Idź do k l a s z t o r u ! Gdzie t w ó j ojciec?
W domu, książę.
Niechże go t a m na klucz zamkną, ż e b y nie o d g r y w a ł
roli b ł a z n a gdzieindziej tylko w e w ł a s n y m swoim
domu. Bądź z d r o w a !
O przyjdź mu n a p o m o c , m i ł o s i e r n y B o ż e !
J e ś l i za mąż pójdziesz, d a m ci t ę gorzką p r z e s t r o g ę
w p o s a g u : b ą d ź czystą j a k lód, j a k śnieg niepokalaną,
nie ujdziesz p o t w a r z y . Idź do klasztoru, i d ź ! Bądź
z d r o w a ! Albo, jeśli chcesz g w a ł t e m pójść za mąż,
idź za j a k i e g o głupca, bo m ą d r z y wiedzą dobrze, w ja­
kie zmieniacie ich p o t w o r y . Do k l a s z t o r u ! idź, a co
p r ę d z e j ! Bądź z d r o w a !
Niebieskie potęgi, p o w r ó ć c i e m u r o z u m !
S ł y s z a ł e m t a k ż e nie mało o w a s z e m r ó ż o w a n i u się.
B ó g w a m dał t w a r z j e d n ą , a same dajecie sobie
drugą. Podrygujecie, skaczecie, świegoczecie, prze• kręcacie bożych s t w o r z e ń n a z w i s k a i s w a w o l ę pła­
szczem n a i w n o ś c i pokrywacie. Idź z B o g i e m ! nie
chcę dłużej o tern m ó w i ć ; t o m n i e s z a l o n y m zrobiło.
P o w t a r z a m , nie b ę d z i e m y mieli więcej m a ł ż e s t w . Ci,
k t ó r z y się j u ż pożenili, w s z y s c y prócz j e d n e g o , żyć
będą, r e s z t a zostanie j a k jest. Do klasztoru ! idź !
(Wychodzi).
O jak szlachetny duch tutaj w ruinie!
Szabla żołnierza, d w o r a k a spojrzenie,
W y m o w a m ę d r c a , kwiat, nadzieja państwa,
Zwierciadło m o d y i w z ó r wszelkiej formy,
P r z e d m i o t rozwagi r o z w a ż n y c h , z g u b i o n y !
A c h ! z w s z y s t k i c h dziewic j a m j e s t najbiedniejsza,
Com ssała m i o d y słodkich j e g o p r z y s i ą g !
—
07
—
Dziś w i d z ę r o z u m szlachetny, w s z e c h w ł a d n y ,
J a k d z w o n pęknięty, bez tonu, o c h r y p ł y ;
Nadziemską piękność i młodości k w i a t y
Szałem z w a r z o n e . J a k cierpię, g d y p o m n ę ,
Com przód widziała a co dziś p r z y t o m n e !
( Wchodgą; Król i Polonius).
Król.
Miłość? U c z u c i a j e g o nie t a m biegną,
A t o co mówił, choć t r o c h ę b e z k s z t a ł t n e ,
Nie j e s t s z a l e ń s t w e m . J e s t coś w j e g o duszy,
Co wysiaduje j e g o melancholia;
L ę k a m się bardzo, że płód stąd w y k ł u t y
Z g u b n y być może. By złemu z a p o b i e d z ,
Takie j e s t prędkie m e p o s t a n o w i e n i e :
H a m l e t bez zwłoki do Anglii w y r u s z y ,
Gdzie się o h a r a c z zaległy upomni.
Może ocean i o d m i e n n e ziemie,
W i d o k ó w zmianą, z j e g o serca wyprą
T ę myśl nieznaną, t e r a z w n i m goszczącą,
O k t ó r ą ciągle uderzając r o z u m ,
Zbłąkał się w końcu. Co t y n a t o m ó w i s z ?
Polonius. P r z y s t a j ę n a to, chociaż zawsze myślę,
Ż e tych boleści ź r ó d ł e m i początkiem
J e s t p o g a r d z o n a miłość. Cóż, Ofelio?
Słów m i H a m l e t a nie powtarzaj d a r m o ,
W s z y s t k o słyszałem. — K r ó l u , rób, j a k z e c h c e s z ;
Lecz j a b y m radził, b y po widowisku
K r ó l o w a m a t k a wzięła go n a s t r o n ę ,
Otwarcie żalów przyczynę badała,
A ja ukryty podsłucham rozmowy,
Byłeś przyzwolił. J e ś l i nic nie wyzna,
Ślij go do Anglii, lub zamknij w więzieniu,
K t ó r e t w a m ą d r o ś ć za s t o s o w n e uzna.
Król.
I tak być musi, bo p o t ę ż n y c h szały
Z b y t g r o ź n e , żeby wolne cugle miały.
(Wydioilr.it).
5'
—
68
—
—
SCENA II.
Sala w pałacu.
(Wchodzą: Hamlet i kilku Aktorów).
Hamlet.
Proszę cię, deklamuj ustęp, jak ci go powtórzyłem,
głosem naturalnym, bo jeśli masz go wrzeszczeć na
sposób wielu waszych aktorów, wolałbym słyszeć
moje wiersze recytowane przez miejskiego woźnego.
Nie siecz zbyt gwałtownie powietrza rękami, lecz
używaj gestów wstrzemięźliwie, w samym bowiem
potoku burzy, i, że tak powiem, zawierusze namię­
tności, musisz posiadać tyle umiarkowania, ile po­
trzeba, aby nad wszystkiem panować. Duszę moją
do głębi rani , kiedy słyszę barczystego pachołka
w peruce, jak drze namiętność w kawałki, na łach­
many, żeby przerazić słuchaczy na galeryi, którzy,
po większej części, nie cenią tylko niezrozumiałe pantominy i krzyki. Radbym takiego ichmościa wychłostać za przesadzanie samego Termaganta, za przeherodowanie Heroda: proszę cię, unikaj tego.
I Aktor. Bądź spokojny, książę.
Hamlet. Ale znowu nie bądź zbyt miękkim. Niech twoje wła­
sne uczucie będzie twoim kierownikiem. Stosuj akcyę
do wyrazu a wyraz do akcyi, na to głównie baczny,
abyś nie przekroczył granic natury, bo wszelka prze­
sada chybia celów teatru, które, jak dawniej były,
tak są i teraz: służyć, że tak powiem, za zwierciadło
naturze, pokazywać cnocie własne jej rysy, nikczemności własny jej obraz, a kolejno po sobie nastę­
pującym wiekom ich kształt i wierny obraz. Otóż,
czy to przesada, czy niedostatek w tym względzie,
choć śmiech obudzi w nieświadomych, nie może jak
tylko zasmucać rozsądnych, a jednego z nich krytyka
powinna w twojem zdaniu przeważać cały teatr nie­
uków. O, widziałem ja aktorów, nawet rzęsistymi
przyjmowanych oklaskami, którzy, a nie chcę być
zbyt surowym, ni z ruchu ni z akcentu nie podobni
I Aktor.
Hamlet.
69 —
ani do chrześcijanina, ani do poganina, ani nawet do
człowieka, tak się indyczyli, tak ryczeli, iż myślałem,
że jaki najmita natury robił ludzi, tylko nie zrobił
ich dobrze, tak haniebnie ludzkość naśladowali.
Spodziewam się, książę, żeśmy w tym względzie nie
małe poczynili postępy.
Poprawcie się do reszty. A nie dozwólcie tym, któ­
rzy grają rolę błaznów, dorzucić choćby jedno słowo
do tego, co jest napisane w ich roli. Są bowiem tacy,
którzy śmieją się sami, aby pobudzić do śmiechu
kilku tępych słuchaczy, choć może właśnie w tern
miejscu były rzeczy zasługujące na uwagę. To bar­
dzo niedorzecznie; to jest dowodem mizernej ambicyi
w głupcu, który podobnych środków się chwyta. A te­
raz idź; przygotuj wszystko! (Wychodzą Aktorowie.—
Wchodzą: Polonius, Hozenkranc i Gildenstern). No, i cóż
tam nowego, mości panowie? Czy król przyjdzie na
sztukę?
Polonius. I królowa także, a to bez zwłoki.
Hamlet. Nakaż więc pośpiech aktorom. (Wijchodzi Polonius).
A i wy, czybyście nie chcieli dopomódz mu w do­
pilnowaniu pośpiechu?
Roz. i Gild. Chętnie, mój książę. (Wychodzą: Rozenkranc i Gil­
denstem).
Hamlet. Horacyo! (Wchodzi Horacyo).
Horacyo. Przybywam, książę, na twoje rozkazy.
Hamlet. Horacyo, nigdy jeszcze nie spotkałem
Sprawiedliwszego od ciebie człowieka.
Horacyo. O, drogi książę —
Nie myśl, że pochlebiam.
Hamlet.
Czegóż się mogę od ciebie spodziewać,
Gdy twoim stołem, szatą i dochodem
Twój dobry humor? Po co biednym schlebia«''/
Niech głupią dumę język pocukrzony
Liże i kolan swych zgina zawiasy,
Tam gdzie zysk płaci łaszenie. Lecz słuchaj :
Odkąd ma dusza jest wyboru panią
I może ludzi rozróżniać, jej wybór
—
70
—
Na tobie w y r y ł swą pieczęć, t y b o w i e m
Zdałeś się, w s z y s t k o cierpiąc, nic nie cierpieć,
Laski i ciosy f o r t u n y p r z y j m o w a ć
Z równą wdzięcznością; a błogosławieni,
K t ó r y c h sąd w takiej ze krwią żyje zgodzie,
I ż nie są fletem, n a k t ó r y m f o r t u n a
G r a po swej myśli. O, daj m i człowieka,
K t ó r y nie służy swoim n a m i ę t n o ś c i o m ,
Będę go nosił w sercu mego serca,
J a k noszę ciebie! Ale dosyć tego.
Dzisiaj p r z e d królem g r a n a będzie s z t u k a :
J e d n a w niej scena p o w t a r z a wypadki,
J u ż ci wiadome, śmierci mego ojca.
P r o s z ę cię, k i e d y nadejdzie ta scena,
Z całem twej duszy n a t ę ż e n i e m zważaj
Na m e g o stryja. Jeśli s k r y t a zbrodnia
Nagłym p r z e s t r a c h u nie zdradzi się krzykiem,
To złego tylko widzieliśmy ducha,
A myśli moje s z p e t n e j a k wulkana
Czarna j e s t kuźnia. Uważaj nań b a c z n i e !
J a też przyczepię do lic jego oczy,
A p o t e m obu p o r ó w n a m y zdania,
Aby sąd wydać.
Horacyo.
Ł a s k a w y mój książę,
J e ś l i w ś r ó d sztuki u k r a ś ć co potrafi
Mojej baczności, j a kradzież zapłacę.
Hamlet.
T o oni. Muszę mieć g a w r o n a minę.
Zajmij t w e miejsce.
(Wchodzą:
Król, Królowa, Polonms, Ofelia, Sozenkranc,
Gilden­
stern, Dworzanie i Straê z pochodniami. Marsz duński; trąbi/).
Król.
J a k ż e zdrowie naszego s y n a H a m l e t a ?
Hamlet. N a honor, w y b o r n e ! Żyję c h a m e l e o n a p o t r a w ą ; j e m
p o w i e t r z e nadziane obietnicami; nie u t u c z y ł b y ś ka­
p ł o n ó w taką strawą.
Król.
Odpowiedź t a nie m a dla mnie znaczenia. H a m l e c i e ,
słowa t e nie mnie się należą.
Hamlet.
I mnie nie więcej. (Do Poloniusa).
W i ę c powiadasz,
panie, że niegdyś w uniwersytecie grywałeś?
—
71
—
Polonius. Grywałem, książę, i uchodziłem za dobrego a k t o r a .
Hamlet.
J a k i e ż to grywałeś role?
Polonius. Grałem J u l i u s z a C e z a r a , b y ł e m zabity w K a p i t o l u .
B r u t u s mnie zabił.
Hamlet.
P o brutalsku sobie postąpił, zabijając tak kapitalne
cielę. — Czy a k t o r o w i e g o t o w i ?
Rozenkr. Czekają, książę, n a twoje skinienie.
Królowa. Zbliż się tu, dobry Hamlecie, usiądź p r z y mnie.
Hamlet. Nie, d o b r a matko, j e s t tu m e t a l przyciągający silniej.
Polonius (do króla). O h o ! czy uważasz, k r ó l u ?
Hamlet.
Pani, czy pozwolisz mi położyć się na twojem łonie?
(Kładzie się przy not/ach Ofdii).
Ofelia.
Nie, książę.
Hamlet.
Chcę p o w i e d z i e ć : moją głowę n a twojem łonie.
Ofelia.
N a to przyzwalam, książę.
Hamlet.
Czy sądzisz, że miałem co innego na myśli?
Ofelia.
Nic nie sądzę, książę.
Hamlet.
P i ę k n a t o myśl leżeć u n ó g dziewicy.
Ofelia.
Co mówisz, książę?
Hamlet. Nic.
Ofelia.
J e s t e ś dziś wesół, j a k widzę, mości książę.
Hamlet. K t o ? j a ?
Ofelia.
Tak jest.
Hamlet.
O B o ż e ! tylko żeby cię zabawić. Cóż m a człowiek
robić lepszego n a ziemi, j a k się weselić? T o ć p a t r z ,
jak wesoło wygląda moja m a t k a , a dwie godziny t e m u
jak ojciec mój skonał.
Ofelia.
Nie, książę, j u ż cztery t e m u miesiące.
Hamlet. T a k d a w n o ? T o niechże dyabeł nosi ż a ł o b ę ; j a się
ubiorę w p u r p u r ę . O B o ż e ! u m a r ł przed d w o m a mie­
siącami, a j e s z c z e go nie zapomniano ! J e s t więc na­
dzieja, że pamięć wielkiego człowieka może go prze­
żyć o j a k i e pół r o k u ; ale w takim razie, n a Matkę
B o s k ą , radzę m u , żeby za życia b u d o w a ł kościoły,
inaczej s p o t k a go los d r e w n i a n e g o k o n i a , k t ó r e g o
nagrobek j a k w i a d o m o :
N i e s t e t y ! o d r e w n i a n y m z a p o m n i a n o koniu.
(I'r:y odgłosie trąh wchodzi
pantomina).
—
72
-
(Wchodzą: Król i Królowa w najlepszej zgodzie ; Królowa całuje go
i klęka z loszystkiemi
oznakami przywiązania.
Król podnosi ją
i zwiesza głowę na jej szyi, kładzie się potem śród kwiatóio, a ona,
widząc go uśpionym, wychodzi. Po chwili zbliża się człowiek, zdej­
muje koronę z jego głoicy, całuje ją, wlewa truciznę w króla ucho
i oddala się. Królowa wraca, znajduje Króla bez ducha i okazuje
głęboką boleść. Zabójca, z dwiema lub trzema niememi figurami, wcho­
dzi powtórnie i zdaje się płakać z królową. Wynoszą
trupa.
Za­
bójca zaleca się Królowej datkami; ona zdaje się najprzód
niechętną,
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
Hamlet.
Ofelia.
ale w końcu przyjmuje jego miłość.
Wychodzą).
Co się to znaczy, książę?
T o w a r z e n i e skrytego hultajstwa, a z n a c z y s i ę : zbro­
dnia.
T o p e w n o t r e ś ć zapowiedzianej sztuki. (Wchodzi Prolog).
D o w i e m y się o w s z y s t k i e m od t e g o j e g o m o ś c i . Aktor o w i e nie mogą t r z y m a ć j ę z y k a z a z ę b a m i ; w y p o ­
wiedzą n a m rzecz całą.
Czy p o w i e n a m , co znaczyło, c o ś m y widzieli?
Bez w ą t p i e n i a , j a k p o w i e wszystko, co m u zechcesz
pokazać. Nie w s t y d ź się tylko pokazać, a on się nie
zawstydzi wytłómaczyć.
Wielkie z ciebie ladaco, książę, wielkie ladaco ! Ale
s ł u c h a m sztuki.
Tak dla t r a g e d y i naszej j a k n a s z e g o koła
Cała trupa, w p o k o r z e chyląc swoje czoła,
O w a s z e pobłażanie i o w z g l ę d y woła.
Hamlet.
Czy t o prolog, czy t o dewiza s y g n e t u ?
Ofelia.
W k a ż d y m razie k r ó t k i to prolog.
Hamlet.
J a k miłość k o b i e t y .
(Wchodzą aktoroioie: Król i Królowa).
Król Akt. T r z y d z i e ś c i r a z y F e b a obiegły r u m a k i
N e p t u n a fale słone i Tellusa szlaki,
T r z y s t a sześćdziesiąt r a z y księżyc b l a d e m okiem
P o ż y c z a n e j światłości oblał nas potokiem,
J a k H y m e n dłoń do dłoni świętych związków siłą,
Uczucie d u s z ę z duszą n a wieki spoiło.
Królowa Akt. Bodaj słońce i księżyc dolin n a s z y c h łona
D w a k r o ć t y l e widziały, z a n i m miłość s k o n a !
Prolog.
—
73
-
Lecz n i e s t e t y ! u ś m i e c h y nie chcą z tobą z o s t a ć ,
I c h o r o b a zmieniła całą twoją p o s t a ć ;
T r w o g a ściska mi serce, ale, co m n i e smuci,
Niech pokoju twej duszy, królu, nie zakłóci,
Bo w sercu kobiet miłość z t r w o g ą połączona,
Z nią r a z e m granic nie m a i z nią r a z e m kona.
W i e s z dobrze, królu, mężu, j a k mi j e s t e ś drogi,
A j a k g r a n i c miłości, nie m a m granic t r w o g i .
T a m gdzie m i ł o ś ć j e s t wielka, w s z y s t k o s e r c e trwoży,
I gdzie rośnie obawa, t a m miłość się mnoży.
Król Akt. Niedługo cię o p u s z c z ę , drogi mój aniele,
Z dniem k a ż d y m siły moje w mojem słabną ciele,
T y m n i e przeżyjesz, droga, n a t y m p i ę k n y m świecie,
Szanowana, k o c h a n a , a j a k czas się plecie,
Może n o w y m a ł ż o n e k —
Królowa Akt.
W s t r z y m u j gorzkie słowo,
P a m i ę c i t w e j miłością nie p o k a l a m nową.
Bodaj miłość mi n o w a straszną klątwą b y ł a !
Ta, co k o c h a drugiego, pierwszego zabiła.
Hamlet.
To piołun, t o piołun.
Królowa Akt. Nie miłość, ale podła skarbów ziemskich w ł a d z a
Myśl drugiego m a ł ż e ń s t w a w ludzką pierś s p r o w a d z a ,
kpiącego w grobie m ę ż a p o w t ó r n i e morduję,
K i e d y m a ł ż o n e k drugi u s t a m e całuje.
Król Akt. W i e r z ę , że twoje serce przez t w e u s t a m ó w i :
Ale człowiek t o łamie, co człowiek s t a n o w i .
Niewolnikiem pamięci j e s t postanowienie,
G w a ł t o w n y m a początek a k r ó t k i e istnienie.
Owoce niedojrzałe do s w e g o lgną d r z e w a ;
W jesieni, w ł a s n y ciężar n a ziemię j e zwiewa.
Z a p o m i n a ć o długach w n a t u r z e j e s t człeka,
K t ó r e s a m sobie spłacić n a m i ę t n i e przyrzeka.
Śród szału n a m i ę t n o ś c i przysięga, s p e ł n i o n a
Z potęgą n a m i ę t n o ś c i , blednieje i kona.
Zbytnia radość i zbytni smutek prędko gasną,
Własne niszczą z a m i a r y g w a ł t o w n o ś c i ą w ł a s n ą ,
T a m , gdzie r a d o ś ć zbyteczna, z b y t e c z n e cierpienia,
J e d n o nic w radość smutek, s m u t e k w radość zmienia.
—
74
—
W s z a k t e n ś w i a t nie j e s t wieczny, p o ś r ó d p r z e m i a n
Nie dziw, że miłość r a z e m z fortuną ulata,
[świata
Bo i dziś j e s z c z e s p o r ó w wielkie to j e s t pole,
Czy dola miłość wiedzie, czyli miłość dolę.
Obalonej wielkości przyjaźń mija p r o g i ;
W z n i e s i o n y n ę d z a r z zmienia, n a przyjaciół w r o g i .
D o t ą d miłość szukała u f o r t u n y c h l e b a :
Z a w s z e m a t e n przyjaciół, k o m u ich nie t r z e b a ;
K t o w biedzie przyjaciela n a r a t u n e k woła,
T e n p r z y r z u c a j e d n e g o do w r o g ó w s w y c h koła.
L e c z w r a c a m do p r z e d m i o t u : ś w i a t cały ogłasza,
Ż e w wiecznej z p r z e z n a c z e n i e m wojnie wola n a s z a ;
P l a n ó w n a s z y c h r u i n y k a ż d e widzi s ł o ń c e ;
Myśli n a s z e są nasze, nie n a s z e ich końce,
D z i ś myślisz wieczną w d o w ą żyć w wiecznej żałobie,
Ale myśl t ę p o c h o w a s z w t w e g o m ę ż a grobie.
Królowa Akt. Niech m n i e ziemia nie karmi, niebo mi nie świeci,
W dzień i n o c oczu moich spoczynek odleci,
Niech k a ż d a m a nadzieja w r o z p a c z się obleka,
Niech p o k a r m p u s t e l n i k a w więzieniu m n i e czeka,
Niech duch, co k r e p ę r z u c a n a wesele duszy,
W s z y s t k o t o , co mi drogie, zabierze lub skruszy,
Niechaj t u i p o śmierci wieczną znajdę mękę,
J e ś l i r a z owdowiała, d r u g i e m u d a m r ę k ę !
Hamlet (do Ofelii). A g d y b y t e r a z złamała przysięgę —
Król Akt. P o t ę ż n a to p r z y s i ę g a ! Oddal się, j e d y n a ;
D u c h mój ciężeje w e mnie, ciężka dnia g o d z i n a
Może ś r ó d snu przeleci (zasypia).
Królowa Akt.
Niech cię s n y k o ł y s z ą !
Niech nie zejdzie niedola n a d dni n a s z y c h ciszą!
(Wychodzą).
HamletP a n i , j a k ci się t a s z t u k a p o d o b a ?
Królowa. Zdaje m i się, że d a m a z b y t wiele przysięga.
Hamlet.
O, ale d o t r z y m a słowa.
Król.
Czy znasz p r z e d m i o t s z t u k i ? Czy n i e m a t a m co
zdrożnego?
Hamlet,
Nie, n i e ! w s z y s t k o t o ż a r t y ; t r u c i z n a ż a r t e m ; nic
tam niema zdrożnego.
—
75
—
Król.
Hamlet.
J a k i t y t u ł tej s z t u k i ?
Łapka n a myszy. Dlaczego? przez przenośnię. S z l u k a
t a p r z e d s t a w i a m o r d e r s t w o d o k o n a n e w Wiedniu.
Cronzago, j e s t imię księcia, j e g o ż o n y : B a p t y s t a ; zoba­
czycie w k r ó t c e dyabelskie to dzieto. Lecz cóż s t ą d ?
Ani waszej królewskiej mości, ani n a s wszystkich,
k t ó r z y m a m y n i e w i n n e dusze, nie d o t y c z ę t o wcale.
Niech o d p a r z o n y s z k a p a fika; ł o p a t e k n a s z y c h nic
nie szczypie. (Wchodzi Luciusz).
T o j e s t niejaki Luciusz, s y n o w i e c królewski.
Ofelia.
D o b r y z ciebie chói-, mości książę.
Hamlet.
Mógłbym służyć za t ł ó m a c z a m i ę d z y tobą a t w o i m
kochankiem, byłem widział ruszające się j a s e ł k a .
Ofelia.
Kolący, mój książę, kolący masz d o w c i p .
Hamlet.
K r z y k n ę ł a b y ś nieraz, g d y b y ś chciała kolec mój przy­
tępić.
Ofelia.
Coraz lepiej i coraz gorzej.
Hamlet.
K a ż d y mąż t a k i e gotuje w a m odczarowanie. Zaczy­
naj, m o r d e r c o , skończ twoje przeklęte g r y m a s y ! Za­
c z y n a j ! Dalej —
A już kruk krakaniem
O z e m s t ę woła.
LUC. Akt. Dłoń zręczna, myśli czarne, t r u c i z n a zjadliwa,
Czas s ł u ż y ; śród ogrodu ani dusza ż y w a ;
Płynie zgubny, śród n o c y z c h w a s t ó w wyciśnięty,
P r z e k l e ń s t w a m i H e k a t y t r z y r a z y zaklęty,
Sącz w żyły zgubną siłę c z a r a m i ci d a n ą !
Niech wieczór t r u p e m leży ciało z d r o w e r a n o !
(Wlewa mu truciznę w ucho).
Hamlet.
Truje go w ogrodzie, żeby zagrabić j e g o posiadłości.
N a z y w a się Gonzago ; h i s t o r y a j e s t p r a w d z i w a , na­
pisana wyborową włoszczyzną. Zobaczycie n i e b a w e m ,
j a k m o r d e r c a zyskuje miłość żony Gonzaga.
Ofelia.
K r ó l wstaje.
Hamlet.
Królowa.
Polonius.
Król.
C o ? p r z e s t r a s z o n j ' fałszywym
C o ' c i jest, p a n i e ?
Skończcie z waszą s z t u k ą !
Światła! Wychodźmy!
alarmem?
—
76
—
Wszyscy. Światła, światła, ś w i a t ł a !
Hamlet.
(Wychodzą wszyscy prócz Hamleta i lloracya).
R a n i o n y j e l e ń niechaj łzy leje,
Z d r o w y niech pląsa i s k a c z e ;
Bo n a t y m świecie j e d e n się śmieje,
Gdy drugi j ę c z y i płacze.
Czy t a k a j a k t a s z t u k a i las piór n a głowie, a do
tego dwie p r o w a n c k i e r ó ż e u moich ciżemek, byle
ranie f o r t u n a nie t r a k t o w a ł a po t a t a r s k u , czyby mi
nie zapewniły dobrego przyjęcia w jakiej t r u p i e
a k t o r ó w ? J a k ci się zdaje, przyjacielu?
Horacyo. Z połową p ł a c y .
Hamlet.
Z całą, ani wątpię.
W
tej biednej ziemi, drogi D ä m o n i e ,
Sam J o w i s z niegdyś był królem,
A t e r a z zasiadł na p u s t y m t r o n i e
I s t n y , p r a w d z i w y — bajokko ').
Horacyo. Mógłbyś przynajmniej d o r y m o w a ć , książę.
Hamlet.
Teraz, d o b r y H o r a c y o , s t a w i ł b y m tysiąc funtów', że
duch powiedział p r a w d ę . Ozy widziałeś?
Horacyo. Doskonale, mój książę.
Hamlet.
Na w z m i a n k ę o truciznie —
Horacyo. Miałem go pilnie n a oku.
Hamlet.
Ach, h a ! t r o c h ę muzyki, dalej, flety!
B o ć jeżeli królowi s z t u k a t a n i e miła,
To widać, że m u s z t u k a do s m a k u nie była.
(Wchodzą: Rozenhranc i
Gildenstern).
Dalej, trochę m u z y k i !
Gildenst. D o s t o j n y panie, czy pozwolisz mi powiedzieć j e d n o
słowo?
Hamlet.
P a n i e , i całą h i s t o r y ę .
Gildenst. Król, panie —
Hamlet.
H a , panie, co się z nim dzieje?
Gildenst. Udał się do swoich a p a r t a m e n t ó w dziwnie zalterowany.
monety.
—
Hamlet.
Gildenst.
Hamlet.
Gildenst.
Hamlet.
Gildenst.
Hamlet.
Gildenst.
Hamlet.
Gildenst.
Hamlet.
77
—
Czy z przepicia?
Nie, książę, ale ze w z b u r z e n i a żółci.
Lepiejbyś dowiódł twojej m ą d r o ś c i , g d y b y ś p o s z e d ł
z tą nowiną do doktora, bo g d y b y m j a m u przepisał
n a przeczyszczenie, m o ż e b y m m u j e s z c z e bardziej
żółć wzburzył.
R a c z tylko, ł a s k a w y panie, dać s w o i m s ł o w o m wię­
cej t r o c h ę porządku, a nie t a k o d s k a k i w a ć od s p r a w y ,
W której p r z y s z e d ł e m .
J e s t e m cierpliwy i słucham.
K r ó l o w a , twoja matka, książę, w największem
pieniu d u c h a w y p r a w i ł a mnie do ciebie.
Z radością w i t a m .
stra­
Nie, ł a s k a w y książę, g r z e c z n o ś ć t a nie w p o r ę . Jeśli
mi raczysz zdrową dać o d p o w i e d ź , dopełnię da­
nego m i przez twoją m a t k ę zlecenia; jeśli nie, twoje
przebaczenie a mój p o w r ó t zakończą moje poselstwo.
Nie m o g ę , panie.
Czego nie możesz, książę?
Dać ci zdrowej odpowiedzi, g d y u m y s ł mój chory.
Ale odpowiedź, n a jaką się zdobyć m o g ę , będzie n a
twoje rozkazy, albo raczej, j a k powiadasz, n a r o z k a z y
mojej m a t k i . A więc, bez dalszych ceregieli, przy­
s t ą p m y do rzeczy. M a t k a moja, p o w i a d a s z —
Gildenst. Matka twoja, książę, mówi, że twoje p o s t ę p o w a n i e
sprawiło jej zdziwienie i osłupienie.
D z i w n y to syn, k t ó r y m o ż e tak m a t k ę z a d z i w i a ć !
Hamlet.
Ale czy nie m a j e s z c z e jakiego d o d a t k u do tego zdzi­
wienia mojej m a t k i ?
Gildenst.
Hamlet.
Gildenst.
Hamlet.
P r a g n i e m ó w i ć z tobą w swej komnacie, nim się spać
położysz.
B ę d ę posłuszny, choćby dziesięć r a z y była moją matką.
Czy masz co więcej do p o w i e d z e n i a ?
K o c h a ł e ś mnie niegdyś, panie.
I k o c h a m cię jeszcze, przysięgam n a t y c h dziesięciu
o s z u s t ó w i złodziei 1 ).
) Ma (<i się znaczyć*: człowiek »'<>z wartości, od bajokko, drobnej", włoskiej
l
*) Wyrażenie / katechizmu, Btrzez rąk twoich od oszustwa i kradzieży.
— 78 _
Gildenst. Dobry panie, co jest przyczyną twojego obłąkania?
Sam, dobrowolnie, zamykasz drzwi swojemu wyzwo­
leniu, kryjąc smutek przed przyjacielem.
Hamlet. Panie, chciałbym awansować.
Gildenst. Jakżebyś mógławansować, gdy masz królewskie słowo,
zaręczające ci następstwo po nim w Danii?
Hamlet. To prawda; ale wiesz, gdy trawa rośnie — ' ) troclię
to zapleśniałe przysłowie. (Wchodzi Muzykantz fletem).
A, flety, pokaż! (Rozenkranc i Gildenstern, dają znak, èe
chcieliby mówić na stronie z Hamletem). Odejść z wami
na stronę? Dlaczego chcecie gwałtem mojego wiatru
odszukać, jakbyście mieli zamiar do sieci mnie nagnać?
Gildenst. O panie, jeśli gorliwość moja za śmiała, to tylko dla­
tego że moja miłość za żywa.
Hamlet. Nie rozumiem tego dobrze. Zagraj mi co, proszę, na
tym flecie.
Gildenst. Nie mogę, książę.
•
Hamlet. Ale proszę cię !
Gildenst. Wierzaj mi, książę, nie mogę.
Hamlet. Ale błagam cię!
Gildenst. Nie jestem zdolny wydobyć z niego jednej nawet
nuty, mój książę.
Hamlet. A przecież to rzecz tak łatwa jak kłamać. Przebieraj
palcami po tych klapkach, a dmuchaj vi góry ustami,
a przedziwne wyprowadzisz tony. Patrz, to są dziurki.
Gildenst. Ale nie mogę im nakazać harmonii, bo nie posiadam
sztuki.
Hamlet. Patrz teraz, jak licho o mnie sądzisz. Chciałbyś grać
na mnie, chciałbyś uchodzić za znawcę moich klapek;
chciałbyś odkryć jądro mojej tajemnicy; chciałbyś
wyprowadzić ze mnie wszystkie tony od najniższej
nuty do wierzchołka mojej gammy. A przecie, choć
w tym małym instrumencie nie mało jest muzyki
i rozkosznych tonów, nie możesz ich wydobyć. Czyż
myślisz, że łatwiej jest grać na mnie niż na flecie?
Nazwij mnie, jakim chcesz instrumentem, możesz mnie
') Gdy trawa rośnie,fcoüzdechnie z głodu.
—
Polonius
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
Polonius.
Hamlet.
79
—
próbować, lecz nie potrafisz grać na mnie. (Wchodzi
Polonius). Bóg z tobą, panie!
Mości książę, królowa pragnęłaby mówić z tobą na­
tychmiast.
Czy widzisz tę chmurę prawie podobną do wielbłąda?
Na mszę świętą, to czysty wielbłąd.
Zdaje mi się, że to łasica.
To prawda, ma grzbiet łasicy.
Albo wieloryba.
Bardzo podobna do wieloryba.
A więc niebawem pójdę do matki. Z takim blaznem
możnaby na prawdę oszaleć. Przyjdę za chwilę.
Poniosę wiadomość. (Wychodzi).
Niebawem, łatwo powiedzieć. Zostawcie mnie, przy­
jaciele. (Wychodzą: Güdemtern, Rozenkranc, Horacyo
i t. d.).
To właśnie pora nocy do czarodziejstw,
Gdy otwierają się groby, a piekło
Z swych głębin dmucha na ziemię zarazą.
Krewbym potrafił teraz pić gorącą
I tak okrutnych dopuścił' się czynów,
Że na ich widok dzień pobladłby z trwogi.
Spokój ! bo czas już do matki się udać.
O serce moje, swej nie strać natury,
Dusza Nerona niech w tę pierś nie zleci,
Niechaj okrutnym będę, nie wyrodnym!
Będę miał sztylet w słowach, a nie w dłoni ;
Obłudnikami słowa z duszą będą:
Jakkolwiek groźne słowo ją zatrwoży,
Niech czyn pieczęci na niem nie przyłoży! (wychodzi).
SCENA III.
Pokój w zamku.
Król.
(Wchodzą: Król, Eozenkranc i Gildenstern).
Nie mam doń serca; a groźną jest dla mnie
Szaleństwa jego zupełna, swoboda.
Bądźcie gotowi! po wręczeniu listów,
— 80 —
Razem z Hamletem do Anglii ruszycie,
Naszego bowiem państwa bezpieczeństwo
Zbyt zagrożone przypadków nawałem,
Które co chwila jego szał sprowadza.
Gildenst. Za chwilę, królu, będziemy gotowi.
Jest to pobożna i święta troskliwość
Czuwać nad losem tysiąca poddanych,
Żyjących życiem królewskiej osoby.
Rozenkr. Jest i prywatnych osób powinnością
_
8
|
_
Zgnilizna grzechu mego w niebo leci ;
Pierwsza, najstarsza klątwa na mnie ciąży —
Brata morderstwo. Nie mogę się modlić,
Choć jest gorąca wola jak potrzeba,
Bo grzech silniejszy silny niszczy zamiar;
Jak człek podwójną gnany powinnością,
Stojąc niepewny, od której ma zacząć,
Nie spełni żadnej. — Lecz cóż, gdyby nawet
Dłoń tę przeklętą powlokła skorupa
Krwi mego brata, choćby dwakroć grubsza,
W łaskawem niebie niemaż deszczu dosyć,
Aby ją omyć, śniegu dać jej białość?
Czyliż nie na to Boże miłosierdzie,
Aby spojrzało na grzechu oblicze?
Na co modlitwa, jeżeli nie na to,
Aby grzesznika wstrzymać przed upadkiem,
Lub po upadku przebaczenie zyskać?
Podniosę oczy — grzech mój dokonany.
Ale w mym stanie jakże mam się modlić?
Przebacz mi, Panie, ohydne morderstwo!
To być nie może, gdy mam w posiadaniu
Wszystko, dla czego mordu dokonałem —
Koronę, władzę i moją królowę.
Czy bez naprawy można dostać odpust?
Na podłej ziemi, złota ręka zbrodni
Może usunąć na bok sprawiedliwość;
Widziano nieraz, jak grzeszny zarobek
Służył grzesznikom na przekupstwo prawa;
Ale tam w górze wszystko jest inaczej ;
Niema wykrętów, tylko prawda naga;
Tam, w grzechów naszych obliczu, musimy,
Złożyć świadectwo sami przeciw sobie.
Cóż mi zostaje? Popróbować skruchy.
Czego nie może skrucha? Lecz co może,
Jeżeli grzesznik nie może się skruszyć?
O biada, biada! Serce jak śmierć czarne!
O biedna duszo, lepem pomazana,
Chcąc się wydobyć, coraz bardziej grzęźniesz!
Strzedz się od krzywdy całą myśli zbroją,
A tern jest większą dla osób dostojnych,
Od których tchnienia zawisło jest życie
Mnogiego tłumu. Król nie sam umiera,
Ale jak otchłań w swój wir wszystko ciągnie:
Jest on potężnem kołem na gór szczycie,
A do olbrzymich sprych jego przykute
Podrzędnych istnień jest dziesięć tysięcy;
Gdy koło pęknie, wszystkie te ułomki
Lecą z niem razem w chaotyczny zamęt.
Nigdy monarcha nie wzdycha samotnie,
Lecz całej ziemi jęk mu towarzyszy.
Król.
Bądźcie gotowi do spiesznej podróży,
Bo naszą wolą jest położyć pęta
Trwodze, dziś wolną szalejącej nogą.
Roz. i Gild. Będziem się śpieszyć. (Wychodzą. — Wchodzi Polonius).
Polonius.
W tej chwili, mój królu,
Hamlet pośpieszył do komnaty matki.
Żeby podsłuchać cały ciąg rozmowy,
Idę natychmiast skryć się za obicie.
Wiem, że surowych słów mu nie oszczędzi;
Lecz, jak mówiłeś, a mówiłeś mądrze,
Potrzebny drugi słuchacz oprócz matki,
Której sąd, prawem natury, stronniczy,
Aby kosztowne zebrać mógł wyznania.
Żegnam cię, królu, a nim pójdziesz spocząć,
Przyjdę ci donieść wszystko, co odkryję.
Król.
Dobry mój panie,, dziękuję i żegnam,
(Wychodzi Polonius).
MIĘŁA
SZEKSPIRA. TOM (V.
"
—
82
Pzyjdźeie mi w pomoc, anieli! próbujcie!
Ugnij się, dumne kolano! Ty, serce,
Zmień twoje sznury ze stali ukute
Na miękkie nitki żyłek niemowlęcia!
O, jeszcze wszystko może się naprawić!
(Odchodzi na stronę i klęka. — Wchodzi Hamlet).
Hamlet. Czas właśnie teraz — ukląkł do modlitwy —
Teraz uderzę — i pójdzie do nieba!
I toż jest zemsta? Rzecz warta rozwagi:
Nikczemnik ojca mojego zabija,
A ja, jedyny syn jego i mściciel,
Poślę do nieba podłego mordercę?
Nie, to nie zemsta, to raczej zapłata.
W sytości chleba1) ojca mego zabił,
W rozwoju grzechów jak majowe liście;
Niebo zna jedno stan jego rachunku,
Lecz, wedle naszych domysłów i miary,
Ciężki być musi ! Będzież to więc zemstą,
W samym pokuty akcie go uderzyć,
Gdy jest do wiecznej gotowy podróży?
Nie, szablo, czekaj na straszniejsze cięcie!
Gdy będzie wściekły, uśpiony pijaństwem,
Lub w kazirodnej rozkoszy objęciach;
Śród klęć, szulerki, lub jakich uczynków
Niezaprawionych zbawienia nadzieją;
Niech wtedy pięty podniesie ku niebu,
Gdy dusza będzie czarna, potępiona,
Jak samo piekło, do którego pójdzie.
Lecz matka czeka. Lekarstwo zażyte
Tylko przedłuży twe dni chorowite (tvijchodzi).
(Król wstaje i występuje^ na przód sceny).
Król.
—
—
Choć wzlata słowo, nie podnosi ducha:
Słów bez uczynku niebo nie wysłucha!
(Wychodzi).
*) Oto była nieprawość' Sodomy, siostry twojej, pycha, sytość chleb
tośu pokoju. Ezechiel, Ilozdz. XVI. 49.
83 —
SCENA IV.
Inna zamkowa sala.
(Wchodzą: Królowa, Polonius).
Polonais. Przyjdzie niebawem; wsiądź na niego dobrze
Powiedz, że trudno, by jego wybryki
Dłużej znoszono ; że tylko twa dobroć
Przeciw upałom słoniła go dotąd.
Mów bez ogródki. J a się tu ukryję.
Hamlet (za sceną). O matko ! matko !
Królowa.
Możesz na mnie liczyć,
Oddal się. Słyszę, już syn mój nadchodzi.
(Polonitfs kryje się za obiciem. — Wchodzi Hamlet).
Hamlet. Więc jestem, matko. Jaka twoja wola?
Królowa. Hamlecie, ciężko obraziłeś ojca.
Hamlet. O matko, ciężko obraziłaś ojca.
Królowa. Skończ tylko twoje puste odpowiedzi.
Hamlet. Skończ przody, matko, grzeszne zapytania.
Królowa. Jakto, Hamlecie?
Hamlet.
Czego chcesz ode mnie ?
Królowa. Czy wiesz, kto jestem?
Hamlet.
O wiem, na krzyż święty:
Jesteś królową, twego szwagra żoną,
A matką moją, dałby Bóg inaczej !
Królowa. Więc znajdę ludzi mówić z tobą zdolnych.
Hamlet. Czekaj, siądź przody; na krok się nie ruszysz,
Póki zwierciadła przed tobę nie stawię,
W którem zobaczysz głębie twej istności.
Królowa. Jaki twój zamiar? Co, czy chcesz mnie zabić?
Hola ! Ratunku !
Polonius (za sceną).
Ratunku! Ratuku!
Hamlet. Co? szczur? (Dobywa szpady). On zginął! o dukata,
(Daje pchnięcie przez obicie).
[zginął!
Polonius (za obiciem). Zabił mnie! (pada i umiera).
Królowa.
Boże! Coś zrobił, Hamlecie?
Hamlet. Com zrobił? Nie wiem. Czy to król był, matko?
(Podnosi obicie i wyciąga Tóloniusa).
6'
—
Królowa.
84
—
O, co za krwawy, co za czyn o k r u t n y !
Hamlet.
K r w a w y , i prawie tak zły, d o b r a m a t k o ,
Królowa.
Hamlet.
J a k zabić króla, brata j e g o pojąć.
J a k zabić k r ó l a ?
To m e słowa, pani.
Królowa.
(Do Polon.) opij, n ę d z n y głupcze, bezwstydny, c i e k a w y !
Z a coś lepszego w z i ą ł e m cię; co r o b i ć ?
Widzisz, że szkodzi gorliwości zbytek. —
R ą k nie załamuj, uspokój się, usiądź,
Bo chcę ci złamać serce, a potrafię,
Jeśli j a k i n n e z gliny ulepione,
P r z y z w y c z a j e n i e m g r z e s z n e m nie s t w a r d n i a ł o ,
I nie z a m k n i ę t e wszelkiemu uczuciu.
Com j a zrobiła, że śmiesz t w y m j ę z y k i e m
Tak mnie okrutnie chłostać?
Hamlet.
Czyn tak straszny,
Że w s t y d u wszelki zaciera rumieniec,
Cnocie obłudy nadaje znamiona,
Na miejsce róży niewinnej miłości
J ą t r z ą c ą r a n ę wypieka n a czole;
Czyn, k t ó r y śluby p r z e m i e n i a małże/iskie
W puste, fałszywe przysięgi szulera,
W y d z i e r a duszę z ciała świętych u m ó w ,
Z m i e n i a religię w lichych słów r a m o t ę !
Oblicze nieba ogniem się czerwieni,
A ziemi ogrom, jakby na dzień sądny,
Na czynu tego s t r a s z n y widok m d l e j e !
Królowa. Cóż to za czyn jest, k t ó r y j u ż na w s t ę p i e
Tak głośno r y c z y i tak piorunuje?
Hamlet.
P a t r z n a t e n obraz, p o t e m spójrz n a t a m t e n !
Czy widzisz? d w ó c h to braci wizerunki.
P a t r z , co za urok n a j e d n e j siadł twarzy,
Czoło J o w i s z a , H y p e r y o n a włosy,
A M a r s a oko, królewskie i groźne,
P o s t a w a b o g ó w posła, Merkuryusza,
Gdy n a szczyt góry niebotyczftej s p a d a ;
Tak jest, to postać, n a której bóg każdy
Z d a się, że pieczęć c n ó t swoich wycisnął,
85 •
B y ś w i a t u m ę ż a dać w z ó r doskonały.
A to był mąż t w ó j . T e r a z spójrz w t ę s t r o n ę :
To mąż twój dzisiaj ; j a k kłos zaśnieciały,
Zarażający b r a t a z d r o w e ziarno.
Czy masz t y oczy? czy m o g ł a ś porzucić
Tej pięknej g ó r y p o g o d n e w y ż y n y ,
Aby się w takiem z a n u r z y ć b a g n i s k u ?
Czy masz ty oczy? Nie mów, że t o miłość,
Bo w t w o i m wieku krew ognista chłodnie,
P o k o r n i e s ł u c h a rozsądku wyroków,
A gdzie rozsądek, k t ó r y b y potrafił
T u s t a m t ą d u p a ś ć ? Z a p e w n e m a s z zmysły,
Gdy m a s z ruch, ale s p a r a l i ż o w a n e
P e w n o t e zmysły, bo n a w e t s z a l e ń s t w o
Takiego błędu niezdolne popełnić,
Bo w zmysłach, chociaż szałem obłąkanych,
Sądu do tyla przynajmniej zostało,
Ż e b y tak wielką rozpoznać różnicę.
J a k i ż więc dyabeł oczy ci zawiązał?
Bez dotykania oczy, d o t y k a n i e
Bez ócz, lub u s z y bez rąk i bez oczu,
L u b powonienie bez innego zmysłu,
L u b c h o r o w i t a j e d n e g o z nich cząstka,
Nigdyby tak się obłąkać nie mogła.
O wstydzie, gdzież się rumieniec twój podział?
Piekło, jeżeli jeszcze j e s t e ś zdolne
Tak się b u n t o w a ć i w m a t r o n y kościach,
Niech c n o t a będzie w ognistej młodości
Woskiem, i w w ł a s n y m niech się stopi ogniu;
Niech się nie wstydzi odtąd, kto u s ł u c h a
Z g u b n y c h p o d s z e p t ó w ślepej namiętności,
Skoro lód n a w e t tak g w a ł t o w n i e gore,
Gdy rozum żądzom służy za raj fura!
Królowa. O skończ, H a m l e c i e ! Ty oczy me zwracasz
W duszy mej głębie, i t e r a z t a m widzę
P l a m y tak czarne i tak wiecznotrwałe,
Że nigdy swojej nie utracą barwy.
Hamlet.
A wszystko, żeby w z a t r u t y m żyć pocie
-
86
—
Grzesznego łoża i w łaźni zepsucia,
Szukać na gnoju miodu i miłości !
Królowa. O skończ;! Twe słowa w me wpadają ucho
Jakby szt3'lety; skończ, drogi Hamlecie !
Hamlet. Nędznik, co niewart i dwudziestej części
Pierwszego męża twego dziesięciny,
Parodya królów, berła rzezimieszek,
Który kosztowną koronę skradł z półki
I do kieszeni schował!
Królowa.
Dosyć tego! (Wchodzi Buch).
Hamlet. -Król ułatany ze szms,t i gałganków —
Stróże niebiescy, brońcie mnie! rozwińcie
Skrzydła nade mną! Czego chcesz ode mnie,
Dropie zjawisko ?
Królowa.
Niestety! oszalał!
Hamlet. Czyś pi-zyszedł syna leniwego karcić,
Że zwłoką czasu namiętność ostudza,
Groźnych rozkazów opóźnia spełnienie?
O, mów!
—
f
Królowa.
Hamlet.
Królowa.
Hamlet.
Królowa.
Hamlet.
Królowa.
Hamlet.
Duch.
Pamiętaj! Nawiedzam cię jeszcze,
Aby zaostrzyć przytępioną wolę.
Lecz patrz, twa matka w osłupieniu siedzi,
Stań więc w tej walce między nią a duszą:
Im słabsze ciało, tern myśl potężniejsza.
Mów do niej !
Hamlet.
Pani, co ci jest? odpowiedz.
Królowa. A co jest tobie? Czemu tak wlepiłeś
W próżnię źrenice, i czemu z powietrzem
Dziwne rozmowy wiedziesz nieujętnem?
Z twych ócz wygląda dusza obłąkana,
A włos jak żołnierz zbudzony alarmem,
Jakby miał życie, pręży się i staje.
O, drogi synu, na gorączki ogień
Spuść kilka kropel zimnej cierpliwości!
Na co spoglądasz?
Hamlet.
Na niego! na niego!
Czy widzisz, jaka bladość go powleka?
Ta postać, w takiej sprawie nastająca,
Królowa.
Hamlet.
87
—
Głazyby nawet uczuciem natchnęła.
Nie patrz tak na mnie, aby rozrzewnienie
Postanowienia mego nie zmieniło,
Aby czyn barwy swojej nie utracił,
Za krew łzy może!
Do kogo tak mówisz?
Czy nic nie widzisz?
Nic, choć, co jest, widzę.
Czy nie szłyszałaś nic?
Nic, prócz nas samych.
Ha, tam! tam! Spojrzyj! widzisz, jak wychodzi
Ojciec mój taki, jak był za żywota!
Patrz, tam, czywidzisz? we drzwiach właśnie samych.
(Duch znika).
To w mózgu twoim ukute zjawisko.
Szał zdolny stwarzać widma fantastyczne.
Szał! Puls mój bije jak twój regularnie,
I tętnem zdrowia wydaje muzykę.
Nie jest szaleństwem wszystko, co mówiłem.
Staw mnie na próbę, powtórzę ci wszystko,
Wszystko, bez żadnych szaleństwa odskoków.
• leżeli pragniesz zbawienia, o, matko!
Nie kój twej duszy ułudnym balsamem,
Że to nie grzech twój, ale mój szał mówi ;
Wrzód tylko zwodną powleczesz skorupą,
Ale zgnilizna, chociaż niewidoma,
Wnętrzności twoich nie przestanie toczyć.
Przed niebem z twych się wyspowiadaj grzechów
Żałuj za przeszłość, popraw się na przyszłość.
Szpetnego chwastu nie pokrywaj gnojem,
By tern obfitszych liści nie rozwinął.
Przebacz mi cnotę, w dzisiejszej albowiem
Dychawicznego zepsucia epoce,
O przebaczenie cnota musi błagać,
Na klęczkach prosić, by jej grzech pozwolił,
Dobrą usługę oddać sobie radą.
Serce me, synu, rozciąłeś na dwoje!
Gorszą połowę twego serca odrzuć,
-
88
-
A czystsza, odtąd z drugą żyj połową.
Dobranoc! Tylko nie do stryja łoża!
Choć udaj cnotę, jeżeli jej nie masz.
Przyzwyczajenie, ten potworny dyabeł,
Który pochłania wszystkie w nas uczucia,
Ma przecie w sobie w tem coś anielskiego,
Że do pełnienia pięknych, dobrych czynów
Daje nam także barwę albo habit,
Które wdziać łatwo. Wstrzymaj się tej nocy
To ci ułatwi przyszłą wstrzemięźliwość;
Następna jeszcze tem łatwiejszą będzie;
Przyzwyczajenie bowiem zdolne zmienić
Natury pieczęć, dyabła może podbić,
Albo cudowną odżegnać go siłą.
A więc raz jeszcze dobranoc! a kiedy
Westchniesz do nieba o błogosławieństwo,
I syn twój będzie o twoje cię prosił.
(Wskazując Tolonima).
Nad losem pana tego ubolewam,
Lecz niebios wolą było mnie przez niego,
Jego przeze mnie skarcić, kiedy chciały,
Ażebym ich był biczem i narzędziem.
Sam go pogrzebię, a za śmierć odpowiem.
Kaz jeszcze, matko, raz jeszcze, dobranoc!
Me okrucieństwo dobroć moja rodzi:
Złe się poczęło, a gorsze nadchodzi.
Lecz jeszcze słowo, pani —
Co mam robić?
Nic z tego, pani, co ci zaleciłem.
Niech cię król znowu przywabi do łoża,
Szczypiąc twe lica, swą nazywa myszką,
Za pocałunek winem zaprawiony,
Za połechtanie szyi grzesznym palcem,
Wyjaw mu prawdę, mów, że me szaleństwo
Nie jest prawdziwe, jest tylko podstępem:
I dobrze zrobisz, gdy wszystko wyjawisz,
Bo jak kobieta, która jest królową
Piękną i skromną i mądrości pełną,
—
89
—
Może tak drogie ukryć tajemnice
Nietoperzowi, ropusze i kotu?
Nie, na przekorę rozsądku podszeptom,
Koszyk twój otwórz na wierzchołku dachu,
Puść wolno ptaszki, a jak owa małpa,
Chociaż dla próby, wsuń się do koszyka,
A upadając, skręć kark sama sobie.
Królowa. Bądź pewny, jeśli tchnieniem są wyrazy,
A tchnieniem życie, nie ma we mnie życia,
Aby tchnąć słowo z tego, coś mi mówił.
Hamlet. Czy wiesz, że muszę do Anglii wyruszyć?
Królowa. Ach, zapomniałam; tak postanowiono.
Hamlet. Dwaj niegdyś szkolni moi towarzysze,
Którym tak ufam, jak zjadliwej żmii,
Z pieczętowanym płyną ze mną listem;
Oni na zgubę mają mnie prowadzić.
Niechże pracują! będzie to zabawa,
Własną petardą wysadzić puszkarza.
Żleby już było, gdybym nie potrafił
Podłożyć miny łokieć od nich głębiej,
I na raz obu wyprawić na księżyc.
Ha, jak rzecz słodka, kiedy dwa fortele
Na jednej drodze twarz w twarz się spotkają!
(Pokazując Tolonima).
A więc od niego zacznę mój pakunek,
W sąsiedniej izbie kiszki jego zamknę.
Dobranoc! matko. — Na prawdę, ten radca,
Co za żywota paplał nierozważnie,
Dziś tajemnice tak chowa poważnie.
Dalej, mospanie, czas już z tobą skończyć!
Dobranoc, matko!
(Wychodzą: Królowa w jedne, Hamlet iv drugą stronę, wlokąc
ciało Poloniusa).
—
90
—
-
AKT CZWARTY.
Król.
S C E N A I.
Sala w k r ó l e w s k i m
(Wchodzą:
zamku.
Król, Króloioa, Rozenkranc
i
Gildenstern).
Król.
W e s t c h n i e n i a twoje nie są bez przyczyny,
Muszę j e wiedzieć, w i ę c mi j e wytiómacz.
Gdzie syn t w ó j ?
Królowa.
C ó ż e m n o c y tej w i d z i a ł a !
(do Rozenkranca i Gildensterna)
Na krótką chwilę oddalcie się, proszę.
(Wychodzą : Rozenkranc i Gildenstern).
Król.
Mów, co? G e r t r u d o ! Gdzie H a m l e t ? co r o b i ?
Królowa. Szalony j a k wiatr, j a k m o r z e , g d y walczą,
K t o potężniejszy. U n i e s i o n y szałem,
Gdy za obiciem j a k i ś s z m e r usłyszał,
Dobył oręża i s z c z u r ! s z c z u r ! wołając,
W swojem szalonem uniesieniu zabił
D o b r e g o s t a r c a , k t ó r y się t a m ukrył.
Król.
Królowa.
J a k czyn o k r u t n y ! Mnieby t o s p o t k a ł o
Na j e g o miejscu. W o l n o ś ć jego, widzę,
G r o ź n a dla wszystkich, dla ciebie j a k dla mnie,
J a k wytłómaczyć ten krwawy uczynek?
Na n a s t o spadnie, k t ó r y c h powinnością
Było pod pilną z d a w n a t r z y m a ć strażą,
Z d a ł a od ludzi, młodego szaleńca.
Ale tak wielka była n a s z a miłość,
Ż e ś m y nie chcieli z r o z u m i e ć p o t r z e b y ;
J a k człowiek szpetną t o c z o n y c h o r o b ą ,
Byle jej t y ł k o światu nie wyjawić,
W y s s a ć jej życia p o z w a l a ostatki.
Gdzie on?
Gdzieś c h o w a zabitego ciało.
N a w e t w szaleństwie, j a k k o s z t o w n e złoto
W r u d z i e podlejszych błyszczące metali,
91
—
Objawia czystość swoją i łzy leje
Nad tern, co zrobił.
O, d r o g a G e r t r u d o !
Z a l e d w o słońce szczytu g ó r dosięże,
Musi o d p ł y n ą ć ; my, czyn t e n w y s t ę p n y ,
Całą p o w a g ą naszą i r o z u m e m ,
Musim p r z e d ś w i a t e m b a r w i ć i t ł o m a c z y ć .
Hej G i l d e n s t e r n i e ! (Wchodzą: Rozenkranc i Gildenstern).
Idźcie, przyjaciele,
A s t r a ż przybierzcie dla większej p e w n o ś c i .
H a m l e t , w szaleństwie P o l o n i u s a zabił,
I gdzieś go powlókł z m a t k i swej k o m n a t y .
Idźcie go szukać, m ó w c i e z nim łagodnie ;
Ponieście t r u p a do naszej kaplicy,
Tylko bez zwłoki! (Wychodzą: Rozenkranc i Gildenstern).
My, G e r t r u d o , idźmy,
R a d ę n a j m ę d r s z y c h zwołajmy przyjaciół,
By im objawić i n a s z e zamiary,
I czyn niewczesny, a tak, m o ż e p o t w a r z ,
K t ó r e j szept g ł u c h y po ś w i a t a p r z e s t r z e n i a c h
Leci, j a k kula z a t r u t a do celu,
Nie zdoła dosiądź naszego imienia,
I śród p o w i e t r z a u t o n i e bez skutku.
Czas nagli, idźmy, o G e r t r u d o d r o g a !
Mą duszą m i o t a niepokój i t r w o g a !
(Wychodzą).
SCENA I I .
I n n a sala w królewskim
zamku.
(Wchodzi
Hamlet).
Hamlet.
Bezpiecznie t e r a z schowany.
Roz. i Gilt).(za sceną). H a m l e c i e ! książę H a m l e c i e !
Hamlet.
Co to za krzyki? K t o woła H a m l e t a ? O, przychodzą.
(Wchodzą: Rozenkranc i Gildenstern).
Rozenkr. Co zrobiłeś, książę, z ciałem zabitego?
Hamlet.
P o m i e s z a ł e m j e z p r o c h e m , którego j e s t k r e w n y m .
Rozenkr. P o w i e d z n a m , gdzie jest, a b y ś m y je mogli zabrać i po­
nieść do kaplicy.
— 92
Hamlet. Nie wierzcie temu.
Rozenkr. Czemu, mości książę?
Hamlet. Temu, że umiem zachować wasz sekret, a nie umiem
zachować własnego. A do tego jeszcze być pytanym
od gąbki! Jakąż ma jej dać odpowiedź syn królewski?
Rozenkr. Czy mnie bierzesz za gąbkę, książę?
Hamlet. Tak jest, panie, za gąbkę, która pije względy kró­
lewskie, jego nagrody i powagę. Zresztą, takiego ro­
dzaju dworzanie, oddają w końcu królowi wielką
usługę i trzyma ich, jak małpa orzechy, w kącie swo­
jej szczęki: pierwsi do gęby, ostatni do połknięcia.
Jeśli zapragnie tego, coście uzbierali, dość mu was
ścisnąć, moje gąbki, a znowu będziecie suche.
Rozenkr. Nie rozumiem cię, książę.
Hamlet. Bardzo mnie to cieszy: na cierpkie słowa najlepsze
głupie a twarde uszy.
Rozenkr. Musisz powiedzieć nam, książę, gdzie jest ciało i udać
się z nami do króla.
Hamlet. Ciało jest z królem, lecz król nie jest z ciałem, Król,
jest to rzecz.
Rozenkr. Rzecz, książę?
Hamlet. Żadna. Prowadź mnie do niego. Zagramy z lisem
w chowanego. (Wychodzą).
SCENA III.
Inna sala zamkowa.
(Wchodzą : Król i Orszak)
Król.
Posłałem za nim i po martwe zwłoki.
Jak niebezpieczna człeka tego wolność!
A muszę jednak zwolnić praw surowość;
Namiętnie motłoch kocha go szalony,
Który ócz rady, nie rozumu słucha,
Bierze na wagę karę winowajcy,
Nie jego winę. By wszystkim dogodzić,
Ten nagły odjazd musi mieć pozory
Długiej rozwagi: rozpaczliwych środków
93
—
Na rozpaczliwą trzeba użyć słabość,
(Wchodzi Jio : cni,-ranę).
Lub nie ma rady. Jaką wieść przynosisz ?
Rozenkr. Ani podobna było się dopytać,
Gdzie złożył ciało.
Kroi.
A on sam gdzie teraz?
Rozenkr. Pod strażą, królu, czeka na rozkazy.
Król.
Niech się więc stawi.
Rozenkr.
Hola, Gildensternie !
(Wchodzą: Hamlet i (Hhlenstern).
Król.
Hamlecie, gdzie jest Polonius ?
Hamlet. Na wieczerzy.
Król.
Na wieczerzy? gdzie?
Hamlet. Nie tam gdzie on je, ale gdzie jego jedzą. Właśnie
teraz zasiadła do niego rada politycznych robaków.
Bo widzisz, królu, robak, to istny cesarz na łakocie.
My tuczymy wszystkie inne stworzenia, żeby się tu­
czyć, a tuczymy się sami dla robaków. Tłusty król
i chudy żebrak, to tylko dwa różne półmiski, dwa da­
nia do jednego stołu; i na tern koniec.
Król.
Niestety! niestety!
Hamlet. Rybak może rybę ułowić robakiem, który jadł króla
i zjeść rybę, która zjadła tego robaka.
Król.
Co chcesz przez to powiedzieć?
Hamlet. Nic, tylko ci wytłumaczyć, jak król może wędrować
przez kiszki żebraka.
Król.
Gdzie Polonius?
Hamlet. W niebie; poślij tam po niego; a jeśli go tam nie
• znajdzie twój posłaniec, poszukaj go sam gdziein­
dziej. Ale to pewna, że jeśli go przed miesiącem nie
znajdziesz, dowąchasz się go na schodach, prowadzą­
cych do galeryi.
Król (ilo Słueby). Idźcie go tam szukać.
Hamlet. Będzie na was czekał. (Wychodzi kilku Służących).
Król.
Dla bezpieczeństwa twojego, Hamlecie,
Które nam drogie, jak jest nam bolesny
Twój czyn, bez zwłoki musisz się oddalić.
Idź się przyrządzić; okręt już pod żaglem,
—
Hamlet.
Król.
Hamlet.
Król.
Hamlet.
Król.
Hamlet.
Król.
94
-
Wiatr jest pomyślny i orszak gotowy
Do twej podróży do Anglii.
Do Anglii?
Tak jest, Hamlecie.
Dobrze.
Takbyś mówił,
Gdybyś znał moje myśli i zamiary.
Widzę Cherubina, który je widzi, — Więc dalej ! do
Anglii ! Bądź zdrowa, droga matko !
A twój przywiązany do ciebie ojciec, Hamlecie?
Moja matko ! Ojciec i matka, to mąż i żona, a mąż
i żona, to jedno ciało, więc: moja matko! Dalej! do
Anglii! (Wyclwdzi).
Za nim, co prędzej, i przyśpieszcie odjazd !
Tej nocy musi odpłynąć do Anglii;
Wszystkie papiery sprawy dotyczące
Są już gotowe, opieczętowane,
Więc proszę, śpieszcie ! (Wychodzą: Bozenkr. i Gildenst.).
A ty, królu Anglii,
Jeśli ma przyjaźń ma u ciebie wagę,
Jaką ci radzi wielkość mej potęgi,
Jeżeli cięcia duńskiego oręża
Żywe są jeszcze, jeszcze krwią czerwon?,
Jeżeli przestrach do hołdu cię zmusił,
Nie przyjmiesz zimno mojego poselstwa,
Które naglącym domaga się listem
Śmierci Hamleta. Zrób tak, królu Anglii,
Bo jak gorączka on krew moją pali,
A ty lekarzem moim, ty być musisz !
Póki on żyje, w żadnym zdarzeń wątku
Radości mojej nie będzie początku. (Wychodzi).
SCENA IV.
Równina w Danii.
(Wchodzi Fortiribras, na czele Armii, w pochodzie).
Fortinbr. Idź, mój rotmistrzu, pozdrów w mem imieniu
Monarchę Danii, powiedz, że Fortinbras,
—
95
—
Ufny w poprzednio daną obietnicę,
Prosi o wolny dla swej armii przechód.
Wiesz, gdzie mnie znajdziesz. A gdyby przypadkiem
Król pragnął swoją objawić mi wolę,
Pośpieszę złożyć hołd mu osobisty.
To twe poselstwo.
Rotmistrz.
Gorliwie je spełnię.
Fortinbr. Idź, a Bóg z tobą! (Wychodzą: Fortinbras i Armia).
(Wchodzą: Hamlet, Rozenkranc, Gildenstern i inni).
Hamlet.
Czyje to są wojska?
Rotmistrz. Norwegskie, panie.
Hamlet.
Objaśnij mnie jeszcze,
Dokąd zmierzają?
Rotmistrz.
W pewną stronę Polski.
Hamlet. Kto je prowadzi?
Rotmistrz.
Fortinbras, synowiec
Króla Norwegii, schylonego wiekiem.
Hamlet. Czy pragnie wkroczyć w samo Polski serce,
Czy tylko napaść ziemie pograniczne?
Rotmistrz. By wyznać prawdę, a nic nie dodawać,
Idziemy podbić małą szmatę kraju,
Której jedyną ceną jest jej imię.
Za pięć dukatów nie wziąłbym dzierżawy,
Boby nie więcej dostał jej posiadacz,
Gdyby ją sprzedał na zupełną własność.
Hamlet. Toć pewno Polak nie będzie jej bronił.
Rotmistrz. I owszem, panie, przysłał już załogę.
Hamlet. Dusz dwa tysiące, dwadzieścia tysięcy
Bitych dukatów jeszcze nie wystarczy,
Aby załatwić sprawę o tę słomkę.
To wrzód pokoju i dobrego bytu,
Który wewnętrznie pęka, a na zewnątrz
Niema poszlaki, czemu umarł chory.
Dziękuję pięknie.
Rotmistrz.
Bóg z tobą, mój panie! (wychodzi).
Rozenkr. Czas się nam, książę, w dalszą puścić drogę.
Hamlet. Idźcie, za chwilę pośpieszę za wami.
(Wychodzą: Bozenkranc, Gildenstern i inni).
—
96
-
—
Jak wszystkie świadczą przeciw mnie wypadki,
Leniwej zemście dodają ostrogi!
Bo czemże człowiek, który za cel życia,
Za pierwsze dobro, jedzenie i spanie
Wybrał nikczemnie? bydlę i nic więcej.
Pewno Bóg, który dal nam szczytny rozum,
Widzący przeszłość, przyszłość zgadujący,
0 nie, nie na to wlał w nas bóstwa cząstkę,
Aby nieczynna pleśniała w nas tylko.
Czy zwierzęcego sprawą zapomnienia,
Czyli wypadkiem lękliwych skrupułów,
Rozważających nazbyt czynów skutki —
Rozwaga, która w ćwiartki pokrajana,
Jedną mądrości ma część, trzy tchórzostwa —
Nie wiem dlaczego żyję? by powtarzać:
„To zrobić trzeba", kiedy mam do czynu
Słuszne powody, wolę, siłę, środki?
Jak ziemia wielki przykład mnie podnieca,
Te wojsk zastępy groźne i potężne,
Wiedzione wolą słabego młodzieńca.
Duch jego, boską natchnięty ambicyą,
Z nieprzewidzianych śmieje się wypadków,
Naraża wszystko, co jest w nim śmiertelne
Na niebezpieczne fortuny hazardy,
Żeby skorupy jaja panem zostać!
Prawdziwa bowiem wielkość nie tern stoi,
By się nie ruszać bez wielkich powodów,
Lecz w słomce znaleźć wielkiej kłótni powód,
Skoro jest honor na szwank wystawiony.
Czemże więc jestem, gdy krew mą i rozum
Zabity ojciec a skalana matka
Do czynu budzą, a ja śpię spokojnie?
Na wstyd mój widzę i upokorzenie,
Jak na śmierć idzie dwadzieścia tysięcy;
Jak dla czczej sławy i dla przywidzenia,
Jakby do łoża, śpieszą się do grobu,
Walczą o ziemi kawałek, na którym
Walczących tłumy zmieścić się nie mogą,
97
-
Który za maty, by za grób mógł służyć
Wszystkim poległym! Bądźcież od tej chwili,
O myśli moje, mordu i krwi chciwe,
Albo w nicości zgińcie pogardzane! (Wychodzi).
SCENA V.
Elsinor. Sala w zamku.
(Wchodzą: Królowa, Horacyo).
Królowa. Nie chcę z nią mówić.
Horacyo.
Prawda, jest natrętna
I obłąkana; stan jej wart litości.
Królowa. Czego chce?
Horacyo.
Ciągle o swym prawi ojcu.
Mówi, że świat ten pełny jest oszustwa;
Głęboko wzdycha i bije się w piersi ;
O lada słomkę gniewem się unosi,
A w tern, co mówi, ledwo jest pół sensu.
Niczem jej słowa, a przecie, ich nieład
Słuchacza zmusza myśleć mimo woli,
Gonić za sensem i wiązać wyrazy,
Aby z nich jakie wydobyć znaczenie.
Wnosząc z jej spojrzeń, rąk i głowy ruchów,
Jest w niej myśl jakaś, obłędna, niepewna,
Ale bolesna.
Królowa.
Muszę więc z nią mówić,
Lub niebezpieczne zdolna przypuszczenia
Rozbudzić w ludziach do złego pochopnych.
Niech wejdzie. (Wychodzi Horacyo).
To stan bolesny duszy grzesznych ludzi:
Myśl wielkich nieszczęść lada fraszka budzi,
Bo tak jest pełny podejrzeń grzech Mady,
Że sam się zdradza, lękając się zdrady.
(Wchodzi Horacyo z Ofelią).
Gdzie
piękna
Danii królowa?
Ofelia.
Ofelio !
Królowa.
07IEU S2EK5PIRA
TOM IV
-
98
-
Ofelia (śpiewa). A jakże poznam tego kochanka
Jeśli go spotkam na drodze?
Muszlę na swoim ma kapeluszu,
Kij w ręku, sandał na nodze.
Królowa. Ach, droga pani, co piosnka ta znaczy?
Ofelia.
Tak mówisz? Ale słuchaj tylko, proszę.
(Śpiewa). Umarł, odszedł, droga pani,
Ach, umarł mój drogi!
A gdzie głowa, trawa rośnie,
Kamień jest, gdzie nogi.
Królowa. Ale, Ofelio —
Ofelia.
Słuchaj tylko, proszę.
(Śpiewa). Prześcieradło jak śnieg białe. (Wchodzi Król).
W kwiaty haftowane,
Lecz miłości łez w mogile
Strugą nie polane.
Król.
Jak się masz, piękna pani?
Ofelia.
Dobrze, Bóg ci zapłać! Powiadają, że sowa była pie­
karza córką '). O panie, wiemy, ozem jesteśmy, ale
nie wiemy, czem możemy zostać. Niech Bóg zasiądzie
do twojego stołu!
Król.
Myśl o ojcu zamąciła jej głowę.
Ofelia.
Proszę cię, nie mówmy o tem, ale jeśli cię zapytają,
co to znaczy, odpowiedz:
(Śpiewa). Jutro święto Walentyna, 2 )
A ja przed świtu godziną,
Dziewica, w twem oknie stanę,
By twą zostać Walentyną.
On wstał rano, drzwi otworzył,
I świąteczne przywdział szaty;
ł
) Ma to być aluzya do legendy, dziś jeszcze obiegającej w Gloucester-shire. Je­
dnego razu wszedł Chrystus do sklepu piekarza w godzinę pieczywa i prosił o chleb.
Piokarka wzięła natychmiast kawał ciasta i wsadziła do pieca, ale ją córka łajała,
mówiąc, że kawał był za wielki i zmniejszyła go trzy ćwierci. Ciasto jednak rosło
w piecu i zmieniło się w ogromny bochenek. Na ten widok wykrzyknęła córka : hu !
hu ! hu ! a krzyk ten był powodem, że Chrystus zmienił ją w sowę za karę jej
skąpstwa.
2
) W dzień świętego Walentyna, 14 lutego, było zwyczajem w niektórych
hrabstwach Anglii, że dziewczyny brały za kochanka pierwszego młodzieńca, którego
—
Król.
Ofelia
99
—
Weszła, ale już dziewicą
Z jego nie wyszła komnatj'.
Piękna Ofelio —
Możesz mi wierzyć, zresztą bez przysiąg skończę pio­
sneczkę:
(Śpiewa). Ha, na boże miłosierdzie,
Jaka krzywda! wstyd bez miary!
Każdy młokos na to gotów,
Za co wiecznej godny kary.
Święte śluby przysięgałeś,
Nim uszczknąłeś moją różę.
A on odpowiada:
Nie złamałbym, na to słońce!
Gdybyś nie przyszła w me łoże.
Król.
Jak dawno w tym jest stanie?
Ofelia
flfpiin
Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Trzeba
nam cierpliwości. Nie mogę jednak od łez się wstrzy­
mać, gdy pomyślę, że go złożą w zimnej ziemi. Brat
mój o wszystkiem się dowie, a więc dziękuję wam
za waszą dobrą radę. Niech powóz mój zajedzie. Do­
branoc, moje panie, dobranoc, drogie panie, dobra­
noc, dobranoc! (Wychodzi).
Król
Idź za nią, proszę, i miej ją na oku!
^^^^^^^B
(Wychodzi Iloracyo).
O, to trucizna głębokiego żalu:
Wszystko to z śmierci ojca jej wyrosło.
Ach, patrz, Gertrudo, gdy smutek nadbiega
Nie sam się jawi, jak szpieg, lecz pułkami!
Naprzód jej ojciec zabity, a potem
Twój syn wygnany, gdy sam gwałtownością
Sprawiedliwego sprawcą jest wygnania;
spotkały rano. W Innych znowu hrabstwach dziewczyny wkładały do urny karte­
czki z nazwiskami młodych ludzi ; każda wyciągała karteczkę, a zapisany na niej
młodzieniec był jej Walentynem, a ona jego Walentyną. Zwyczaj ten zmienił się dzi­
siaj. Obecnie li lutego, dziewczynom chłopcy, a chłopcom dziewczyny posyłają miło­
sne listy hf/imii'iine. Na nieszczęście, oświadczenia te są teraz ilnjkowane, a więc
straciły cała. poozyç.
7-
—
100
—
—
Lud zamącony, zaczyna po mieście
Niezdrowe myśli głośno przebąkiwać,
Z powodu dziwnej Poloniusa śmierci;
My też niemądrze kazaliśmy ciało
Ukradkiem w naszej pogrzebać kaplicy;
Biedna Ofelia utraciła rozum,
Który odjęty przemienia człowieka
W obraz lub bydlę; na wszystkiego domiar,
A niebezpieczne jak wszystko to razem,
Jej brat tajemnie z Francyi tu powrócił,
W chmurach zamknięty swym się karmi smutkiem,
Gdy podszepników zjadliwe języki
Sączą mu w ucho zatrute powieści
O zgonie ojca; a choć bez dowodów,
Nic ich nie wstrzyma, by z ucha do ucha
Potwarcze siały po mieście szemrania.
Droga Gertrudo, jak mordercze działo,
Wszystko to na mnie śmiercią zewsząd miota!
(Wrzawa za sceną).
Królowa. Co krzyk ten znaczy? (Wchodzi Fan).
Król.
Gdzie moi Szwajcarzy?
Niech drzwi obsadzą! Powiedz, co się stało?
Pan.
Ratuj się, królu, bo ocean w gniewie
Nie groźniej płaskie wybrzeża połyka,
Jak młody Laert, na powstania falach,
Przybocznej straży obala zastępy;
Krzykliwy motłoch królem go rozgłasza.
Jakby się teraz świat rodził dopiero,
Jakby przeszłości, zwyczajów nie było,
Uświęcających wszelką ziemską władzę,
Wrzeszczą: „Laertes niechaj królem będzie!"
Na głos ten, czapki, ręce i języki
Pochwalny oklask do chmur wysyłają:
„Laertes królem, naszym królem będzie!"
Królowa. Jak ujadają na fałszywym tropie!
Wskopec gonicie, fałszywe psy duńskie !
Król.
Drzwi wysadzili!
(Wrzawa za sceną. Wchodzi Laertes, za nim tłum Duacsyków).
Laertes.
101
—
Gdzie jest król? Panowie,
Zostańcie w sieniach!
Duńczycy.
Nie, pójdziemy z tobą!
Laertes. Raczcie nas samych zostawić!
Duńczycy
Słuchamy. (Wychodzą)
Laertes. Dziękuję z serca; drzwi tylko pilnujcie. —
Nikczemny królu, o, oddaj mi ojca!
Królowa. Tylko spokojnie, dobry Laertesie!
Laertes. Każda krwi kropla, która jest spokojna,
Rogalem ojca, mnie głosi bękartem,
Niepokalane, czyste matki czoło
Piętnuje szpetnym znakiem wszeteczeństwa!
Król.
Co chcesz, Laertes? Dla jakich powodów
Taką olbrzymią twój bunt przybrał postać
Puść go, Gertrudo, nie lękaj się o mnie !
Osoby króla taka strzeże boskość,
Że zdrada wielkie może plany tworzyć,
Ale nie może wykonać ich cząstki.
Powiedz, Laertes, co cię tak zapala?
Puść go, Gertrudo! Odpowiedz, Laertes!
Laertes. Gdzie jest mój ojciec?
Umarł.
Król.
Nie z rąk jego.
Królowa.
Pozwól, niech pyta o wszystko.
Kroi.
Jak umarł?
Laertes.
Nie dam się łudzić; do piekła przysięga!
Poddańcza wiaro, do czarnego dyabła!
Do dna otchłani, sumienie, religio !
Drwię z potępienia, bo do tego przyszło,
Że nie dbam ani o świat ten, ni przyszły ;
Niechaj się dzieje co chce, mniejsza o to,
Byłem mógł pomścić śmierć mojego ojca!
Kto ci pomoże?
Król.
Własna moja wola,
Laertes.
Nie wola świata; co do moich środków,
Potrafię mało zamienić na wiele.
Dobry Laertes, jeśli twą jest żądzą
Król.
O śmierci ojca prawdy się dowiedzieć,
— 102
Czy i to cząstkę twej stanowi zemsty
Mieszać ryczałtem wroga z przyjaciółmi,
Tych, co wygrali, z tymi, którzy tracą
Na jego śmierci ?
Laertes.
Tylko nieprzyjaciół.
Król.
Czy chcesz ich poznać?
Laertes.
Dla jego przyjaciół
Otwieram moje ramiona, gotowy
Krwią ich mą własną karmić jak pelikan.
Król.
Zaczynasz mówić jak syn nieodrodny,
A prawy szlachcic. Że jestem niewinny,
Że śmierć twojego ojca opłakuję,
Ta prawda równie twój umysł przeniknie
Jak blask dnia oko.
Duńczycy (zasceną).
Wpuśćcie ją do sali!
Laertes. A to co znowu? Co krzyki te znaczą?
(Wchodzi Ofelia fantastycznie ubrana w słomę i kwiaty).
Mój mózg wysuszcie, wy ognie palące!
Łzy siedmkroć słone, wypalcie z mych oczu
Siłę i czucie! Ha, twoje szaleństwo
Spłacą mi drogo, tak, że zemsty szala
Przechyli wagę! O różo majowa,
Droga dziewico, siostro ma, Ofelio!
Jak to, toż rozum kwitnącej dziewicy
Równie śmiertelny, jak starca jest życie?
Jakże subtelna miłości natura,
Skoro istności swej cząstkę najdroższa
Posyła w darze za drogim kochanym!
Ofelia.
Nieśli go w trumnie z odkrytem czołem,
Drogie me, drogie kochanie!
Łez deszcze ciekły nad jego dołem —
Bądź zdrów, mój gołąbeczku!
Laertes. Gdybyś przytomna błagała o zemstę,
Ofelia.
Mniejbyś głęboko poruszyła serce!
Trzeba żebyś zaśpiewał: A kiedy go pochowali, Nad
mogiłą zapłakali. Co to za doskonała piosenka do ko­
łowrotka! To niewierny sługa, który wykradł pana
swojego córkę.
103
—
Laertes.
To nic silniejsze nad wszelką wymowę!
Ofelia.
Masz tu rozmaryn, 1 ) to na pamiątkę; proszę cię, drogi,
pamiętaj ! a tu masz niezabudki na niezabud.
Rozum w szaleństwie! Myśli i pamiątki połączone
z ich godłami.
Jest tu dla ciebie koper i cencelia i ruta; tu dla cie­
bie, a tu i dla mnie trochę, tylko dla ciebie nie to
będzie znaczyć, co dla mnie. Masz tu i stokrotkę;
chciałabym dać ci także kilka fiołków, tylko że wszyst­
kie ze śmiercią ojca uwlędły. Powiadają, że dobry
miał koniec.
Bo mój szczygiełek, to moja radość —
Smutek, namiętność, piekło nawet samo
Przemienia w urok i piękność im daje.
Ach, czy nigdy już nie wróci?
Ach, czy nigdy już nie wróci?
Nie, nigdy, bo w grobie
Snem wiecznym śpi sobie,
Nie, nigdy nie wróci!
Laertes.
Ofelia.
Laertes.
Ofelia.
Miał srebro na brodzie,
Konopie na głowie;
Gdzie poszedł, kto powie?
Żal już nie pomoże;
Nad duszą zmiłuj się Boże!
Laertes.
Król.
I nad każdą chrześcijańską duszą, prosimy cię Panie!
Bóg z wami! (Wychodzi).
Czy widzisz to, o Boże?
Laertes, muszę smutkiem się twym dzielić,
Jeśli mnie nie chcesz praw moich pozbawić.
Idź teraz, wybierz najmędrszych przyjaciół,
Niech wysłuchają i niech nas rozsądzą.
Jeśli poznają, że jawnie lub skrycie
W sprawie tej miała ręka moja udział,
1) W jeżyku kwiatów rozmaryn jest symbolem pamięci, koper pochlebstwa,
cencelia Inaczej orlik (aguiległa) niewiary, ruta smutku i żalu. Stokrotka jeatkwia­
tem oszukanej .Iziowezyny.
—
Laertes.
Król.
104
—
-
105
—
do bitwy, skoczyłem pierwszy na nieprzyjacielski po­
kład, właśnie gdy korsarze odepchnęli się od naszego
statku, tak więc sam jeden zostałem ich jeńcem. Po­
stąpili sobie ze mną jak złodzieje miłosierni, ale wie­
dzieli, co robią; powinnością jest moją usługę usługą
zapłacić. Dołóż starania, aby król list mój odebrał
a sam przybywaj do mnie spiesznie, jakbyś przed
śmiercią uciekał. Szepnę ci w ucho słowo, na które
oniemiejesz, choć będzie za lekkie na kaliber swojej
treści. Ci poczciwcy poprowadzą cię, gdzie jestem.
Bozenkran c i Gildenstern płyną dalej do Anglii: mam
ci niemało o nich powiedzieć. Bądź zdrów ! Ten,
o którym wiesz, że jest twoim, Hamlet".
Idźmy; ułatwię wam oddanie listów;
Spieszcie się tylko, byście mnie bez zwłoki
Do tego wiedli, który wam je wręczył. (Wychodzą).
Moje królestwo, koronę i życie,
Wszystko ci daję w zadośćuczynieniu;
W przeciwnym razie bądź tylko cierpliwy,
A będziem spoinie obmyślać sposoby,
Jak zaspokoić duszy twej pragnienie.
Niech i tak będzie. Śmierci jego rodzaj,
Ubogi pogrzeb, bez miecza i herbów,
Bez uroczystej, należnej mu pompy,
Zdają się wzywać mnie potężnym głosem,
Bym rzecz tę zgłębił.
Nie j a stawię opór.
Gdzie będzie wina, niech tam spadnie topór.
A teraz, proszę, chodź ze mną, Laertes. (Wychodzą).
SCENA VI.
Inna zamkowa sala.
SCENA VII.
(Wchodzą: Horacyo i Sługa)
Horacyo. Kto o mnie pyta?
Sługa.
Kilku majtków, panie,
Mówią, że mają listy.
Horacyo.
Niechże wejdą.
(Wychodzi Sługa).
Ani pojmuję, skąd to pozdrowienie
Może przychodzić; chyba od Hamleta.
(Wchodzą Majtkowie).
I Majtek. Bóg ci błogosław, panie!
Horacyo. Niech pobłogosławi i tobie!
I Majtek. Jeśli taka jego święta wola. Mam tu list do ciebie
panie. Pisał go poseł wyprawiony stąd do Anglii, je­
śli imię twoje jest Horacyo, jak mi powiadano.
Horacyo (czyta). „Horacyo, skoro przebiegniesz moje pismo,
wyrób oddawcom posłuchanie u króla, bo mają listy
i do niego. Ledwo byliśmy dwa dni na morzu, okręt
korsarski, silnie zbrojny, puścił się za nami w pogoń.
Widząc, że żaglem brał nad nami górę, musieliśmy
z potrzeby wezwać odwagę na pomoc. Gdy przyszło
Inna sala zamkowa.
(Wchodzą: Król i Laertes).
Teraz sumienie twoje własne musi
Przypieczętować me uniewinnienie,
Jak przyjaciela w twe mnie serce wciągnąć,
Gdyś się dowiedział, że i na me życie
Czyhał zabójca twojego rodzica.
Laertes. Tak się wydaje. Lecz powiedz mi, proszę,
Dlaczegoś z całą prawa surowością
Nie ścigał, królu, czynów tak występnych,
Jak to radziło twoje bezpieczeństwo
I twoja mądrość?
KPQI
Dwa miałem powody,
W twych oczach błahe może, ważne dla mnie.
Królowa matka życiem jego żyje,
ja
zwij to cnotą moją albo klątwą —
Tak ją z mem życiem i duszą związałem,
Że jak w swej tylko sferze krąży gwiazda,
Król.
—
Laertes.
Król.
106
—
—
J a w niej o d d y c h a m . A d r u g i m p o w o d e m ,
K t ó r y publiczną skargę m i odradził,
J e s t j e g o miłość p o w s z e c h n a u l u d u ;
W niej u t o p i o n e w s z y s t k i e j e g o wady,
J a k w źródle, k t ó r e d r z e w o zmienia w kamień,
W relikwie j e g o zmieniłyby więzy.
T a k więc, m e strzały, n a t e n w i a t r za lekkie,
D o łuku m e g o wróciłyby znowu,
Z a m i a s t do celu, do k t ó r e g o m mierzył.
T a k więc s t r a c i ł e m s z l a c h e t n e g o ojca,
A w r o z p a c z l i w y m s t a n i e s i o s t r a moja,
K t ó r a , jeżeli uwielbiać się godzi,
Co j u ż minęło, s w y m i p r z y m i o t a m i
Świat m o g ł a cały w y z y w a ć bez trwogi.
Ale się pomszczę!
Możesz spać spokojnie.
Nie myśl, ż e m z miękiej ulepiony gliny,
I że pozwolę, j a k b y dla zabawy,
Niebezpieczeństwu t a r g a ć się za b r o d ę .
Coś więcej o tern usłyszysz n i e b a w e m .
K o c h a ł e m ojca t w e g o , s a m się k o c h a m ,
T a k więc, p r z y p u s z c z a m , wyobrazisz sobie —
(Wchodzi
Posłaniec).
Co za n o w i n y ?
Posłaniec.
L i s t y od H a m l e t a ,
Ten do królowej, ten do ciebie, królu.
Król.
List od H a m l e t a ! A kto go tu p r z y n i ó s ł ?
Posłaniec. J a c y ś majtkowie, j a k mi powiadano, bo sam ich nie
widziałem. L i s t y d a n e mi były przez Klaudya, k t ó r y
j e odebrał.
Król (do Sługi). Z o s t a w n a s . (Wychodzi
Posłaniec).
Słuchaj, L a e r t e s , co pisze.
(Czyta): „Wielki i p o t ę ż n y monarcho, donoszę ci, że
nagi r z u c o n y b y ł e m n a brzegi twojego królestwa. J u ­
tro będę prosił o pozwolenie stawienia się p r z e d obli­
czem W . K. Mości, a wtedy, w y b l a g a w s z y sobie po­
przednio przebaczenie, opowiem p o w o d y mojego na­
głego a dziwnego powrotu. H a m l e t " ,
Laertes.
Król.
107
—
Co się t o z n a c z y ? Czy w s z y s c y wrócili,
L u b czy t o w s z y s t k o ż a r t e m i z m y ś l e n i e m ?
Znasz jego rękę?
T o pismo H a m l e t a .
„Nagi", a czytam w dopisku „sam j e d e n " .
I cóż mi r a d z i s z ?
Laertes.
Jestem odurzony;
Ale niech przyjdzie; chore moje serce
Myśl t a ogrzewa, że dożyję chwili,
W której m u będę w oczy mógł p o w i e d z i e ć :
To ty zrobiłeś!
Król.
G d y tak jest, L a e r t e s ,
A niepodobna, by inaczej było,
Czy chcesz mej r a d y s ł u c h a ć ?
Laertes.
Król.
Laertes.
Król.
Laertes.
Król.
Chętnie, królu,
Byłeś m n i e t y l k o nie wiódł do pokoju.
Pokoju z s a m y m sobą. J e ś l i wrócił,
J e ś l i s t a n o w c z o w y r z e k ł się podróży,
W myślach już m o i c h dojrzewa dlań próba,
Co go powiedzie do koniecznej zguby ;
Śmierć t a p o d m u c h u z a r z u t ó w nie zbudzi,
S a m a ją m a t k a jego w y t ł o m a c z y ,
Przypadkiem nazwie.
W i ę c kieruj mną, królu,
A twoim r a d o m t e m chętniej się p o d d a m
J e ż e l i będę r a d t y c h wykonawcą.
Będzie, j a k pragniesz. W t w e j nieobecności,
Nieraz wielbiono t a l e n t twój przed księciem,
W k t ó r y m , j a k mówią, niema ci r ó w n e g o .
W s z y s t k i e t w e c n o t y tyle w nim zazdrości
Nie obudziły, co j e d e n ten przymiot,
Chociaż ostatni z rzędu, mojem zdaniem.
Cóż to za talent, k r ó l u ?
Tylko w s t ę g a
U kapelusza młodości, a j e d n a k
P o t r z e b n a t a k ż e ; bo r ó w n o przystoi
Młodości suknia lekka i niedbała,
J a k ciemna s z a t a i futro s t a r e m u ,
—
108
—
Dając mu zdrowie, godność i powagę.
Dwa jest miesiące, jak na dwór mój przybył
Normandzki rycerz. Sam kiedyś służyłem
Przeciw Francuzom, i wiem z doświadczenia,
Dzielni to jeźdźcy; ale ten kawaler
Jakieś miał czary, on przyrósł do siodła,
Tak opanował dzielnego rumaka,
Że zdawał jedno się z nim tworzyć ciało,
Wszystkie też harce, o których marzyłem,
ISie dościgały tego, co on robił.
Laertes. Normandczyk ?
Król.
Tak jest, Normandczyk.
Laertes.
Przysięgam,
To Lamond.
Król.
Zgadłeś.
Laertes.
Znam go doskonale;
Prawda, to klejnot i perła swej ziemi.
Król.
On więc nam prawił z wielkiem uniesieniem
0 twej zręczności, o głębokiej sztuce
W twojej szermierce, zwłaszcza na rapiry,
A w końcu dodał: cudny byłby widok,
Gdyby się znalazł równy mu zapaśnik,
Albowiem wszyscy ziemi mej fechtmistrze
Nie mieli oka, ruchu ni zastawu,
Gdy z nim szli w harce. Powieść ta zatruła
Taką zazdrością Hamletowe serce.
Że celem wszystkich próśb jego i życzeń
Twój tu był powrót, by się z tobą zmierzyć.
Więc korzystając z tego —
Laertes.
W jaki sposób?
Król.
Laertes, czy ci ojciec twój był drogi?
Lub czyś jest tylko obrazem boleści,
Twarzą bez serca?
Laertes.
Dlaczego się pytasz?
Król.
Nie żebym wątpił o twojej miłości,
Lecz wiem, że miłość przez czas jest poczęta,
1 że widziałem, jak z pochodem czasu
Ogień miłości świecił coraz bledzioj ;
—
109
—
Bo w samem sercu płomienia miłości
Jest rodzaj knota, co go wyczerpuje.
Zresztą, czas wątli wszelką doskonałość,
I doskonałość wszelka, gdy zbyteczna,
Umiera z tego, co ma w sobie nadto.
Co chcemy zrobić, zróbmy kiedy chcemy,
Bo chęć się zmienia i ma odwłok tyle,
I tyle omdleń, ile jest języków,
Rąk i przypadków, a wtedy, powinność
Jest jak westchnienie, które boleść rodzi,
Przynosząc ulgę. Lecz wróćmy do rzeczy.
Hamlet powraca; coś gotowy zrobić,
Abyś uczynkiem, nie słowami dowiódł,
Że jesteś synem ojca swego godnym?
Laertes. Własną mą ręką w kościele go zabić.
Król.
Prawda, świątyni dla zbrodniarzy niema,
Jak niema żadnej dla zemsty zapory.
Lecz chcesz mnie słuchać? Zostań w twej komnacie.
Hamlet się dowie, że jesteś z powrotem;
Znajdziemy ludzi, którzy pochwałami
Podwoją barwę twej doskonałości,
Jaką ci powieść Francuza już dała.
Skończy się na tem, że ułożym próbę,
Na wasze głowy stawimy zakłady.
On, przez szlachetność, obcy podejrzeniom,
Żadnej baczności nie da na rapiry;
Łatwo ci będzie wybrać z ostrzem floret,
A mądrem pchnięciem z lichwą mu zapłacisz
Za twego ojca.
Laertes.
Zgadzam się na wszystko,
A dla pewności rapir mój zatruję.
Maść u kuglarza niedawno kupiłem
Takiej potęgi, że nóż nią potarty,
Byle zadrasnął, kroplę krwi wytoczył,
Wszystkie, najrzadsze nawet kataplazmy,
Z kosztownych soków ziół całego świata,
Nie uratują od śmierci rannego.
Maścią tą natrę ostrze mojej broni,
-
HO
-
A umrze, choćby i najlżej draśnięty.
Musimy dobrze sprawę tę rozstrząsnąć,
Okoliczności i czas wziąć na wagę,
Bo gdyby jaki spotkać miał nas zawód,
Przez naszą winę plan nasz na jaw wyszedł,
Byłoby lepiej wcale nie zaczynać.
Inny więc środek musira mieć w odwodzie,
Który posłuży, gdy pierwszy zawiedzie.
Czekaj — zobaczmy — znalazłem. Śród harców,
Kiedy o pchnięcia wasze pójdziem w zakład,
Długi fechtunek pragnienie wywoła —
Nacieraj przeto z całą gwałtownością —
Hamlet pić zechce — będzie w pogotowiu
Kielich zaprawny, jedna jego kropla,
Gdyby przypadkiem rapir go nie drasnął,
Odpowie naszym życzeniom. Lecz słuchaj!
(Wchodzi Królowa).
Droga królowo, jaką wieść przynosisz?
Królowa. Nieszczęście w tropy idzie za nieszczęściem.
Laertes, twoja siostra utonęła.
Laertes. H a ! Utonęła? Gdzie?
Królowa.
W strumienia wodach
Wierzba swym sinym przygląda się liściom;
Tam poszła, z dziwnym wiankiem na swej głowie,
Uwitym z jaskrów, stokroci i pokrzyw,
I kwiatów którym rozpustni pasterze
Nadają zwykle nieprzystojne miano, ')
Lecz które zimne zwą nasze dziewice
Umarłych palcem. Gdy chciała swój wianek
Na splotach wierzby pochylonej złożyć,
Zazdrosna gałąź prysła pod jej nogą
I z wiankiem w strumień płaczący upadła.
Suknia po falach potoku rozlana,
Jakby Syrenę na chwilę uniosła;
Ona, jak swego nieświadoma losu,
Lub jak stworzona do tego żywiołu,
Król.
J
) Terticidum
Morionis,
teraz Orckis morio nias, storczyk.
—
111
—
Wciąż starych pieśni nuciła urywki ;
Lecz wkrótce odzież, przeciążona wodą
Z wdzięcznej harmonii, do błotnistej śmierci
Powlokła twoją nieszczęśliwą siostrę.
Laertes. I utonęła! Przebóg!
Królowa.
Utonęła.
Laertes. Biedna Oielio, zbyt wiele masz wody,
Łzy więc me wstrzymam, ale się natura
Praw swych domaga, niech wstyd co chce mówi:
Ale ze łzami niewiasta wypłynie.
Żegnam cię, królu. W moich czuję piersiach
Ogniste słowa, któreby wybuchły,
Tylko szalona ta gasi je boleść. (Wychodzi).
Król.
O idźmy za nim. Jak mi ciężko było
Wściekłości jego uspokoić szały!
Ta wieść na nowo może je rozbudzić,
Idźmy więc za nim bez zwłoki, Gertrudo.
(Wychodzą).
AKT PIATY.
SCENA I.
Cmentarz.
(Wchodzą dwaj Grabarze z rydlami).
1 Grabarz. Maż być na chrześcijańskim cmentarzu pogrzebana ta,
co dobrowolnie poszła szukać swojego zbawienia?
2Grabarz. Powiadam ci, że będzie; kop więc grób co prędzej.
Koroner dobrze się w tej sprawie rozpatrzył i przy­
znał, że się jej należy pogrzeb chrześcijański.
• Grabarz. Jak to być może? Chyba że się utopiła mimo woli?
2 Grabarz. Tak się właśnie pokazało.
I Grabarz. Musi to więc być se offendendo i nie może być ina­
czej. Bo w tern właśnie cała trudność. Jeśli się topię
-
112
-
rozmyślnie, jest to uczynek, a każdy uczynek składa
się z trzech gałęzi, to jest: działać, czynić i wykonać,
ergo utopiła się rozmyślnie.
2Grabarz. Ależ tylko słuchaj, bracie grabarzu!
I Grabarz. Za pozwoleniem. Tu płynie woda, dobrze, a tam stoi
człowiek, dobrze; jeśli tamten człowiek przyjdzie do
tej wody i utopi się chcąc nie chcąc, sam się topi,
bo sam poszedł do wody; czy rozumiesz? Ale jeśli
woda przyjdzie do niego i zatopi go, to co innego,
wtedy sam się nie topi, a zatem ten, który jest nie­
winny własnej śmierci, nie skraca własnego życia.
2Grabarz. Czy to jest prawo?
I Grabarz. Możesz mi wierzyć; prawo koronarskiego poszuki­
wania.
2Grabarz. Czy chcesz, żebym ci powiedział prawdę? Gdyby to
nie była szlachcianka, pogrzebanoby ją na rozstaj­
nych drogach.
I Grabarz. Dobrze mówisz, a tern gorzej dla wielkich panów,
że mają na tym świecie więcej zachęty do topienia
się lub wieszania, niż reszta braci ich chrześcijan.
A teraz do rydla! Niema starszej szlachty od ogro­
dników, kopaczy i grabarzy, bo ich rzemiosło datuje
od Adama.
2Grabarz. Czy Adam był szlachcicem?
1 Grabarz. On pierwszy broń nosił.
2 Grabarz. A jakże mógł ją nosić, kiedy jej nie miał.
1 Grabarz. Człowieku, czy ty poganin? A jak ty Pismo rozu­
miesz? Pismo powiada: Adam kopał ziemię. Czy mógłby
kopać ziemię, gdyby nie miał broni ? A teraz zadam
ci inne pytanie, jeżeli mi nie odpowiesz do rzeczy,
musisz wyznać, że jesteś —
2 Grabarz. Słucham.
1 Grabarz. Kto muruje trwalej od mularza, okrętowego majstra
i cieśli?
2 Grabarz. Ten, co stawia szubienice, bo ta budowla przeżyje
tysiące lokatorów.
I Grabarz. Dowcip twój mi się podoba, wyznaję. Szubienica, do­
brze się nadaje; ale komu dobrze się nadaje? Dobrze
113 —
się nadaje tym, którzy źle robią, a że ty źle robisz,
utrzymując, że szubienica zbudowana trwalej od ko­
ścioła, ergo, szubienica zdałaby się i tobie. Szukaj
lepszej odpowiedzi, no, pomyśl!
2 Grabarz. Kto buduje trwalej od mularza, okrętowego majstra
i cieśli?
I Grabarz. Tak właśnie ; odpowiedz mi na to i skończ robotę.
2Grabarz. Ba i bardzo! teraz mogę ci to powiedzieć.
I Grabarz. Więc powiedz.
2Grabarz. Na mszę świętą, nie mogę powiedzieć.
(Wchodzi Hamlet i Horacyo w odległości).
I Grabarz. Nie łam sobie głowy na darmo; ciężki twój osieł nic
przyspieszy kroku, choć go kijami obłożysz; a jeśli
kiedy zada ci kto to samo pytanie, odpowiedz: gra­
barz; domy, które on buduje przetrwają do dnia
sądnego. A teraz idź do Yaughana i przynieś mi kwa­
terkę wódki. (Wychodzi drugi Grabarz).
I Grabarz (kopie i śpiewa).
Gdym się kochał, jeszcze młody,
Chętniem skracał ceregiele,
A gdzie szło o me wygody,
Najwięcej było niewiele.
Hamlet. Czy ten człowiek nie wie, co robi, że śpiewa, grób
kopiąc?
Horacyo. Przyzwyczajenie oswoiło go z tą robotą.
Hamlet. To prawda, ręka mało pracująca delikatniejsze ma
czucie.
I Grab. (ś\ńewa). Lecz czas się powoli skradał
I w swe mnie uchwycił szpony,
Ani pytał, ani gadał,
Milczkiem powiódł mnie w te strony.
( 11 'y rzuca czaszkę).
Hamlet. Czaszka ta miała także język i mogła kiedyś śpiewać.
Gbur ten ciska nią o ziemię, jakby to była czaszka
Kaina, który popełnił pierwsze morderstwo. Czaszka,
którą ten osieł pomiata, może była mózgownicą ja­
kiego dyplomaty, który chciał wyprowadzić w pole
samego pana Boga. Czemu nie?
OZIEU SZEKSPIRA. TOM IV.
M
—
Horacyo. Bardzo być może, mój książę.
Hamlet. Albo dworaka, który umiał powtarzać: „Dzień dobry,
dobry panie ; jakże kosztowne zdrowie dostojnego
pana?" Może to jaki Jaśnie Wielmożny, który chwa­
lił konia jakiego innego Jaśnie Wielmożnego w na­
dziei, że go tym sposobem wyżebrze. Jak cisie zdaje?
Horacyo. Być może.
Hamlet. Bez wątpienia; a teraz to własność pani Robakowej,
nagi czerep, ze szczęką odtrąconą rydlem grabarza.
Piękna to rewolucya, gdybyśmy mieli dość sprytu,
żeby ją widzieć! Czy wyżywienie tych kości tyle ko­
sztowało tylko na t o , żeby teraz służyły za krę­
gle? Na samą myśl o tern czuję ból w moich wła­
snych kościach.
I Grab. (śpiewa). Ten mój rydel i motyka,
I dołeczek w miałkiej glinie
Będzie dość dla wędrownika,
Gdy go w płachtę śmierć owinie.
(Wyrzuca czaszkę).
Hamlet. A to znowu inna! Dlaczegóżby to nie mogła być cza­
szka prawnika? Gdzie teraz jego subtelności, jego dystynkcye, kruczki i matactwa? Czemu pozwala, żeby
ten gbur nieokrzesany klepał go po czuprynie zabło­
coną łopatą? Czemu go o gwałt nie zapozwie? H m !
może to był w swoim czasie wielki nabywca włości,
ze swojemi hipotekami, swojemi obligacyami, swojemi
kondemnatami, swojemi dubeltowemi rękojmiami,
swojemi adjudykacyami; i toż to jest kondemnatą
jego kondemnat i adjudykacyą jego adjudykacyi, że
subtelna jego mózgownica adjudykowana subtelnej
glinie? Czy wszystkie jego, dubeltowe nawet rękoj­
mie, nie zapewniły mu nic więcej ze wszystkich jego
nabytków, jak długość i szerokość dwóch jego hipo­
tecznych zapisów? Toż same akta kupna jego włości
ledwoby się zmieściły w tej skrzyni, trzebaż, żeby
sam właściciel nie miał więcej? H a !
Horacyo. Ani jednego cala więcej, książę.
Hamlet. Czy nie z baraniej skóry robi się pergamin ?
— 115 —
Horacyo. Tak jest, książę, a i z cielęcej także.
Hamlet. Barany i cielęta z tych, którzy szukają na nim swo­
jego zabezpieczenia ! Mam ochotę pogadać z tym
poczciwcem. Czyj to grób, przyjacielu ?
I Grabarz. Mój, panie (śpiewa).
Będzie dość dla wędrownika,
Gdy go w płachtę śmierć owinie.
Hamlet. Twój pewno dlatego, że w nim stoisz.
I Grabarz. Pan w nim nie stoi, więc nie pański, ala to mój nie
dlatego, że w nim stoję, ale dlatego, że go kopię,
Hamlet. Jak widzę lubisz kopać, bo i pode mną kopiesz dołki,
ale mnie nie złapiesz; to dół dla umarłego nie dla
żywych.
I Grabarz. Dla umarłych doły, a dołki dla żywych.
Hamlet. Dla jakiego człowieka dół ten kopiesz?
I Grabarz. Dla żadnego.
Hamlet. Dla jakiej więc kobiety?
I Grabarz. Dla żadnej także.
Hamlet. Kto w nim będzie pogrzebany?
I Grabarz. Ktoś, co był kobietą, ale, Panie świeć nad jej duszą !
umarła.
Hamlet. Co za ćwik z tego bul tają! Trzeba do niego mówić
z dykeyonarzem w ręku, lub dwuznacznikami nas po­
bije. Na Boga, Horacyo! w tych ostatnich trzech la­
tach świat tak zmądrzał, że chłop depce po piętach
dworaka i zdziera mu skórę na nagniotkach. Od jak
dawna jesteś grabarzem ?
I Grabarz. Ze wszystkich dni roku wziąłem się do tego rzemio­
sła w tym dniu właśnie, w którym król nasz ostatni,
Hamlet, pobił Fortinbrasa.
Hamlet. Jak temu dawno?
I Grabarz. Jakto? Pan tego nie wie? Lada dureń mu to powie.
Był to dzień, w którym się urodził młody Hamlet, co
oszalał i wysłany był do Anglii.
Hamlet. Czy tak? A dlaczego wysłany był do Anglii?
I Grabarz. Dlaczego? Dlatego, że oszalał, a tam przyjdzie do rozu­
mu, a choćby i nie przyszedł, niewiele to tam znaczy.
Hamlet. Dlaczego?
S'
—
116
—
1 Grabarz. Bo nikt się na tern nie spostrzeże ; wszyscy tam, jak
on szaleni.
Hamlet. Jak on oszalał?
I Grabarz. Bardzo dziwnie, jak powiadają.
Hamlet. Jakże dziwnie ?
I Grabarz. Toć stracił rozum.
Hamlet. Na jakim gruncie ?
I Grabarz. A juści tutaj, na duńskim. Byłem tu grabarzem, jako
chłop lub chłopak, przez lat trzydzieści.
Hamlet. Jak długo leży człowiek w ziemi, nim zgnije?
I Grabarz. Jeśli nie zgnił jeszcze przed śmiercią (bo mamy te­
raz niemało trupów sfrancowaciałych, że ledwo po­
grzebać ich można), przetrzyma jakie lat ośm lub
dziewięć; garbarz przetrzyma ci lat dziewięć.
Hamlet. Dlaczego garbarz dłużej niż inni?
I Grabarz. Bo skóra jego tak wygarbowana przez jego rzemio­
sło, że czas długi wody nie przepuści; a woda, pa­
nie, to straszny niszczyciel sk . . . . synów nieboszczy­
ków. Przyjrzyj się tej czaszce ; czaszka ta leżała
w ziemi lat trzy i dwadzieścia.
Hamlet. A czyja była?
I Grabarz. Szalonej pałki, panie. Czyja, jak myślisz?
Hamlet. Nie wiem.
I Grabarz. Morowe powietrze na tego szalonego hultaja! Toć
on mi wylał raz całą flaszkę reńskiego wina na moją
brodę. Ta sama czaszka, panie,' to była czaszka Yorika, królewskiego błazna.
Hamlet. Ta?
I Grabarz. Ta sama.
Hamlet. Pokaż. Ach, biedny Yoriku! Znałem go, Horacyo,
był to chłopak pełny krotofilności i nieporównanej
tantazyi ; nosił mnie na barkach po tysiąc razy, a te­
raz, jak się na ten widok wyobraźnia moja wzdryga !
Ckliwość mnie bierze. Tu były usta, które całowałem
nie wiem ile razy. Gdzie teraz twoje koncepta? twoje
skoki? twoje pieśni? błyskawice twego dowcipu, przy
których biesiadnicy pękali od śmiechu? Czy ci teraz
i tyle nie zostało, żebyś szydził ze swoich własnych
— 117 —
wyszczerzonych zębów? Wszystkoż przepadło? Idź
teraz do komnaty pani i powiedz jej, że, choćby na­
kładła na cal bielidła, to samo ją czeka; rozśmiesz
ją tą obietnicą! Proszę cię, Horacyo, odpowiedz mi
na jedno pytanie.
Horacyo. Na jakie, książę?
Hamlet. Czy myślisz, że tak samo wj'gladal Alexander w ziemi?
Horacyo. Nie inaczej.
Hamlet. I tak zgnilizną trącił? fe! (rzuca czaszkę).
Horacyo. Tak samo.
Hamlet.
Do jak nikczemnego użytku możemy być obróceni,
Horacyo ! Dlaczegóżby nie mogła wyobraźnia iść
w trop za prochem Alexandra i znaleźć go w sma­
rowidle, zatykającem dziurawą beczkę?
Horacyo. Tak myśleć, byłoby to zbyt rzeczy naciągać.
Hamlet. Bynajmniej. Byłoby nietrudno, a bardzo prawdopo­
dobnie jego proch tam zaprowadzić, tak naprzykład:
JScĄ
Alexander umarł, Alexander byl pogrzebany, Ale­
xander w proch się obrócił; proch, to ziemia, a z ziemi
bierzemy glinę; dlaczegóżby z tej gliny, w którą się
obrócił, nie miano przyrządzie; smarowidła do zatka­
nia dziurawej beczki na piwo ?
Cezar, pan niegdyś świata, a teraz garść gliny,
Sloniąc chatkę od wiatrów, zalepia szczeliny:
Prochem, przed którym niegdyś świat zginał kolana,
Dzisiaj chaty żebraczej oblepiona ściana.
Cicho, ustąpmy! widzę, król się zbliża.
(Wchodzą: Księia i i. d. procesyoalnie; ciało Ofelii, Laertes i Pocgei
ialobny, Król, Królowa, Dwór i t. d.).
Królowa z dworem. Czyjże to jest pogrzeb?
Obrzęd niepełny to nam zapowiada,
Że ten, którego przynoszą tu ciało,
Sani «lnie swe skrócił zapalczywą ręką.
Jakiś dostojnik. Odejdźmy na chwillę,
Słuchajmy! (Odchodzi nu stronę s Horacymi)
Laertes.
Jakiż zostaje obrządek?
Hamlet. Patrz, to Laertes. szlachetny młodzieniec.
Uważaj !
-
118
-
Laertes.
I Ksiądz.
J a k i ż zostaje o b r z ą d e k ?
J u ż dopełnione w s z y s t k i e są obrzędy,
Na k t ó r e k a n o n kościelny p r z y z w a l a .
Ś m i e r ć j e j wątpliwa. G d y b y króla rozkaz
N a s z y m u s t a w o m milczeć nie nakazał,
D o dnia s ą d n e g o n a r o z s t a j n y c h drogach,
W niepoświęconej spałaby m o g i l e ;
Z a m i a s t m o d l i t w y ś w i ę t y c h sług kościoła,
Gruz i skorupy w jejby grób rzucono;
A m y j e j dali z w y k ł y dziewic k o n d u k t ,
I k w i a t ó w wianki i p o g r z e b n e dzwony.
Laertes. I nic j u ż więcej zrobić w a m nie w o l n o ?
I Ksiądz. N i c ; r z e c z y ś w i ę t y c h t y l k o b y t o było
P r o f a n o w a n i e m , requiem n a d nią ś p i e w a ć
I t e m o d l i t w y , k t ó r e kościół c h o w a
D l a dusz, w pokoju ziemię rzucających.
Laertes. Złóżcie ją w ziemię. Z czystego jej ciała
Niepokalane niech rosną fiołki!
Słuchaj m n i e , księże : w orszaku w y b r a n y c h
Aniołem w niebie s i o s t r a moja będzie,
G d y t y w przepaściach będziesz wył z boleści!
Horacyo. H a ! t o Ofelia!
Królowa.
Laertes.
K w i a t w o n n y do kwiatu! (Rzuca kwiaty)
Bywaj m i z d r o w a ! Myślałam Ofelio,
Ż e będziesz żoną mojego H a m l e t a ,
Ż e będę kwiecić m a ł ż e ń s k i e t w e łoże,
Nie twą mogiłę.
P o t r ó j n e nieszczęście,
Dziesięćkroć r a z y j e s z c z e p o t r o j o n e
N a tę przeklętą niechaj s p a d n i e głowę,
Co grzeszną s p r a w ą zmąciła ci, siostro,
J a s n y t w ó j r o z u m ! W s t r z y m a j się, g r a b a r z u ,
Niech ją raz j e s z c z e chwycę w m e objęcia!
(Skacr:e do grobu).
A t e r a z z a s y p u m a r ł y c h i żywych,
Aż t a mogiła n a d s t a r y się Pelion
I n a d niebieski Olimpu szczyt w z n i e s i e !
Hamlet (zlMia sie). Czyjaż t o boleść tak j e s t n a p u s z o n a ?
-
119
—
K t o b ł ę d n e g w i a z d y swoim zaklął żalem,
Ż e bieg w s t r z y m a ł y jak zdziwiony s ł u c h a c z ?
T o ja, j a j e s t e m , H a m l e t , książę duński! (Skacze w grób)
Laertes. T o niechże dyabeł d u s z ę twoją w e ź m i e ! (Cliwyta go)
Hamlet.
Z ł a t o modlitwa. Tylko p u ś ć mnie, p r o s z ę !
Bo choć nie j e s t e m p o c h o p n y do czynu,
Dziś w sobie czuję, nie w i e m co g r o ź n e g o ;
R a d z ę więc, strzeż s i ę , a ręce p r z y s o b i e !
Król.
Rozłączcie w ś c i e k ł y c h !
Królowa.
Hamlecie! Hamlecie!
Kilku dworzan. P a n o w i e , pokój !
(Dworzanie rozdzielają ich; abadwa wychodzą z grobu).
Hamlet.
B ę d ę z nim w tej s p r a w i e
Walczył, dopóki ócz m y c h ś m i e r ć nie z a m k n i e !
Królowa. Mój synu, w jakiej sprawie, mój H a m l e c i e ?
Hamlet.
J a ją kochałem, a mojej miłości
Miłość czterdziestu tysięcy jej braci
Nie dojdzie miary. Cobyś dla niej zrobił?
Król.
On o b ł ą k a n y !
Królowa.
Hamlet.
Laertes! o Boże!
Dalej więc, powiedz, cobyś dla niej zrobił ?
Chcesz płakać? bić s i ę ? ciało twoje szarpać?
Zjeść krokodyla, Yssel do d n a w y p i ć ?
I j a to zrobię. Czy przychodzisz j ę c z e ć ?
Czy wyzywając mnie, w jej grób chcesz s k o c z y ć ?
D a ć się z nią żywcem p o g r z e b a ć ? J a także.
A g d y o g ó r a c h paplesz, włók miliony
Niechaj n a głowy n a s z e p o t y sypia,,
P ó k i mogiła w górę nie urośnie,
W ognistej s t r e u e czoła nie oparzy,
Ossa się p r z y niej nie w y d a brodawką.
P r a g n i e s z się chełpić? j a zdołam to samo.
Królowa. J a s n e s z a l e ń s t w o ! L e c z p a r o k s y z m minie,
P o t e m , cierpliwy j a k b y gołębica,
Gdy się wylęgną j e j złote pisklęta,
Będzie w milczeniu s m u t e k s w ó j ogrzewał.
Hamlet.
C z e m u się ze m n ą obchodzisz tak, p a n i e ?
Z a w s z e n i cię k o c h a ł ; ale miejsza o t o .
—
Król.
120
-
Niech się Herkules, jak zechce, wysila,
Kot będzie miauczał, lecz przyjdzie psa chwila.
(Wychodzi).
Dobry Horacyo, daj na niego baczność!
(Wychodzi Horacyo).
(Do Laertesą). Krzep twą cierpliwość tem, com wczoraj
Staraniem naszem będzie rzecz tę skończyć, fmówit;
Dobra Gertrudo, każ syna pilnować.
Na tej mogile żywy stawim pomnik.
I dla nas przyjdzie spoczynku godzina:
Teraz, cierpliwość! To rada jedyna. (Wychodzą).
SCENA II.
Sala zamkowa.
(Wchodzą: Hamlet i Horacyo).
Dość o tem, teraz mówmy o czem innem.
Czy w twej pamięci wszystkie tkwią szczegóły?
Horacyo. Czy tkwią, mój książę?
Hamlet.
Co do mnie, w mej duszy
Wewnętrzna walka sen mi odebrała;
Gorzej mi było niż więźniom w kajdanach.
Aż nagle — dzięki nagłej rezolucyi!
Bo wiedz, że nagłość ludzi nieraz zbawia,
Gdy los ich mądre pokrzyżuje plany.
Niech nas to uczy, że jest Bóg opatrzny,
Który ostatnią formę celom daje,
Jakkolwiek sami z gruba je ocieszem.
Horacyo. Nie wątpię o tem.
Hamlet.
Wyszedłem z kajuty,
Płaszcz mój żeglarski na barki rzuciłem,
I po omacku zacząłem ich szukać,
A gdy szczęśliwie znalazłem ich pakiet,
Do mej izdebki spiesznie powróciłem.
Trwoga skrupuły moje przygłuszyła;
Złamałem pieczęć zleceń wielkiej treści,
I wyczytałem królewskie łotrowstwo,
Hamlet.
—
121
—
Rozkaz nadziany mnogich przyczyn wątkiem:
Zbawienie Danii, Anglii bezpieczeństwo,
Takie z mem życiem złączone straszydła,
Że głowę moją, bez najmniejszej zwłoki,
Nie tracąc czasu, by topór zaostrzyć,
Po odczytaniu uciąć należało.
Horacyo. Byćże to może?
Hamlet.
Oto list królewski,
W wolniejszej chwili możesz go odczytać.
Chcesz teraz słyszeć, co potem zrobiłem?
Horacyo. Powiedz mi, proszę.
Hamlet.
Pośród bandy łotrów,
Zanim mózgowi powiedziałem prolog,
On sam już wielką rozpoczął grać sztukę.
Siadłem, list nowy pięknie napisałem.
Słyszałem nieraz, jak nasi statyści
0 pięknej ręce z przekąsem mówili,
1 żeby sztuki pisania zapomnieć
Niemało sobie kłopotu zadałem:
Sztuka ta przecie była mem zbawieniem.
Mamże ci teraz całą treść powiedzieć
Mojego listu?
Horacyo.
Powiedz, dobry książę.
Hamlet. Było to króla naszego zaklęcie,
By hołdownictwa dotrzymała Anglia,
Że jeśli pragnie, aby między nimi
Przyjaźni palma zakwitła bogata,
A pokój, kłosów wiankiem ozdobiony,
Dwóch państw i królów łącznikiem pozostał,
Z dodatkiem innych „jeśli" wielkiej wagi,
Aby po tego listu odczytaniu,
Bez korowodów dalszych, wydał rozkaz
Oddawców listu na śmierć poprowadzić,
Spowiedzi czasu nawet im nie dając.
Horacyo. Lecz jakże list twój opieczętowałeś?
Hamlet. Zrządzenie boże i w tem mi pomogło.
Ojcowski sygnet w mej sakiewce miałem,
Który pieczęci duńskiej za wzór służył.
122 —
Tak, jak był pierwszy, złożyłem mój papier,
Skreśliłem adres, przyłożyłem pieczęć,
Na dawnem miejscu złożyłem bezpiecznie,
A nikt mojego nie poznał podrzutka.
Nazajutrz była nasza bitwa morska:
Co potem zaszło, już ci jest wiadome.
Horacyo. Tak więc Rozenkranc płynie z Gildensternem
Do gorzkiej mety.
Hamlet.
Wszak sami, mój drogi,
O to poselstwo błagali natrętnie.
Moje sumienie w sprawie tej spokojne:
Ich śmierć jest skutkiem własnego wyboru.
Rzecz niebezpieczna, gdy niższe stworzenia
Cisną się między płomieniste miecze,
Walczących z sobą potężnych szermierzy.
Horacyo. Co za król!
Hamlet.
Teraz powiedz, przyjacielu,
Czy na mnie wielka nie cięży powinność?
On zabił króla mego, uwiódł matkę,
Nawet na życie me zarzucił wędkę,
A jak obłudnie! Czy się nie należy,
Bym mu to wszystko dziś ręką tą spłacił?
Czyby to zbrodnią piekielną nie było,
Gdybym pozwolił, aby rak ten dłużej
Ludzką naturę toczyć mógł bezkarnie?
Horacyo. Wkrótce zapewne przyjdą mu nowiny,
Jaki ta sprawa w Anglii obrót wzięła.
Hamlet. Wkrótce, lecz do mnie t y m c z a s e m należy,
A ludzkie życie od chwili zawisło.
Dobry Horacyo, ubolewam nad tern,
Że z Laertesem tak się zapomniałem,
Bo w jego sprawie obraz swojej widzę ;
Pomyślę, jakbym mógł się z nim pogodzić;
Ależ, bo jego boleści przechwałki
Całą mej duszy rozbudziły wściekłość.
Horacyo. Cicho, mój książę! Któż się to przybliża?
(Wchodzi Osrik).
Osrik.
Witaj nam, książę, z powrotem do Danii!
—
123
—
Hamlet. Dziękuję pokornie. — Czy znasz tę ważkę?
Horacyo. Nie, dobry mój książę.
Hamlet. Tem pewniejsze twoje zbawienie, bo grzechem znać
ją. Posiada on niemało ziemi, a urodzajnej. Niech
bydlę zostanie panem bydląt, a żłób jego postawią
przy stole królewskim. To gawron, ale jak powiedzia­
łem, rozległe są jego posiadłości błota.
Osrik.
Słodki panie, jeśli czas twój wolny, miałbym do po­
wiedzenia słów parę z rozkazu jego królewskiej mości.
Hamlet. Wysłucham ich z całem natężeniem umysłu. Użyj
czapki, na co przeznaczona: nakryj głowę.
Osrik.
Dziękuję waszej książęcej mości; bardzo dziś gorąco.
Hamlet. Wierzaj mi, przeciwnie, bardzo dziś zimno. Wiatr
wieje od północy.
Osrik.
To prawda, książę, czas dosyć jest chłodny.
Hamlet. A jednak, przy mojej kompleksyi, zdaje mi się, że
gorąco i parno.
Osrik.
Nadzwyczaj, mój książę, bardzo parno, jakgdyby —
nie mogę znaleźć wyrażenia. — Ale, mój książę, je­
go królewska mość poleciła mi oświadcz3'ć, że wielki
stawiła zakład z powodu waszej książęcej mości.
Opowiem, o co rzecz idzie.
Hamlet. Tylko proszę, nie zapominaj.
(Daje mu znal;, aby przykrył głowę).
Osrik.
Nie, na honor, tak mi wygodniej, na honor! Otóż,
mój książę, przybył na dwór niedawnymi czasy Laertes. Wierzaj mi, szlachcic to całą gębą, pełen naj­
doskonalszych przymiotów, najmilszy w pożyciu, naj­
okazalszej powierzchowności. Jednem słowem, żeby
mówić o nim jak zasługuje, jest to inwentarz albo ka­
lendarz szlachectwa, bo znajdziesz w nim, mój książę,
zbiór wszystkich przymiotów, które powinny zdobić
szlachcica.
Hamlet. Przymioty jego nic nie tracą w twoich ustach, mój
panie, chociaż, wiem dobrze, robiąc szczegółowy ich
wykaz, pamięć pomąciłaby swoją arytmetykę, nie
wyliczywszy i połowy tego, co płynie pod jego szyb­
kim żaglem. Co do mnie, żeby mówić szczerze o je-
—
124
_
go doskonalościach, uważam go za męża wielkiej du­
szy, a zbiór jego przymiotów za tak rzadki i koszto­
wny, że, aby prawdę o nim powiedzieć, nie widzi on
podobnego sobie, tylko w zwierciedle. Ktoby chciał
inaczej portret jego skreślić, tylko cień jego przed­
stawi, cień i nic więcej.
Osrik.
Mówisz o nim, książę, jak nieomylny sędzia.
Hamlet. Ale do czego to wszystko zmierza? Czemu powijamy
tego szlachcica ostrym oddechem naszej mowy?
Osrik.
Panie ?
Horacyo. Czy nie moglibj'smy się zrozumieć w innym języku?
Da się to zrobić, nie wątpię.
Hamlet. W jakim zamiarze wspomniałeś nazwisko tego szla­
chcica ?
Osrik.
Laertesa?
Horacyo. Sakiewka jego już pusta; wyszastał już wszystkie
swoje złote słowa.
Hamlet. Tak jest, Laertesa.
Osrik.
Wiem, że nie jesteś nieświadomy —
Hamlet. Chciałbym, żebyś na prawdę wiedział, chociaż na
uczciwość, gdybyś i wiedział, nie wieleby to znaczyło
na moją korzyść. A więc?
Osrik.
Wiem, że nie jesteś nieświadomy, mości książę, jaka
doskonałość Laertesa —
Hamlet. Nie śmiem do tego się przyznać z obawy, abym się
nie porównywał z jego doskonałością; a zresztą, żeby
dobrze znać człowieka, trzeba go znać, jak samego
siebie.
Osrik.
Chcę mówić, książę, o jego doskonałości w robieniu
bronią. Wnosząc z tego, co o nim mówiono, w tej
sztuce nie ma sobie równego.
Hamlet. A jaka broń jego?
Osrik.
Rapir i szpada.
Hamlet. Aż dwa rodzaje broni! A co dalej?
Osrik.
Król założył się z nim o sześć barbaryjskich koni,
Laertes ze swojej strony, jak słyszałem, stawił sześć
francuskich rapirów i sześć sztyletów z wszystkimi
przyborami, jak napleczniki, pendenty itd. Trzy zwła-
125
Hamlet.
Horacyo.
Osrik.
Hamlet.
Osrik.
Hamlet.
Osrik.
Hamlet.
Osrik.
Hamlet.
Osrik.
Hamlet.
Horacyo
Hamlet.
szcza pociągi, na honor, zachwycają wyobraźnię, dzi­
wnie odpowiadają rękojeściom; słowem, są to pociągi
najwytworniejszej roboty i najrzadszego wymysłu.
Co nazywasz pociągami?
Wiedziałem, że nim z nim skończysz, będziesz po­
trzebował komentarza.
Przez pociągi, książę, rozumiem pendenty.
Wyrażenie byłoby stosowniejsze, gdybyśmy mogli
nosić armaty przy boku, nim do tego przyjdziemy,
wolałbym zostać przy pendencie, po staremu. Lecz
wróćmy do rzeczy: sześć barbaryjskich koni przeciw
sześciu francuskim rapirom z ich przyborami i trzem
pociągom najrzadszego wymysłu, to francuski zakład
przeciw duńskiemu. A o co zakład?
Król utrzymuje, że w dwunastu pchnięciach z tobą,
książę, Laertes nie trąci cię więcej, jak trzy razy;
tymczasem on zapowiada dziewięć na dwanaście.
Sprawa ma się natychmiast rozstrzygnąć, jeśli wasza
książęca mość raczy się do tego przychylić.
A jeśli odpowiem: nie.
Chcę powiedzieć: jeśli wasza książęca mość raczy
prośbę te przyjąć.
Będę się w tej sali przechadzał; to moja chwila
wytchnienia. Jeśli tak się spodoba jego królewskiej
mości, niech przyniosą rapiry. Skoro szlachcic ma
ochotę, a król upiera się przy zakładzie, wygram
dla niego, jeśli potrafię; w przeciwnym razie będę
miał dla siebie w zysku hańbę i odebrane ciosy.
Mamże ponieść tę odpowiedź?
To treść jej; wolno ci jednak ukwiecić ją wedle two­
jego smaku.
Polecam się względom waszej książęcej mości (wyChodzi).
Twój na zawsze! — Dobrze robi, że sam się poleca,
bo niema języka, coby chciał go w tem wyręczyć.
Ta czajka odlatuje, unosząc na głowie skorupę jaja,
z którego się wylęgła.
On stroił komplementy do piersi nim ssać zaczął.
Dworz.
Hamlet.
Dworz.
Hamlet.
— 126 —
Tak on, jak i niemało innych, z tego samego gnia­
zda, za którymi, wiem dobrze, lekkomyślny świat
szaleje, przybrał tylko ton i zewnętrzne formy po­
życia. Są to szumowiny, w których tęczują najśliczniejsze kolory; ale dmuchnij tylko na nich dla
próby, a popękają wszystkie te bańki.
(Wchodzi Dworzanin).
Jego królewska mość przesłała ci, książę, swoje po­
zdrowienie przez młodego Osrika, a ten przyniósł
Jej odpowiedź, że czekasz na Nią w tej sali. Jego
królewska mość przysyła mnie teraz z zapytaniem,
czy twoją jest wolą natychmiast z Laertesem szermierzyć, czy rzecz odkładasz na później.
Trwam zawsze w mojem postanowieniu, a stosuję
się do królewskiej woli. Jeśli Laertes gotów i ja też
gotów; teraz lub później, bylebym w dzisiejszem był
usposobieniu.
Król i królowa nadejdą niebawem.
Z radością ich powitam.
Dworz.
Życzeniem jest królowej, książę, abyś powiedział
Laertesowi kilka słów uprzejmych przed rozpoczę­
ciem szermierki.
Hamlet. Dobrą daje mi radę. (Wychodzi Dworzanin).
Horacyo. Przegrasz zakład, mój książę.
Hamlet.
Nie sądzę. Przez czas jego pobytu we Ifrancyi ćwi­
czyłem się bez ustanku, a wygram przy forach, które
mi daje. Ale nie wystawisz sobie, jak mnie boli wszy­
stko tu, koło serca; lecz mniejsza o to.
Horacyo. Jednakże, mój książę —
Hamlet. Wszystko dzieciństwo; przeczucia, któreby może
przestraszyły kobietę.
Horacyo. Słuchaj ich jednak, książę, jeśli ci niepokoją umysł.
Pójdę odwołać ich przybycie ; powiem, żeś słaby.
Hamlet. Uchowaj Boże ! Śmieję się z przeczuć. Wróbel na­
wet nie upadnie bez szczególnego dopuszczenia
Opatrzności. Jeśli to ma stać się teraz, to nie stanie
się później; jeśli ma stać się później, to nie stanie
się teraz; jeśli nie teraz, to musi nastąpić później:
-
127
—
wszystko zależy od tego, żeby być gotowym. Jeśli
człowiek nic z tego nie zabiera, co stracił, co znaczy
stracić trochę wcześniej ?
( Wchodzą: Król, Królowa, Laertes, Osrik, Panowie, Służba
z floretami).
Król.
Zbliż się, Hamlecie, uściśnij tę rękę.
(Kładzie rękę Laertesa w rękę Hamleta).
Hamlet. Przebacz mi, proszę, bardzom cię pokrzywdził
Ale mi przebacz jako szlachcic prawy.
Wiedzą to wszyscy i pewnoś sam słyszał,
Że szał okrutny duszę mą obłąkał.
Jeślim co zrobił, co mogło rozdrażnić
Gniew w twojem sercu, obrazić twój honor,
Oświadczam, wszystko to było szaleństwem.
Alboż to Hamlet obraził Laerta?
Nie, Hamlet bowiem nie był samym sobą;
Jeśli obraził cię, nie będąc sobą,
^H
To nie był Hamlet; Hamlet temu przeczy.
Kto więc jest winny? Hamleta szaleństwo;
Sam Hamlet stoi w liczbie pokrzywdzonych,
I szał jest wrogiem biednego Hamleta.
Po tem wyznaniu, w przytomności wszystkich,
Racz mnie rozgrzeszyć, w twej szlachetnej duszy,
Od wszelkich względem ciebie złych zamiarów,
Jakgdybym strzałą, przez dachy ciśniętą,
Niewinnie brata własnego skaleczył.
Laertes. To sercu dosyć, które mnie w tej sprawie
Powinno głównie do zemsty podniecać;
Lecz to nie dosyć dla punktu honoru,
Który mi zgody przyjmować zabrania,
Póki w honoru prawach biegli męże
Swoim mi sądem nie dadzą rękojmi,
Że pokój mego nie splami imienia.
Tymczasem przyjaźń twą przyjaźnią spłacam,
I żadnym gwałtem nie myślę jej zerwać.
Hamlet. Zgoda! To będzie braterska szermierka.
Dalej! gdzie bronie?
Laertes.
Podajcie mi floret.
—
Hamlet.
Laertes.
Hamlet.
Król.
Hamlet.
Król.
Laertes.
Hamlet.
Osrik.
Król.
Hamlet.
Laertes.
Hamlet.
Laertes.
Hamlet.
Osrik.
Laertes.
128
—
Twa chwała zyska w zbliżeniu się do mnie,
Bo twoja biegłość przy mojem nieuctwie
Będzie jak gwiazda w czarnej błyszczeć nocy.
Żartujesz, książę.
Nie, na tę prawicę!
Młody Osriku, podaj im florety.
Wszak znasz, Hamlecie, warunki zakładu?
Dokładnie. Wieleś, królu, ryzykował
Po słabszej stronie.
Jestem spokojny; widziałem was obu;
Zresztą, jeżeli Laertes bieglejszy,
Dał nam też fory i równa jest partya.
Floret za ciężki, podajcie mi inny.
Mnie ten się nadał. Czy jedna ich długość?
(Gotują się do fechtunku).
Sam je mierzyłem, książę.
Na tym stole
Puhary pełne wina mi postawcie.
Jeżeli Hamlet pierwszy go potrąci,
Jeżeli drugi, lub odda cios trzeci,
Niechaj z bateryi wszystkich zagrzmią działa,
W Hamleta zdrowie król wychyli czarę,
Na dno jej rzuci kosztowniejszą perłę
Od tej, co czterej moi poprzednicy
W duńskiej nosili koronie. Daj czarę:
Niech naprzód kotły zapowiedzą trąbom,
Trąby armatom, armaty niebiosom,
A niebo ziemi zapowie, że teraz
Król pije zdrowie swojego Hamleta!
Dalej, zacznijcie! wy, sędziowie walki,
Na wszystko bacznem poglądajcie okiem.
Więc baczność!
Baczność! (Składają się).
Raz !
Nie.
Pytam sędziów.
Trącił cię, niema żadnej wątpliwości.
Niech i tak będzie; zacznijmy na nowo.
129
Król.
Hamlet.
Laertes.
Król.
Królowa
Hamlet.
Król.
Królowa
Król (na
Hamlet.
Królowa.
Laertes.
Kroi.
Stójcie! Daj puhar; ta perła jest twoją.
W twe zdrowie teraz! podajcie mu czarę.
(Odzywają się tratuj; huk dział za sceną).
Zaczekaj chwilę; jedno przody pchnięcie.
Masz i cios drugi. Co mówisz?
Przyznaję.
Wygra.
On tłusty; tchu mu już nie staje.
Weź moją chustkę; otrzej sobie czoło.
Królowa pije w szczęście twe, Hamlecie!
Dziękuję pani.
Nie, nie pij, Gertrudo !
O nie, nie, królu! przebacz mi, wypiję.
Str.). Ach, to zatruty puhar! Już zapóźno.
Jeszcze pić nie śmiem, pani, lecz niebawem.
Zbliż się, niech sama otrę twe oblicze.
Teraz go trącę, królu.
Bardzo wątpię.
Laertes (na str.J. Sumienie jednak przeciw temu woła.
Hamlet. Dalej, Laertes; żartowałeś dotąd;
Tylko cię proszę, uderz z całej siły,
Bo widzę, że mnie bierzesz za dzieciucha.
Laertes. Tak myślisz? Baczność! (Składają się).
Osrik.
Z stron obu cios próżny.
Laertes. Masz, czego chciałeś!
(Rani Hamleta, następnie, pasując się, zmieniają florety i Hamlet
rani Laertesa).
Król.
Rozłączcie ich spiesznie!
Pałają gniewem.
Hamlet.
Nie, nie, jeszcze, jeszcze!
(Królowa upada).
Osrik.
Przez Boga, śpieszcie królowej na pomoc!
Horacyo. Krew obu płynie! jakże się to stało?
Osrik.
Jak ci, Laertes?
Laertes.
W moje własne sidła
Sam się, Osriku, jak cietrzew złapałem.
Przez zdradę własną ginę sprawiedliwie.
Hamlet. Co jest królowej?
DZIEŁA SZEKSPIR*. TOM
IV.
-
Król.
130
-131
—
N a krwi twojej
widok
Zemdlała.
Królowa.
Hamlet.
Laertes.
Hamlet.
Nie! nie! Ten puhar, ten p u h a r !
D r o g i H a m l e c i e , p u h a r t e n z a t r u t y ! (Umieraj.
O z b r o d n i o ! J a k t o ? D r z w i pozamykajcie!
To z d r a d a ! z d r a d ę tę m u s i m y odkryć.
(Laertes
upada).
T a z d r a d a t u jest, H a m l e c i e ! Z g i n ą ł e ś !
N i e m a dla ciebie l e k a r s t w a n a ziemi ;
Na pół godziny życia w tobie niema.
Z d r a d l i w y oręż w twojej j e s t prawicy,
Ostry, z a t r u t y ; w y s t ę p n e k n o w a n i a
P r z e c i w s a m e m u m n i e się obróciły,
I p a t r z , t u leżę, aby więcej nie wstać.
I m a t k a twoja o t r u t a — lecz więcej
Nie m o g ę m ó w i ć — król w s z y s t k i e g o sprawcą.
Z a t r u t e o s t r z e ? Z a t r u t e ? Trucizno,
Spełń więc twą s ł u ż b ę ! (Przebija króla)
Osrik i Panowie.
Zdrada! zdrada! zdrada!
Król.
Brońcie m n i e ! T y l k o m r a n n y , przyjaciele.
Hamlet.
H a , k a z i r o d n y duński rozbójniku,
S a m w y c h y l ręką t w ą z a p r a w n y p u h a r !
Czy j e s t w n i m p e r ł a ? Idz za moją m a t k ą !
(Król
umiera).
Laertes. Ma, co z a r o b i ł ; on zaprawił czarę.
W z a j e m n i e sobie przebaczmy, H a m l e c i e !
Niechaj śmierć twoją tak mi B ó g przebaczy,
J a k t o b i e moją i mojego o j c a ! (Umiera).
Hamlet.
Niech niebo twojej w y s ł u c h a m o d l i t w y !
I d ę za tobą. U m i e r a m , H o r a c y o !
Bywaj mi zdrowa, nieszczęsna królowo !
W a m drżącym, bladym, n i e m y m s p r a w t y c h świadkom,
G d y b y m i k r ó t k ą chwilę czasu dała
Śmierć, ten s u r o w y ż a n d a r m przeznaczenia,
Mógłbym powiedzieć — d a r e m n e życzenie!
K o n a m , H o r a c y o ! T y po mnie zostaniesz,
Bądź m y m o b r o ń c ą ! Nieświadomym rzeczy
Opowiedz
H
°racyo.
Hamlet.
Osrik.
Hamlet.
Horacyo.
-
wszystko.
Nie, nie rachuj n a mnie,
Bo więcej we m n i e s t a r y c h R z y m i a n ducha
Niźli D u ń c z y k ó w ! D o ś ć zostało wina.
J e ś l i masz ludzkie serce, daj mi czarę
Daj mi, przez B o g a ! daj mi, mieć j ą m u s z ę !
Pomnij, że jeśli s p r a w a ta zostanie
Nieodsłonioną ś w i a t u tajemnicą,
Z o s t a w i ę imię n a wieki splamione.
J e ś l i ś m n i e kiedy w sercu t w o j e m chował,
P o z b a w się szczęścia n a niedługą chwilę
I żyj w boleściach n a t y m gorzkim świecie,
Ż e b y ś m u dzieje moje opowiedział.
(Marsz iv odległości i krzyki za sceną).
Ale co znaczy t a w o j e n n a w r z a w a ?
F o r t i n b r a s z Polski zwycięzcą powraca,
A p o s ł ó w Anglii t y m dział w i t a g r z m o t e m .
Konam, H o r a c y o ! Potężna trucizna
D e c h mi o d b i e r a ; nie dożyję chwili,
Abym usłyszał z Anglii w i a d o m o ś c i ;
Lecz prorokuję, że n a F o r t i n b r a s a
W y p a d n i e w y b ó r ; mój głos konający
I j a m u daję. P o w i e d z mu, H o r a c y o ,
Co było główną czynów m y c h sprężyną,
O reszcie zamilcz (umiera).
Wielkie pękło serce.
D o b r a noc, k s i ą ż ę ! a chóry aniołów
Niech do wiecznego snu cię u k o ł y s z ą !
Czemu się b ę b n ó w przybliża t u odgłos?
(Wchodzą : Fortinbras, Posłowie angielscy i inni).
Fortinbr. Chcę s a m t o widzieć —
Horacyo.
Co pragniesz zobaczyć
J e ż e l i dziwy, grozę i nieszczęście,
Nie szukaj dalej.
Fortinbr.
H a , co za zniszczenie!
O d u m n a śmierci, w twej wiecznej otchłani,
J a k ą ż obchodzić myślisz uroczystość,
G d y n a raz jeden, zakrwawioną kosą,
9'
-
132
—
Tylu potężnych uderzyłaś książąt?
Jak straszny widok! Za późno przybywa
Nasze poselstwo, bo głuche są uszy,
Którym powiedzieć było nam zlecone,
Że się królewskie spełniły rozkazy,
Ze z Gildensternem Bozenkranc nie żyją.
Od kogo teraz dzięki odbierzemy?
Horacyo- Nie z tych ust, choćby mogły wam dziękować,
Bo nie król śmierci ich napisał rozkaz.
Teraz gdy ciebie, książę, z polskiej wojny,
Kiedy was z Anglii w jednym dniu sprowadził
Los, jak na świadków krwawego zdarzenia,
Każcie, niech zwłoki te na katafalku
Będą na widok ludu wystawione,
Potem pozwólcie, bym światu odsłonił
Tajemne wszystkich wypadków powody.
Powiem wyrodne, krwawe, sprośne czyny,
Sąd przypadkowy, mordy nieumyślne,
Śmierć, skutek zdrady albo fatalności,
A jak na domiar, chytrych knowań skutek
Na swych knowaczy głowy spadający.
Wszystko to mogę wiernie opowiedzieć.
Fortinbr. Pragnę co prędzej usłyszeć twą powieść,
A dostojników na słuchaczy zwołać.
Sam z żalem moją fortunę przyjmuję.
Do tej korony zaległe mam prawa,
Praw tych dochodzić każe mi konieczność.
Horacyo. O nich mi także ten polecił mówić,
I Poseł.
Który swym głosem pociągnie tysiące.
Śpieszmy się tylko, póki w odurzeniu
Umysły ludu, bo inaczej spiski
I błędy nowe sprowadzą nieszczęścia.
Fortinbr. Czterech rotmistrzów niech zwłoki Hamleta
Na katafalek niosą jak żołnierza,
Bo niewątpliwie, na próbę stawiony,
Wszystkie królewskie objawiłby cnoty.
Na honor jego wojenna muzyka,
—
133
—
I wszystkie działa niechaj grzmią w pochodzie.
Zabierzcie trupy; widok ten przystoi
Na placu bitwy, lecz tu, razi oczy.
Idź, rozkaż pułkom niechaj dadzą ognia!
(Marsz pogrzebowy. Po wyjściu wszystkich słychać odgłos dział za
sceną).
—*s2MM^~
K R Ó L L E A R (LIR).
TO tara to jak świat legenda, jak dzieje pierwszych rodzin...
- odnawiająca się do dziś dnia; jeden z tych tematów wie­
cznie prawdziwych, zużytych a mimo to świeżych, które poe­
tom najobfitszego dostarczają wątku, bo w świecie objawiają
Sl
ę coraz innemi przystrojone barwami, zawsze tętniące praw­
i ł , płynące krwią naszą — napiętnowane ułomnością czło­
wieka. W baśniach ludowych prastarych, wszystkich niemal
narodów, znajdziecie tego króla w postaci żebraka, córki może
Przekształcone na synów i miłość milczącą, bo prawdziwą,
°bok chełpliwej, gadatliwej a zmyślonej.
Król Lear ginie w pomroce podań odwiecznych ; ze swoJem nazwiskiem zaś i jako postać historyczna ukazuje się
W kronice bretańskiej z legend spisanej, którą archidyakon
Oksfordski Walter Mapes (Meps) przywiózł w początku XII w.
do Anglii; a inny archidyakon z Monmouth Artur Geoffroy
Przełożył na język łaciński. Wace (Ues) trubadur normandzki
zrobił z niej poemat francuski w r. 1155; w XIII wieku
Layamon i Robert Gloucester, w XIV Piotr Langtoft i Ro­
bert Manning, w XV John Mandeville, w XVI Sackville
1
Spencer przerabiali to podanie, aż się stało historycznem
1
tak wrosło w dzieje stare, że Holinshed wpisał je w swoją
«ronikę, wiedząc już na pewno, że król Lear wstąpił na tron
Brytanii w r. 3105, gdy Joas panował w Judei. Z tak popu­
larnej treści w roku 1594 bezimienny autor stworzył dramat,
który był w r. 1605 drukowany pod tytułem:
1
Ą
gl
0 9
INJ
8s
O jj
0
£j
u
*B
—
138
-
„ W i e r n a k r o n i k a h i s t o r y c z n a króla L e a r a i j e g o trzech
c ó r e k " ').
A u t o r czerpał niewolniczo z kroniki H o l i n s h e d a , sceny
u niego następują w t y m porządku, co w legendzie i zacho­
wują c h a r a k t e r swój, k t ó r y i Szekspir poszanował, uwyda­
tniając go tylko.
W sztuce tej pierwotnej k r ó l L e a r r o z p o c z y n a od bada­
nia córek, dzieli s w e k r ó l e s t w o m i ę d z y dwie z nich, wydzie­
dziczając najmłodszą, — Kordelia w y c h o d z i za króla Gallów;
Goneril i R a g a n a niewdzięcznością się ojcu wypłacają, L e a r
ucieka do F r a n c y i , godzi się z Kordelią i — koniec n a s t ę p u j e
szczęśliwy, gdyż p o b i w s z y s w y c h zięciów, królów Kornwalii
i Kambryi, s t a r z e c tron odzyskuje.
W e d l e obyczaju ó w c z e s n e g o t e a t r u angielskiego, k t ó r y
wymagaj, aby n a w e t w t r a g e d y i coś słuchaczów rozweselało,
w s t a w i a n o t r z y mało znaczące figury k o m i c z n e , p r z y królu
Galii niejakiego Montforta, p r z y L e a r z e p o w i e r n i k a Perillusa,
(z k t ó r e g o Szekspir s t w o r z y ł K e n t ' a ) i jeszcze j e d n e g o bez­
i m i e n n e g o błazna, zastępującego niedołężnie, genijalnie u Szek­
spira w p r o w a d z o n e g o O s w a l d a , m a r s z a ł k a dworu Gonerili.
Z własnego w y m y s ł u bezimienny robotnik, do m a t e r y a ł u H o ­
linsheda dołożył niewiele. S z t u k ę t ę historyczno-legendową,
przyobleczoną w szaty n o w e , Szekspir p r z e d s t a w i ł w r. 160G
d. 20 g r u d n i a p r z e d J a k ó b e m I, w pałacu W h i t e - H a l l .
W o w y c h czasach L e a r mógł się u w a ż a ć za r ó w n i e hi­
s t o r y c z n y obraz, j a k inne wzięte z dziejów Anglii; wiele w nim
oprócz tego okolicznościowych było n a p o m k n i e ń , wiele ustę­
p ó w niemal p r o r o c z y c h . . . T r y b t w o r z e n i a ten sam tu, co za­
wsze u naszego poety, t w ó r c z o ś ć j e g o objawia się nie w su­
r o w y m m a t e r y a l e , ale w u k s z t a ł t o w a n i u go i obrobieniu,
w n a t c h n i e n i u życia... w odgadnięciu p r a w d y ludzkiej... Bierze
on imiona i p r z e d m i o t y znane i ulubione, a z nich lepi świat
żywy...
•
Co było lalką s z t y w n ą , pod j e g o ręką staje się czło­
wiekiem. L e g e n d a m a swą logikę, której p o e t a nie zmienia,
dopełnia ją tylko i t ł ó m a c z y c h a r a k t e r a m i . Nie potrzebuje
J
) The truć Chronicie history ot King Lear and his (luce äaughters.
139
—
wiele do odgadnięcia ich, znajduje j a k i ś odłamek p r z e d p o t o ­
powy, j a k ą ś cząstkę niedogniłą i z niej w s k r z e s z a żywą p o s t a ć .
Nie będziemy p o w t a r z a l i treści znanej d r a m a t u . Szekspir
a g e n d ę wypełnił, wplatając w nią drugą, p o k r e w n ą jej n a t u r ą
swą, a tej p o m y s ł wziął z Arkadyi Sidneya, czyniąc hrabiego
Gloucester p o k r e w n y m Learowi. Z a k o ń c z e n i e zmienił p o e t a
n
a korzyść t r a g e d y i ; a r t y s t y c z n i e j e s t ono u niego piękniejszem, a r a z e m m o r a l n i e p r a w d z i w s z e m . Sprawiedliwość nie
Przychodzi n a t y m świecie, nie domierza się w i d o m i e ; —
rzadko c n o t a dostępuje tryumfu, i dlatego właśnie j e s t cnotą,
ż
e się go nie spodziewa, że n a ń nie rachuje. U Szekspira też
umiera Kordelia, i ojciec kończy życie p r z y jej zwłokach.
To zakończenie, ludziom r u t y n y i nawyknienia,
się niesprawiedliwem i o k r u t n e m . J o h n s o n w y r z u c a
rowi, iż cnocie n a t y c h m i a s t nie dał zapłaty należnej ;
jak w R o m e o i Julii, dorobił t u zakończenie i n n e dla
dobania się t ł u m o w i i rozwiązania trywialnego, wedle
reguły.
wydało
Szekspi­
Garrick,
przypo­
ogólnej
R o z p a t r z y w s z y źródła, z k t ó r y c h p o e t a czerpał do Leara,
wszystko, co mógł zapożyczyć z powieści i legendy, n a o s t a t e k
ze starej sztuki t e g o s a m e g o n a z w i s k a i treści — m o ż e m y
ocenić cały k u n s z t i siłę j e g o twórczą. Związanie umiejętne
dwóch h i s t o r y i L e a r a i Gloucestera, układ, b u d o w a są samo­
dzielne i d r a m a t podnoszą p o n a d wiek, w k t ó r y m się ukazał
n a scenie.
C h a r a k t e r e m tragicznym, r o z m i a r e m t y c h dzikich obra­
zów rozkiełznanych namiętności, p o e t a bez wątpienienia chciał
i z wiedzą a umyślnie, m a l o w a ł t e m i b a r w a m i wieki odległe,
pogańskie czasy, p i e r w o t n e dzieje zamierzchłej epoki.
Guizot d o s t r z e g a ślady tej i n t e n c y i w s a m y m n a w e t
języku, k t ó r y niekiedy p r z y b i e r a p e w n e formy archaiczne, dla nas to wyraźni ej szem j e s t jeszczcze w kroju i budowie
d r a m a t u . J e s t to świat przedchrześcijański, nie znający światła
objawionego i n a n a t u r a l n y c h popędach budujący wątły po­
rządek społeczny, k t ó r y lada p o d m u c h namiętności obala i kru­
szy. "Wszystko t u wije się p o s ł u s z n e chwilowym porywom,
bez stałej zasady m o r a l n e j , bez wiedzy zła i dobra. Nic nie
hamuje t y c h p r ą d ó w burzliwych... Sam L e a r występuje odrazu,
—
140
—
nawet względem córek własnych, jako wszechwładny pan,
nakazujący nawet miłość i sposób, w jaki się ona ma obja­
wiać. Gwałtowny, niepohamowany, dziki od pierwszej sceny,
przechodzi w szał, gdy go dotknęło nieszczęście. Rezygnacya,
przebaczenie są nieznane temu światu dzikiemu. Dziwnie fan­
tastyczne otaczają go postacie, nadające sztuce bardziej je­
szcze przejmującą tragiczność; błazen królewski urąga się bo­
leści pana, Edgara szaleństwo odbija dziwacznie przy rozpaczy
jego... wycie nieszczęśliwego, któremu przygrywa ta świstałka
clowna (klauna), barwą dziką piętnują dramat.
Boleść najstraszliwsza miesza się z ironicznym śmie­
chem, wtórując mu rozpaczliwie...
Rodzina pogańska w istocie zda się do barbarzyńskich
należeć wieków — ojciec, dzieci, bracia, żony i mężowie —
wszystko to zwierzęco walczy z sobą, pożera się, krwawi,
zdradza. Węzły łączące ją pękają; czuć, że tego hamulca,
który przyniosło chrześcijaństwo, nie znają ci ludzie, tak jak
nie znają sromoty, nie czują zgryzot i nie mają litości. Miłość
sama rodzi tu nawet zepsucie, — najczulej ukochani są naj­
bardziej rozpasani, — namiętności rozlewają się bezbrzeżnie,
popędy unoszą bez sternika na skały, żądze są nienasycone.
Poeta widocznie chciał i szukał tego wrażenia, — nadał ten
koloryt historyczny tragedyi z wiedzą i myślą. Jest to świat
przed narodzeniem sumienia, rządzony instynktami tylko,
które dla niego są bodźcem i siłą, która stanowi prawo.
Lear tą barwą swą i potęgą poezyi, która całą gammę
swych tonów rozwija w nim, należy do najgenialniejszych
kreacyi Szekspira. W teatrze musiał on straszliwe czynić wra­
żenie, jakby widok jakiegoś przedpotowego świata... dobytego
z fal przeszłości.
Angielscy krytycy epokę, w której Lear powstał, od­
noszą do lat między 1603 a 1600. Nie mógł być napisany przed
1603 r., gdyż w tym roku ukazało się dzieło Dra Harsnet'a
(Discovery of Popish Impostors), z którego wiele szczegółów
zapożyczył poeta.
W r. 1607 dnia 26 listopada w rejestrach księgarzy lon­
dyńskich, pierwsi wydawcy Butler and Jo-Busby wpisali Historyę „of Kingę Lear," którą wydali w ciągu roku 1608 trzy
—
141
—
razy. Od tego roku do 1623, to jest do wydania zbiorowego,
n
ie był król Lear drukowany. Pierwsze trzy druki prawie się
n
' e różnią między sobą, następne jest widocznie poobcinane
i Wymagało dopełnienia z poprzednich. Dziwnym sposobem,
dramat tak popularny, wkrótce potem tak popadł w zapomnieni
e , że niejaki Nohum Tatę (Tet) przerobił go i przywłaszczył
sobie, zowiąc Szekspira tragedyę: „an obscure performance
commended to his notice by a friend".
OSOBY:
Lear, król Brytanii.
Król Francyi.
Książę Burgundyi.
Książę Cornwall.
Książę Albany.
Hrabia Kent.
Hrabia Gloucester.
Edgar, syn Gloucestera.
Edmund, syn naturalny Gloucestera.
Curan, dworzanin.
Stary Wasal Gloucestera.
Doktor.
Błazen.
Oswald, marszałek Gonerili.
Oficer w służbie Edmunda.
Dworzanin Kordelii.
Herold.
Orszak księcia Cornwall.
Goneril,
\
Regan,
!
córki króla Leara.
Kordelia, J
Orszak Króla, Oficerowie, Posłańcy, Żołnierze i Służba.
Scena w Brytanii.
K R Ó L L E A R (LIR).
AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Pałac króla Leara.
(Wchodzą: Kent, Gloucester i Edmund).
Kent.
Gloucest.
Kent.
Gloucest.
Kent.
Gloucest.
Kent.
Gloucest.
Myślałem, że król więcej sprzyjał księciu Albany niż
Cornwall.
Tak się nam zawsze zdawało; ale teraz przy roz­
dziale królestwa nie pokazał, którego z książąt ceni
wyżej, bo części tak są odmierzone, że najskrupulatniejsze porównanie nie znajdzie różnicy.
Czy to nie syn twój, milordzie?
Urósł moim kosztem. Tak często rumieniłem się,
uznając go za syna, że teraz jestem już na to jak ze
spiżu.
Jeszcze rozumieć nie poczynam.
Ale matka jego poczęła; to też i łono się jej zaokrą­
gliło i miała wprzód syna do kolebki, niż męża do ło­
żnicy. Czy czujesz teraz zapach grzechu?
Nie mogę pragnąć, żeby go nie było, skoro owoc tak
jest piękny.
Ale mam także syna według prawa, który jest o kilka
lat od tego starszy, mimo tego jednak nie droższy
mojemu sercu. Chociaż ten hultaj prz3'szedł na świat
trochę bez pytania i nim po niego posłano, matka
jego była piękna, a przy jpgo robocie było niemało
OZIEU SZEKSPIR«. TOM IV
In
-
Edmund.
146
-
r a d o ś c i ; t r z e b a będzie u z n a ć b ę k a r t a . — E d m u n d z i e ,
czy znasz t e g o s z l a c h e t n e g o p a n a ?
Nie, milordzie.
Gloucest. To milord K e n t ; zapisz go sobie n a przyszłość w pa­
mięci j a k o mojego dostojnego przyjaciela.
Edmund. J e s t e m n a twoje usługi, milordzie.
Kent.
T r u d n o cię nie k o c h a ć ; p r a g n ę też twojej bliższej
znajomości.
Edmund. Dołożę starania, aby s t a ć się g o d n y m tej łaski.
Gloucest. P r z e p ę d z i ł za granicą l a t dziewięć i jeszcze t a m
wróci. — Ale k r ó l się zbliża.
(Odgłos trąb za sceną. Wchodzą: Lear, Comwall, Albany, Goneril,
Began, Kordelia i Orszak).
Król Lear. Monarchę F r a n c y i i księcia B u r g u n d y i
W p r o w a d ź , Gloucesterze.
Gloucest.
Śpieszę spełnić rozkaz.
(Wychodzi z
Edmundem).
Król Lear. My zaś o t w o r z y m myśli n a s z y c h tajnie.
Podajcie m a p ę . Wiedzcie, żem podzielił
K r ó l e s t w o moje całe n a t r z y części.
Postanowieniem mojem jest niezmiennem
Od t r o s k z a r z ą d ó w s t a r o ś ć mą wyzwolić,
A, zostawiając m ł o d s z y m siłom ciężar,
D o w r ó t się śmierci lżejszą czołgać nogą.
Synu mój Cornwall i ty, sercu m e m u
Z a r ó w n o drogi, s y n u mój Albany,
Z a krótką chwilę córek m y c h posagi
Ogłoszę światu, aby raz na z a w s z e
Z a m k n ą ć drzwi wszelkim s p o r o m i niezgodzie.
Z a r a z e m F r a n c y i i B u r g u n d y i panom,
K t ó r y c h n a d w o r z e moim od tak d a w n a
T r z y m a dla córki mej najmłodszej miłość,
D~zisiaj s t a n o w c z ą d a m także odpowiedź.
P o w i e d z c i e córki, skoro m y m z a m i a r e m
J e s t zrzec się r z ą d ó w i k ł o p o t ó w władzy,
Powiedzcie, k t ó r a k o c h a mnie najwięcej,
B y szczodrobliwość t a m moją przechylić,
Gdzie ją pociągnie miłość i zasługa.
—
Ii7
-
Pierwsza, Goneril, m ó w j a k o najstarsza.
Więcej cię kocham, niż j ę z y k w y p o w i e
Więcej niż światło, niż powietrze, wolność,
Więcej niż w s z y s t k i e ś w i a t a tego s k a r b y ;
K o c h a m j a k życie, zdrowie, piękność, honor,
J a k n i g d y ojca nie kochało dziecię.
Z b y t j e s t ubogi język, by wyrazić
Miłość mą całą — k o c h a m cię n a d miarę.
Kordelia (nastr.). Co będzie mogła K o r d e l i a powiedzieć?
Goneril.
K o c h a ć i milczeć.
Król Lear.
Od tych do tych kresów,
Cieniste gaje i bogate łany,
Rozległe smugi, rzeki rybołowne,
T w ą są własnością i będą n a zawsze
T w e g o i księcia Albany p o t o m s t w a .
A cóż m i t e r a z o d p o w i e z kolei
Ż o n a Cornwalla, R e g a n , druga córka?
Regan.
Z tej samej j e s t e m gliny, co m a siostra,
J e s t e m jej równą, i każde jej słowo
Z d a się wyjęte z głębin mego serca.
J a tylko dodam, co j e j s ł o w o m b r a k n i e :
N i e m a uciechy n a szerokiej ziemi,
K t ó r a b y dla mnie u r o k jaki miała,
Całe albowiem szczęście moje leży
W twojej miłości, panie mój i ojcze!
Kordelia (nastr.). Biedna K o r d e l i o ! Ale nie, bo czuję,
Ż e miłość moja od m y c h słów bogatsza.
Król Lear. Tobie i t w e m u zostawiam p o t o m s t w u
T ę część b o g a t ą mojego królestwa,
R ó w n ą przestrzenią, dochodem, pięknością
Dzielnicom twojej siostrze p r z e k a z a n y m .
T e r a z z kolei, ty, moja pociecho,
Chociaż ostatnia, nie mniej przecie droga,
O k t ó r e j młodą ubiega się miłość
Wino francuskie i b u r g u n d z k i e mleko,
Co powiesz ojcu, by sobie zapewnić
Trzecią, bogatszą niż sióstr t w y c h dzielnicę?
Kordelia. Nic.
Król Lear.
Kordelia.
Król Lear.
148
-
Nic?
Król Lear.
Nic, ojcze.
Przemów raz jeszcze.
—
Z niczego nic rośnie.
Kordelia.
Ach, ja nieszczęśliwa,
Nie mogę serca mego do ust podnieść !
Kocham cię, panie, jak powinność każe,
Ni mniej, ni więcej.
Król Lear.
Popraw twoje słowa,
Jeżeli nie chcesz twej popsuć fortuny!
Kordelia. Dałeś mi życie, ojcze, wychowałeś,
Kochałeś, za te wszystkie dobrodziejstwa
Czczę cię i kocham, jestem ci posłuszną.
Czemuż pojęły siostry moje mężów,
Jeżeli ciebie jedynie kochają?
Być może, jeśli oddam komu rękę,
Że, z moją ręką, mąż uniesie razem
Mych powinności i względów połowę,
Bo nigdy męża, jak siostry, nie wezmę,
Ażeby tylko mego ojca kochać.
Król Lear. Z serca to mówisz?
Kordelia.
Tak jest, dobry panie.
Król Lear. Tak młoda, a tak zimna i nieczuła!
Kordelia. Tak młoda, królu, a szczera.
Król Lear.
Więc dobrze,
Niech twoja szczerość twym będzie posagiem,
Bo na to jasne przysięgam ci słońce,
Na tajemnice Hekaty i nocy,
Na gwiazd potęgę, których bieg po niebie
Żywotem naszym i śmiercią rozrządza,
Mojej ojcowskiej wyrzekam się pieczy,
Krwi obowiązków; i odtąd, na zawsze,
Obcą mojemu pozostaniesz sercu.
Surowy Scyta, ojciec, co pożera
Własne swe dzieci, by swój głód nasycić,
Kówną przychylność w moich znajdą piersiach,
Co ty, przed chwilą jeszcze, moja córka!
Kent.
Królu -
Kent.
149
—
Milcz, Kencie! nie stawaj zuchwale
Pomiędzy smokiem, a jego wściekłością!
Jam ją nad inne kochał, ja myślałem
Dni moje skończyć pod czułą jej strażą.
(Do Kordelii).
Precz z moich oczu! Niech w grobie spoczynku
Moim nie znajdę, jeśli nie odwracam
Na zawsze od niej ojcowskiego serca!
Przywołać króla Francyi. Czy słyszycie?
Księcia Burgundyi. Cornwall i Albany,
Część trzecią z córek dwóch weźcie posagiem.
Niech duma, klórą ona zwie szczerością,
Znajdzie jej męża. Wam łącznie zostawiam
Władzę mą, zwierzchność, wszystkie przywileje,
Towarzyszące królewskiej godności.
Sobie jedynie to zastrzegam prawo,
Że w towarzystwie stu wiernych rycerzy
W każdego domu, kolejno, przez miesiąc
Na waszym koszcie będę miał schronienie.
Królewski przytem tytuł zatrzymuję
I blask zewnętrzny; władzę i dochody,
Drodzy synowie, w wasze składam ręco;
Na zakład tą się podzielcie koroną (daje koronę).
Learze, któregom czcił, jak mego króla,
Kochał jak ojca, a jak panu służył,
Nie zapominał nigdy w swych modlitwach
Jak opiekuna —
Król Lear.
Łuk mój natężony,
Lękaj się strzały!
Kent.
Niech raczej wyleci
I w piersiach moich serce mi rozedrze!
Gdy Lear szaleje, Kent nie będzie baczył
Na dworskie słowa. Co zrobić chcesz, starcze?
Nie myśl, że mówić zlęknie się powinność,
Gdy się potęga chyli przed pochlebstwem,
Boć jest honoru powinnością szczerość,
Gdy obłąkanie uwodzi majestat.
Odwołaj sąd twój, niech chwila rozwagi
—
150
_
Popędliwości zmieni hydny wyrok!
Głową za moje odpowiadam zdanie:
Najmłodsza córka nie najmniej cię kocha;
Nie jest tych serce puste, których słowa
Czczym nie hrzmią dźwiękiem.
Król Lear.
Jeśli kochasz życie,
Ni słowa więcej !
Kent.
Przeciw twoim wrogom
Życie me zawsze na rozkaz twój było,
I bez wahania zawsze je poświęcę,
Gdzie idzie, panie, o twe bezpieczeństwo.
Król Lear. Precz z moich oczu!
Kent.
Przejrzej, królu, jaśniej,
Przy twej, jak dotąd, zostaw mnie osobie,
A nie odwracaj twych ode mnie źrenic!
Król Lear. Na Apollina —
Kent.
Tak, na Apollina!
Na twoich bogów daremnie przysięgasz.
Król Lear. Wasalu ! zdrajco ! (kładzie rękę na mieczu).
Alb.iCorn.
O wstrzymaj się, królu!
Kent.
Zabij doktora, należną mu płacę
Na twoją szpetną sam obróć chorobę!
Odwołaj wyrok, lub póki me usta
Przemówić zdolne, nie przestanę wołać:
Źle robisz, królu!
Król Lear.
Słuchaj mnie, nędzniku,
Słuchaj na twoje należne mi maństwo!
Gdyś mnie chciał skłonić do złamania słowa,
(Czegom się jeszcze nigdy nie dopuścił)
Gdy się zuchwale poważyłeś stawić,
(Czego znieść broni honoru uczucie)
Oto zapłata twojej jest śmiałości:
Pięć dni ci daję, byś się zaopatrzył
W potrzebne środki przeciw nędzy życia,
Szóstego plecy odwróć nienawistne
Moim dzielnicom; jeśli dziesiątego
Wygnany kadłub twój jeszcze się znajdzie
Na mojej ziemi, śmierć czeka cię straszna.
151
—
Precz! Na Jowisza, nigdy tu nie wrócisz.
Gdy taka woła twoja, żegnaj, panie!
Tam wolność znajdę, bo tu jest wygnanie.
(Do Kordelii)
Niech Bóg, dziewico, w swej cię pieczy chowa
Za myśl uczciwą i uczciwe słowa!
(Do Begany i GonerilJ
Bodaj dźwięk głośny wasz uczynkiem został!
Słowom miłości miłości czyn sprostał!
Temi na zawsze Kent żegna was słowy,
Gdy starą nogą W świat puszcza się nowy.
( Wchodzi : Gloucester z królem Francyi, księciem Burgundyi
i Orszakiem).
Gloucest. Oto król Francyi i książę Burgundyi.
Król Lear. Książę Burgundyi, który z królem Francyi
O mej się córki ubiegałeś rękę,
Do ciebie naprzód moje słowa zwracam.
Jakiego żądasz z córką mą posagu,
Lub się usuwasz?
Ks. Burg.
Dostojny monarcho,
Nie żądam więcej jak ofiarowałeś,
A sam mniej nie dasz.
Król Lear.
Szlachetny mój książę,
Tak ją ceniłem, gdy mi była drogą,
Dziś spadła w cenie. Spojrzej na nią, książę,
Jeśli w tej małej, nadobnej postaci
Coś, albo wszystko, z mą razem niełaską,
Ale nic więcej, jeszcze ci po myśli,
Weź ją, jest twoją!
Ks. Burg.
Nie wiem, co powiedzieć.
Król Lear. Czy chcesz z wszystkiemi, jakie ma wadami,
Przysposobioną gniewu mego córkę,
Za posag w moje bogatą przekleństwo,
Której z przysięgą wyrzekłem się dzisiaj,
Czy chcesz za żonę pojąć lub odrzucić?
Ks. Burg. Na tych warunkach trudny wybór, królu.
Król Lear. Więc się jej wyrzecz, bo ci wyliczyłem
Wszystkie jej skarby. (Do króla Franciji)
Kent.
—
152
—
Nie mam chęci, królu,
Tej krzywdy naszej wyrządzać przyjaźni,
Bym cię z tą łączył, której nienawidzę.
Racz więc twe myśli ku godniejszej zwrócić,
Niż ku nędznicy, której za swe dzieło
Sama natura dziś uznać się wzdryga.
Król Fr. O dziwy, żeby ta, która przed chwilą
Nad wszystko twemu sercu była drogą,
Pochwał twych celem, starości balsamem
Najkosztowniejszym, w jednem oka mgnieniu
Tak się potwornych dopuściła czynów,
Że tyle węzłów miłości stargała!
Lub czyn jej straszny jest i niesłychany,
Lub dawna ku niej miłość twoja grzeszna;
Lecz, by uwierzyć temu, trzeba wiary,
Której, bez cudu, mój rozum mi nie da.
Kordelia. Królu, o jedną jeszcze błagam łaskę :
Skoro mi obcą ta śliska jest sztuka,
Co mówi, czego dotrzymać nie myśli,
Gdy mogę tylko, nim z ust wyjdzie słowo,
Spełnić uczciwe me postanowienie,
Kacz sam powiedzieć, że żaden występek,
Żadne morderstwo, żaden czyn hańbiący,
I żadna plama na moim honorze
Twej mi królewskiej łaski nie wydarła,
Ale brak tylko, co mem jest bogactwem,
Spojrzeń żebrzących wiecznie, brak języka,
Brak, który serca mego jest pociechą,
Chociaż miłości twojej mnie pozbawia.
Król Lear. Stokroć ci lepiej było się nie rodzić,
Niż mnie obrazić !
Król Fr.
Jakto ? i nic więcej ?
Powolność ducha często niezdolnego
Wyrazić słowem, co zamierza spełnić?
Książę Burgundyi, co powiesz dziewicy?
Miłość miłością nie jest, jeśli miesza
Zewnętrzne względy z głębokością uczuć,
Czy chcesz ją pojąć? Sama jest posagiem,
—
153
—
Ks. Burg. Daj tylko królu, co dać jej przyrzekłeś,
A twa Kordelia księżną jest Burgundyi.
Król Lear. Nie, nie, przysiągłem i słowa nie zmienię!
Ks. Burg. Żal mi, lecz skoro tak straciłaś ojca,
I męża tracisz.
Kordelia.
Pokój z tobą, panie !
Mężem ten moim nie będzie, co mierzy
Miłość fortuną.
Król Fr.
O piękna,
Ubóstwo skarb ci daje, opuszczenie
Urok nieznany, a wzgarda powaby.
Ciebie i cnoty twe łakomo chwytam,
Chętnie, co inni odrzucili, biorę.
Jaki cud, Boże ! To, co innych studzi,
Silniejszy ogień w mojem sercu budzi.
Twa córka, królu, wzgardzona, bez wiana,
Dziś będzie panią pięknej Francyi pana.
Książę, wodniste twoje księstwo całe,
By skarb tak drogi kupić, jest za małe.
Kordelio, żegnaj wszystkich; pokrzywdzona,
Co traci córka tu, znajdzie tam żona
Król Lear. Jest twoją, weź ją; ja sobie nie życzę
Na córki takiej poglądać oblicze,
Idż, lecz miłości mojej ci na drogę
Ni błogosławieństw moich dać nie mogę!
Książę Burgundyi, racz mi towarzyszyć.
(Przy odgłosie trąb wychodzą: król Lear, ksiąię Burgundyi, Contwalh
Albany i orszak).
Król Fr. Pożegnaj teraz siostry twe, Kordelio.
Kordelia. Klejnoty ojca, Kordelia was żegna
Łzawą źrenicą"; wiem ja, czem jesteście,
Lecz mam, jak siostra, wstręt niezwyciężony
Po ich nazwisku wady nazwać wasze.
Kochajcie ojca, ja sercom go waszym
Wedle świadectwa waszych słów powierzam.
Lecz gdybym jeszcze w łasce jego żyła,
Na lepszym troniebym go osadziła.
Bądźcie mi zdrowe!
—
Regan.
154
—
Naszych powinności
Nie ucz nas tylko!
Goneril.
A dołóż starania,
Aby twojego męża nie obrazić,
Który żebraezkę wziął przez miłosierdzie.
Przeciw ojcowskiej zbuntowaną woli
Cios sprawiedliwy dotknął cię niedoli.
Kordelia. Gdy czas chytrości kryjówki odsłoni,
Hańba dziś tajne kryjówki dogoni.
Bóg daj wam szczęście !
Król Fr.
Czas nam iść, Kordelio.
(Wychodzi Król francuski i Kordelia).
Goneril. Siostro, niemało mam ci rzeczy do powiedzienia,
które dla nas obu są bardzo wielkiej wagi. Zdaje mi
się, że ojciec nasz chce się tej nocy stąd oddalić.
Regan.
Niewątpliwie. Udaje się do was; na przyszły miesiąc
nasza będzie kolej.
Goneril. Widzisz, jak zmienna jego starość; a czego byłyśmy
teraz świadkami, nowym jest tego dowodem. Zawsze
kochał siostrę naszą najwięcej, a sposób, w jaki ją
wydziedziczył, jest wyraźnym znakiem obłąkania.
Regan.
Jest to wieku ułomność, choć nigdy nie umiał on być
panem siebie.
Goneril. W najlepszych latach siły i zdrowia zwyczajne mu
były te uniesienia. Należy się więc nam przygotować
w jego starości nietylko na wkorzenione wady chara­
kteru, ale zarazem na gwałtowne wybuchy niecierpli­
wości, które zwykle prowadzi z sobą gniewliwa i nie­
dołężna starość.
Regan.
Czekają nas z jego strony kaprysy, podobne do dzi­
siejszego wygnania Kenta.
Goneril. Ceremonie pożegnania z królem Francyi zabiorą mu
jeszcze niemało czasu, naradźmy się więc spoinie.
Jeśli nasz ojciec, przy swoim charakterze, zatrzyma
jaką władzę, ostatnie jego rozporządzenia obrócą się
na naszą tylko krzywdę.
Regan.
Naradzimy się o tern później.
Goneril. Musimy coś postanowić, póki pora. (Wychodzą).
—
155
—
SCENA II.
Przysionek w zamku hrabiego Gloucestera.
(Wchodzi Edmund z listem).
Edmund. Ty jesteś moją boginią, naturo,
I tylko twojem prawem chcę się rządzić.
Dlaczegóż mam być ofiarą zwyczajów,
Dać się narodów dziwactwom obedrzeć?
Dlatego, żem się o kilka miesięcy
Za bratem spóźnił? Bękart! upodlony!
Czemu? Gdy kształty moje równie piękne,
Myśl równie wzniosła, rysy regularne,
Jak u potomka uczciwej matrony ?
Bo i dlaczegóż swat nas ma piętnować
Plamą bękarta, upodleniem rodu,
Nas, co w gorącej kradzieży natury
Czerpiemy więcej ognia i dzielności,
Niźli potrzeba w zimnem, nudnem łożu
Na pokolenia całe wiercipiętów,
Poczętych między snem a przebudzeniem?
Prawy Edgarze, muszę mieć twe ziemie!
Ojciec nasz równie bękarta Edmunda,
Jak i prawego swego syna kocha.
Prawego syna, co za piękne słowo !
Dobrze, mój prawy! jeśli plan się uda,
A pożądany skutek list osiągnie,
Spodlony Edmund prawego przeskoczy,
Urośnie w szczęście. Więc błagam was teraz
Stańcie, o bogi! po stronie bękartów!
(Wchodzi Gloucester),
Gloucesł. Kent tak wygnany ! Francuz rozgniewany !
Król zrzekł się władzy i w nocy odjechał,
U swoich dzieci na rocznym jurgielcie !
Wszystko tak nagle! Edmund! co nowego?
Edmund (chotocyąc list). Nic nowego, milordzie.
Gloucest. Czemu ten list chowasz tak skwapliwie?
Edmund. Nie wiem nic nowego, milordzie.
— 156 —
Gloucest. Co za pismo czytałeś?
Edmund. Nic, milordzie.
Gloucest.
Nic? Dlaczego więc z tak strasznym pośpiechem
chowałeś list do kieszeni? Nic nie potrzebuje tak się
chować. Zobaczmy; pokaż! jeśli to nic jest, obejdę
się bez okularów.
Edmund. Błagam cię, panie, daruj! To list od mojego brata,
którego jeszcze nie przeczytałem w całości, a o ile
go przebiegłem, nie zdaje mi się odpowiedni twoim
oczom.
Gloucest.
Daj mi ten list, mopanku!
Edmund.
Równie cię obrażę, czy go dam, czy zatrzymam. Treść,
Gloucest. o ile mogłem zrozumieć, jest naganna.
Edmund. Zobaczmy, zobaczmy!
Spodziewam się, na usprawiedliwienie mojego brata,
że list ten pisał jedynie, żeby wziąć na próbę moją
cnotę.
Gloucest.
(czyta). „To poszanowanie, ta cześć oddawana staro­
ści, zaprawia nam życie goryczą w najlepszych latach
naszej młodości, pozbawia nas dostatków aż do czasu,
w którym starość nie pozwoli nam ich używać! Za­
czyna mi się to wydawać głupią i nieznośną niewolą
pod jarzmem zgrzybiałej tyranii, która nami rządzi
nie dlatego, że ma siłę. ale dlatego, że ją cierpliwie
znosimy. Przyjdź do mnie, żebyśmy się w tym przed­
miocie porozumieli. Gdyby nasz ojciec chciał spać,
póki go nie obudzę, używałbyś połowy jego docho­
dów na zawsze, a żył kochany przez twojego brata
Edgara". Hm, spisek! „Chciał spać póki go nie obu­
dzę, używałbyś połowy jego dochodów" syn mój
Edgar! Miałże on rękę, aby coś podobnego napisać?
serce i mózg coś podobnego pomyśleć? Jak dawno
list ten odebrałeś? Kto ci go przyniósł?
Edmund. Nikt mi go nie przyniósł, milordzie, w tem właśnie
sztuka; list ten znalazłem na oknie mojego mieszkania.
Gloucest. Czy poznajesz w tem piśmie rękę twojego brata?
Edmund. Gdyby treść była uczciwa, przysiągłbym, milordzie,
-
157
-
że to jego ręka, ale zważając na to, co list zawiera,
pragnąłbym wierzyć, że nie on to pisał.
Gloucest. To jego ręka !
Edmund. To jego ręka, milordzie, ale spodziewam się, że jego
serce nie ma udziału w tem, co list zawiera.
Gloucest. Czy nigdy poprzednio nie badał cię w tym przedmiocie?
Edmund. Nigdy, milordzie. Ale słyszałem często, jak utrzymy­
wał, że stosowną byłoby rzeczą, gdy synowie są
w sile wieku a ojcowie na schyłku, żeby ojciec żył
pod opieką syna, a syn zarządzał dochodami.
Gloucest. O nikczemnik! nikczemnik! To właśnie jego zdanie
w tym liście! Obrzydły nikczemnik! Wyrodny, prze­
klęty, bestyalny, gorszy od bestyi nikczemnik! Idź,
mopanku, wyszukaj go! w więzieniu go zamknę. Obrzy­
dły nikczemnik! Gdzie on teraz?
Edmund. Nie wiem z pewnością, milordzie. Gdybyś raczył po­
wstrzymać twoje oburzenie przeciw mojemu bratu, póki
nie znajdziesz jaśniejszego dowodu jego zamiarów,
pewniejsza byłaby twoja droga ; gdy przeciwnie, ucie­
kając się do gwałtownych przeciw niemu kroków,
w mylnym może sądzie o jego zamiarach, niemałą
wyrządzisz krzywdę własnemu honorowi, a w jego
sercu zabijesz wszelkie posłuszeństwo. Nie waham
się ręczyć własnem życiem za niego. List ten pisał
jedynie na wypróbowanie moich ku tobie uczuć, do­
stojny lordzie, a nie w żadnej niebezpiecznej myśli.
Gloucest. Czy tak sądzisz?
Edmund. Jeśli to uznasz za stosowne, milordzie, poprowadzę
cię na miejsce, gdzie usłyszysz nasze w sprawie tej
narady. Własnemi uszyma położysz koniec twojej nie­
pewności, a to bez żadnej prawie zwłoki, bo jeszcze
dziś wieczór.
Gloucest. Niepodobna, aby taką był potworą!
Edmund. I nie jest nią, jestem pewny.
Gloucest. Względem wiasnego ojca który go kocha tak czule,
tak serdecznie! O niebo i ziemio! Edmundzie, wy­
szukaj go, odsłoń mi jego tajniki, błagam cię! Kieruj
tą sprawą wedle twojej własnej mądrości, bo nie
—
158
-
—
byłbym ojcem, gdybym był panem siebie w takiem
położeniu.
Edmund. Wyszukam go natychmiast, milordzie. Pokieruję sprawą,
jak będę mógł najlepiej i uwiadomię cię o wszystkiem.
Gloucest. Te ostatnie zaćmienia słońca i księżyca nie rokują
nam nic dobrego. Choć świadomi rzeczy przyrodzo­
nych mogą je tak lub owak tłomaczyć, to przecie ich
następstwa mącą przyrodzony porządek. Miłość sty­
gnie, przyjaźń się zrywa, rozłączają się bracia; po
miastach bunty, między narodami niezgoda, w pała­
cach zdrada; węzły między synem a ojcem rozcięte.
Ten nikczemnik przeze mnie spłodzony sprawdza prze­
powiednie: to syn przeciw ojcu; król nie słucha głosu
natury: to ojciec przeciw własnemu dziecku. Ubiegły
już najlepsze nasze lata; spiski, obłuda, zdrada i nie­
ład burzący wszystko będą nam towarzyszyć aż do
grobu! Wyszukaj tego łotra, Edmundzie! nic na tem
nie stracisz. Bądź tylko ostrożny! — Szlachetny,
wierny Kent wygnany, a jego występkiem uczciwość!
O dziwy! (Wychodzi).
Edmund. Zabawne ludzkie szaleństwo ! Gdy nasza fortuna om­
dlewa, najczęściej przez własne nasze błędy, skła­
damy winę naszej niedoli na słońce, księżyc i gwia­
zdy, niby że zostaliśmy łotrami z konieczności, głup­
cami przez niebieskie zrządzenie, hultajami, złodzie­
jami i oszustami przez sfer przewagę, pijakami,
kłamcami i cudzołożnikami przez wymuszone posłu­
szeństwo wpływom planetarnym; słowem, że wszyst­
kie nasze występki są tylko bożem zrządzeniem.
Doskonały wykręt wszetecznika zwalić swoje koźle
pociągi na gwiazdy! Ojciec mój poznał moją matkę
pod ogonem Smoka, moje urodziny przypadły pod
Ursa major, stąd idzie, że jestem surowy i lubieżny;
ale byłbym ja, czem jestem, gdyby i najdziewiczejsza
gwiazda firmamentu błyszczała nad mojem bękarctwem. Edgar! (wchodzi Edgar). Przychodzi właśnie
w porę, jak katastrofa w starej komedyi. Moją rolą
jest obłudna melancholia z towarzyszeniem westchnień
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
Edgar.
Edmund.
159
—
pensyonaryusza Bonifratrów. O, te zaćmienia przepo­
wiadają nam te niezgody; fa, sol, la, mi.
Co się to znaczy, bracie Edmundzie, w jakichżeto
poważnych rozmyślaniach się zatopiłeś?
Rozmyślam, bracie, o przepowiedniach, które tymi
dniami czytałem, o następstwach tych zaćmień.
Czy się takiego rodzaju rzeczami zajmujesz?
Możesz mi wierzyć, że wypadki przepowiedziane spraw­
dziły się na nieszczęście: niezgoda przeciw naturze
między dzieckiem a rodzicami; śmierć, głód, zerwa­
nie starych przyjaźni, niesnaski w narodzie, prze­
kleństwa i groźby królom i szlachcie; nieufność bez
powodu, wygnanie przyjaciół, rozpędzenie wojsk, mał­
żeńska niewierność i nie wiem, co tam jaszcze.
Od jakżeto dawna zostałeś adeptem astronomii?
Dajmy temu pokój. Kiedy widziałeś mojego ojca po
raz ostatni?
Przeszłej nocy.
Czy z nim rozmawiałeś?
Przez dwie godziny.
I rozstaliście się w dobrej komitywie? Czy nie do­
strzegłeś żadnego znaku niechęci w jego słowach
lub twarzy?
Najmniejszego.
Rozważ, czem mogłeś go obrazić. Radzę ci, unikaj
jego obecności, póki czas nie ostudzi gniewu, który
obecnie płonie w nim tak gwałtownie, żeby go ledwo
śmierć twoja ugasiła.
Pewno mnie jaki łotr oszkalował.
Lękam się tego. Błagam cię, bądź cierpliwy i wyro­
zumiały, póki jego wściekłość nie zwolnieje. Słuchaj
mojej rady; schroń się ze mną do mojego mieszka­
nia, gdzie rzeczy tak urządzę, że sam usłyszysz moją
rozmowę z milordem. Proszę cię, idź tam; oto mój
klucz, a wychodząc na ulicę, wychodź zbrojno.
Zbrojno, bracie?
Bracie, daję ci najlepszą radę. Jestem łotr, jeżeli się
tam warzy co dobrego dla ciebie. Powiedziałem ci,
Edgar.
— 160 —
com widział i co słyszałem, łagodząc tylko rzeczy, ó
ile można, bo nic ci dać nie potrafi dokładnego obra­
zu groźnej rzeczywistości. Proszę cię, oddal się.
Czy zobaczę cię wkrótce?
Edmund. Licz na moje usługi w tej sprawie. (Wychodzi Edgar).
Zbyt łatwowiei'ny ojciec, brat szlachetny,
Którego serce podstępom tak obce,
Że nie jest zdolny innych podejrzywać.
Jak łatwo głupią osiodłać uczciwość!
Widzę dokładnie cały bieg tej sprawy.
Których ród nie dał, dowcip da mi niwy:
Do moich celów nie ma drogi krzywej (wychodzi).
Goneril.
Oswald.
Goneril.
SCENA III.
Sala w pałacu księcia Albany.
(Wchodzą: Goneril i Oswald).
Czy pi-awda, że mój ojciec uderzył mojego dworza­
nina za to, że łajał jego błazna?
Prawda, pani.
We dnie i w nocy krzywdzi mnie, co chwila
Jakichś się nowych dopuszcza wybryków,
Które porządek domu wywracają.
Ale nie myślę dłużej togo znosić.
Jego rycerze co dzień niesforniejsi,
On sam o lada fraszkę nas strofuje.
Nie chcę go widzieć, gdy z łowów powróci,
A zapytany, powiedz, żem jest chora.
Gdybyś się trochę w twej służbie zaniedbał,
Dobrzebyś zrobił: za wszystko odpowiem.
(Słychać rogi za sceną).
Oswald. Już wraca, pani, słyszę odgłos rogów.
Goneril. Ty i dworzanie byle zbyć mu służcie,
• Bo pragnę, żeby skargę na was zaniósł.
Jeśli mu pobyt u nas nie po myśli,
Niech jedzie do mej siostry; wiem ja dobrze,
Że tam, jak tutaj, równy znajdzie opór.
-
Oswald.
Goneril.
161
-
Zabawny starzec, który chce używać
Tej władzy, której zrzekł się dobrowolnie.
Na honor, stare głupcy dziecinnieją,
Trzeba też z nimi surowo postąpić,
Gdy zaczynają pieszczot nadużywać.
Pamiętaj o tern, co mówię.
Pamiętam.
Traktujcie jego rycerzy z większą oziębłością, mniej­
sza, co z tego wypadnie. Uprzedź o tern twoich to­
warzyszy. Chciałabym na tej drodze znaleźć sposo­
bność wytłumaczenia się, i znajdę ją. Napiszę bez
zwłoki do mojej siostry, aby poszła za moim przy­
kładem. Przygotujcie wszystko do obiadu.
(Wychodzą).
SCENA IV.
Sala w pałacu księcia Albany.
(Wchodzi Kent przebrany).
Jeśli potrafię równie dobrze nadać
Moim wyrazom obcy im wprzód akcent,
Dobiegną celu moje dobre chęci,
W których zmieniłem moją postać całą.
Wygnany Kencie, jeśli ci się uda
Usłużyć panu, który cię potępił,
Na jaw wystąpi wierna twa gorliwość.
(Odgłos rogów za sceną. Wchodzą: Lear, Rycerze i Orszak).
Król Lear. Byłem nie czekał jednej chwili na obiad! idź, każ go
zastawić. (Wychodzi Sługa). A to co się znaczy? Co
ty za jeden?
Kent.
Człowiek, panie.
Król Lear. Jakie twoje rzemiosło? Czego od nas żądasz?
Kent.
Mojem rzemiosłem jest nie być gorszym od tego
czem się być zdaję; służyć wiernie temu, który mi
zaufa; kochać uczciwego; przestawać z mądrym a ma­
łomównym; lękać się sądu; bić się, gdy nie ma wy­
boru, a ryb nie jadać.
Kent.
DZIEŁA SZEKSPIRA. TOM ¥
11
— \m —
Król Lear. Co ty za jeden?
Kent.
Uczciwe człeczysko, a ubogie, jak król.
Król Lear. Jeśli jesteś tak ubogi na poddanego, jak on na króla,
to niewątpliwie dość jesteś ubogi. Czego żądasz?
Kent.
Służby.
Król Lear. U kogo ?
Kent.
U ciebie, panie.
Król Lear. Czy znasz mnie, człowieku ?
Kent.
Nie, panie, ale widzę coś w twojej twarzy, co mi
daje chęć nazywać cię panem.
Król Lear. Co takiego ?
Kent.
Władzę.
Król Lear. Jaką możesz oddać mi usługę?
Kent.
Mogę uczciwie zachować tajemnicę, cwałować na ko­
niu, biegać, popsuć zabawną historyę w opowiadaniu,
a proste zlecenie po prostu wypowiedzieć. Wszystko,
do czego są zdolni zwyczajni ludzie i ja potrafię wy­
konać, ale głównym moim przymiotem jest gorliwość.
Król Lear. Jaki twój wiek ?
Kent.
Nie jestem ani tak młody, żebym się zakochał w ko­
biecie dla jej głosu, ani tak stary, żebym za nią sza­
lał dla jakiej bądź przyczyny. Na moich barkach czter­
dzieści i ośm lat niosę.
Król Lear. Chodź ze mną, będziesz moim sługą. Jeśli nie bę­
dziesz mi po obiedzie wstrętniejszy, nie tak prędko
się rozstaniemy. Obiad! hej tam, obiad! — Gdzie jest
ten hultaj, mój błazen? Idź i przywołaj tu mojego
błazna. (Wchodzi Osteoid). A, to ty, mopanku? Gdzie
moja córka?
Oswald. Z przeproszeniem — (wychodzi).
Król Lear. Co ten pachołek tam mruczy ? Przywołaj mi tego
ciurę! — Gdzie błazen mój? Hola! zdaje mi się, że
śpi świat cały. No, gdzie ten kundel?
kycerz. Powiada, panie, że córka twoja chora.
Król Lear. Dlaczego niewolnik ten nie wrócił na moje zawołanie?
Rycerz. Wręcz mi odpowiedział, panie, że nie chce.
Król Lear. Że nie chce!
Rycerz. Nie wiem, milordzie, co się tu święci, ale mojem
—
)«::
zdaniem wasza wysokość nie znajduje przyjęcia z tą
samą uroczystą życzliwością, do której nawykła. Wi­
doczny jest ubytek życzliwości tak we wszystkich
sługach, jak w samym księciu i twojej córce.
Król Lear. Ha, czy tak mówisz ?
Rycerz. Przebacz mi, proszę, milordzie, jeśli się mylę, ale
moja powinność milczeć mi zabrania, gdzie widzę
krzywdę waszej wysokości.
Król Lear. Przywodzisz mi na myśl moje własne spostrzeżenie ;
uderzyło mnie w ostatnich czasach pewne niedbal­
stwo; ale wolałem oskarżać moją własną, zbyt dra­
żliwą niecierpliwość, niż widzieć w tern wyrachowa­
ną i rozmyślną obrazę. Wglądnę ja w to bliżej. —
Ale gdzie mój błazen? Od dwóch dni go już nie wi­
działem.
Rycerz. Od czasu oddalenia się naszej młodej pani do Francyi, błazen niemało podupadł na siłach.
Król Lear. Nie mówmy o tern więcej; nie uszło to mojej ba­
czności. Idź i powiedz mojej córce, że chciałbym
z nią mówić. A ty przywołaj tu mojego błazna. (Wraca
Osivald). A, ty mopanku, przybliż się, mopanku! Czy
wiesz ty, kto ja jestem, mopanku?
Oswald. Pani mojej ojcem.
Król Lear. „Pani mojej ojcem!" pana twojego ciuro! ty psie sk....
synie, ty niewolniku, ty kundlu !
Oswald. Nie jestem ani tym ani owym, milordzie, z przepro­
szeniem.
Król Lear. I ty śmiesz się ze mną mierzyć oczyma, ty hultaju?
(Uderza go).
Oswald. Nie chcę, aby mnie tak traktowano, milordzie.
Kent.
I nie chcesz usiąść na podstawionym ci stołku, nik­
czemny piłkarzu? (Obala go uderzeniem w nogę).
Król Lear. Oddałeś mi usługę ; zasłużyłeś na moją miłość.
Kent.
Wstań, mospanie i zmiataj! Nauczę cię lepiej znać
różnicę między ludźmi. Zmiataj, zmiataj ! Jeśli chcesz
zmierzyć powtórnie długość twojego głupiego kadłu­
ba, zostań; ale radziłbym ci zmiatać. Czy masz choć
trochę rozumu? Żwawo! (Wypycha Oswalda).
U"
—
164
—
Król Lear. K a z ci j e s z c z e dziękuję, d o b r y mój przyjacielu. W e ź
t e n z a d a t e k twojej płacy.
(Baje pieniądze Kentowi. Wchodzi Błazen).
Błazen.
T o ć i j a go w e z m ę na służbę. Oto mój k a p t u r e k .
(Baje swój kaptur
Kentowi).
Król Lear. P i ę k n y mój błazenku, j a k się m a s z ?
Błazen.
Najlepiejbyś zrobił, paniczu, g d y b y ś wdział mój ka­
pturek.
Kent.
Dlaczego, b ł a z e n k u ?
Błazen.
D l a c z e g o ? Dlatego, że stajesz po stronie, k t ó r a wpa­
dła w niełaskę. Wierzaj mi, jeśli nie możesz uśmie­
chać się, j a k w i a t r zawieje, z a k a t a r z y s z się niedługo.
W e ź p r z e t o mój k a p t u r . P a t r z , t e n j e g o m o ś ć w y g n a ł
dwie ze swoich córek, a trzeciej dał błogosławieństwo
mimo woli. J e ś l i pójdziesz za j e g o przykładem, chcąc
nie chcąc, musisz nosić mój k a p t u r e k . — Co t a m n o ­
wego, wujaszku? Ale j a b y m pragnął mieć d w a kaptu­
r y i dwie córki.
Król Lear. Dlaczego, błazenku ?
Błazen.
G d y b y m im dał całe moje mienie, z a t r z y m a ł b y m przy­
najmniej moje k a p t u r k i dla siebie. Odstępuję ci mo­
jego, a idź żebrać o drugi u twoich córek.
Król Lear. Miej się n a baczności, mopanku, bo b a t y !
Błazen.
P r a w d a j e s t psem, k t ó r y musi c h o w a ć się w psiarni;
wypędzają go b a t o g i e m ; ale bonońskiej suczce wolno
siedzieć p r z y ogniu i smrodzić.
Król Lear. Gorzki to dla m n i e k ą s e k !
Błazen.
Nauczę cię, mopanku, pięknej gadki.
Król Lear. Słucham.
Błazen.
Słuchaj, wujaszku.
Niż pokazujesz, więcej posiadaj,
Ale mniej za to, niźli wiesz, gadaj ;
Mniej wypożyczaj, niźli masz g r o s z a ;
Częściej używaj, niż nóg, g n i a d o s z a ;
Szczodry w słuchaniu, bądź skąpy w w i e r z e ;
W y d a t k i t r z y m a j z dochodem w m i e r z e ;
Nie goń za dziewką, wyrzecz się szklanki,
P r z e n o ś u a d w s z y s t k o własne zaścianki,
—
165
—
A wróżę, że ci k a ż d y dziesiątek
P r z y n i e s i e więcej niźli dwie piątek.
Kent.
To nie m a sensu, błazenku.
Błazen.
W i ę c to p o d o b n e do o b r o n y niezapłaconego adwo­
k a t a ; za t o nic, nic mi dałeś. Czy nie mógłbyś, wu­
jaszku, wyciągnąć jakiej korzyści z niczego?
Król Lear. Ż a d n e j , moje dziecko ; t r u d n o co zrobić z niczego.
Błazen (do Kenta). P o w i e d z m u , że tyle właśnie w y n o s i i n t r a t a
j e g o ziemi, bo nie u w i e r z y błaznowi.
Król Lear. Gorzki to błazen !
Błazen.
Z n a s z t y różnicę, moje dziecko, m i ę d z y gorzkim, a
słodkim b ł a z n e m ?
Król Lear. Nie, mój chłopcze, naucz m n i e jej.
Błazen.
P a n a , co ci doradził, byś t w e oddał ziemie,
S t a w p r z y mnie, lub s a m przyjmij roli j e g o brzemię,
A słodki z gorzkim b ł a z n e m będą n a usługi,
J e d e n tu, w pstrej k a t a n c e , a t a m będzie drugi.
Król Lear. Więc m n i e n a z y w a s z błaznem, moje dziecko?
Błazen.
W y r z e k ł e ś się wszystkich i n n y c h twoich t y t u ł ó w , t e n
j e d e n posiadasz od urodzenia.
Kent.
Nie taki on to błazen j a k się zdaje, milordzie.
Błazen.
Nie, n a u c z c i w o ś ć ! P a n o w i e i wielcy ludzie nie chcą
mi zostawić wszystkiego. G d y b y m n a w e t miał i mo­
nopol błazeństwa, to i tak chcieliby mieć z niego
swoją cząstkę. P a n i e także nie chcą mi zostawić ca­
łego błazeństwa, i one też skubią z niego, co mogą.
Wujaszku, daj mi jaje, a j a ci dam dwie korony.
Król Lear. Co to za dwie k o r o n y ?
Błazen.
P r z e t n ę jaje n a dwie połowy, zjem środek, zostaną
mi z jaja dwie korony. Gdy twoją koronę n a dwie
części rozciąłeś, a obie oddałeś, poniosłeś swojego
osła na grzbiecie przez błoto. Nie wiele miałeś ro­
zumu w twojej łysej koronie, gdy się swojej złotej
wyrzekłeś. J e i l i to mówię j a k błazen, k t ó r y m j e s t e m ,
w a r t chłosty pierwszy, k t ó r y się n a t e m spostrzeże.
(Śpiewa) Dla błaznów rok to ciężki j e s t dosyć,
Mądrzy ich rolę grać raczą;
—
166
—
—
Nie wiedząc, jakby swój rozum nosić,
Lepiej od błaznów dziwaczą.
Król Lear. Odkądże to, mopanku, zostałeś gędźbiarzem?
Błazen.
Od dnia, wujaszku, w którym swoje córki przemie­
niłeś na swoje matki. Bo gdy dałeś im rózgę, a spu­
ściłeś szarawary,
(śpiewa) Z nagłej radości płakały córki,
Mnie śpiewać kazały bole,
Że król tak wielki poszedł grać w żmurki
I w błaznów stanął sam kole.
Proszę cię, wujaszku, przyjmij bakałarza, któryby nau­
czył twojego błazna kłamać. Chciałbym gwałtem nau­
czyć się kłamać.
Król Lear. Jeśli będziesz kłamał, mopanku, dostaniesz ćwiczenie.
Błazen. Nie wiem, jakie może być twoje pokrewieństwo z twojemi córkami: one chcą mnie ćwiczyć za to, że mó­
wię prawdę; ty chcesz mnie ćwiczyć za to, że kła­
mię, a czasem dostaję ćwiczenie za to, że trzymam
język za zębami. Wolałbym być czemkolwiek raczej
niż twoim błaznem; nie chciałbym jednak być tobą,
wujaszku, oberznąłeś twój rozum po obu stronach.
Właśnie zbliża się jeden z twoich obrzynków. (Wcho­
dzi Goneril).
Król Lear. Cóż to jest, córko? Co znaczy ta chmura na czole?
Zdaje mi się, że od pewnego czasu zbyt często mar­
szczysz czoło.
Błazen. Byłeś paniczem, gdy nie potrzebowałeś troszczyć się
o jej marszczenie; teraz jesteś zero bez liczby na
początku, jam dziś od ciebie lepszy, bo jestem bła­
znem, a ty jesteś niczem. (Do Gonerili). Tak jest, za­
prawdę, będę trzymał język za zębami, bo to mi
twoja twarz nakazuje, choć nic nie mówisz. Cyt! cyt!
Gdyś oddał skórkę, oddał ośrodek,
Nie dziw się, gdy cię nawiedzi głodek.
(Pokazując króla Leara) Oto wyłuskany strączek.
Goneril. Nie tylko, panie, ten zuchwały błazen,
Ale i reszta twej hardej drużyny
Co chwila nowe wywołuje swary,
167
—
Których mi dłużej znosić niepodobna.
Myślałam długo, że raz uprzedzony
Sam nadużyciom tym położysz tamę,
Lecz z żalem widzę, że słowem i czynem
Sług twoich gwałty zdajesz się pochwalać,
A pobłażaniem we złem ich utwierdzać.
Gdyby tak było, ten błąd byłby godny
Słusznej nagany, naprawy niezwłocznej ;
Co nam ogólne dobro nakazuje,
W twych może oczach obrazą się zdaje,
Lecz, coby dawniej mogło być obrazą,
Konieczność nazwie dzisiaj roztropnością.
Błazen.
Bo, jak wiesz, wujaszku,
Tak długo kukułkę karmiła wróblica,
Aż mamkę zjadła wychowanica.
A w tern zgasła świeca i zostaliśmy w ciemności.
Król Lear. Jestżeś ty moją córką?
Goneril. Pragnę, byś użył swojego rozsądku,
A masz go dosyć, pragnę, byś się wyrzekł
Wybryków, które od pewnego czasu
Twój dawny dobry zmieniły charakter.
Błazen.
Czy nie pozna osieł, kiedy wóz ciągnie konia? Nuże,
osiełku! kocham cię.
Król Lear. Zna tu kto Leara? J a Learem nie jestem;
Czy Lear tak chodzi, lub czy Lear tak mówi?
Gdzie oczy jego? Lub stępiały zmysły,
Lub rozum jego zasnął letargicznie.
Śpię ja, czy czuwam? Nie, to być nie może!
Powiedz mi, kim ja jestem?
Błazen.
Leara cieniem.
Król Lear. Chciałbym się o tem z pewnością dowiedzieć, bo we­
dle świadectwa zmysłów i rozumu mógłbym mylnie
przypuścić, że miałem córki —
Błazen.
Które chcą zrobić z ciebie posłusznego ojca.
Król Lear. Jak się nazywasz, piękna pani?
Goneril. To zapytanie godne, żeby w parze
Iść z wybrykami zwykłymi ci teraz,
Lecz, proszę, zechciej myśl moją zrozumieć;
—
168
—
Twój wiek poważny w}'maga rozsądku.
Trzymasz tu z sobą orszak stu rycerzy,
Tak rozpasanych, nierządnych, zuchwałych,
Że, obyczajem ich dwór nasz skażony,
Zda się szynkownią; rozwiozłośó i zbytek
Zrobiły karczmę z królewskiego zamku.
Sam wstyd lekarstwa bezzwłocznego żąda.
Do życzeń przeto racz się tej przychylić,
Coby rozkazać mogła, o co prosi;
Bacz zwinąć trochę orszak twój zbyt liczny,
A przy osobie swej zatrzymaj tylko
Ludzi wiekowi twemu odpowiednich,
Świadomych tego, czem są, czem ty jesteś.
Król Lear. Na piekła ciemność! Siodłajcie mi konia!
Zwołajcie orszak ! Wyrodny bękarcie !
Nie myślę chwili dłużej cię kłopotać;
Jeszcze mi jedna córka pozostała.
Goneril. Bijesz mych ludzi, a twoja chałastra
W swe sługi zmienić chce lepszych od siebie.
(Wchodzi Älbany).
Król Lear. O biada, biada późno żałującym!
(Do Albany). Przychodzisz, panie? Czy twoja to wola?
Odpowiedz! Konie gotujcie do drogi!
Z sercem kamiennem dyable! Niewdzięczności,
Kiedy się w dziecka objawiasz postaci,
Hydniejszą jesteś od morskiej potwory!
Albany.
Miarkuj się, panie!
Król Lear (do Goneril).
Szpetna kanio, kłamiesz!
Orszak mój rzadkim ludzi jest wyborem,
Znających wszystkie swoje powinności,
A każdy, ścisłem pi awa dopełnieniem,
Swego imienia utrzymuje honor.
O drobny błędzie, jak mi się potwornym
W Kordelii zdałeś ! Jak potężny taran
Natury mojej strzaskałeś podstawy,
Wyrwałeś miłość z serca, na jej miejsce
Żółć wlałeś gorzką. Learze! Learze! Learze!
(Uderzając się iv głowę).
—
109
—
Bij drzwi, któremi szaleństwo się wkradło,
A rozum uciekł! Jedźmy!
Albany.
Wierzaj, panie,
Jestem niewinny, ani mogę pojąć,
Co mogło takie oburzenie zbudzić.
Król Lear. Być może, panie.
Słuchaj mnie, droga bogini, naturo!
Zmień myśl, jeżeli twym było zamiarem
Stworzeniu temu dać płodność w udziale,
A do jej łona ponieś jałowiznę !
Wszystkie płodzenia wysusz w niej organa!
Z jej niegodnego niechaj nigdy ciała
Syn nie wyrośnie, coby ją uzacniłl
Lub, jeśli z twojej począć musi woli,
Stwórz dziecię z żółci, aby dla niej było
Przez ciąg żywota wyrodną męczarnią,
Okryło młode jej czoło marszczkaini,
Lica jej gorzkich łez orało strugą,
Płaciło miłość, troski macierzyńskie
Śmiechem i wzgardą, by i ona czuła,
Ze głębiej dziecka przenika niewdzięczność
Niż żmii zęby! Precz stąd, precz, co prędzej!
(Wychodzi).
Albany.
Goneril.
Przez Boga! powiedz, jaki tego powód?
Nie troszcz się o to; zostaw wolną drogę
Zdziecinniałego starca przywidzeniom!
(Wraca król Lear).
Król Lear. Co? pięćdziesięciu na raz mych rycerzy?
Po dwóch tygodniach?
Albany.
Co się stało panie?
Król Lear. Powiem ci.
(Do Gon.) Na śmierć i życie ! wstyd mi, że w twej
Do tego stopnia męskość moją wstrząsnąć,
Że łzy gorące, które z moich oczu
Gwałtem tryskają, robią cię ich godną.
Niech mgły i burze zwalą się na ciebie!
Ojcowskich przekleństw niezgłębione rany
Niechaj roztoczą istność twoją całą!
—
170 —
Stare me oczy, jeśli jeszcze dłużej
Łzy chcecie sączyć dla takiej przyczyny,
To sam was wydrę, rzucę was o ziemię
Wilżyć tam glinę! H a ! niech i tak będzie!
Mam jeszcze córkę, która, jestem pewny,
Dziecinną miłość w sercu zachowała,
A gdy usłyszy o twej wyrodności,
Twarz twoją wilczą ręką swą podrapie.
Jeszcze mnie ujrzysz w dawnej mej postaci,
Którą, jak myślisz, na zawsze straciłem!
( Wychodzą : król Lear, Kent i Orszak).
Goneril. Czy uważałeś?
Albany.
Nie mogę, Goneril,
Mimo miłości, którą mam dla ciebie,
Tyle być stronnym —
Goneril.
Dajmy temu pokój.
Hola! Oswaldzie! (Do Błazna). A ty, mości panku,
Podobno więcej hultaju, niż błaźnie,
Idź za twym panem !
Błazen.
WujaszkuLearze, wujaszku Learze, poczekaj! zabierz
z sobą błazna!
Schwytana liszka w żelaznej więzi,
Razem z wzorem dobrych córek,
Dyndać na jednej będzie gałęzi,
Gdybym mógł kupić stryczek za kapturek.
Trudno popasać tu dłużej,
Bierz się, błaźnie, do podróży! (Wychodzi).
Goneril. Mądry to pomysł, stu zbrojnych rycerzy!
Prawdziwie, krok to bardzo polityczny
Dać mu na rozkaz stu zbrojnych rycerzy,
Aby na lada sen lub przywidzenie,
Na lada skargę, na lada obrazę,
Mógł siłą poprzeć swoją zdziecinniałość,
Życia naszego być panem! — Oswaldzie!
Albany. Może obawa twoja jest zbyteczna.
Goneril. Lepszy obawy zbytek, niż ufności.
Wolę uprzedzić złe, które mi grozi,
Niźli drżeć, by mnie złe nie uprzedziło.
—
Oswald.
Goneril.
Albany.
Goneril.
Albany.
171
—
Znam jego serce. Każde jego słowo
Przesyłam siostrze. Jeżeli go przecie
Chce podejmować ze stu rycerzami,
Mimo wskazanych jej niedogodności —
Oswaldzie! (Wchodzi Oswald).
Listy do siostry gotowe?
Gotowe, pani.
Dobierz kilku ludzi
I dalej na koń! Wyłóż jej szeroko
Wszystkie powody mej niespokojności,
A jeśli możesz, dodaj argumenta
Jeszcze dokładniej myśl mą stwierdzające.
Idź, nie trać czasu i wracaj co prędzej !
(Wychodzi Oswald).
Nie, nie, milordzie, tę mleczną łagodność,
Choć jej nie ganię — przebacz mi otwartość! —
Świat więcej gani, jako brak mądrości,
Niźli pochwala miękkie pobłażanie.
Nie wiem, jak wzrok twój daleko przenika:
Za lepszem goniąc często psujem dobre.
Więc —
Dobrze, dobrze; czekajmy na skutki. (Wychodzą).
SCENA V.
Dziedziniec przed zamkiem księcia Albany.
(Wchodzą: król Lear, Kent i Błazen).
Król Lear. Idź naprzód do Gloucestera z tymi listami. Nie mów
mojej córce o tem, co wiesz, więcej niż potrzeba, że­
by odpowiedzieć na pytania, które ci zada po od­
czytaniu listu. Jeśli się nie pospieszysz, stanę tam
przed tobą.
Kent.
Nie zmrużę oka, póki nie wręczę twojego listu.
(Wychodzi).
Błazen.
Gdyby człowiek mózg nosił w piętach, czyby nie
groziło mu odmrożenie?
Król Lear. Bez wątpienia.
—
172
—
—
-
(Wchodzi Rycerz).
Król Lear. Co tam nowego? Czy konie gotowe?
Rycerz. Gotowe, milordzie.
Król Lear. Więc idźmy, chłopcze!
Błazen. Dziewica, co z mojego odjazdu się śmieje,
Żałobę po dziewictwie swem niedługo wdzieje.
(Wychodzą).
Błazen.
Więc bądź dobrej myśli; nigdy twój dowcip nie bę­
dzie chodził w łapciach.
Król Lear. Ha! ha! ha!
Błazen.
Zobaczysz, że druga córka przyjmie cię uprzejmie, bo
choć podobna do tej jak leśne jabłko do ogrodowe­
go, mogę jednak powiedzieć, co mogę.
Król Lear. A co możesz powiedzieć, chłopcze?
Błazen. Że smak tamtej będzie tak różny od tej smaku, jak
smak leśnego jabłka od leśnego jabłka. Ozy nie mógł­
byś mi powiedzieć, dlaczego nos ludzki stoi w po­
środku ludzkiej twarzy?
Król Lear. Nie.
Błazen.
No, to ja ci powiem: dlatego, żeby trzymać oczy po
obu stronach nosa, aby mógł człowiek dojrzeć, czego
nie może zwąchać.
Król Lear. Pokrzywdziłem ją.
Błazen.
Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, jak ostryga lepi swoją
skorupę?
Król Lear. Nie.
Błazen.
Ani ja też ; ale ci powiem, dlaczego ślimak ma domek.
Król Lear. Dlaczego?
Błazen.
Aby w nim chować głowę, a niedawać go córkom,
zostawiając własne rogi bez futerału.
Król Lear. Zapomnę własnej natury. Tak dobry ojciec ! Czy ko­
nie moje gotowe?
Błazen.
Twoje osły poszły się tern zająć. Przyczyna, dla któ­
rej siedem gwiazd nie jest więcej niż siedem, jest śli­
czną przyczyną.
Król Lear. Dlatego, że nie jest osiem?
Błazen.
Zgadłeś. Byłby dobry z ciebie błazen.
Król Lear. Odebrać wszystko gwałtem! Potworna niewdzięczność!
Błazen.
Gdybyś był moim blaznem, wujaszku, kazałbym cię
oćwiozyć za to, że się postarzałeś przed czasem.
Król Lear. Dlaczego?
Błazen.
Nie należało ci się starzeć, póki nie przyszedłeś do
rozumu.
Król Lear. Strzeż mnie, o Boże, strzeż mnie od szaleństwa!
Ocal mój rozum! Nie chcę być szalonym.
173
AKT DRUGI.
SCENA I.
Dziedziniec w zamku hrabiego Gloucester.
(Edmund i Curan wchodząc, spotykają się).
*
Edmund. Szczęść Boże, Curanie!
Curan.
I tobie, panie! Właśnie co opuściłem twojego ojca;
przyniosłem mu wiadomość, że książę Cornwall i księ­
żna jego Began przybędą tu do niego tej nocy.
Edmund. Co ich do tego spowodowało?
Curan.
Nie wiem. Czy słyszałeś, jakie krążą wiadomości?
Chcę mówić o nowinach, które ludzie szepcą sobie do
ucha; bo dotąd są to sprawy tylko w poufałych roz­
mowach dotykane.
Edmund. Nie słyszałem nic wcale. Powiedz mi, proszę, co to
za nowiny?
CuranCzy nie słyszałeś, że jak się zdaje, przyjdzie do wojny
między książętami Cornwall a Albany?
Edmund. Ani słowa.
Curan.
To usłyszysz o tem niebawem. Żegnam cię, panie.
(Wychodzi).
Edmund. Przybywa książę! Tem lepiej, tem lepiej!
To w sprawę moją wybornie się wplata.
Ojciec na brata pozastawiał czaty;
J a mam odegrać delikatną rolę;
-
174
-
Pośpiechu, przybądź na pomoc z fortuną!
Edgar.
Edmund.
Gloucest.
Edmund.
Gloucest.
Edmund.
Gloucest.
Edmund.
Gloucest.
Edmund.
Zejdź, bracie! Bracie, mam ci coś powiedzieć.
(Wchodzi Edgar).
Ojciec mój czuwa; radzę ci, uciekaj!
Twoja kryjówka już mu jest wiadoma,
Ale na szczęście, noc cię uratuje.
Czy nie mówiłeś źle o księciu Cornwall?
Tej nocy z wielkim zjeżdża tu pośpiechem,
Z nim Regan. Rozważ, czyś się nie wygadał
O jego przeciw Albany knowaniach?
Nie, nigdy słowa o tern nie mówiłem.
Ojciec się zbliża. Przebacz, dla pozoru
Muszę oręża dobyć przeciw tobie;
Ty udaj opór. A teraz, uciekaj!
Poddaj się! Musisz iść ze mną do ojca.
Hej, światła! hola! Uciekaj, mój bracie!
Hola, pochodni! Bądź zdrów! nie trać czasu!
(Wychodzi Edgar).
Kilka krwi kropli lepszym będą świadkiem (rani się
Wściekłego starcia. Widziałem pijaków,
Siekących głębiej dla prostej zabawy.
Stój! Ojcze! Niktże w pomoc mi nie przyjdzie?
(Wchodzą: Gloucester i Słudzy z pochodniami).
Powiedz Edmundzie, gdzie jest ten nikczemnik?
Tu stał w ciemności, z dobytym orężem,
Marmocąc czary, zaklinając księżyc,
By mu dopomógł —
Lecz gdzie jest? odpowiedz.
Widzisz krew moją, panie?
Gdzie ten nędznik?
W tę uciekł stronę. Próżno usiłując —
Hej, w pogoń za nim! (Wychodzi Sługa)
A co usiłując?
Wciągnąć mnie, ojcze, w spiski na twe życie,
Bo mu odrzekłem, że na ojcobójców
Wszystkie pioruny mściwe niebo ciska,
Mówiłem, jak są potężne łańcuchy,
Wiążące dziecko do ojcowskich piersi,
—
175 —
On też, gdy spostrzegł upór nieugięty
Przeciw wyrodnym swoim przedsięwzięciom,
Rzucił się na mnie z dobytym orężem,
I, gdym nie myślał o zdradnej napaści,
Przeszył mi ramię; lecz gdy się przekonał,
Że mi nie brakło na duchu i woli
Stanąć w obronie dobrej mojej sprawy,
Może i moim przestraszony krzykiem,
Uciekł co prędzej.
Gloucest.
Niechże więc ucieka!
Lecz mu nie łatwo skryć się na tej ziemi;
Raz schwytanego spieszny czeka koniec.
Pan mój łaskawy tej nocy przybywa,
Jego powagą ogłoszę po kraju,
Ze ten na wdzięczność moją ma rachować,
Który zbrodniarza pod miecz przyprowadzi:
Kto go ukryje, gardłem to zapłaci.
Edmund. Gdym mu odradzał występne znamiary,
A on upornie w swem trwał przedsięwzięciu,
Odkryciem całej sprawy mu groziłem,
A on mi na t o : „At, biedny bękarcie!
Czy myślisz, jeśli kłamstwo ci zarzucę,
Twe słowa ludziom wiarę jaką dadzą
W twą zacność, cnotę, wartość lub przymioty?
Nie, nie, bo proste moje zaprzeczenie,
(A rachuj na nie, choćbyś miał na dowód
Własne me pismo), proste zaprzeczenie
Starczy, by całej sprawie dać pozory
Twych spisków, twoich knowań i podstępów.
Musiałbyś wprzódy świat cały odurzyć,
By nie pomyślał, że mnogie korzyści,
Które z mej śmierci dla ciebie urosną,
Nie były dosyć potężną ostrogą,
By cię do knowań na życie me popchnąć".
Gloucest. O zatwardziały, o występny nędznik!
Świadectwu własnej zaprzeczyłby ręki!
Nie jam go spłodził! (Słychać trąby za sceną).
Słyszysz? trąby księcia.
-
Cornwall.
Regan.
Gloucest.
Regan.
Gloucest.
Regan.
Gloucest.
176
Nie wiem, dla jakicli p r z y b y w a p o w o d ó w .
Wszystkie mu zamknę p o r t y ; nie ucieknie;
Książę tę łaskę m u s i mi w y ś w i a d c z y ć .
R o z e ś l ę p r z y t e m j e g o wizerunek,
Ż e b y n a niego oko miał kraj cały.
W y n a j d ę sposób, t y w i e r n y mój synu,
B y ci z a p e w n i ć moich ziem dziedzictwo.
(Wchodzą: Cornwall, Began i Orszak).
L e d w o żem przybył, a już, przyjacielu,
O jakże dziwnych usłyszałem wieściach!
Jeśli t o p r a w d a , n a zbrodnię p o d o b n ą
N i e m a dość ciężkiej k a r y ! J a k t w e zdrowie,
Milordzie?
Pani, serce moje pękło,
Pękło !
Co? C h r z e s t n y s y n mojego ojca
Na twoje godził życie? Ten, k t ó r e m u
Mój ojciec swoje dał imię, twój E d g a r ?
O pani, w s t y d mój chciałby t o u t a i ć !
Czy nie p r z e s t a w a ł z r o z p u s t n e m r y c e r s t w e m ,
Ojca mojego s t r a ż ą ?
Nie wiem, pani.
0 , zbyt to straszny, zbyt to grzeszny zamach!
Tak, pani, zwykle żył w ich t o w a r z y s t w i e .
T o m n i e nie dziwią złe j e g o uczucia.
Oni n a życie s t a r c a go podszczuli,
By spoinie j e g o p r z e m a r n o w a ć mienie.
Dziś właśnie siostra ich p o s t ę p o w a n i e
Dokładnie w swoim o p o w i a d a liście.
J e ś l i pi-zybędą w m o i m osiąść domu,
Mnie t a m nie znajdą.
Cornwall.
Ani mnie, zaręczam.
E d m u n d z i e , mówią, że t w o j e m u ojcu
Synowskich u c z u ć złożyłeś d o w o d y .
Edmund. T y l k o m dopełnił mojej powinności.
Gloucest. O d k r y ł mi j e g o spiski, a t ę r a n ę
Odebrał, p r a g n ą c z a t r z y m a ć zbrodniarza.
Edmund.
Regan.
—
-
177
—
Cornwall. Czyś wysłał za nim p o g o n i e ?
Gloucest.
Wysłałem.
Cornwall. J e ś l i go schwycą, bądź p e w n y , n a p r z y s z ł o ś ć
N i k o m u n o w e j k r z y w d y nie wyrządzi.
W e d l e t w e j woli r z ą d ź moją potęgą.
A t y E d m u n d z i e , k t ó r y n a m w tej sprawie
Złożyłeś d o w ó d c n ó t i poświęcenia,
Będziesz n a p r z y s z ł o ś ć moim, bo n a m t r z e b a
L u d z i t a k w i e r n y c h i tak p o ś w i ę c o n y c h .
B i o r ę cię z sobą.
Edmund.
Możesz liczyć, p a n i e ,
Na w i e r n o ś ć moją, jeśli nie n a więcej.
Gloucest. P a n i e , dziękuje w j e g o ci imieniu.
Cornwall. Nie wiesz, dlaczego tutaj p r z y b y w a m y —
Regan.
W niezwykłą porę, o t a k późnej n o c y .
W a ż n a t o sprawa, s z l a c h e t n y Gloucesterze,
W której p r a g n i e m y twej zasiągnąć r a d y .
Odbieram listy od ojca i s i o s t r y
O ich n i e z g o d z i e ; u z n a ł a m za dobre
Nie z mego domu przesłać im odpowiedź :
Stąd moje d o nich w y p r a w i ę p o s e l s t w o .
Pociesz się, dobry s t a r y przyjacielu;
Twej n a m p o t r z e b n e j n i e o d m ó w i s z r a d y
W sprawie, najmniejszej zwłoki niecierpiącej.
Gloucest. Na t w e rozkazy, pani, j e s t e m g o t ó w ;
T y m c z a s e m przyjmij w m y m d o m u gościnność.
( Wychodzą).
SCENA I I .
P r z e d z a m k i e m Grloucestera.
(Wchodzą
z przeciwnych
stron:
Kent
i
Oswald).
Oswald.
Dzień dobry, przyjacielu. Czyś z t e g o d o m u ?
Kent.
Oswald.
Kent.
Oswald.
Tak j e s t .
Gdzie m o ż e m postawi«' n a s z e k o n i e ?
W błocie.
P r o s z ę cię, jeśli mnie kochasz, powiedz.
i/ll U SZEKSPIRA TOM IV.
12
Kent.
Oswald.
Kent.
178
—
-
Nie k o c h a m cię wcale.
W takim razie i j a o ciebie nie dbam.
G d y b y m cię t r z y m a ł , gdzie myślę, n a u c z y ł b y m cię
dbać o m n i e .
Oswald.
Dlaczego m n i e w t e n sposób t r a k t u j e s z ? Nie znam
cię wcale.
Kent.
Ale j a z n a m cię dobrze, m o p a n k u ,
Oswald.
Z a kogo m n i e bierzesz?
Kent.
Z a bultaja, za ł o t r a żyjącego n i e d o g r y z k a m i ; za po­
dłego, d u m n e g o , płytkiego, żebrzącego, t r ó j b a r w n e g o ,
stofuntowego, b r u d n o p o ń c z o s z n e g o h u l t a j a ; za proeesowicza z zajęczem sercem, za sk . . . . s y n a , fircyka,
lizusa, d u b e l t o w e g o o p r y s z k a ; za gałganiarza, za ło­
tra, co chciałby zostać rajfurem przez zbytek usłużno­
ści, a j e s t tylko mieszaniną hultaja, żebraka, tchórza,
raji'ura, a s y n e m i dziedzicem kundlicy. Zbiję cię n a
k w a ś n e jabłko, jeśli zaprzeczysz j e d n e j sylabie t w o i c h
przymiotów.
Oswald.
Co za p o t w o r n e z ciebie stworzenie, że możesz t a k
l ż y ć człowieka, k t ó r e g o nie znasz, i k t ó r y cię nie zna.
Kent.
Miedzianego czoła z ciebie pachołek, skoro u t r z y m u ­
jesz, że m n i e nie znasz. Czy nie d w a dni t e m u , j a k ci
p r z y s t a w i ł e m s t o ł e k i w y g a r b o w a ł e m ci s k ó r ę w przy­
t o m n o ś c i króla? D o b ą d ź szabli, ł o t r z e ! bo choć n o c
jeszcze, to księżyc świeci; n a placek cię spłaszczę,
t y sk . . . . synie, obrzydliwy golibrodo! D o b ą d ź szabli'
(Dobywa szabM).
Oswald.
Idź sobie z Bogiem! nie m a m nic z tobą do czynienia.
Kent.
Dobądź szabli, h u l t a j u ! P r z y b y w a s z z listami prze­
ciw k r ó l o w i ; t r z y m a s z s t r o n ę lalki p r ó ż n o ś c i p r z e c i w
m a j e s t a t o w i jej ojca. Dobądź szabli, hultaju. albo cię
zbiję na zrazy! D o b ą d ź szabli, hultaju, i broń s i ę !
Oswald.
Rety! hola! rozbój! rety!
Kent.
Rąb, niewolniku, b r o ń się ! B r o ń się niewolniku, a
rąb ! (Bije go).
Oswald.
Rety! hola! rozbój! rozbój!
(Wchodzą:
Edmund, Cornwall, Megan, Gloucester i Służba).
Edmund. A to co się z n a c z y ? Rozłączcie s i ę !
179
—
Kent.
A więc i z tobą, d o b r y chłopczyku, jeśli ł a s k a ! zbliż
się, poskrobię cię, zbliż się m ł o d y paniczu !
Gloucest. Nie gwałćcie pokoju, jeśli życie m a dla w a s c e n ę !
Zapłaci gardłem, k t o raz jeszcze u d e r z y .
O co w a m
idzie?
Regan.
To są p o s ł a ń c y naszej s i o s t r y i króla.
Cornwall. Co dało p o w ó d do waszej sprzeczki? M ó w c i e !
Oswald.
L e d w o o d d y c h a m , milordzie.
Kent.
Nic dziwnego, tak z m o r d o w a ł e ś twoje m ę t s w o . Tchórz­
liwy hultaju, n a t u r a ciebie się w y r z e k a ; krawiec cię
uszył.
Cornwall. D z i w n e z ciebie s t w o r z e n i e ; krawiec uszył człowieka?
Kent.
Krawiec, panie ! Rzeźbiarz albo m a l a r z nie mógłby
tak źle go zrobić, choćby tylko dwie godziny swoje
p r a k t y k o w a ł rzemiosło.
Cornwall. P o w i e d z , skąd wszczęła się w a s z a k ł ó t n i a ?
Oswald.
Ten stary hajdamak, panie, k t ó r e m u d a r o w a ł e m życie
n a prośbę siwej j e g o b r o d y —
Kent.
A t y iks, sk
synie, ty n i e p o t r z e b n a l i t e r o ! Milor­
dzie, jeśli m i pozwolisz, n a w a p n o rozdepcę tego łaj­
daka i p o t y n k u j ę n i m m u r y wychodka, u l i t o w a ł e ś się
n a d moją siwą brodą, ty pliszko!
Cornwall. Cicho, h u l t a j u ! Czy nie znasz r e s p e k t u ?
Kent.
Z n a m , ale swoje m a gniew przywileje.
Cornwall. P o w i e d z mi, gniew twój jaki p o w ó d zbudził?
Kent.
Ż e miecz p o d o b n y śmie nosić niewolnik,
Co o d r o b i n y nie nosi h o n o r u .
T a c y hultaje, z u ś m i e c h e m n a ustach,
J a k szczury, święte przegryzają węzły,
Z b y t ścisłe, żeby rozwiązać j e m o ż n a ;
1 namiętności wszystkie zbuntowane
W swych p a n ó w sercu podsycają skrzętnie,
Na ogień olej, śnieg n a lód ciskają;
Przeczą i twierdzą, i dziób z i m o r o d k a
Wedle przywidzeń p a n ó w obracają, 1 )
')]!>]
rej wiatr wieje.
J< m.im. , /. powieszonj /u
lek ł teatrom dziób obraca, z któ­
12-
180 —
J a k pies, za t r o p e m tylko iść umieją.
(Do Osw.J Z a r a z a n a twą t w a r z epileptyczną!
Z m y c h słów się śmiejesz j a k z błazeńskiej mowy?
O gdybym, gąsko, pod S a r u m cię t r z y m a ł ,
Do Camelotu gęgałbyś p r z e d e m n ą ! ' )
Cornwall. Czy oszalałeś starcze?
G oucest.
Skąd ta k ł ó t n i a ?
Kent.
N i e m a dwóch rzeczy an ty p a t y czniej szych,
Jak ja z tym łotrem.
Cornwall.
C z e m u zwiesz go ł o t r e m ?
W czem ci zawinił?
Kent.
T w a r z mi j e g o w s t r ę t n a .
Cornwall. Może nie więcej, j a k moja, jej, j e g o .
Kent.
R z e m i o s ł e m mojem, panie, szczerze m ó w i ć ;
Zdarzyło mi się lepsze widzieć t w a r z e ,
Niźli te, k t ó r e obecnie s p o s t r z e g a m ,
Na jakichkolwiek stojące r a m i o n a c h .
Cornwall. To jakiś ptaszek, co czasem chwalony
Z a swą rubaszność, t e r a z afektuje
Zuchwałą szorstkość, n a g w a ł t swej n a t u r z e
P r z y b i e r a rolę. Nie może p o c h l e b i a ć !
Uczciwy prostak, p r a w d ę m u s i m ó w i ć !
K t o się nie zgorszy, tern lepiej ; kto zgorszy,
Tylko s z c z e r o t ę j e g o m o ż e ganić.
Z n a m j a te p t a s z k i ; p r o s t o t y płaszcz kryje
Więcej chytrości i celów w y s t ę p n y c h ,
Niż czołobitne, p o k o r n e p o k ł o n y
D w u d z i e s t u d u d k ó w kornie się płaszczących.
Kent.
Na prawdę, panie, a n a szczerą prawdę,
A z p r z e p r o s z e n i e m waszej dostojności,
K t ó r e j wpływ, niby ogień p r o m i e n i s t y
Na j a s n e m czole F e b a —
Cornwall.
Co to z n a c z y ?
Kent.
Z m i a n ę mojego stylu, k t ó r y się dostojnemu panu tak
]
) Wedle jednych aluzya do miasta Camelot, słynnego w romansach o krdln
Arturze; wedle innych, Camelot jest miasteczko w hrabstwie Somerset, otoczone ba­
gnami, na których chowają wielkie stada gęsi.
—
181
—
nie podobał. "Wiem, panie, że nie j e s t e m pochlebcą;
ten, k t ó r y cię oszukał u d a n y m t o n e m szczerości, był
hultajem, którym, co do mnie, być nie chcę, choćby
m n i e do tego zachęcała nadzieja ułagodzenia twojego
gniewu, milordzie.
Cornwall. Czem go s k r z y w d z i ł e ś ?
Oswald.
Nie skrzywdziłem wcale.
Król, a p a n jego, żle myśl mą tłómacząc,
N i e d a w n o rękę podniósł n a mnie w gniewie,
A on, by p a n u swojemu pochlebić,
P o d s t ę p e m z n ó g mnie powalił n a ziemię,
Obalonego z s z y d e r s t w e m pokrzywdził,
I tyle swojem j u n a c t w e m dokazał,
Ż e p o c h w a ł a m i s w e m i król obsypał
Gwałt, n a b e z b r o n n y m spełniony człowieku.
Z a p e w n e p a m i ę ć tej j e g o dzielności
I tu m u dobyć kazała oręża.
Kent.
K a ż d y z t y c h ł o t r ó w tchórzliwych językiem
Na t c h ó r z a zmieni samego Ajaxa.
Cornwall. P r z y n i e ś c i e dyby! Stary ty huit aj u,
Sędziwy śmiałku! m y cię n a u c z y m y —
Kent.
Z a s t a r y j e s t e m , panie, do nauki.
Daj pokój d y b o m ; ja, królewski sługa,
Na króla rozkaz do ciebie p r z y b y w a m ;
Byłoby znakiem zbyt wielkiej p o g a r d y
Dla p a n a mego dostojnej osoby,
Złośliwie w dyby k u ć j e g o posłańca.
Cornwall. Przynieście d y b y ! Na h o n o r przysięgam,
Że do południa m u s i w nich wysiedzieć.
Regan.
Co, do p o ł u d n i a ? Do nocy, milordzie,
I przez noc n a w e t .
Kent.
Reflan-
Gdybym p s e m był tylko
Twojego ojca, nie powinnaś, pani,
Tak mnie t r a k t o w a ć !
Ale tak t r a k t u j ę
J e g o pachołków.
Cornwall.
To j e d e n z paniczów,
O których nasza siostra n a m donosi.
— 183 —
Przynieście dyby! (Przynoszą dyby).
Gloucest.
Nie rób tego, panie!
Wiem, że zawinił; dobry król, pan jego,
Skarci go za to, lecz sromotna kara,
Którą mu grozisz, dotyka jedynie
—
Lud najpodlejszy, ostatną hołotę,
Za kradzież albo i gorsze występki.
Król to za krzywdę weźmie osobistą,
Jeżeli jego sługa i posłaniec
Ulegnie karze tak upadlającej.
Cornwall. Odpowiem za to.
Recjan.
Mojaby też siostra
Jeszcze za większą wziąć mogła obrazę,
Że jej dworzanin, pełniąc jej rozkazy,
Był w tak niegodny sposób pokrzywdzony.
Skujcie mu nogi! (Biorą Kenta w dyby).
Idźmy teraz, panie !
(Wychodzą: Regan i Cornwall).
Gloucest. Żal mi cię, bracie; to wola książęcia,
Którego światu znany jest charakter:
Wstrętny mu opór. Wstawię się za tobą.
Kent.
Nie, dobry panie, nie rób tego, proszę!
Czuwałem, drogę odbyłem mozolną,
Część nocy prześpię, a resztę prześwistam.
Z pięt może wyróść szczęście uczciwemu.
A więc dobranoc !
Gloucest.
Źle postąpił książę;
Czyn jego będzie na złe tłómaczony (Wychodzi).
Kent.
Dobry mój królu, stwierdziłeś przysłowie,
Z chłodu pod skwarne dostałeś się słońce.
Zbliż się, księżycu, do tej ciemnej kuli,
Pożycz mi światła, by ten list przeczytać!
Nędzarze tylko czasem cuda widzą.
To list Kordelii. Szczęśliwem zrządzeniem
Doszły ją wieści o mojem przebraniu.
Znajdzie czas ona w tych bolesnych sprawach
W pomoc nam przybyć i krzywdy uleczyć.
Przymruż się, oko, czuwaniem znużone,
—
183
—
Aby nie widzieć tego hańby domu.
Teraz dobranoc, fortuno ! uśmiechnij
Znowu się do mnie, a koło twe obróć! (usypia).
SCENA III.
Step.
(Wchodzi Edgar).
Edgar.
Publikowane me imię słyszałem;
W spróchniałem drzewie uszedłem pogoni;
N
Niema jednego portu, niema miejsca,
Grdzieby straż czujna nie czyhała na mnie.
Postanowiłem, aby się ratować,
Przybrać pozory najpodlejszej nędzy,
Co kiedykolwiek wzgardzonego człeka
Do bydlęcego przybliżyła stanu.
Twarz skalam błotem, płachtą się owinę,
Włosy me wszystkie w kołtuny pozwijam,
W mojej nagości z wiatrów będę szydził,
I z niepogody surowego nieba.
Już wzór znalazłem sobie na tej ziemi:
Żebraków z Bedlam, co wśród dzikich ryków
Tkają w gangreną otrętwiałe ręce
Spilki, gałązki rozmarynu, gwoździe,
A potem, hydne pokazując rany,
Po biednych siołach, młynach i owczarniach,
Czasami prośbą, czasem przekleństwami
Zmuszają ludzką litość do jałmużny.
Tylko Tomaszkiem biednym jestem teraz;
To jest coś jeszcze — a Edgar jest niczem (wychodzi)
SCENA IV.
Przed zamkiem Gloucestera.
(Wchodzą: "król Lear. Błazen i Dworzanin).
Król Lear. To jednak dziwna, że dom opuszczając
Nie odprawili mojego posłańca.
—
Dworz.
18t
—
Wiem, że ostatniej nocy nie myślano
0 tej podróży.
Kent.
Witaj, dobry panie!
Król Lear. Czy na rozrywkę takąś wybrał hańbę ?
Kent.
O nie, milordzie.
Błazen. H a ! ha! Nosi okrutne podwiązki. Konie przywięzują
za głowy, psy i niedźwiedzie za szyje, małpy za lę­
dźwie, a ludzi za nogi. Zbyt gorącemu w nogach
człowiekowi dają drewniane pończochy.
Król Lear. Kto tak nie zważał na twe stanowisko,
'
Że cię tu wsadził?
Kent.
On, panie, i ona,
Twój syn i córka.
Król Lear. Nie.
Kent.
Tak jest.
Król Lear. Nie, powtarzam.
Kent.
A ja powtarzam: tak jest.
Król Lear. Nie, nie, nigdyby się na to nie odważyli !
Kent.
Odważyli się jednak.
Król Lear. Nie, przysięgam na Jowisza !
Kent.
A ja przysięgam na Junonę, tak jest!
Król Lear. Na krok ten nigdyby się nie ważyli,
Zrobićby tego nie mogli, nie chcieli.
Czyn od morderstwa gorszy, taką krzywdę
Poszanowania godnemu wyrządzić.
Powiedz natychmiast, jaka twoja wina,
Że w taki sposób ważyli się karać
Mego posłańca?
Kent.
Panie, w ich pałacu
Zaledwo twoje listy im wręczyłem,
Zanim powstałem, bo im na kolanach
Mój hołd złożyłem, przybywa posłaniec,
Oblany potem, zziajany 2'ośpiechem,
Bez tchu, zaledwo zdolny wybełkotać
Goneril, pani swojej pozdrowienie;
Oddał list, który czytali z pośpiechem,
Zwołali orszak, bez najmniejszej zwłoki
Dosiedli koni, a z zimnem spojrzeniem
-
185
—
Dali mi rozkaz, bym gonił za nimi
I na odpowiedź ich cierpliwie czekał.
Tu, gdy spotkałem drugiego posłańca,
Co pozdrowieniem swojem zatruł moje,
(A tym posłańcem był właśnie ów panicz,
Co się tak krnąbrnie panu memu stawił),
Chętniej szy słuchać serca niźli głowy,
Dobyłem szabli, a tchórz ten nikczemny
Krzykami trwogi cały dom poruszył,
I sądem syna twojego i córki
Czyn mój zasłużył na hańbiącą karę,
W której mnie widzisz.
°'azen.
Zima nieskończona,
Gdy dzikie gęsi w tamtą lecą stronę.
Ślepe są dzieci przed ojcem w łachmanach ;
Przed ojcem z workiem dzieci na kolanach.
Drzwi swych fortuna biednym nie otwiera.
Ale z tern wszystkiem, dostaniesz od twych córek
tyle krzyżów, ile potrafisz zliczyć przez rok cały.
Król Lear. Niewieścia słabość, hysterica passio,
Pnie się do serca! Spadnij, czarny smutku,
Nie tak wysoko twoje są żywioły!
Gdzie jest ta córka?
"entW pałacu tym z hrabią.
Król Lear. Czekajcie na mnie, sam się z nią rozmówię (wyćkodsi).
"Worz.
I prócz obrazy, którąś opowiedział,
Nie było innej?
Kent
Nie, nie było żadnej.
Ale dlaczego z tak małym orszakiem
Król tu przybywa?
B
'azen.
Gdyby cię za to pytanie w dyby okuto, dobrzebyś na
to zasłużył.
K
ent.
Dlaczego, błaźnie?
Błazen.
Poślemy cię do szkoły mrówek, abyś się tam nau­
czył, że się w zimie nie pracuje. Wszystkimi, co idą
za nosem, kierują oczy, wyjąwszy ślepych; a niema
jednego nosa na dwadzieścia, któryby nie zwietrzył
tego, co śmierdzi. Puść wielkie koło, kiedy się z góry
—
186
—
toczy, bo gdybyś chciał za niem pędzić, kark sobie
skręcisz; ale gdy to koło puie się pod górę, daj mu
się ciągnąć bezpiecznie. Jeżeli jaki mądry człowiek
da ci lepszą radę, zwróć mi moją; chciałbym, żeby
tylko urwisze jej słuchali, bo daje ją błazen.
Ten, który goni tylko za zyskiem,
I tylko z pozoru służy,
Z pierwszym piorunów ucieknie błyskiem,
I zostawi cię śród burzy.
Której spełnienie potrzebuje zdrowia.
Nie jest sam sobą człowiek, gdy natura
Z cierpiącem ciałem duszy każe cierpieć.
Poczekam; własną popędliwość winię,
Źe w gorączkowym wybryku choroby
Postanowienie zdrowej widzę woli.
(Spoglądając na Kenta).
Śmierć i zagłada! Dlaczego on w dybach?
Czyn mi ten stwierdza, że ta ich choroba
Jest czczym wybiegiem. Wypuście mi sługę!
Idź do nich, powiedz, że chcę z nimi mówić,
Teraz, natychmiast! niechaj się tu stawią,
Albo pod drzwiami ich bić będę w bębny,
Aż sen zabiję !
Lecz ja zostanę, cobądź mnie czeka,
Niech mędrek ucieka sobie;
Błaznem się robi łotr, co ucieka,
Ja z błazna łotra nie zrobię.
Kent.
Błazen.
Gdzie się tego nauczyłeś, błaźnie?
Nie w dybach, błaźnie.
(Wchodzi król Lear z Gloucesterem).
Król Lear. Nie chcą mnie widzieć? Chorzy są, znużeni
Nocną podróżą? Marne to wybiegi,
Jawne oznaki buntu i odstępstwa!
Przynieś mi lepszą odpowiedź.
Gloucest.
Mój panie,
Znasz dobrze księcia ognisty charakter,
Wiesz, jak w zamiarach swoich nieugięty.
Król Lear. Zemsta! zaraza! śmierć i zamieszanie!
Co, nieugięty? charakter? Gloucesterze,
Z księciem i żoną jego pragnę mówić.
Gloucest. Już mu doniosłem o tern, dobry panie.
Król Lear. Doniosłem? Człeku, czy mnie ty rozumiesz?
Gloucest. Rozumiem, panie.
Król Lear.
Król chce się rozmówić
Z księżęciem Cornwałl; ojciec kochający
Od swojej córki chce usługi żądać.
Czy wiedzą o tern? — Na krew mą i oddech!
Ognisty! książę ognisty! Idź, powiedz
Temu książęciu ognistemu! — Czekaj!
Jeszcze nie; może na prawdę jest chory.
Choroba zawsze zaniedbuje służby,
Goucest.
^V
Idę, chciałbym, panie,
Spór ten zagodzić (Wychodzi).
Król Lear.
O Boże, me serce!
Wzdęte boleścią serce! Ale cicho!
Błazen.
Wołaj do niego, wujaszku, jak kucharka do węgorzy,
gdy je żywcem wsadzała do pasztetu. Bijąc je po
łbie kijem: cicho, cicho, psubraty! wołała. Jej to był
brat, co przez czystą dobroć dla swojego konia siano
masłem mu smarował.
(Wchodzą: Cornwałl, Regan, Gloucester i Słueba).
Król Lear. Dzień dobry obu!
Cornwałl.
Witamy cię, panie!
(Kent wypuszczony).
Regan.
Dostojny królu, z radością cię widzę.
Król Lear. Wierzę ci, córko, mam tego powody;
Gdyby mój widok nie był ci radosny,
Jabym się rozwiódł z twojej matki grobem:
Byłby to tylko grób cudzołożnicy.
(Do Kenta). Ha, jesteś wolny? Ale później o tem.
Droga Regano, siostra twa niegodna,
(pokazując na serce)
Tu utopiła, jakby szpony sępa,
Ostry ząb swojej grzesznej niewdzięczności.
Zaledwie mogę mówić; nie uwierzysz,
188 —
Z jaką wyrodną złością — o Regano!
Regan.
Cierpliwość, panie! zdaje mi się bowiem,
Żeś jej wartości łatwiej mógł nie poznać,
Niż nie dopełnić ona powinności.
Król Lear. Jak to rozumiesz?
Regan.
Sadzę, że ma siostra
Niezdolna zgwałcić swoich obowiązków.
Jeśli przypadkiem położyła tamę
Wrzaskliwej twego orszaku rozpuście,
Tak słuszne miała do tego powody,
Że od wszelkiego wolną jest zarzutu.
Król Lear. Niech Bóg ją skarze!
Regan.
Panie, jesteś stary;
Natura w tobie kresów swych dobiega.
Czas byłby dać się kierować rozumom,
Lepiej od ciebie stan twój pojmującym.
A więc cię proszę, wróć do naszej siostry,
Wyznaj otwarcie, że ją obraziłeś.
Król Lear. Co? Więc ją prosić mam o przebaczenie?
Zważ, jak to godne ust ojcowskich słowa:
„Wyznaję, droga córko, żem jest stary;
Starość nie radość; błagam na kolanach,
Racz mi dać pokarm, ubranie i łoże"!
Regan.
Dość tego! są to żarty nieprzystojne;
Wróć do mej siostry!
Król Lear.
Nie, nigdy, Regano!
Pół mi mojego odjęła orszaku,
Z gniewnem spojrzeniem serce mi przeszyła
Od żądła żmii zjadliwszym językiem.
Niech niebios zemsta wszystkie swe pioruny
Wyrzuci na nią! Zatrute powietrze
W młode jej kości niech powieje niemoc!
Cornwall. Fe, wstydź się, panie!
Król Lear.
Lotne błyskawice,
Zgaście swym ogniem wzrok jej pogardliwy!
Zniszczcie jej piękność, wyziewy bagniste,
Wyssane ogniem potężnego słońca!
Regan.
Ach, dobry Boże! te same przekleństwa
—
189
—
W wybuchu gniewu na mnieś gotów rzucić.
Król Lear. Nie, nigdy me cię nie dotknie przekleństwo;
Obca czułemu sercu twemu twardość.
Jej wzrok jest straszny, gdy twoje źrenice
Tylko pociechę przynoszą, nie palą.
Moim zabawom nie będziesz ty skąpić,
Zmniejszać orszaku, słowem mnie obrażać,
Szczuplić dochodów, na wszystkiego domiar
Bram twych zakładać przede mną ryglami.
Ty powinności natury znasz lepiej,
Lepiej dziecinnych obowiązków prawa,
I wymagania należnej wdzięczności;
Nie zapomniałaś połowy królestwa,
Którą ci dałem.
Regan.
Do rzeczy, mój ojcze!
Król Lear. Kto w dyby okuł mojego człowieka?
(Słychać trąbkę za sceną).
Cornwall. Co to za trąbka? (Wchodzi Oswald).
Regan.
Wiem, to moja siostra;
List jej donosi, że wkrótce przybędzie.
To pani twoja?
Król Lear.
To właśnie niewolnik,
Który pożyczył dumy i zuchwalstwa
Od zmiennej łaski tej, której jest sługą.
Precz z moich oczu!
Oswald.
Co to znaczy, panie?
Król Lear. Kto w dyby okuł mego sługę? Myślę,
Że nie wiedziałaś nic o tem, Regano.
Kto się to zbliża? (Wchodzi Goneril).
Jeśli starość kochasz,
Jeśli, o niebo, twoich praw nakazem
Jest posłuszeństwo, jeśliś samo stare,
Twoją ma sprawa, stań po mojej stronie!
(do Gon.). Czy nie masz wstydu na brodę tę spojrzeć?
Zdołaszli ścisnąć rękę jej, Regano?
Goneril. Cóż jej zabrania? W czemże przewiniłam?
Nie wszystko winą, czemu winy imię
Sąd lekkomyślny lub zgrzybiałość daje?
—
190
—
Król Lear. O piersi moja, j a k ż e ś j e s t kamienna,
Że znieść to m o ż e s z ! K t o mojego sługę
W dyby śmiał o k u ć ?
Oswald.
J a rozkaz wydałem,
Lecz on z u c h w a l s t w e m n a więcej zasłużył.
Król Lear. T y rozkaz dałeś?
Regan.
P r o s z ę cię, mój ojcze,
Czas j u ż nakoniec, byś swą słabość uznał.
Jeżeli wrócisz do siostry mej domu,
Z k o ń c e m miesiąca, z połową orszaku
Będziesz mógł przybyć do mego pałacu.
Dziś j e s t e m w d r o d z e ; dziśbyś t a m nie znalazł
Nic p o t r z e b n e g o n a twoje przyjęcie.
Król Lear. J a wrócić do niej? z połową o r s z a k u ?
Nie, n i g d y ! Wolę raczej zrzec się dachu,
Wolę z wichrami i burzą wojować,
Być t o w a r z y s z e m wilków i puszczyków.
0 konieczności t w a r d a ! wrócić do n i e j !
K r ó l u F r a n c u z ó w , z krwią gorącą w żyłach,
Coś bez posagu najmłodszą wziął córkę,
R ó w n i e b y m chętnie przed t r o n e m t w y m klęknął,
1 o j a ł m u ż n ę j a k giermek cię błagał,
Aby spodlone życie me przeciągnąć.
Ja, wrócić do n i e j ! O nie, radź mi raczej,
B y m p o p y c h a d ł e m został obrzydłego
T w e g o p a c h o ł k a ! (Wskazując na Oswalda).
Goneril.
J a k ci się podoba.
Król Lear. P r o s z ę cię, córko, nie rób mnie s z a l o n y m !
Nie chcę cię dłużej trudzić, bądź mi z d r o w a !
Na tej się ziemi nie zobaczym więcej.
A przecie j e s t e ś m e m ciałem, krwią, c ó r k ą !
Lub raczej ciała mojego chorobą,
K t ó r ą konieczność zwać mi każe moją,
Czyrakiem, krwi mej zgniłej k a r b u n k u ł e m .
Lecz cię nie będę g r o m i ł ; niechaj h a ń b a
Przyjdzie, g d y zechce, nie j a ją p r z y z y w a m ,
P r z e d sąd J o w i s z a nie j a skargi niosę.
Czas ci z o s t a w i a m ; p o p r a w się, g d y m o ż e s z ;
Czekać cierpliwie mogę u K e g a n y
Z stu r y c e r z a m i mojego orszaku.
Nie tak z u p e ł n i e ; nic u m n i e w tej chwili
Regan.
Nie jest g o t o w e n a twoje przyjęcie.
"Usłuchaj s i o s t r y ; bo ci, co r o z u m e m
T w e uniesienia mierzą, sprawiedliwie
Zgodzić się muszą, żeś stary, że starość —
W i e ona dobrze, co robi.
Tak
sądzisz?
Król Lear
Tak sądzę szczerze. Orszak pięćdziesięciuV
Regan.
Czy to nie d o s y ć ? P o t r z e b a ż ci więcej?
Czy n a w e t tyle? gdy przeciw tej liczbie
Niebezpieczeństwo i w y d a t e k m ó w i ą ?
Goneril.
Regan.
Król Lear
Regan.
Król Lear
Regan.
Król Lear
Goneril.
Pod j e d n y m dachem jak żyć może zgodnie
Taki t ł u m ludzi pod d w o m a p a n a m i ?
Bardzo to t r u d n o , raczej niepodobna.
Czy r ó w n i e dobrej nie miałbyś usługi
Od d w o r z a n siostry naszej lub od n a s z y c h ?
P r a w d a , a w t e d y łatwoby n a m było
Wszelkie niedbalstwo naszych sług ukarać.
J e ś l i więc zechcesz przybyć do mnie, ojcze,
By grożącego ujść niebezpieczeństwa,
P r o s z ę cię, przybądź z dwudziestu i pięciu;
Na więcej nie m a m miejsca ni zasobów.
W s z y s t k o w a m dałem.
A czas już" byl wielki.
Na opiekunów moich was wybrałem,
Lecz liczbę m e g o orszaku zastrzegłem.
Mamże z d w u d z i e s t u pięciu tylko przybyć
Do twego z a m k u ? Czy tak powiedziałaś?
I t a k p o w t a r z a m ; ni j e d n e g o więcej.
A j e d n a k piękna j e s t grzesznic tych p o s t a ć !
Obok grzeszniejszych i najgorszą nie być
J e s t już zasługą. (Bo Goneril). A więc pójdę z t o b ą :
Pięćdziesiąt d w a k r o ć jest dwadzieścia i pięć,
Twoja więc miłość j e s t d w a razy większa.
Słuchaj mnie, ojcze, na co ci się zdadzą
D w u d z i e s t u pięciu, dziesięciu lub pięciu
5
mm
i o<
: ,- »"4
• Jt Ul
II
192
-
—
W domu, gdzie służba dwa razy liczniejsza
Na twój jest rozkaz?
Regan.
Po co jeden nawet?
Król Lear. O, nie mierz życia tylko koniecznością!
Ostatni żebrak ma zbytek w swej nędzy.
Zamknij człowieka w granicach potrzeby,
A będzie tani wiódł żywot jak bydlę.
Ty jesteś panią; gdyby, twoim sądem,
Ciepło się trzymać wielkim było zbytkiem,
Jestże potrzebny ten przepych ubioru,
Który zaledwo ogrzać cię jest w stanie?
Lecz co koniecznie potrzebne — o Boże,
Daj mi cierpliwość! jej mi tylko trzeba!
"Widzisz tu, Boże, ubogiego starca
Lat i boleści zgiętego brzemieniem!
Jeśli ty serca córek tych buntujesz
Przeciwko ojcu, nie rób ze mnie głupca,
W pokorze ducha znoszącego krzywdę,
Ale szlachetnym pierś mą natchnij gniewem !
Niech broń niewieścia, łza, lic mych nie kala!
Nie, czarownice wyrodne ! ja na was
Takiej dokażę zemsty, że świat cały —
Dokonam — jeszcze nie wiem, co dokonam —
Lecz wiem, że będzie to postrachem ziemi!
Myślicie może, że ja płakać będę?
Nie będę płakał.
Mam ja powody płakać, lecz to serce
Na sto tysięcy kawałków wprzód pęknie,
Niźli zapłaczę. Błaźnie, oszaleję!
(Wychodzą: hról Lear, Gloucester, Kent, Błazen).
Cornwall. Czas się oddalić, bo nadciąga burza.
(Burza w odległości).
Regan.
Ten dom jest mały, trudno, aby starzec
Z całym orszakiem mógł się w nim pomieścić.
Goneril. To jego wina, sam się z domu wygnał,
Niech teraz cierpi za swoje szaleństwo.
Regan.
Samego chętnie przyjmę w moim zamku,
Lecz ni jednego z jego towarzyszy.
193
—
«oneril. I ja tak myślę. Gdzie jest milord Gloucester?
Cornwall. Poszedł za starcem. Ale oto wraca.
(Wchodzi Gloucester).
Gloucest. Król jest jak wściekły.
Cornwall.
Gdzie pragnie się udać?
Gloucest. Nakazał wyjazd, lecz nie wiem, gdzie zmierza.
Cornwall. Najlepiej będzie wolność mu zostawić,
Niech gdzie chce jedzie.
Goneril.
Nie proś, żeby został.
Gloucest. Ach, noc nadciąga, wściekły wicher wyje,
A krzaka niema na kilka mil w koło !
Regan.
Nauczycielem dla upartych ludzi
Musi być krzywda, która ich dosięga
Przez własną winę. Rozkaż bramy zamknąć.
Orszak się jego składa z paliwodów;
Roztropność radzi mieć się na baczności
Przeciw zamachom, do których zbyt łatwo
Mogą swoimi pchnąć go podszeptami.
Cornwall. Noc straszna! Zamknij bramy! dobra rada
Mojej Kegany. Schrońmy się przed burzą !
(Wychodzą).
AKT TRZECI.
SCENA I.
Step. Burza, błyskawice i grzmoty.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
(Wchodzą: Kent i Dworzanin)
Kto się tu waży prócz straszliwej słoty?
Ten, który w duszy równą czuje burzę.
Znam cię. Lecz powiedz, gdzie pan, król nasz teraz?
Z rozpasanymi żywiołami walczy,
Wzywa wiatr, żeby ziemię w morze cisnął,
Lub lądy zalał karbowaną falą,
DZIEŁA SZEKSPIRA TOM IV.
' 3
-
194
—
-
.By świat się zmienił lub przepadł. Rwie włosy,
Które ze ślepą wiatr chwyta wściekłością,
I na przestrzenie bez śladu rozwiewa.
W małym swej duszy świecie stawia czoło
Wściekłości burzy z deszczami walczącej.
W nocy, śród której niedźwiedź przy szczeniętach
Drzymie w jaskini, lew i wilk zgłodniały
Nie śmią na słotę futer swych wystawić,
On z gołą głową błąka się po polach,
Zagłady wzywa.
Kto jest przy nim teraz?
Nikt oprócz błazna, który chce żartami
Bolesne krzywdy od serca odegnać.
Znam cię, wiem dobrze, że bez żadnej trwogi
Mogę ci wielką zwierzyć tajemnicę.
Niezgoda, chytrze dziś jeszcze tajona.
Tli się już między Cornwall i Albany;
Przy nich (jak zwykle przy tych, których gwiazdy
W swym szczytnym locie na tron posadziły),
Nie braknie dworzan z równą im chytrością,
Co francuskiego króla są szpiegami.
Oni dostrzegli, co jeszcze ukryte,
Tajny wstręt książąt, tajne ich fortele,
Ze starym królem okrutne obejście,
I coś głębszego, czego tylko znakiem
Może te wszystkie razem są wypadki.
To tylko pewna, że francuski zastęp
Do niezgodnego przybywa królestwa.
Silny niedbalstwem naszem, bez przeszkody
W naszych najlepszych wylądował portach,
I wkrótce swoją rozwinie chorągiew.
Jeżeli słowu mojemu dość ufasz,
I bez wahania do Dover pośpieszysz,
Znajdziesz tam kogoś, co ci podziękuje
Za wierny obraz okrutnych boleści,
Dręczących króla przez wyrodne dzieci.
Jestem szlachcicem z krwi i wychowania,
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
195 —
Możesz mi wierzyć, że ci to poselstwo
Z zupełną rzeczy daję świadomością.
Pomówim o tern jutro.
Nie, natychmiast.
By cię przekonać, że jestem czemś więcej,
Niż me pozory, otwórz tę sakiewkę,
Weź, co tam znajdziesz. Gdy ujrzysz Kordelię,
(A ujrzysz pewno), pokaż jej ten pierścień,
Ona ci powie, kto był ten towarzysz,
Którego imię nieznane ci teraz.
Przeklęta burza! Idę szukać króla.
Daj mi twą rękę. Czy nic nie masz dodać?
Słów mało, ale wielkiej za to wagi:
By króla znaleźć, bądź mi pomocnikiem,
Idź go tą stroną szukać, ja zaś tamtą,
Kto pierwszy znajdzie, drugiego zawoła. ( Wyćhodeą)
SCENA II.
Inna część stepu. — Burza.
(Wchodzą: Król Lear i Błazen).
Król Lear. Dmij wściekły wietrze, aż twe lica pękną!
Lej katarakty twoje, urąganie,
Póki wież naszych kurki nie utoną!
Siarczane ognie, z szybkim jak myśl lotem,
Gońce piorunów dęby trzaskających,
Spalcie me siwe włosy! Wy, pioruny,
Na proch rozbijcie wielką ziemi kulę,
I na raz zniszczcie formy i nasiona,
Z których niewdzięczny kształtuje się człowiek!
Błazen.
O mój wujaszku, święcona woda w suchym domu
lepsza od deszczowej wody pod gołem niebem. Do­
bry wujaszku, wracaj ! proś o błogosławieństwo two­
ich córek. Noc ta nie ma litości ani dla mądrych ani
dla głupców.
Król Lear. Grzmij z całej piersi ! pluj pgniu ! lej deszczu !
Deszcz, wicher, grzmoty, to nie moje córki;
13'
—
Błazen.
196
—
—
Nie was, żywioły, o n i e w d z i ę c z n o ś ć s k a r ż ę :
Nic w a m nie dałem, nie z w a ł e m w a s dziećmi,
Czegobądź od w a s żądać nie m a m prawa,
Zwróćcie więc n a m n i e całą srogość waszą !
Biedny, schorzały, p o g a r d z o n y starzec,
J a k w a s z p o k o r n y stoję t u niewolnik.
Służalczą j e d n a k drużyną w a s zowie,
Z d w i e m a córkami w y r o d n e m i zgodną,
By całą waszą p o t ę g ę wysilić
Na głowę starą i białą j a k moja.
0 , rzecz to s z p e t n a !
T e n , co m a dom, w k t ó r y m schronić m o ż e głowę, do­
brą m a czapkę.
K t o posadził t a m swą piętę,
Gdzie k ł a ś ć serce należało,
Będzie płakał przez n o c całą
Na n a g n i o t k i s w e przeklęte,
bo jeszcze nie było pięknej kobiety, k t ó r a b y nie
s z n u r o w a ł a u s t p r z e d zwierciadłem. (Wchodzi
Kent).
Król Lear. N i e ! będę w z o r e m wszelkiej cierpliwości,
Nie r z e k n ę słowa.
Kent.
Kto tam?
Błazen.
Ba i k t ó ż b y ? Majestat i rozporek, t o j e s t m ą d r y czło­
wiek i błazen.
Kent.
Ach, t o ty, p a n i e ? Te n a w e t stworzenia,
Co n o c kochają, nocy tej się boją.
P i o r u n y trwożą w ę d r o w c ó w ciemności,
K r y ć się im każą w s w y c h j a s k i ń głębinach.
J a k żyję, nigdy jeszcze nie p a m i ę t a m
Takich błyskawic, g r z m o t ó w tak potężnych,
I takich r y k ó w w i a t r u i ulewy.
L u d z k a n a t u r a nie zdolna w y t r z y m a ć
P o d o b n e j burzy, takiego p r z e s t r a c h u .
—
Król Lear. P o t ę ż n e bogi, co n a d głową naszą
Tej g r z m o t n e j b u r z y rozpalacie ognie,
Wynajdźcie t e r a z waszych nieprzyjaciół!
Drzyj podlezę, zbrodni k t ó r e g o tajonych
Sprawiedliwości chłosta nie d o s i ę g ł a !
W ciemnościach nocy skryj się, k r w a w a r ę k o !
K r z y w o p r z y s i ę z c o , p o z o r n y świętoszku,
Kryjący płaszczem cnoty k a z i r o d z t w o !
Drzyj, nikczemniku, co w m ą d r e j obłudzie
Czyhałeś z d r a d n i e n a życie c z ł o w i e k a !
Tajemne zbrodnie, wystąpcie z kryjówek,
Tych s t r a s z n y c h w o ź n y c h błagajcie o l i t o ś ć !
J a m p o k r z y w d z o n y więcej niż krzywdziciel.
Ken
K t o r o z p o r k o m szuka schrony,
Nim z a p e w n i ją swej głowie,
T e n w s z y n a niej znajdzie mrowie,
To ż e b r a k ó w zwykłe żony.
197
t-
Ach, z gołą g ł o w ą ! Ł a s k a w y mój panie,
U b o g a chata, o kilka stąd kroków,
D» ci p r z e d burzą schronienie przyjazne.
Spocznij t a m , j a zaś do t w a r d s z e g o d o m u
Od t w a r d y c h głazów, z k t ó r y c h zbudowany,
R a z jeszcze wrócę. Gdym o ciebie pytał
P r z e d chwilą, b r a m mi s w y c h o t w o r z y ć nie chciał
Lecz go do skąpej zmuszę gościnności.
Król Lear. R o z u m w mej głowie zaczyna się mącić.
Pójdź tu, mój chłopcze, powiedz, czy ci zimno?
I m n i e też zimno. Gdzie j e s t ta lepianka?
J a k dziwną sztukę posiada k o n i e c z n o ś ć !
Na skarb przemienia rzeczy najpodlejsze.
Gdzie j e s t lepianka? biedny mój blazenku,
J e s z c z e j e s t kątek w sercu mojem, chłopcze,
Gdzie mieszka litość nad twojem cierpieniem.
Błazen (śpiewa). K t o trochę s e n s u w głowie zachował,
Czy to deszcz szumi, czy to w i a t r wieje,
D o s w y c h się losów będzie stosował,
Choć każdej doby deszcz leje.
Król Lear. To p r a w d a , chłopcze. P r o w a d ź mnie do c h a t y !
(Wychodzą: król Lear i Kent).
Błazen.
T a noc ochłodzić zdolna kortezanę.
Nim się oddalę, ogłoszę p r o r o c t w o :
Gdy ksiądz będzie stówami, nie przykładem uczył.
—
-
198
K i e d y słód swój p i w o w a r wodą będzie t u c z y ł ,
Gdy szlachcic będzie m i s t r z e m swojego k r a w c z y k a ,
Gdy będą za kacerza palić zalotnika,
Gdy t r y b u n a ł k a ż d e m u d o b r y sąd wymierzy,
Gdy nie będzie ubogich g i e r m k ó w ni rycerzy,
K i e d y p o t w a r z z ludzkiego ucieknie ozora,
Z j a r m a r k ó w rzezimieszki znikną j a k kamfora,
Gdy lichwiarz będzie złoto na polu rachował,
A rajfur z k o r t e z a n ą kościoły budował,
N a angielskiej w t e d y grzędzie
W s z y s t k o tak się zamajaczy,
Ż e kto dożyje, zobaczy,
L u d n o g a m i chodzić będzie.
P r o r o c t w o to ogłosi Merlin, bo j a żyję
czasami (wychodzi).
Edmund.
199
szedłem do łóżka. Choćby mi przyszło g a r d ł e m za­
płacić, j a k mi to zagrożono, muszo p o m ó d z królowi,
s t a r e m u mojemu p a n u . D z i w n e gotują się rzeczy,
E d m u n d z i e ; proszę cię, bądź o s t r o ż n y (wychodzi).
O tej dobroci twojej zakazanej,
I o t y m liście zawiadomię księcia;
Będzie t o służba, k t ó r a mi z a p e w n i
Co ojciec straci, w s z y s t k i e j e g o g r o d y :
Gdzie z t a r y upadł, niech u r o ś n i e m ł o d y
(imjchod.t).
S C E N A IV.
C h a t a n a stepie.
przed j e g o
(Wchodzą : król Lear,
Kent i
Błazen).
Kent.
SCENA I I I .
Izba w z a m k u Gloucestera.
(Wchodzą:
Gloucester i
Edmund)
Gloucest. Niestety, niestety, E d m u n d z i e ! nie p o d o b a mi się to
w y r o d n e p o s t ę p o w a n i e . Gdy ich p r o s i ł e m , aby m i
wolno było n a d n i m się litować, odebrali mi użycie
w ł a s n e g o m e g o domu ; zabronili mi pod karą wiecznej
niełaski m ó w i ć do niego, w s t a w i a ć się za nim, b y ć
m u pomocą w jakikolwiekbądź sposób.
Edmund. Dzikie i w y r o d n e p o s t ę p o w a n i e !
Gloucest. D o ś ć n a t e m ; ani słowa więcej. Tli j u ż niezgoda
między książętami, a gotuje się coś gorszego. Ode­
brałem list tej n o c y — niebezpieczna rzecz o t e m
m ó w i ć — z a m k n ą ł e m list w mojej komnacie. Krzy­
wdy, k t ó r e t e r a z król znosi, będą p o m s z c z o n e n a
ich s p r a w c a h ; j u ż część wojska w y l ą d o w a ł a ; t r z e b a
n a m się przechylić n a s t r o n ę króla. W y s z u k a n i go
i p o m o g ę m u tajemnie. I d ź t y m c z a s e m , b a w księcia
rozmową, aby nie d o s t r z e g ł mojego miłosierdzia. J e ś l i
się o m n i e zapyta, powiedz, że j e s t e m chory i po-
To chata, p a n i e ; wejdź, dobry mój panie.
N o c to zbyt sroga, aby znieść ją m o g ł a
L u d z k a n a t u r a . (Burza tociąz trwa).
Król Lear.
Z o s t a w m n i e samego.
Kent.
Wejdź, panie.
Król Lear.
Chceszże serce mi r o z e d r z e ć ?
Kent.
W p r z ó d b y m m e w ł a s n e rozdarł. Wejdź, mój p a n i e !
Król Lear. R z e c z to t w y m sądem straszna, że n a s b u r z a
D o kości chłosta; s t r a s z n a j e s t dla ciebie,
Lecz kto j e s t większej choroby ofiarą,
Nie czuje mniejszej. Gdy niedźwiedź cię trwoży,
Skoro p r z e d tobą m o r z e ryczy gniewne,
Pójdziesz z niedźwiedzia mierzyć się paszczęką.
Gdzie d u s z a wolna, drażliwe t a m ciało.
B u r z a mej duszy z m y c h wydziera zmysłów
W s z y s t k i e uczucia, prócz tych, co tu palą.
Niewdzięczne c ó r k i ! Czy to nie to s a m o ,
Jakgdyby usta rozszarpać pragnęły
T ę rękę, k t ó r a p o k a r m im p r z y n o s i ?
Lecz j e ukarzę, nie chcę dłużej płakać!
Ś r ó d takiej n o c y drzwi p r z e d e mną z a m k n ą ć !
O lej, lej d e s z c z u ! potop ten w y t r z y m a m .
P r z e d s t a r y m ojcem, k t ó r y szczodrą ręką
—
200
—
Wszystko wam odJał! 0 Regan! Goneril!
0 , do szaleństwa droga ta p r o w a d z i !
Nie chcę iść dalej, nie m ó w m y j u ż o t e r n !
Kent.
Wejdź, panie.
Król Lear.
W ł a s n e j szukaj t a m wygody.
B n r z a t a myśleć broni mi o rzeczach,
Coby m n i e ciężej dotknęły. Lecz wejdę.
Chłopcze, wejdź pierwszy. Biedaku bez strzechy,
Wejdź, j a t y m c z a s e m o d m ó w i ę pacierze,
A p o t e m usnę. (Błazen wchodzi do chaty).
O n a d z y nędzarze,
Gdziebądź jesteście, k t ó r y c h w tej godzinie
T a bezlitości siecze zawierucha,
J a k mogą w a s z e p o d a r t e ł a c h m a n y
P r z e d taką w i c h r ó w osłonić dzikością
Bez d a c h u głowy, boki bez p o k a r m u ?
O, n a z b y t mało t r o s k a ł e m się o to!
P r z e p y c h u świata, wypij to lekarstwo,
Uczuj n a chwilę, co czują nędzarze,
Abyś im resztki t w e g o zbytku rzucił,
P o k a z a ł większą nieba sprawiedliwość !
Edgar (za sceną). P ó ł t o r a sążnia w o d y ! półtora sążnia w o d y !
O biedny T o m k u ! (Błazen ivybiega z chaty).
Błazen.
Nie w c h o d ź t a m , wujaszku,
Bo duch tam mieszka. R a t u j c i e ! R a t u j c i e !
Kent.
Podaj mi rękę. K t o t a m ?
Błazen.
D u c h t a m mieszka,
A jak powiada, zwie się biedny Tomek.
Kent.
K t o ty, co jęczysz na słomie? Wyjdź do nax.
(Wchodzi Edgar przebrany za szaleńca).
Edgar.
Precz s t ą d ! bo czarny goni za mną s z a t a n ;
P o ostrych cierniach świszczący w i a t r wieje:
H a ! idź do łóżka i ogrzej się t r o c h ę .
Król Lear. Czy i t y w s z y s t k o t w y m oddałeś c ó r k o m ?
Czyliż i tobie n a t o także p r z y s z ł o ?
Edgar.
K t o da co b i e d n e m u T o m k o w i , którego zły duch prze­
prowadził przez ogień i płomienie, przez b r o d y i wiry,
przez b a g n a i topiele; k t ó r y m u podkładał noże pod
—
201
-
poduszkę, a stryczki n a kościelnej ł a w i e ; k t ó r y m u
stawiał t r u t k ę przy rosole, natchnął m u taką dumą
serce, że przejeżdżał n a g n i a d y m kłusaku po mo­
stach n a cztery cale szerokich, goniąc za w ł a s n y m
cieniem j a k za zdrajcą? Daj Boże zdrowie t w o i m
pięciu z m y s ł o m ! Z i m n o T o m k o w i ! O, do de, do de,
do de! Niech cię niebo strzeże od zawieruch, złych
p l a n e t i c z a r ó w ! Daj j a ł m u ż n ę biednemu T o m k o w i ,
k t ó r e g o zły duch prześladuje. Ach, g d y b y m mógł t u
go złapać, albo tu, albo t a m znowu ! (Burza trwa ciągle)
Król Lear. D o tegoż stopnia przywiodły go córki?
Nicżeś z a t r z y m a ć nie mógł, w s z y s t k o dałeś?
Błazon.
O nie, z a t r z y m a ł płachtę, inaczej musieliby się wszy­
scy rumienić.
Król Lear. Niechaj więc plagi, k t ó r e nad ludzkimi
Grzechami ciążą, spadną wszystkie r a z e m
N a twoje c ó r k i !
Kent.
Lecz on nie m a córek.
Król Lear. Giń, k ł a m c o ! Nicby nie mogło sprowadzić
Ludzkiej n a t u r y do tego spodlenia,
P r ó c z niewdzięczności córek. Czy dziś zwyczaj,
Ż e o d e p c h n i ę t y ojciec tak znajduje
Mało litości u własnej krwi swojej?
Słuszna to k a r a ! To ciało poczęło
T e pelikany córki.
Edgar.
Na górze Pillicok
Siedział Pillicok. H o l a ! hej tam, h o l a !
Błazen.
T a zimna noc zrobi z n a s wszystkich błaznów i sza­
leńców.
Edgar.
Strzeż się złego d u c h a ; słuchaj rodziców; dotrzymaj
danego słowa; nie przysięgaj; nie grzesz ze ślubną
żoną bliźniego ; nie przyuczaj twojej kochanki do bo­
g a t y c h strojów. Zimno T o m k o w i !
Król Lear. Czem byłeś?
Edgar.
Sługą h a r d e g o serca i duszy; trefiłem sobie w ł o s y ;
nosiłem rękawiczkę u kapelusza; służyłem chuciom
mojej kochanki i dopuszczałem się z nią czynów
ciemności; każde moje słowo było przysięgą, którą
-t
—
202 —
łamałem w jasnem obliczu niebios; zasypiałem w roz­
puście i budziłem się do rozpusty ; wino kochałem
serdecznie i kostki serdecznie, a z kobietami prze­
chodziłem samego Turka; fałszywe było moje serce,
lekkie było moje ucho, krwawa ręka; byłem wie­
przem w próżniactwie, lisem w chytrości, w żarłoctwie wilkiem, psem w wściekłości a lwem w gra­
bieży. Nie daj twojego biednego serca kobiecie na
lada skrzypnięcie trzewików lub szelest bławatów
trzymaj nogi daleko od zamtuzów, ręce od spódniczek
pióro od lichwiarskich regestrów, a śmiej się potem
ze złego ducha. Ciągle przez ciernie wieje zimny
wiatr i mówi: suum, mun, nonny ! delfinie, moje dzie­
cko, stój! daj mu przykłusować. (Burza trwa ciągle).
Król Lear. Lepiej byłoby ci w grobie, niż wystawiać twoje na­
gie ciało na tę nieba surowość. Nie jestże człowiek
niczem więcej? przypatrz mu się dobrze: Tyś nie
dłużny robakowi za jedwab, bydlęciu za skórę, bara­
nowi za wełnę, a kotu za perfumy. Ha, my trzej je­
steśmy sfałszowanym towarem, ty jeden jesteś pra­
wdą! Człowiek bez przyborów jest tylko biednem,
nagiem, rosochatem jak ty zwierzęciem. Precz, precz
co pożyczone! Dalej! odepnijcie! (rozdziera odzieè).
Błazen. Proszę cię, wujaszku, uspokój się; zła to noc do
pływania. — Teraz trochę ognia na tem pustem polu
byłoby jak serce starego rozpustnika: mała iskierka,
a reszta ciała zimna. Ale patrz, nadbiega błędny
ognik.
Edgar.
To ten zły duch Flibbertigibbet, zaczyna on swoje
figle z ciemną nocą a kończy z pierwszem pianiem
koguta; on to zaciąga oczy kataraktą, wykrzywia je
zyzem, daje zajęcze wargi; on śnicią pokrywa białą
pszenicę i dręczy wszystkie ziemskie stworzenia.
Święty Wit trzykroć obleciał pole
I spotkał Zmorę w rzeszy swej kole,
I precz stąd! krzyknął,
I tabun zniknął;
Precz, czarownico, o precz stąd!
—
203 —
Kent.
Jak ci jest, panie? (Wchodzi Gloucester z pochodnią).
Król Lear. Kto to ?
Kent.
Kto tam? Czego szukasz?
Gloucest. Co wy za jedni? Wasze nazwiska?
Edgar.
Biedny Tomek, który je pływające żaby, ropuchy, ki­
janki ziemne i wodne jaszczurki; który w szaleń­
stwie swojego serca, gdy zły duch harcuje, je krowieniec zamiast sałaty, pożera stare szczury i psy
utopione w rowie, pije zieloną powłokę bagniska;
którego od parafii do parafii, chłostając prowadzą,
kują w dyby, karcą i więżą, a który miał niegdyś
trzy ubrania na grzbiet swój, trzy koszule dla swo­
jego ciała, konia do podróży i oręż do bitki.
Ale myszy i szczury i podobna fraszka
Całe siedem lat długich karmiły Tomaszka.
Strzeż się ducha, co za mną goni. Cicho, Smolkin
cicho, ty szatanie!
Gloucest. I to jest, panie, twoje towarzystwo?
Edgar.
Książę ciemności, to prawdziwy szlachcic,
A imię jego Modo albo Mahu.
Gloucest. Jak są wyrodne krew nasza i ciało,
Że nienawidzą tego, co je począł.
Edgar.
Zimno Tomkowi!
Gloucest. Chodź ze mną, panie, nie mogę we wszystkiem
Słuchać surowych rozkazów twych córek.
Choć ich jest wolą, bym wrota me zamknął,
Na łup cię wydał tej nocy okrutnej,
Dość miałem serca, aby cię wyszukać,
Powieść, gdzie ogień i pokarm gotowy.
Król Lear. Wprzód z filozofem tym pozwól pogadać.
Powiedz mi. jaka piorunów przyczyna?
Kent.
Usłuchaj, panie, dobrej jego rady,
Idź z nim do domu.
Król Lear.
Jeszcze jedno słowo
Do uczonego tego Tebańczyka.
Nad czem rozmyślasz?
Edgar.
Jak dyabła oszukać,
A bić robactwo.
-
204
-
—
Król Lear.
Pragnąłbym na stronie
J e s z c z e ci j e d n o p o s t a w i ć p y t a n i e .
Kent.
Nalegaj, lordzie, aby poszedł z t o b ą ,
Bo r o z u m j e g o zaczyna się mącić.
Gloucest. K t ó ż b y go g a n i ł ? W ł a s n e j e g o córki
Chcą j e g o śmierci. Ach, t e n K e n t u c z c i w y !
On n a m to wróżył. O, biedny w y g n a n i e c !
K r ó l traci rozum, mówisz, przyjacielu,
I j a ci w y z n a m , żem prawie oszalał.
I j a m miał syna, dziś go się w y r z e k ł e m ;
Na moje życie godził on n i e d a w n o ,
Bardzo n i e d a w n o . J a go tak k o c h a ł e m !
Nigdy syn ojcu s w e m u nie był droższy.
Ż e b y ci p r a w d ę w y z n a ć , przyjacielu, (ciągle bursa).
Żal mnie obłąkał. — Co za noc o k r u t n a !
Błagam c i ę , panie —
Król Lear.
Z w a s z e m pozwoleniem,
Bądź t o w a r z y s z e m moim, filozofie.
Edgar.
Tomkowi zimno!
Gloucest.
Schroń się do tej chaty,
A t a m ogrzejesz nagie twoje ciało.
Król Lear. I d ź m y t a m wszyscy.
Kent.
Tędy.
Król Lear.
Lecz z n i m r a z e m ;
Nie chcę opuścić mego filozofa.
Kent.
U s t ą p mu, p a n i e ; niech go z sobą weźmie.
Gloucest. Niech i tak będzie.
Kent.
No, dalej, idź z n a m i !
Król Lear. Chodź, Ateńczyku zacny.
Gloucest.
Teraz cicho,
I ani słowa więcej, ani s ł o w a !
Edgar.
Sir R o l a n d przed czarną z a t r z y m a ł się wieżą
I k r z y k n ą ł : F e , cóż to i cóż się t u s t a ł o ?
W s z a k ci j a tu czuję B r e t o n a k r e w świeżą.
205
—
S C E N A V.
Sala w zamku Glouceslera.
(Wchodzą:
Cornwall i
Edmund).
Cornwall. P o m s z c z ę się, n i m dom ten opuszczę.
Edmund. Mogą mnie ludzie potępić, milordzie, że pozwoliłem
u c z u c i o m p o w i n n o ś c i wziąć górę n a d p o p ę d a m i na­
t u r y ; t a myśl przejmuje mnie s t r a c h e m .
Cornwall. W i d z ę teraz, że nie s a m e zle skłonności p o d s u n ę ł y
t w o j e m u b r a t u myśl godzenia na j e g o życie, ale
p r z e w r o t n o ś ć ojca dała p o d n i e t ę występnej złośliwo­
ści syna.
Edmund. J a k los mój okrutny, że nie mogę bez zgryzoty być
s p r a w i e d l i w y m ! Oto list, o k t ó r y m mówił, a k t ó r y
d o w o d z i , że czynny miał udział w k n o w a n i a c h n a
k o r z y ś ć F r a n c y i . O n i e b a ! bodaj z d r a d y tu nie było,
lub bodajem nie j a był jej donosicielem!
Cornwall. Chodź ze mną do księżny.
Edmund. J e ś l i t r e ś ć tego listu j e s t prawdziwa, wielkie s p r a w y
macie do załatwienia.
Cornwall. P r a w d z i w a czy fałszywa zrobiła cię hrabią Glouce­
ster. W y w i e d z się, gdzie j e s t twój ojciec, aby mógł
b y ć p o j m a n y n a pierwsze skinienie.
Edmund. (Na str.) J e ś l i go znajdę niosącego p o m o c królowi,
t o nowej doda siły podejrzeniom. (Głośno).
Wytrwam
w mojej wierności, choć zażarta toczy się wojna
między nią a krwią moją.
Cornwall. Zupełną p o k ł a d a m w tobie ufność: znajdziesz lepszego
ojca w mojej miłości. (Wychodzą).
SCENA
VI.
I z b a w oficynach zamku.
(Wychodzą).
(Wchodzą:
Gloucest. Lepiej
mij
Gloucester i
jest tu jak
gościnność
Kent).
na o t w a r t e m
tę wdzięcznem
powietrzu;
sercem.
mogę, na wasze pokrzepienie. W r ó c ę
przyj­
D o d a m , co
niebawem.
—
Kent.
(Wychodzi
Edgar.
Błazen.
Król Lear.
Błazen.
Król Lear.
Edgar.
Błazen.
Król Lear.
Edgar.
Błazen.
Edgar.
206
—
"Wszystkie potęgi j e g o u m y s ł u uległy niecierpliwości.
B ó g ci zapłać za twoją d o b r o ć !
Gloucester. — Wchodzą: Król Lear, Edgar i Błazen).
F r a t e r e t t o mnie w o ł a i powiada, że Nero łowi ryby
n a wędkę w jeziorze ciemności. P r o s z ę cię, niewinniątko, miej się na baczności od złego d u c h a .
P o w i e d z mi, wujaszku, czy w a r y a t j e s t szlachcicem,
czy mieszczuchem'?
K r ó l e m ! królem !
Nie, j e s t mieszczuchem, co m a s y n a szlachcica; bo wa­
r y a t to mieszczuch, k t ó r y widzi swojego s y n a szla­
chcicem, w p r z ó d y n i m s a m nim został.
Z r o z p a l o n y m i g d y b y m miał r o ż n a m i
T y s i ą c s z a t a n ó w i z ś w i s t e m wpadł n a n i e !
Z ł y duch w krzyże m n i e kąsa.
Szalony to człowiek, co ufa ugłaskaniu wilka, zdro­
wiu konia, miłości dziecka, lub przysiędze ladacznicy.
Tak j e s t ; n a t y c h m i a s t o s k a r ż y ć j e muszę.
(Do Edgara) Chodź, usiądź tutaj, ty p r z e m ą d r y sędzio;
(Do Błazna) A ty, u c z o n y panie, siadaj t u t a j .
W y zaś, lisice —
J a k oczyma strzyże !
Czy sędziów uwieść pragniesz, mościa p a n i ?
D o mnie, Bessy, po głębinie.
L e c z szczelina j e s t w jej łodzi,
A w y z n a ć się jej nie godzi,
Czemu do ciebie nie płynie.
C z a r n y d u c h n a w i e d z a biednego T o m k a w głosie
słowika. H o ł u p n i k krzyczy w T o m k a brzuchu o dwa
białe śledzie. Nie kracz, c z a r n y aniele ! nie m a m dla
ciebie s t r a w y .
Kent.
O nie stój, panie, w takiem o s ł u p i e n i u !
Czy nie chcesz n a tern wypocząć w e z g ł o w i u ?
Król Lear. Chcę w p r z ó d zobaczyć sąd ich. Gdzie ś w i a d k o w i e ?
(Do Edgara) Ty, g r o n o s t a j n y sędzio, zabierz miejsce.
(Do Błazna) A ty siądź p r z y nim, j e g o t o w a r z y s z u .
(Do Kenta) T y zaś d o d a n y j e s t e ś do k o m p l e t u .
Edgar.
Sądźmy sprawiedliwie!
—
207
-
Czy śpisz, czy czuwasz piękny mój p a s t e r z u ?
Twoje owce wlazły w z b o ż e ;
J e d n o świstnienie twoich pięknych u s t e k
Twą t r z o d ę ocalić może.
P u r ! t o kot czarny.
Kroi Lear. Sądźcie tę najpierwej ; t o Goneril. Składam pod przy­
sięgą p r z e d t y m d o s t o j n y m t r y b u n a ł e m , że w y g n a ł a
biednego króla, swojego ojca.
Zbliż się, mościa pani. I m i ę twoje G o n e r i l ?
Nie m o ż e t e m u zaprzeczyć.
P r z e b a c z , p r o s z ę ; wziąłem cię za stołek.
A to j e s t druga, u k o ś n e spojrzenie
D o w o d z i j a s n o , jakie j e s t jej serce.
U c i e k a ! t r z y m a j ! do b r o n i ! do b r o n i !
D o t r y b u n a ł u wkradło się p r z e k u p s t w o !
F a ł s z y w y sędzio, czemuś dał jej uciec?
Edgar.
Błogosław P a n i e t w o i m pięciu z m y s ł o m !
Kent.
B o ż e ! — Gdzie teraz, panie, t w a cierpliwość,
Z której się często tak d u m n i e chełpiłeś?
Edgar (na str.) Ł z y m e ku j e g o tak stronie się chylą,
Ż e zdolne zdradzić moje są p r z e b r a n i e .
Król Lear. I małe pieski i cała ta sfora,
Białek i Miłka, p a t r z szczekają na m n i e !
Edgar.
T o m e k im swą głową rzuci.
P r e c z stąd, k u n d l e !
Czarna czy biała t w a gęba,
Czy t r u c i z n a cieknie z zęba,
Bonończyk czy b r y t a n srogi,
C h a r t czy j a m n i k krzywonogi,
Ogar, wyżeł czy pijawka,
Będzie skomlał — m a to sprawka,
Gdy mą głowę cisnę na nie,
Śladu po nich nie zostanie.
D o de, do de. S e s s a ! Dalej, śpieszmy n a wieczernice,
j a r m a r k i i t a r g i ! B i e d n y Tomku, p u s t o n a twojej
miseczce.
Król Lear. Anatomizujcie R e g a n ę ; zobaczcie, co j e s t w jej sercu.
Czy j e s t w n a t u r z e j a k a siła, k t ó r a kształtuje te
Błazen.
Kroi Lear.
Błazen.
Kroi Lear.
— 208 —
twarde serca? (Do Edgara) Ciebie, panie, biorę na
jednego z moich stu rycerzy; tylko mi się nie podoba
krój twojego stroju; powiesz mi, że to ubiór perski?
zmień go przecie.
Kenf.
Teraz, mój panie, spocznij tu na chwilę.
Król Lear. Nie róbcie hałasu, nie róbcie hatasu; zasuiicie firanki.
Tak, tak! Pójdziemy wieczerzać z porankiem.
Błazen.
A ja pójdę do łóżka o południu. (Wraca Gloucester).
Gloucest. Mów, przyjacielu, gdzie jest król a pan mój ?
Kent.
Tu, lecz go nie budź, rozum mu się zbłąkał.
Gloucest. Na twych go rękach unieś, przyjacielu,
Bom tu na życie jego odkrył spisek.
Czeka przed drzwiami gotowa lektyka,
Nieś go do Dover, a tam, przyjacielu,
Znajdziesz przyjęcie dobre i opiekę.
Śpiesz się, bo jeśli stracisz pół godziny,
Jego i twoja i jego obrońców
Śmierć niezawodna. Unieś go natychmiast,
A ja ci drogę ratunku pokażę.
Kent.
Znękana bólem śpi teraz natura.
Sen będzie może balsamem twych zmysłów,
Które uleczyć trudniej może będzie,
Gdy raz sposobna przeminie godzina.
(Do Błazna) I ty nam pomóż twego unieść pana,
Nie możesz zostać tutaj.
Gloucest.
Dalej w drogę!
(Wychodzą: Kent, Gloucester i Błazen, unosząc króla Leara).
Edgar.
Gdy lepsi od nas razem cierpią z nami,
Ciosy boleści mniej czujemy sami;
Najboleśniejsze samotne są płacze,
Gdy wszystko wkoło śmieje się i skacze;
Łatwiej tam dusza skargi swe uciszy,
Gdzie widzi smutków swoich towarzyszy;
Trosk własnych brzemię jak cięży mi mało,
Kiedy pod równem gnie się króla ciało !
Ojciec mój dla mnie, czem dla niego dzieci.
Uciekaj, Tomku, a gdy dzień zaświeci,
W którym potwarcze zbić potrafisz słowo,
—
209
—
Wystąp i z światłem pogódź się na nowo.
W tej strasznej nocy niech się co chce stanie,
Byle się tylko król mógł uratować!
Więc baczność! baczność! (Wychodzi).
SCENA VII.
Sala w zamku Gloucestera.
(Wchodzą: Cornwall, Began, Goneril, Edmund i Słueba)
Cornwall. Wracaj co prędzej do milorda, twojego małżonka;
pokaż mu ten list. Armia francuska wylądowała.
Szukajcie zdrajcy Gloucestera! (Wychodzi kilku Sług).
Regan.
Powieś go natychmiast!
Goneril. Wyłup mu oczy!
Cornwall. Zostawcie go mojemu gniewowi! — Edmundzie, zo­
stań przy mojej siostrze. Pomsta, którą obowiązani
jesteśmy dokonać na zdrajcy, twoim ojcu, nie jest to
właściwy widok dla ciebie. Radź księciu, do którego
się udajesz, aby się gotował z największym pośpie­
chem; my zrobimy to samo z naszej strony. Przez
szybkich posłańców należy nam w ciągłem być poro­
zumieniu. Bądź zdrowa, droga siostro! żegnam cię,
lordzie Gloucesterze! (Wchodzi Oswald). Co nowego?
Gdzie król?
Oswald. Króla stąd milord Gloucester uprowadził.
Trzydziestu pięciu lub sześciu rycerzy
Zdołali w końcu przy bramach go znaleźć,
Z pomocą kilku lorda domowników,
Z królem do Dover ciągną, gdzie, jak mówią,
Znajdą gotowych zbrojnych przyjacieli.
Cornwall. Dla twojej pani idź konie przygotuj!
Goneril. Bądź zdrów, milordzie, i ty, droga siostro!
(Wychodzą: Goneril i Edmund).
Cornwall. Bądź zdrów, Edmundzie! Szukajcie Gloucestera,
Stawcie go tutaj w dybach, jak złodzieja.
(Wychodzi kilku Służący'di).
Choć mi nie wolno życia mu odbierać
Bez formy sądu, władza ma dość wielka,
DZIEŁA
SZEKSPIRA, T O M IV
^
—
210
—
Abym potrafił zemstę mą nasycić,
Ludzie mnie mogą ganić, lecz nie wstrzymać.
Kto tam? A, zdrajca? (Wchodzą Słudzy z Gloucesterem).
Regan.
To on, lis niewdzięczny!
Cornwall. Zwiążcie mu ręce!
Gloucest.
Dobrzy przyjaciele,
Zważcie, że gośćmi jesteście moimi,
Tak wielkiej krzywdy nie róbcie mi, proszę!
Cornwall. Zwiążcie go, mówię! (Słudzy więżą go),
Regan.
Silniej ! Szpetny zdrajco !
Gloucest. Niemiłosierną jesteś dla mnie panią,
Lecz ja nie jestem zdrajcą.
Cornwall.
Do tej ławy
Przy wiążcie zdrajcę! Zobaczysz, nędzniku —
(Regan szarpie go za brodę).
Gloucest. Jak czyn niegodny szarpać moją brodę !
Regan.
Jak biała broda, a on taki zdrajca!
Gloucest. Okrutna pani, włosy twoją ręką
Z mej siwej brody wydarte ożyją,
By cię oskarżyć! Jestem wasz gospodarz,
Jakże śmiesz ręką kalać rozbójniczą
Twarz mą gościnną? Powiedz, czego chcecie?
Cornwall. Mów, co za listy odebrałeś z Francyi ?
Regan.
Mów tylko szczerze, wiemy bowiem prawdę.
Cornwall. Jakie przymierze z zdrajcami zawarłeś,
Którzy na brzegach tych wylądowali?
Regan.
Gdzie wyprawiłeś króla lunatyka?
Mów!
Gloucest.
Odebrałem list pełny przypuszczeń,
List napisany ręką neutralną,
Nie wrogą.
Cornwall.
Wykręt!
Regan.
A wykręt kłamliwy.
Cornwall. Gdzieś wysłał króla?
Gloucest.
Do Dover.
Regan.
Dlaczego ?
Czyś nie odebrał rozkazu pod karą —
Cornwall. Czemu do Dover? Niech na to odpowie!
—
211
—
Gloucest. Do pnia związany muszę hece znosić!
Regan.
Czemu do Dover?
Gloucest.
Bo nie chciałem widzieć
Ócz jego starych wydartych okrutnie
Twymi palcami i twej srogiej siostry,
Topiącej pazur w ciele pomazańca.
Morze, śród burzy, którą z gołą głową
W piekielnych nocy wytrzymał ciemnościach,
Morzeby samo wzdęło się, by zgasić
Gwiazd wieczny ogień; przecie, biedny starzec,
Łzami niebieską powiększał ulewę.
Gdyby wilk przy twej bramie w taką porę
Zawył, do twego rzekłabyś klucznika:
Idź, otwórz wrota! bo w całej naturze
Miękły z litości i najtwardsze serca,
Oprócz waszego. Lecz skrzydlatą zemstę
Ujrzę, na takie spadającą dzieci!
Cornwall. Nie ujrzysz nigdy! Przytrzymajcie ławę!
Na twoich oczach postawię mą nogę.
Gloucest. Niech mi na pomoc pospieszy, kto pragnie
Lat starych dożyć! Okrutny! o Boże!
Regan.
Jednaby strona urągała drugiej,
Więc drugie teraz!
Cornwall.
Jeśli ujrzysz zemstę —
Sługa.
Wstrzymaj się, panie! Od dziecka ci służę,
Alem ci nigdy nie usłużył lepiej,
Jak teraz, twoją zatrzymując rękę.
Regan.
A, ty psie podły!
Sługa.
Gdybyś miała brodę,
Za takie słowa dobrzebym nią trzasnął!
Co chcesz?
Cornwall.
Mój sługa! (Dobywa oręża i rzuca się na niego).
Sługa.
Jeśli twoja wola
Zbliż się, wytrzymaj próbę mej wściekłości!
(Dobywa oręża — walcgą — Cornwall ranny).
Regan (do innego sługi).
Daj mi twój oręż! Chłop, stawiać nam czoło!
(Wydziera oręż, zbliża się z tyłu i przebija go).
U"
—
212
—
Zginąłem ! Lordzie ! zostało ci oko,
Byś widział jego upadek. Umieram! (Umitra).
Cornwall. Jest sposób, aby nie zobaczył więcej.
Precz galareto podła! A gdzie teraz
Blask się twój podział?
Gloucest.
Noc straszna! noc wieczna!
Gdzie syn mój Edmund? Edmundzie, w twej duszy
Wszystkie natury roznieć teraz iskry,
By czyn okrutny ten pomścić !
Regan.
Ha, zdrajco!
Wołasz na tego, co cię nienawidzi;
On nam o zdradzie twojej dał wiadomość,
Zbyt dobry, by się litować nad tobą.
Gloucest. O, ja szalony! Edgar był spotwarzon!
Przebacz mi, Boże, a jemu błogosław!
Regat).
Rzućcie go za drzwi, niechaj sobie wietrzy
Drogę do Dover! — Jak ci jest, milordzie ?
Cornwall. Jestem raniony. Oddalmy się, pani.
Ślepego zdrajcę wygońcie co prędzej,
Na gnój mi tego rzućcie niewolnika!
Czuję, Regano, że mnie krew uchodzi;
W niedobrą porę przyszła mi ta rana.
Podaj mi rękę.
(Wychodzi Cornwall, prowadzony przez Reganę. — Słudzy odwięzują i wyprowadzają Gloucestera).
1 Stróż.
Na wszystko się ważę,
Jeśli on dobrze skończy.
2 Sługa.
Jeśli ona
Żyć długo będzie, jeśli się doczeka
W podeszłych latach zwykłej starcom śmierci,
Wszystkie kobiety zmienią się w potwory.
1 Stroi. Idźmy za hrabią, skłońmy Bedlamczyka,
By go prowadził, gdzie zechce; na wszystko
Gotowe jego hultajskie szaleństwo.
2 Sługa. Idź ty, ja pójdę po płótno i białko,
By je przyłożyć na skrwawione oczy.
Bądź mu pomocą, miłosierny Boże! (Wychodzą).
—
Sługa.
213
—
AKT CZWARTY.
SCENA I.
Otwarte pole.
(Wchodzi Edgar).
Edgar.
Starzec.
Gloucest.
Starzec.
Gloucest.
Lepiej wzgardzonym być, a wiedzieć o tern,
Niż być wzgardzonym, a słuchać pochlebstwa.
Ostatni żebrak, przez losy deptany,
Bez trwogi żyje, karmi się nadzieją;
Tylko szczęśliwy blednie na myśl zmiany,
Zmiana przynosi uśmiech nędzarzowi.
Czcze więc powietrze, które ściskam, witaj!
Nędzarz, któregoś w przepaść cierpień wwiało,
Nic ci nie winien. Lecz któż się to zbliża?
(Wchodzi Gloucestrer prowadzony przez Starca).
Mój ojciec, a w tak ubogim orszaku?
O świecie, gdyby dziwne twe przemiany
Wstrętu ku tobie w nas nie rozbudzały,
Z życiemby rozstać nie chciała się starość!
Dobry mój panie, byłem twoim lennikiem i lennikiem
twojego ojca przez te lat ośmdziesiąt.
Opuść mnie, odejdź, dobry przyjacielu,
Twoja mi pomoc na nic się nie przyda,
A tobie może zaszkodzić.
Nie możesz
Twej drogi widzieć.
Niema dla mnie drogi,
A więc i żadnych nie trzeba mi oczu.
Widząc, upadłem; ach, bo jakże często
Zawodem dla nas to. co posiadamy,
A wybawieniem nasze niedostatki!
Drogi mój synu Edgarze ! ofiaro
Oszukanego rodzica wściekłości!
Gdybym choć tchnieniem zobaczyć cię dożył,
Rzekłbym, że moje wrócone mi oczy.
źli
-
Starzec. Kto tam?
Edgar (na str.).
O bogi, kto może powiedzieć:
Teraz już ze mną nie może być gorzej ?
Mnie teraz gorzej, niźli było kiedy.
Starzec. To biedny Tomek.
Edgar (na str.J.
A może być gorzej.
Nie jest najgorzej, póki możem mówić:
To jest najgorzej.
Starzec.
Gdzie idziesz, kamracie?
Gloucest. Czy to jest żebrak ?
Starzec.
Żebrak i szalony.
Gloucest. Ma trochę zmysłu, skoro żebrać może.
Widziałem jemu podobne stworzenie
W ostatniej burzy; człowiek jest robakiem,
Wyrzekłem w duchu; syn na myśl mi przyszedł,
Choć myśl ma wtedy nie była mu skłonną.
Wiele się rzeczy później dowiedziałem.
Jesteśmy bogom, czem są muchy dzieciom,
I dla zabawy swej nas zabijają.
Edgar (na str.). Co tutaj począć, liche to rzemiosło
W obliczu smutku udawać szaleństwo,
I siebie dręczyć i drugich zasmucać.
(Głośno). Witam cię, panie !
Gloucest.
Czy to nagi żebrak?
Starzec. To on.
Gloucest.
Idź. Jeśli zechcesz nas dogonić
O jaką milę na drodze do Dover,
Przez pamięć starej uczyń to przyjaźni,
Przynieś odziewek dla tego łazarza,
A on tymczasem na mą będzie prośbę
Mym przewodnikiem.
Starzec.
Panie, on szalony.
Gloucest. Czasów to naszych klątwa, że ślepego
Wiedzie szalony. Zrób, o co cię proszę,
Albo zrób raczej, co ci się podoba,
Oddal się tylko.
Starzec.
Co mam najlepszego
Chętnie przyniosę, niech się co chce stanie. (Wychodzi).
—
G|
215
—
0UCest. Hola, łazarzu!
Edgar.
Zimno jest Tomkowi!
(Na str.). Nie zdołam dłużej !
Gloucest.
Przyliż się, kamracie.
Edgar (na str.). A muszę jednak. (Głośno) Niech Bóg błogosławi
Słodkim źrenicom twoim zakrwawionym!
Gloucest. Czy znasz drogę do Dover?
Edgar.
Wszystkie rogatki i bramy, gościńce i ścieżki. Strach
wygonił rozum z głowy biednego Tomka. Niech cię
Bóg strzeże, uczciwcze, od złego ducha. Pięciu
dyabłów wprowadziło się naraz do biednego Tomka;
dyabeł rozpusty Obidicut; Bobbididance, książę nie­
moty; Malm, kradzieży; Modo, mężobójstwa; 1'libbertigibbet, grymasów i wydrzeźniań, który teraz opętał
pokojówki i garderobiane. Niechże ci więc Bóg bło­
gosławi, paneczku!
Gloucest. Weź tę sakiewkę. Gdy cię niebios wola
Na losów chłostę wydała okrutną,
Moja niedola szczęściem twojem będzie.
Spraw, spraw o Boże, by tak zawsze było !
Opływający w zbytki niech rozpustnik,
Co z twych praw szydzi, który nie chce widzieć,
Nie czuje bowiem, pozna twą potęgę,
A dostatkami swymi się podzieli,
I każdy znajdzie, ile mu potrzeba.
Znasz Dovr?
Edgar.
Znam, panie.
Gloucest.
Jest przy mieście skala
Na przepaść u swych stóp spoglądająca,
Tylko na krawędź skały tej mnie wprowadź,
A ja obecnej ulżę twojej nędzy
Kosztownościami, które mam przy sobie;
Slamtąd przewodnik już mi niepotrzebny.
Edgar.
Daj rękę. Biedny powiedzie cię Tomek.
(Wycliodzą).
—
216
—
—
SCENA I I .
P r z e d p a ł a c e m księcia
Albany.
Oswald.
Goneril.
Albany.
(Wcliodzą:
Goneril i Edmund, Oswald spotyka się z nimi).
Goneril.
Witaj, milordzie ! Dziwna, że nie wyszedł
Mąż mój ł a s k a w y n a s p o t k a n i e nasze.
Gdzie p a n twój ?
Oswald.
W z a m k u ; ale j a k z m i e n i o n y !
Gdy mu o armii najezdnej m ó w i ł e m ,
B o z ś m i a ł się; słysząc o w a s z e m przybyciu,
Odrzekł „tern gorzej", o zdradzie G l o c e s t e r a
I o lojalnej służbie j e g o syna,
Głupcem m n i e nazwał, dodał, żem p r z e w r ó c i ł
Nice n a lice; zdaje się r a d o w a ć
Z w y p a d k ó w , k t ó r e smucić go powinny,
A opłakiwać w s z y s t k o co p o m y ś l n e .
Goneril (do Edmunda). W i ę c nie idź d a l e j ! D u c h j e g o lękliwy
Nie śmie przedsięwziąć, nie chce k r z y w d y uznać,
K t ó r a o p o m s t ę woła, i być może,
Ż e n a s z e w drodze p o c z ę t e życzenia
Sprawdzą się tutaj. W r ó ć do m e g o brata,
P r z y ś p i e s z zaciągi i s t a ń n a ich czele.
J a m u s z ę w d o m u przemienić n a z w i s k a
I kądziel złożyć w męża m e g o dłonie.
T e n w i e r n y sługa będzie n a s z y m posłem.
W k r ó t c e odbierzesz d a m y twej rozkazy,
J e ś l i masz serce s p r a w i e służyć w ł a s n e j .
Edmund.
Goneril.
(Daje mu kokardę).
P r z y p n i j to godło! Szczędź słów! U c h y l g ł o w ę !
T e n pocałunek, g d y b y śmiał p r z e m ó w i ć ,
Uniósłby d u c h a twojego do niebios.
Z r o z u m m n i e ; żegnaj !
J e s t e m t w y m do ś m i e r c i !
D r o g i G l o u c e s t e r z e ! (Wychodzi
Edmund).
0 jakże odmienny
Mąż j e s t od m ę ż a ! Tobie się należy
K o b i e t y s ł u ż b a ; głupiec m a m e ciało.
Goneril.
Albany.
217
—
Książę się zbliża. (Wychodzi. — Wchodzi
Albany).
W a r t a m była ś w i s t u *).
Nie j e s t e ś w a r t a pyłu, o Goneril,
K t ó r y wiatr m i o t a n a twoje o b l i c z e !
Twój m n i e c h a r a k t e r straszy, bo n a t u r a ,
K t ó r a s w y m w ł a s n y m pogardziła szczepem,
T r u d n o b y w p e w n y c h t r z y m a ł a się karbach.
Gałąź r o d z i m y sok odpychająca,
Masi u w i ę d n ą ć i śmierci dojść kresów.
Skończ, bo nie m ą d r y t e k s t t w e g o k a z a n i a !
Mądrość i dobroć podłe są dla p o d ł y c h ;
Zgnilizna tylko smakuje w gniliźnie.
Co w y zrobiły, tygrzyce nie córki?
W y ojca, s t a r c a pełnego dobroci,
K t ó r e g o s t o p y i niedżwiedźby lizał,
W y do s z a l e ń s t w a przywiodły, w y r o d n e !
J a k m ó g ł pozwolić na to b r a t mój, książę,
Dobrodziejstwami jego obsypany?
Jeżeli niebo nie ześle na ziemię
W i d o m y c h duchów, by grzechy te pomścić,
To przyjdą czasy, w k t ó r y c h ludzie wzajem
J a k mórz p o t w o r y będą się p o ż e r a ć !
Goneril.
Z mleka j e s t twoja wątroba, człowieku.
Sam s w e policzki n a ciosy podstawiasz,
I nie masz oczu, byś zdołał rozróżnić
H o n o r od hańby. Nie, ty tego nie wiesz,
Ż e tylko głupcy czują w sercu litość
Dla t y c h nędzników, co przyjmują chłostę,
Z a n i m się jeszcze złego dopuścili !
Gdzie twoje b ę b n y ? F r a n c u z j u ż rozwinął
Na tej spokojnej wyspie swe chorągwie;
Zbójca ci grozi hełmu swego piórem,
A ty, p o b o ż n y głupcze, cicho siedzisz
I płacząc pytasz, czemu on to r o b i .
Albany.
Spojrzyj n a siebie, o k r u t n a dyablico,
'l Alnsya do praysłowla: ZłJ to ple», który "i'' m
—
213
—
Szpetność mniej szpetną, zdaje się w szatanie
Niż w złej kobiecie!
Goneril.
O ty, pusty głupcze !
Aibany.
Ofiaro własnej hańby dobrowolna,
Nie kaź twych IWSÓW taką potwornością!
Gdybym był zdolny dłoniom tym nakazać
Krwi posłuszeństwo mojej, sambym teraz
Na części szarpał ciało twe i kości,
Ale choć jesteś wcielonym szatanem,
Tarczą jest twoją kobieca twa postać!
Goneril. Co za odwaga! (Wchodzi Posłaniec).
Aibany.
Jaką wieść przynosisz?
Posłaniec. Ach, dobry panie, książę Cornwall skonał.
Zabił go własny sługa, gdy zamierzał
Z Gloucestera głowy drugie wyrwać oko.
Aibany.
Gloucestera oczy!
Posłaniec.
Tknięty miłosierdziem,
Sługa od dziecka u niego chowany,
Chciał go zatrzymać i na swego pana
Wymierzył oręż ; książę, gniewem wściekły,
Jednem go cięciem u nóg swych powalił,
Lecz sam był ranny i z rany tej umarł.
Aibany.
Więc jest tam w górze jeszcze sprawiedliwość,
Spiesznie karcąca ziemskie nasze zbrodnie!
Więc biedny Gloucester jedno stracił oko?
Posłaniec. Ach, stracił oba! Oto pismo, pani,
Które wymaga spiesznej odpowiedzi;
To list twej siostry.
Goneril (na str.).
Rzecz, pod pewnym względem,
Jest po mej myśli: ale, gdy mój Gloucester
Jest przy mej siostrze teraz owdowiałej,
Gmach mych nadziei może się obalić
Na moją głowę. Zresztą, wieść jest dobra.
(Głośno). List ten przeczytam i wyślę odpowiedź.
(Wychodzi).
Aibany.
Gdzie był syn, gdy mu wydzierano oczy?
Posłaniec. Tu z panią dążył.
Aibany.
Tu jednak nie przybył.
—
219
—
Posłaniec. Gdy wracał, panie, spotkałem go w drodze.
Aibany.
Czy wie on o tern?
Posłaniec.
Wie o wszystkiem, panie.
On go oskarżył, a zamek opuścił,
Aby ich zemście pełną dać swobodę.
Aibany. Żyję, Gloucesterze, by ci podziękować
Za twoją wierność dla twojego króla,
Oczy twe pomścić! Idźmy, przyjacielu,
Abyś mi wszystko, co wiesz, opowiedział.
(Wychodzą).
SCENA n r .
Obóz francuski w blizkości Dover.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
(Wchodzą: Kent i Dworzanin).
Czy wiesz, dla jakich powodów król francuski tak
spiesznie do swojego kraju powrócił?
Zostawił jakąś ważną sprawę w zawieszeniu, a która
po jego tu przybyciu groziła królestwu tak wielkiem
niebezpieczeństwem, że przytomność jego osobista
stała się koniecznością.
Komu zostawił dowództwo?
Marszałkowi Francyi Monsieur La Far.
Czy listy, które wręczyłeś, wyrwały 'z ust królowej
jakie oznaki boleści?
W mej przytomności odczytała listy,
A w jej źrenicach, od czasu do czasu,
Łzy się kręciły, była jednak panią
Swego uczucia, które, zbuntowane,^
Pragnęło nad jej istnością królować.
Była zwruszoną?
Alo nie do gniewu.
Cierpliwość wojnę ze smutkiem toczyła,
Kto jej obliczu piękniejszy da wyraz.
Widziałeś panie, deszcz i słońce razem?
Taki wdzięk miały łzy jej i uśmiechy,
Słodkie uśmiechy, które na jej ustach,
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
Dworz.
Kent.
— 220 —
Zdały się igrać, jakby nie wiedziały,
Jacy z jej źrenic wypadali goście,
Niby sznur pereł z jasnych dyamentów.
Smutek najmilszą stałby się rzadkością,
Gdyby tak każdej przystać mógł niewieście.
Czy nic nie rzekła?
Baz, albo dwa razy
% cichem westchnieniem wyszepnęła: ojcze!
Jakby ten wyraz na sercu jej ciężał.
„O siostry, siostry! hańbo kobiet, siostry!
Kent! ojcze! siostry! Co? w nocy? śród burzy?
Niech odtąd w ludzką litość nikt nie wierzy!"
Gdy tak mówiła, z niebieskich swych źrenic
Obfite strugi świętych łez strząsała
Na swoje łkania, i w końcu wybiegła,
By sama swojej oddać się boleści.
Gwiazdy kształtują ludzkich serc naturę ;
Jakby z jednego ojca, jednej matki
Mogły tak różne puścić latorośle ?
Nie rozmawiałeś z nią później ?
Nie, panie.
Czy się to działo przed powrotem króla?
Nie, panie, później.
Biedny Lear jest w mieście,
Czasami jasno sobie przypomina,
Co nas tu wiodło, ale żadną miarą
Nie chce swej córki widzieć.
A dlaczego ?
Dręczony wstydem, gdy sobie przypomni,
Jak jej odmówił swoich błogosławieństw,
Przytułku szukać śród obcych przymusił,
A wszystkie prawa jej okrutnie przelał
Na dwie jej siostry z wilczem w piersiach sercem;
Taka zgryzota zatruła mu duszę,
Że wstydem płonąc, unika Kordelii.
O nieszczęśliwy!
Czy masz wiadomości
O ruchach książąt Com wali i Albany?
221 —
Dworz.
Kent.
Ciągną tu z wojskiem.
Powiodę cię teraz
I króla Leara straży twej poruczę.
Ważne powody jeszcze mnie zmuszają
Na dłużej w mojem ukryciu pozostać;
Lecz gdy mnie poznasz, nie będziesz żałował,
Żeś mi te ważne przyniósł wiadomości.
A teraz, panie, racz mi towarzyszyć. (Wychodzą).
SCENA IV.
Obóz francuski w blizkości Dover. Namiot.
(Wchodzą : Kordelia, Doktor i Żołnierze).
Kordelia. Ach, to on! Właśnie spotkano go teraz,
Gdy głośno śpiewał, szalony jak morze,
W wianku dymnicy, łopianu, szaleju,
Pokrzyw, kąkolu i ze wszystkich chwastów,
Rosnących w zboża polu życiodąjnem.
Wypraw setnika, niech badawczą nogą
Przebieży niwy bujnie zarośnięte,
Niech go przywiedzie. (Wychodzi Oficer). Zdołaż ludzka
Wrócić mu znowu rozum obłąkany?
[mądrość
Kto mu pomoże, wszystko, co mam, weźmie.
Doktor. Jest jeszcze, pani, nadzieja ratunku.
Mamką natury naszej jest spoczynek;
Snu mu potrzeba; by mu sen sprowadzić,
Mamy lekarstwa, których wpływ potężny
Samej boleści zamknąć mógłby oczy.
Kordelia. Błogosławione wszystkie cnoty ziemi,
Dotąd ukryte, pod łez moich rosą
Na świat wystrzelcie, i bądźcie lekarstwem
Nieszczęśliwego starca obłąkaniu!
Idźcie go szukać, lub szalona wściekłość,
Bez przewodnika, żywot jego strzaska.
(Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec. Przynoszę wieści. Brytańskie zaciągi
W tę śpieszą stronę.
222
Kordelia.
—
Już nam to wiadomo;
Na ich przyjęcie wszystko tu gotowe.
O drogi ojcze, w twojej sprawie walczę!
Wielki król Erancyi zlitować się raczył
Nad mą żałobą, nad mojemi łzami.
Broń nam podaje nie pycha nadęta,
Lecz święta miłość i prawa ojcowskie.
Ach, kiedyż ujrzę, kiedyż go usłyszę? (Wychodzą).
SCENA V.
Izba w zamku Gloucestera.
Regan.
Oswald.
Regan.
Oswald.
Regan.
Oswald.
Regan.
Oswald.
Regan.
Oswald.
Regan.
Oswald.
Regan.
(Wchodzą: Began i Oswald).
Czy wyruszyły brata mego wojska?
Od dawna, pani.
A on na ich czele?
Z wielką niechęcią. Z siostry twojej, pani,
Lepszy jest żołnierz.
Czy w zamku, z twym panem
Lord Edmund nie miał tajemnej rozmowy?
Nie.
Jakie może zawierać sekreta
List jej do niego?
Nie umiem powiedzieć.
W ważnych on sprawach tak nagłe odjechał.
Wielkim to było błędem Gloucesterowi
Zostawić życie po wydarciu oczu;
Gdzie się pokaże, przeciw nam buntuje,
Serca mieszkańców. Edmund, jak przypuszczam,
Pobiegł, z litości nad jego niedolą,
Dać koniec życiu bez światła, a razem
Powziąć języka o wrogów zastępach.
Z mym listem muszę śpieszyć za nim, pani.
Jutro wyruszysz razem z naszem wojskiem,
Dziś zostań; drogi zbyt są niebezpieczne.
Nie mogę, pośpiech nakazała pani.
Ale dlaczego pisze do Edmunda?
_ 223
Czy ci nie mogła ustnych dać poleceń?
Zapewne, nie wiem dla jakich powodów —
Wdzięczną ci będę, jeśli mi pozwolisz
List ten otworzyć.
Oswald.
Pani, wolę raczej —
°egan.
Wiem, i zupełnie jestem tego pewna,
Że swego męża pani twa nie kocha,
Bo, gdy ostatnią była tutaj rażą,
Dziwnie wymowne ciskała spojrzenia
Na szlachetnego Edmunda; wiem także,
Że powiernikiem jesteś jej.
Oswald.
Ja, pani?
"egan.
Ty, a nie mówię tego bez przyczyny.
Korzystaj przeto z rady, którą daję.
Mąż mój nie żyje; są pewne układy
Między Edmundem a mną; z wielu względów
Właściwsze jego ze mną jest małżeństwo.
Niż z nią; sam łatwo reszty się domyślisz.
Jeśli go znajdziesz, oddaj mu ten pierścień.
(Daje mu pierścień).
A gdy to wszystko pani twej opowiesz,
Radź, niech przywoła swój rozum na pomoc.
Bądź zdrów ! Jeżeli usłyszysz przypadkiem
O ślepym zdrajcy, ogłoś, że sowitą
Otrzyma płacę mąż, który go sprzątnie.
Oswald. Jakżebym pragnął sam go spotkać, pani,
By złożyć dowód, z którą trzymam stroną!
Regan.
Bądź zdrów! (Wychodzą).
SCENA VI.
Okolica w blizkości Dover.
(Wchodzą: Gloucester i Edgar przebrany za wieśniaka)
Gloucest. Kiedy wejdziemy na wierzchołek skały?
Edgar.
Pniemy się teraz, czujesz, jak mozolnie.
Gloucest. Mnieby się zdało, że to jest równina.
Edgar.
Straszna spadzistość. Czy słyszysz ryk morza?
—
224
—
Gloucest. Nie słyszę wcale.
Edgar.
To z twoich ócz stratą
I reszty zmysłów omdlała potęga.
Gloucest. Bardzo być może. I głos twój, mem zdaniem,
Zmienił się także; we wszystkiem, co mówisz,
Lepsza jest teraz treść i wyrażenie.
Edgar.
Mylisz się; tylko ubranie zmieniłem.
Gloucest. Zda mi się jednak, że mówisz poprawniej.
Edgar.
Oto szczyt skały; wstrzymaj twoje kroki.
Głowa się kręci, patrząc w straszną przepaść.
Wrony i kawki dołem szybujące
Zdają się chrząszcze; na połowę drogi
Zbieracz rozłupu huśta się na linie;
Straszne rzemiosło ! W takiej odległości,
Od swojej głowy nie zdaje się większy.
Na morskim brzegu wędrujący rybak
Myszą się zdaje. Okręt na kotwicy
Do swej szalupy skurcz}'! się rozmiarów,
Sama szalupa beczką się wydaje,
Ledwo ją widać ! Szum morskich bałwanów,
Z gniewem chłoszczących nadbrzeżne kamyki,
Do wysokości takiej nie dosięga.
Odwracam oczy; w głowie mi się mąci,
A wzrok niepewny pchnąłby mnie za chwilę
W bezdenną przepaść.
Gloucest.
Staw mnie, gdzie sam stoisz.
Edgar.
Daj rękę; jesteś teraz od krawędzi
Na jedną stopę. Nie chciałbym tam skoczyć
Za skarby świata.
Gloucest.
Puść mi teraz rękę.
Weź, przyjacielu, drugą tę sakiewkę,
Znajdziesz tam klejnot godny rąk biedaka,
Niech ci z nim szczęście Bóg i wróżki dadzą!
Oddal się teraz; pożegnaj się ze mną.
Niech twój chód słyszę.
Edgar.
Bądź zdrów, dobry panie!
(Zda się oddalać).
Gloucest. Dzięki ci!
Edgar.
Z jego igram tak rozpaczą,
By ją uleczyć.
Gloucest.
Wszechmogące bogi,
Świat ten opuszczam, i w waszem obliczu,
Bez gniewu, z moich cierpień się otrząsam!
Gdybym mógł dłużej znosić je bez skargi
Na waszą wolę nieprzezwyciężoną,
Czekałbym chwili, w której samby zagasł
Knot lampy mego nędznego żywota.
Waszej opiece polecam Edgara,
Jeżeli żyje. Bądź zdrów, przyjacielu!
Edgar.
Żegnam cię, panie! Czas mi się oddalić.
(Gloucester skacze i upada).
A przecie łatwo może wyobraźnia
Skarb życia ukraść, jeśli samo życie
Zezwala na tę kradzież dobrowolnie.
Gdyby naprawdę tam był, gdzie być myślał,
Jużby go teraz wszelka myśl odbiegła.
Żyw, czy umarły? Ho, panie! czy słyszysz?
Ho, panie! Jakto, czy naprawdę skonał?
Wraca do zmysłów. Kto ty jesteś, panie?
Gloucest. Oddal się, pozwól umrzeć mi w pokoju.
Edgar.
Gdybyś był piórkiem, wiatrem, pajęczyną,
Nie mógłbyś z takiej upaść wysokości,
Nie potrzaskany w kawałki jak jaje.
Oddychasz przecie; ciało twoje ciężkie,
A jednak całe; nie tracisz krwi, mówisz.
Jeden na drugim i dzięsięćby masztów
Nie sięgło szczytu, z którego upadłeś.
Twe życie cudem; ale przemów jeszcze.
Gloucest. Czym spadł naprawdę?
Edgar.
Z groźnego wierzchołka
Wapiennej skały. Podnieś tylko oczy!
Z tej odległości ucho nie dosłyszy,
Nie dojrzy oko śpiewnego skowronka.
Spójrz tylko w górę!
Gloucest.
Ach, ja nie mam oczu!
Czyż nędzy zbywa i na tym ratunku,
DZIELĄ S7FKSI1HA. TOM IV
' '
—
2-26
—
By koniec znaleźć w dobrowolnej śmierci?
Nędzy pociechą było, kiedy mogła
Oszukać wściekłość dumnego tyrana,
I zawieść woli jego mściwe plany.
Edgar.
Podaj mi rękę, wstań! czy czujesz nogi?
Widzę, że stoisz.
Gloucest.
Zbyt dobrze, zbyt dobrze !
Edgar.
To cud nad cudy! Na wierzchołku skały
Kto był przy tobie?
Gloucest.
Ubogi był żebrak.
Edgar.
Gdym stąd spoglądał na was, jego oczy
Świeciły Diby dwa księżyce w pełni,
Tysiąc miał nosów, krzywe jego rogi
Jak fale morskie zdały się kołysać.
To czart być musiał; więc, szczęśliwy ojcze,
Nie wątp, że ręka opiekuńcza bogów,
Których jest chwałą zwyciężyć, gdzie mdleje
Moc ludzka, w tej cię zbawiła potrzebie.
Gloucest. Pojmuję teraz. Odtąd zniosę boleść,
^ P
Aż sama powie: już dosyć, umieraj!
To, o czem mówisz, zdało mi się mężem;
„Czart! czart!" powtarzał; on mnie tam wprowadził.
Edgar.
Bądź dobrej myśli; uzbrój się w cierpliwość!
Lecz kto się zbliża?
(Wchodzi leról Lear, fantastycznie ubrany iv kwiaty).
Nigdy umysł zdrowy
W ten sposób pana nie ubrałby swego.
Król Lear. Tknąć mnie nie mogą, że biłem monetę;
Wszak królem byłem.
Edgar.
Bolesny widoku!
Król Lear. Natura jn-zechodzi sztukę w tym względzie. Oto wasz
jurgielt. Ten wyrostek włada kuszą jak pastuch; wy­
puść mi strzałę długą jak łokieć sukiennicki. Patrz,
patrz, to mysz ! Cicho ! cicho ! Kawałek pieczonego
sera wystarczy. Oto moja rękawica, cisnę ją olbrzy­
mowi. Przynieście szare halebardy! — Zaprawdę, pię­
knie latasz mój ptaszku! W sam cel! w sam cel!
hura! — Zdaj hasło!
227
—
Edgar.
Król Lear.
Gloucest.
Król Lear.
Wonny majeranek.
Przechodź!
Znam ten głos.
H a ! Goneril! - Na białą brodę! - Głaskały mnie jak
psa- mówiły mi, że miałem białe włosy na brodzie,
nim' czarne puściły. Powtarzały: tak i nie na wszystko,
co powiedziałem. Ale to tak, i to nie, nie były dobrą
teologia. Dopiero gdy deszcz mnie zmoczył, a wiatr
kazał mi dzwonić zębami, dopiero gdy piorun me
chciał zmilknąć na mój rozkaz, dopiero wtedy je od­
kryłem, wtedy je zwąchałem. Ba! nie są to słowni
ludzie; mówili mi, że byłem wszystkiem, ale to kłam­
stwo, nie jestem zahartowany na febrę.
Gloucest. Ach, przypominam sobie ten dźwięk głosu.
Król Lear.
Czy to król?
Zgadłeś, tak, król w każdym calu.
Patrz, kędy spojrzę, drżą moi poddani!
Tobie przebaczam. Za coś był skazany?
Za cudzołóstwo. Śmierć za cudzołóstwo?
Nie, ty nie umrzesz! Królik cudzołoży,
W mych oczach złota muszka ta wszeteczm.
Wiwat parzenie! Toć bękart Gloucestera
Tkliwszym dla ojca był, niźli me córki.
Chociaż poczęte w prawych prześcieradłach.
Śmiało, rozpusto! trzeba mi żołnierzy.
Widzisz tę damę mizdrzącą się skromnie.
Twarz zda się mówić, że z śniegu ma cało,
Gra też świętoszkę i potrząsa głową,
_
Gdy słowo: rozkosz, przy niej kto wymówi;
Do sprawy jednak klacz, albo łasica,
Nie idą z takim, jak ona, pochopem.
Niżej pasa, to Centaury, choć kobiety wyżej. Wszystko
co do pasa, do bogów należy, wszystko co mzej, jest
dyabła własnością; tam jest piekło, tam jest ciemność
tam jest siarczysta przepaść, żar, opalenizna, smród
i zgnilizna. F e ! fe! puah! puah! Daj mi łut piżma,
dobry aptekarzu, okadź moja wyobraźnię. Oto pie­
niądze dla ciebie.
— 228 —
Gloucest. O, pozwól dłoń tę pocałować!
Król Lear.
Czekaj,
Niech ją wprzód otrę, czuć ją śmiertelnością.
Gloucest. O zrujnowany utworze natury!
I świat ten wielki tak w nic się obróci.
Czy znasz mnie?
Król Lear. Przypominam sobie dosyć dobrze twoje oczy. Zerkiem
na mnie spozierasz? Nie, rób, co ci się podoba, ślepy
Kupidynie, nie zakocham się już więcej. Czytaj to
wyzwanie; daj tylko baczność na pismo.
Gloucest. Gdyby litera każda była słońcem,
Nie mógłbym widzieć.
Edgar.
Anibym uwierzył,
Gdybym to słyszał. To jest — na ten widok
Serce mi pęka.
Król Lear. Czytaj !
Gloucest. Czem? Ocznemi jamami?
Król Lear. Oho! czy tak sobie ze mną postępujesz? Ani oczu
w głowie, ani pieniędzy w kieszeni? Oczy twoje w cięż­
kim są stanie, ale w lekkim twoje kieszenie. Widzisz
przecie, jak świat ten idzie.
Gloucest. Widzę, bo czuję.
Król Lear. Co? czy oszalałeś? Człowiek może widzieć, jak świat
ten idzie, bez pomocy oczu. Patrz uszyma. Czy wi­
dzisz, jak ten sędzia wymyśla nad tym głupowatym
złodziejem? Słuchaj teraz, co ci powiem do ucha:
zmień miejsca, a zgadnij zgadula, który sędzia, a który
złodziej. Widziałeś, jak pies gospodarski szczekał na
żebraka?
Gloucest. Widziałem, panie.
Król Lear. I jak biedaczyna przed kundlem uciekał? To widziałeś
wielki obraz władzy; i psa słuchają, gdy na urzędzie.
Obrzydły kacie, wstrzjTnaj krwawą rękę;
Dlaczego chłostasz biedną wszetecznicę?
Grzbiet obnaż własny, bo pragniesz gorąco
Sam z nią to robić, za co ją tak chłostasz.
Lichwiarz oszusta wiesza. Małe grzechy
Skryć się nie mogą pod dziurawą kurtką;
—
229
—
Wszystko zasłania płaszcz gronostajowy.
Powlecz grzech złotem, a strzaska się na nim
W bezsilnym ciosie miecz sprawiedliwości;
Daj mu łachmany, a karła go słomka
Na wskroś przeszyje. Nie, niema występnych,
Niema, powiadam ! (bo wszystkim przebaczam)
Możesz mi wierzyć, mnie, który mam władzę
Zapieczętować skarżącego u*ta.
Radzę ci teraz szklane kupić oczy,
Jak wyszarzany polityk udawać,
Że widzisz jasno to, czego nie widzisz.
A teraz, teraz, teraz ściąg mi buty!
Ciąg silniej, dobrze!
Edgar.
Co za mieszanina
Sensu i dziwactw! To rozum w szaleństwie.
Król Lear. Jeżeli pragniesz nad mym płakać losem,
Weź moje oczy. Znam ja cię dość dobrze;
Imię twe Gloucester; musisz mieć cierpliwość;
Wszak płacząc, na tę przybyliśmy ziemię;
Wiesz, że smakując raz pierwszy powietrze,
Kwilimy. Słuchaj, powiem ci kazanie.
Gloucest. O dniu boleści!
Król Lear.
Rodząc się, płaczemy,
Żeśmy na wielką błaznów przyszli scenę. —
Co za kapelusz! - Pyszny byłby fortel
Dać szwadronowi pilśniane podkowy.
Spróbuję, a gdy zięciów mych podejdę,
Na kark im wpadnę, siekaj ! rąb ! zabijaj !
(Wchodzi Szlachcic z Oddziałem).
Szlachcic. To on; musimy zabrać go. O panie,
Twa droga córka —
Król Lear.
Nikt mnie nie odbije?
Co? jestem jeńcem? Widzę, żem stworzony,
Aby fortuny wieczną być igraszką.
Miejcie wzgląd dla mnie; dostaniecie okup.
A gdzie jest chirurg? Cięto mnie do mózgu.
Szlachcic. Będziesz miał wszystko.
Król Lear.
Sam? bez pomocników?
—
230 —
Toć starczy, żeby człowieka w sól zmienić,
Z ócz jego zrobić ogrodową konew,
By kurz jesienny polewać.
Szlachcic.
O panie —
Król Lear. Umrę walecznie jak hoży pan młody;
Będę rubaszny; dalej, jestem królem!
Mości panowie, czy wy o tern wiecie?
Szlachcic. I jak królowi będziem ci posłuszni.
Król Lear. Więc jest tu jeszcze ratunek. Dalej! jeśli mnie złapie
cie, to cwałem. Cmyk! cmyk, cmyk!
(Wybiega, a za nim Oddział).
Szlachcic. Bolesny widok w ostatnim nędzarzu,
A w królu mowy przechodzi granice.
Masz córkę, która wybawi naturę
Od klątwy wiecznej, co na nią ściągnęły
Dwie inne córki.
Edgar.
Pozdrawiam cię, panie.
Szlachcic. Bóg z tobą także! Czego chcesz ode mnie?
Edgar.
Czyś słyszał, panie, o blizkiej potyczce?
Szlachcic. Kto o tern nie wie? Każdy o tern słyszał,
Który rozróżnić może dźwięki mowy.
Edgar.
Lecz jak daleko są wrogów zastępy?
Szlachcic. W spiesznym pochodzie i za lada chwilę
Ujrzysz je tutaj.
Edgar.
Dziękuję ci, panie.
Szlachcic. Chociaż królowa, dla ważnych powodów,
Jeszcze tu bawi, ruszyło już wojsko.
Edgar.
Dzięki ci, panie. (Wychodzi Szlachcic).
Gloucest. Weź duszę moją, miłosierny Boże,
Aby mnie znowu zły duch nie podkusił
Umrzeć, nim twoja zawoła mnie wola!
Edgar.
Dobra modlitwa, ojcze.
Gloucest.
Kto ty jesteś ?
Edgar.
Jestem biedakiem, do fortuny ciosów
Z dawna przywykłym, a na litość czutym,
Przez długie ciężkich smutków doświadczenie.
Daj rękę! pójdziem szukać ci przytułku.
Gloucest. Z serca dziękuję. Niech na twoją głowę
— 231 —
Wszystkie swe niebo śle błogosławieństwa!
(Wchodzi Oswald).
Oswald. O, co za szczęście! Spotrzegam banitę!
Na to stworzona twoja ślepa głowa,
By podwaliną mej była fortuny.
Więc, stary zdrajco, krótki zrób rachunek,
Bo miecz dobyty, który z tobą skończy.
Gloucest. Daj Bóg twej dobrej ręce dosyć siły.
(Edgar zasłania Glouceslera).
Oswald. Zuchwały chłopie, bronić chcesz banitę?
Precz, jeśli nie chcesz, ażeby los jego
Spadł i na ciebie! Usuń się na stronę!
Edgar.
Nie opuściwa my się, dobrodzieju,
Bez dobrych przyczyn.
. . .
P u ś ó g 0
0swak,
' alb° z S i m e s z !
Edgar." Dobry panecku, idżta sobie z Panem Bogiem, a me
zastępujta drogi biednemu ludkowi. Gdybym miał od
grubych słów ginąć, toćby mnie już me stało od
dwóch tygodni. Nie, nie przybliżajta s.ę do starowi­
ny, trzymajta się w dali, albo spróbuję, cy wąsa caska twardsa od mojej pałki! Mówię bez ceregiel,
Oswald. Precz stąd, kupo gnoju!
yvi:**- *; P
Edgar.
Wybiję wam wsyćkie zęby, panecku. Zbhzta się
tylko, kpię ja z wasego młynka.
(Bija sic, Edgar powala Osioalda)
Oswald. Zabił mnie, nędznik! Chamie, weź tę kieskę,
Pogrzeb me ciało, jeśli szczęścia pragniesz;
List, który przy mnie znajdziesz, oddaj w ręce
Edmunda księcia Gloucester; idz go szukać
W angielskiej armii. 0 śmierci przedwczesna ! (Ttoma).
Edgar.
Znam ja cię dobrze, usłużny nędzniku,
Grzesznych rozkazów wierny wykonawco
Występnej pani.
Gloucest.
Co, czy go zabiłeś?
Edgar.
Usiądź, mój ojcze, i wypocznij sobie.
Zajrzyjmy w kieszeń; list, o którym mówi,
Może mi dobrym będzie przyjacielem.
Umarły. Tego jedynie żałuję,
— 232 —
Że nie kto inny jego był oprawcą.
Zobaczmy. Laku, nie stawiaj oporu,
A ty, honorze, nie bierz tego za złe;
By nieprzyjaciół naszych poznać myśli,
Ktoby się wahał serce ich rozedrzeć?
Rozedrzeć papier uczynek godziwszy.
(Czytaj „Nie zapominaj wzajemnych naszych ślubów.
Masz niemało sposobności sprzątnienia go. Byle ci
na dobrej woli nie brakło, znajdziesz na to dogodny
czas i miejsce. Wszystko przepadło, jeżeli wróci zwy­
cięzcą. Będę wtedy niewolnicą, a jego łożnica będzie
mojem więzieniem. Wyzwól mnie od jego obrzydłego
ciepła, a weź jego miejsce za swoje trudy. Twoja
(jakbym chciała powiedzieć żona!) przywiązana słu­
żebnica, Goneril".
Żądz niezgłębiona niewieścich otchłani!
Spisek na życie cnotliwego męża,
Ażeby miejsce jego brat mój zajął!
W tym cię zakopię piasku, grzeszny pośle,
List ten występny poniosę przed oczy
Zagrożonego spiskiem tym książęcia.
Szczęście to jego, że się razem dowie
O twojej śmierci i o twem poselstwie.
(Wychodzi, ciągnąc za sobą ciało).
Gloucest. Król obłąkany. Jak rozum mój twardy,
Że mogę żywe zachować uczucie
Wielkich mych smutków! Lepiejby mi było
Utracić rozum ; myśli wtedy moje
Od mychby ciężkich odbiegły boleści,
A w obłąkaniu wyobraźni dusza
Swoichby własnych nie poznała cierpień.
(Wraca Edgar).
Edgar.
Zda mi się, słyszę bęben w odległości.
Daj rękę ojcze, czas nam się oddalić.
Pieczy przyjaciół moich cię polecę.
(Wychodzą).
—
233 —
SCENA VII.
Namiot w obozie francuskim.
(Lear uśpiony na Mu, ohoło niego Doktor, Szlachta i inni. —
Wchodzą: Kordelia i Kent).
Kordelia. O dobry Kencie, jak zdołam twą dobroć
Godnie zapłacić? Życie me zbyt krótkie,
I wszelka miara jest niedostateczna.
Kent.
Twe słowa, pani, z lichwą mi już płacą.
Prawda natchnęła każde moje słowo,
Nic nie odjąłem, nic nie dorzuciłem.
Kordelia. Weź lepszą odzież, ta, którą masz teraz,
Zbyt przypomina złe życia godziny.
Odrzuć ją, proszę.
Kent.
Zostaw mi ją, pani.
Dać się dziś poznać plany me niweczy.
Traktuj mnie, pani, jakbyś mnie nie znała,
Póki nie powiem: teraz przyszła pora.
Kordelia. Niech i tak będzie, (do Dokt). Jakże zdrowie króla?
Doktor. Śpi ciągle, pani.
Kordelia.
Miłosierny Boże,
Napraw ten wielki wyłom w jego duszy!
Wróć ład do myśli dziko rozstrojonych
Ojca na dziecko teraz zmienionego!
Doktor. Czy nam pozwalasz, pani, zbudzić króla?
Śpi już dość długo.
Kordelia.
Bządż si? s w 0 ' i ą s z t u k ^ >
Rób jak sam zechcesz. Czy jest już ubrany?
Szlachcic. W śnie jego ciężkim nie trudno nam było
Zmienić mu odzież.
Doktor.
Bądź przytomną, pani,
Gdy go obudzim. Nie mam wątpliwości,
Będzie spokojny.
Dobrze.
Kordelia.
Zbliż się, pani!
Doktor.
Głośniej, muzyko 1
O, mój drogi ojcze,
Kordelia.
-
234
_
-
Bodaj lekarstwo dla ciebie na ustach
Moich zawisło, a ten pocałunek
Uleczył ciosy, przez dwie moje siostry
Majestatowi twojemu zadane!
Kent.
Droga, szlachetna pani!
Kordelia.
Gdybyś nawet
Nie był ich ojcem, to włos ten twój biały
W ich sercach litość winien był rozbudzić.
Tożli jest głowa, aby ją wj'stawiac
Na wściekłość wichrów, na piorunów strzały,
Śród grzmotów, pośród siarczystych błyskawic?
Trzymać straż, biedny, zgubiony strażniku,
W tak wiotkim hełmie ! Pies mojego wroga,
Śród takiej nocy, choćby mnie pokąsał,
Znalazłby miejsce przy mojem ognisku.
A tyś był, biedny ojcze, przymuszony
Na garści zgniłej słomy skronie złożyć,
W chlewie z wieprzami, w łotrów towarzystwie!
Ach, jak rzecz dziwna, że z twoim rozumem
I życie twoje razem nie odbiegło!
Budzi się; przemów!
Doktor.
Lepiej będzie, pani,
Gdy ty przemówisz.
Kordelia.
Królu, jak twe zdrowie?
Król Lear. Na moją krzywdę z grobu mnie budzicie.
Tyś duchem w niebie, lecz jam jest wpleciony
W ogniste koło, a łzy moje własne
Palą mnie niby ołów roztopiony.
Kordelia. Czy znasz mnie, panie?
Król Lear.
O wiem, jesteś duchem.
Kiedyś umarła?
Kordelia.
Zawsze obłąkany!
Doktor. Ledwo się zbudził; zostawmy go chwilę.
Król Lear. Gdziem był? Gdzie jestem? Jasny dzień pogody?
Dziwne złudzenie! Umarłbym z litości,
Gdybym innego w takim widział stanie.
Nie wiem, co mówić, i nie chciałbym przysiądz,
Że to me ręce; zobaczmy; ja czuję
235
—
śpilki tej ostrze. Jakbym o mym stanie
C h c i a ł s i ę Z a p 6 W m U !
O panie, spójrz na mnie,
Nie, nie, nie klękaj! ^
KrÓILear
^
^
^
^
^
- W s Z a k c i ja stary i biedny g a d ; i :
Osiem krzyżyków . £ * m «•*• y
Mniej albo więcej, a mow 4
Myślę żem trochę na umyśle chory.
Mysie, zei
człowieka,
Myślę, że znam cię 1 tego
w
A jednak wątpię, me wiem DO
^
c a l e
i e ó
Skąd mam tę odzież > ^ ^ J
d z i ł e m .
Jak, gdzie ostatnią noc tę p « pę
w i e
Nie śmiej się ze mnie, ale, i*™*1
Zda mi się, że to córka ma Kordel.a.
Kordelia. To ona, ona!
ł w o i<s?
Król Lear.
Czy m o k r ę t e j £ " £
Mokre, zaprawdę. O proszę cię, n i
Jeśli masz dla mnie t r u c i e , ^ J
ż e mnie nie ^
^
w J ü
Ile pamiętam, ciężko mnie aa y
Ty masz powody, one ich mc miały
Kordelia. Żadnych, o żadnych!
^
^
^
k
,
M
y
y
>
.
P r a n c y i
?
Król Lear.
Kordelia. W własnem królestwie. ^
^ o ä , k c i e mnie tylko.
Król Lear.
. w j e i k a wściekłość
Doktor. Bądź dobrej myśli, pan ,
bezpiecznie
nie
Przeszła, jak widzisz; lecz je
Na myśl ubiegłe ^
^
J
w
pokoju,
Proś, niechaj wejdzie; « £ M ^
Póki wszystkiego czas me ui g
Kordelia. Wejdź, panie.
w v rozumialą,
„ ,.
przebacz, oą« z f . ,
Kro1 L e a r
. /
0 f n r/ec zdziecinniały.
Zapomnij! jestem s t a r z e
(Wyćkodtą: I*"'
Kordeln,
—
236
—
-
237 —
Szlachcic. Czy się potwierdza wieść, że książę Oornwall
Zabity?
Regan.
Ale czy nigdy brata mego drogi
Na zabronione nie znalazłeś miejsce?
Kent.
Żadnej niema wątpliwości.
Szlachcic. A kto na czele pułków jego stanął?
Kent.
Lorda Gloucestera bękart, powiadają.
Szlachcic. Słychać, że Edgar, syn jego wygnany,
Do Niemiec z lordem Kentem się ratował.
Kent.
Zwodne są wieści. Czas myśleć o wojnie,
Bo niedaleko królewskie zaciągi.
Szlachcic. Potrzeba będzie krwawa, jak się zdaje.
Żegnam cię, panie. (Wychodzi).
Kent.
Bitwa ta rozstrzygnie,
Czy źle, czy dobrze skończą się me plany.
(Wychodzi).
Edmund.
Regan.
Mylisz się, pani.
AKT PIATY.
SCENA I.
Obóz wojsk brytańskich w blizkości Dover.
(Wchodzą przy odgłosie bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami
Edmund, Regan, Oficerowie, Żołnierze i inni).
Edmund. Zapytaj księcia, czy trwa w pierwszej myśli,
Czy też ją zmienił, bo ciągle się waha,
Sam z sobą w wojnie. Przynieś mi odpowiedź,
Co chce stanowczo. (Wychodzi Oficer).
Regan.
Zapewne nieszczęście
Spotkało siostry posłańca na drodze.
Edmund. Bardzo się lękam.
Regan.
Teraz, słodki panie,
Wiesz, co zamierzam dla twojego szczęścia.
Powiedz, lecz szczerze, powiedz mi otwarcie,
Czyli nie kochasz siostry mej ?
Edmund.
Uczciwie.
Wszystko mi się zdaje,
Że się tak wasze połączyły piersi,
Iż ona twoją, a ty jej połową.
Edmund. Nie, pani, przeczę temu, na mój honor!
Od dziś na zawsze znieść jej nie potrafię.
Regan.
Mój drogi, nie bądź tak z nią poufały!
Edmund. Nie troszcz się, pani. Ona, z swym małżonkiem m
(Wchodzą: Albany, Goneril i Wojsko). ^
Goneril (na str). Wolę tę bitwę przegrać niźli widzieć,
Że go ode mnie siostra ma oderwie.
Albany. Kochana siostro, szczęśliwe spotkanie.
Król, jak słyszałem, z córką się połączył,
Z nim wielu panów, których oburzyła
Zbyteczna rządu naszego surowość.
Nie miałem nigdy serca, gdzie nie było
Uczciwej sprawy, i w obecnej wojnie
Dobyłem szabli tylko na Francuza,
A nie na króla, ni jego przyjaciół,
Których, jak myślę, zbyt słuszne powody
Do podniesienia buntu przymusiły.
Edmund. Szlachetne słowa!
Po co te rozprawy?
Regan.
Goneril. Połączmy siły na nieprzyjaciela.
O osobistych, prywatnych rozterkach
Nie teraz pora właściwa rozmyślać.
Albany. Idźmy o planie bitwy się naradzić
Z posiwiałymi w wojnie rycerzami.
Edni'ind. W waszym namiocie stawię się za chwilę.
Chodź z nami, siostro.
Regan.
Nie.
Goneril.
Chodź proszę, z nami,
Regan.
Rzecz to konieczna.
Goneril (na str.).
Odkryłam zagadkę !
(Głośno). Idę.
(Gdy się chcą oddalić, wchodzi Edgar przebrany).
—
Edgar.
238 —
Jeżeli kiedykolwiek, panie,
Raczyłeś słuchać biednego człowieka,
Słuchaj mnie.
Albany.
Wkrótce przyjdę. Co chcesz mówić?
(Wychodzą: Edmund, Megan, Goneril, Oficerowie, Żołnierze i Słueba).
Edgar.
Nim stoczysz bitwę, przeczytaj to pismo.
Jeśli zwyciężysz, niech przywoła trąba
Tego, co przyniósł. Choć jestem nędzarzem,
Stawię rycerza, który szablą stwierdzi
Prawdę litery każdej tego listu.
Gdy przegrasz, wszystko dla ciebie na ziemi
Już się skończyło i skończą się spiski.
Bóg z tobą!
Albany.
Czekaj, aż list ten przeczytam.
Edgar.
To mi wzbroniono. Lecz gdy przyjdzie pora,
Na pierwszy sygnał twojego herolda
Ujrzysz mnie znowu. (Wychodzi).
Albany.
Niechże i tak będzie.
Bądź zdrów! A teraz przeczytajmy pismo.
(Wchodzi Edmund).
Edmund. Wróg się przybliża; szykuj twoje pułki.
Oto wiadomość o jego potędze,
Przez naszych zwiadów troskliwie zebrana.
Śpiesz się, czas nagli!
Albany.
Znajdzie nas gotowych.
(Wychodzi).
Edmund. Obu tym siostrom miłość mą przysiągłem.
Jak ukąszony na żmiję, ze zgrozą
Patrzą na siebie. Którąż z nich wybiorę?
Obie? czy jedne? czy żadnej? Nie mogę
Żadnej z nich posiąść, póki obie żyją.
Gdybym wziął wdowę, siostra jej Goneril
Będzie szalała; póki mąż jej żyje,
Trudno mi będzie celów moich dobiedz.
Na dziś, on w boju będzie mi pomocą,
A niech ta potem, co się chce go pozbyć,
Najkrótszą drogę do tego wynajdzie.
A co do łaski, o której wspominał,
—
239
—
Dla króla Leara i jego Kordelii,
Byle raz w nasze dostali się ręce,
Jego przebaczeń nie będzie im trzeba.
Bo, jeśli własną głowę chcę ratować,
Bronić się muszę a nie dyskutować. (Wychodzi).
SCENA II.
Pole między dwoma obozami.
(Alarm za sceną. Przechodzą przy odgłosie bębnów z chorągwiami:
Lear, Kordelia i ich Wojsko. Następnie wchodzą : Edgar i Gloucester).
Edgar.
Tu, ojcze, drzewa tego cień niech będzie
Twoją gospodą. Proś Boga gorąco,
By sprawiedliwość odniosła zwycięstwo.
Jeżeli wrócę, przyniosę ci w datku
Wielką pociechę.
Gloucest.
Niech cię Bóg prowadzi!
(Wychodzi Edgar. — Alarm. Odwrót. Wbiega Edgar).
Edgar.
Uciekaj, starcze! Daj rękę, uciekaj!
Król Lear pobity i z córką pojmany.
Daj rękę; idźmy!
Gloucest.
Nie, nie. ani kroku!
Zarówno dobrze i tu człowiek zgnije.
Edgar.
Znowu złe myśli? Musimy posłusznie
Na świat przychodzić i świat ten opuszczać.
Być w pogotowiu nasza jest powinność.
Więc idźmy!
Gloucest.
Idźmy, bo prawda co mówisz.
(Wychodzą).
SCENA III.
Brytański obóz w blizkości Dover.
( Wrhodza: Edmund tryumfalnie, przy odgłosie bębnów, z chorałami,
Lear i Kordelia jako jeńcy, Oficerowie, Żołnierze, i t. d.).
Edmund. Pod dobrą strażą trzymajcie tych brańcow,
Dopóki woli swojej nie objawią
Ci, którym prawo sądzić ich należy.
—
210 —
Kordelia. Nie pierwsi, chęcią wiedzeni najlepszą,
Złą mamy dolę. Królu zwyciężony,
Twój los jedynie dolega mi ciężko;
Łatwobym sama wzgardą odepchnęła
Wzgardę fortuny. Czy wolą jest twoją
Na chwilę widzieć siostry me, twe córki?
Król Lear. Nie, nie, nie, nigdy! Idźmy do więzienia,
Będziem tam śpiewać jak dwa ptaszki w klatce.
Gdy prosić będziesz o błogosławieństwo,
Uklęknę, prosząc o twe przebaczenie,
I tak przeżyjem śród modłów i śpiewu,
Będziemy stare powtarzali baśnie,
bmiać się będziemy do złotych motyli;
A kiedy biedak przyniesie nam jaki
Dworskie nowiny, będziemy go pytać,
Kto spadł, kto urósł, kto wygrał, kto przegrał,
I wszystkie świata zgłębim tajemnice,
Jakby na zwiady Bóg nas tam wyprawił.
W ciasnych więzienia murach przeżyjemy
Potężnych panów spiski i stronnictwa,
Którzy, jak morze pod księżyca wpływem,
Rosną, spadają.
Edmund.
Do więzienia z nimi !
Król Lear. Moja Kordelio, na takie ofiary
Bogowie sami rzucają kadzidła!
Więc cię znalazłem? Ten, co nas rozdzieli,
Z niebios płonącą przynieść musi głownię
I ogniem z jamy jak lisów wykurzyć.
Otrzyj źrenice, bo wprzódy zaraza
Pożre ich ciało i skórę, bo wprzódy
Na śmierć ich głodną będziemy patrzyli,
Nim z naszych źrenic jedną łzę wycisną!
Chodź. (Wychodzą Król Lear i Kordelia pod strażą).
Edmund.
Zbliż się do mnie, rotmistrzu i słuchaj.
Czytaj ten papier. (Baje mu papier). Pośpiesz do więO jeden stopień już cię posunąłem;
[zienia;
Jeśli wykonasz, co pismo zawiera,
Staniesz na drodze do świetnej fortuny.
—
241 —
Wiedz, że się ludzie stosują do czasu,
Mieczowi serce nie przystoi czułe.
Nie cierpi rozpraw wielkie to zlecenie;
Lub powiedz, że je do słowa wykonasz,
Albo idź szczęścia w inny szukać sposób.
Oficer.
Wykonam, panie.
Edmund.
Więc śpiesz się do dzieła.
Zwij się szczęśliwym, gdy wszystko się skończy.
Uważaj tylko, powtarzam: natychmiast,
A słowo w słowo, jak tu napisałem!
Oficer.
Nie mogę ciągnąć wozu ni żyć owsem;
Co człowiek może wykonać, wykonam. (Wychodzi).
(Trąby. Wchodzą: Albany, Goneril, Regan, Oficerowie, Służba).
Albany. Złożyłeś męstwa twego dziś dowody,
A szczęście szabli twej towarzyszyło :
Twymi jeńcami nasi przeciwnicy.
Wymagam teraz, żebyś mi ich oddał,
Jak zasłużyli, bym z nimi postąpił,
I jak wymaga nasze bezpieczeństwo.
Edmund. Stosowną rzeczą zdało mi się, książę,
Nędznego starca do więzienia posłać.
Jego wiek, tytuł jego mają urok
Zdolny pospólstwa serca doń przyciągnąć,
I lance nasze zaciężne obrócić
Przeciw nam samym. Dla tych samych przyczyn
W jednem więzieniu zamknąłem królowę,
A jutro, albo na dniu oznaczonym
Tam ich przywiodę, gdzie sąd wasz zasiądzie.
Dziś krwią i potem jesteśmy oblani,
Dzisiaj przyjaciel przyjaciela płacze;
Najlepszą sprawę, śród upałów wojny,
Gotów przeklinać, kto ostrość jej uczuł.
Sprawa Kordelii i króla, jej ojca,
Musi właściwszej doczekać się pory.
Albany. Przebacz mi, panie, ale, mojem zdaniem,
W tej wojnie jesteś poddanym, nie bratem.
Regan.
Stosownie, jak go zechcemy nagrodzić.
Nim doń w ten sposób przemówiłeś, książę,
DZIEŁ* SZEK8PIRA. TOM IV.
16
Goneril.
242 —
Mogłeś się spytać, jaka nasza wola.
On wiódł me pułki, był mym namiestnikiem,
A godność taka może, moim sądem,
Bratu go zrównać.
Trochę mniej gorąco !
Wyżej go własne wynoszą zasługi
Niż twoja łaska.
Regan.
Praw moich potęgą,
Moją powagą równy jest najwyższym.
Goneril. To chyba gdyby mężem twoim został.
Regan.
Nie raz żartowniś w proroka się zmienił.
Goneril. Hola! To oko, co tak ci mówiło,
Patrzało zyzem.
Regan.
Jestem zbyt cierpiąca,
Inaczej, pani, dałabym odpowiedź
Z pełnego serca. — Ty, mój generale,
Weź moje wojska, jeńców, ojcowiznę ,
Bądź ich jak moim panem; wszystko twoje.
W obliczu świata ogłaszam cię teraz
Mężem i panem.
Goneril.
Więc myślisz go pojąć?
Albany. Wyrok w tej sprawie nie będzie zależał
Od twojej woli.
Edmund.
Ni od twej, milordzie.
Albany. Owszem, od mojej, mości pół-szlachcicu!
Regan (do Edmunda). Niech bęben powie, że tytuł mój twoim.
Albany. Wstrzymaj się chwilę ! Edmundzie, na ciebie
Jako na zdrajcę stanu areszt kładę ,
A z tobą razem na tę złotą żmiję,
Bo twojej woli opieram się, siostro,
W obronie żony mojej interesów,
Jest bowiem panu temu zaręczoną;
Jej mąż, sprzeciwiam twym się zapowiedziom.
Jeśli chcesz męża, umizgaj się do mnie,
Bo on poprzednio panią tę zamówił.
Goneril. Co za komedya!
Albany.
Zbrojnyś jest Gloucesterze —
Uderzcie w trąby! — jeśli nikt nie stanie,
248 —
By twoich mnogich, czarnych zdrad ci dowieść,
Oto mój zakład! (Bzuca rękawicę) Krwią twoją dowiodę,
Nim kąsek chleba do ust moich włożę,
Że jesteś, czem cię w tej chwili ogłaszam.
Regan.
Słabo mi, mdleję !
Goneril (na str.)
Gdyby nie tak było,
Wszelkiej truciznie przestałabym ufać.
Edmund (rzucając rękawice). To ma odpowiedź! Ktobądź się odważy
Zdrajcą mnie nazwać, temu pojedynkiem,
Tobie, każdemu, śród szranków dowiodę,
Że moja wiara i honor mój czysty.
Albany.
Wystąp, heroldzie!
Edmund.
O wystąp, heroldzie!
Albany.
Na własne tylko rachuj teraz męstwo,
Bo w mem imieniu twe zaciężne pułki
Już są zwinięte.
Regan.
Słabość się ma wzmaga!
( Wchodzi Herold).
Albany. Mdleje; do mego wiedźcie ją namiotu!
(Wyprowadzają Beyanę).
Zbliż się, heroldzie, każ w trąbę uderzyć!
Czytaj to głośno!
Oficer.
Ozwijcie się, trąby! (Odgłos trąb).
Herold (czyta). Jeśli jest mąż znakomity rodem albo stopniem
w szeregach armii, chcący dowieść Edmundowi, mnie­
manemu hrabi Gloucester, że jest wielokrotnym
zdrajcą, niech wystąpi na trzeci odgłos trąby: on
sam stanie śmiało w swojej obronie.
Edmund. Zatrąb! (pierwszy odgłos trąb).
Herold.
Jeszcze! (drugi).
Herold.
Jeszcze ! (trzeci).
I Trąba odpowiada za sceną. Wchodzi Edgard uzbrojony, przed nim
Trębacz).
Albany. Spytaj, dla jakich wystąpił powodów
Na odgłos trąby?
Herold.
Odpowiedz, kto jesteś?
Twe imię, godność? Czemu na głos trąby
Stawiasz się tutaj ?
IB"
—
Edgar.
Albany.
S t r a c i ł e m m e imię
Zatrutym zębem zdrady przegryzione.
Lecz j e s t e m szlachcic i n i e niższy r o d e m
Od tego, z k t ó r y m p r z y c h o d z ę się m i e r z y ć .
Kto twoim wrogiem?
Edgar.
K t o tu odpowiada
W imieniu h r a b i E d m u n d a G l o u c e s t e r a ?
Edmund. On s a m cię pyta, co m u chcesz zarzucić ?
Edgar.
D o b ą d ź oręża, a b y twoje r a m i ę ,
Gdy s ł o w e m serce szlachetne o b r a ż ę ,
P o m ś c i ł o k r z y w d ę ! O t o moja szabla.
Wiedz, że powagą moich przywilejów,
Mego h o n o r u , przysiąg i rzemiosła,
Mimo twej siły, młodości, zaszczytów,
Mimo t w e j szabli zwycięskiej fortuny
Świeżo ukutej, odwagi i serca,
Ogłaszam światu, że t y j e s t e ś zdrajcą,
Ż e ś przeniewiercą Bogu, bratu, ojcu,
Ż e knujesz spiski n a twojego pana,
Ż e od w i e r z c h o ł k a g ł o w y aż do p r o c h u ,
Twoją zdradziecką d e p t a n e g o n o g ą ,
J e s t e ś r o p u c h y j a d u p e ł n y m zdrajcą.
J e ś l i m i powiesz „ n i e ! " t e n miecz, to r a m i ę ,
I moje m ę s t w o g o t o w e są dowieść
K r w i ą t w e g o serca, że t w e zaprzeczenie
Jest łgarstwem!
Edmund.
—
244 —
G d y b y m r o z t r o p n o ś c i słuchał,
N a p r z ó d o imię w i n i e n b y m cię pytać,
L e c z g d y t w a p o s t a ć piękna i rycerska,
Gdy s ł o w a twoje tchną szlachectwa duchem,
Z w ł o k ę r y c e r s k i e m dozwoloną p r a w e m ,
Chociaż mi służy, z pogardą o d r z u c a m .
T w e słowo z d r a d y n a t w ą ciskam g ł o w ę ,
Z piekielną zemstą ł g a r s t w o ci oddaję,
A j e ś l i słowa moje, bez twej krzywdy,
P o twojej zbroi ślizgają się teraz,
Nie długo miecz t e n d r o g ę im o t w o r z y
D o serca, w k t ó r e m n a wieki zostaną.
245
—
Uderzcie trąby! (Alarm. Walczą. Edmund
wpada).
O, daruj m u ż y c i e !
T o s z p e t n y podstęp, bo rycerskiem p r a w e m
Mogłeś, Gloucesterze, nieznanego w r o g a
Gardzić w y z w a n i e m ; j e s t e ś oszukany,
Nie z w y c i ę ż o n y !
Albany.
Zamknij usta, pani,
Albo s a m t y m ci z a m k n ę j e p a p i e r e m !
(Do
Edmunda).
P a t r z ! (Bo Goneril). A ty, gorsza, niż najgorsza nazwa,
Czytaj twą n i e c n o ś ć ! tylko nie drzej p i s m a !
Widzę, że znasz j e . (Daje list pisany do Edmunda).
Goneril.
I cóż choćbym z n a ł a ?
J e s t e m t u panią, t u p r a w a są moje
Nie t w o j e ; k t o b y śmiał mnie tu oskarżać? (Wychodzi).
Albany.
O zgrozo, z g r o z o ! Czy t y znasz to p i s m o ?
Edmund. Co znam, nie pytaj.
Albany (do jednego z Oficerów). Spiesz za nią, jej s e r c e m
Albany.
Goneril.
Edmund.
Owładła rozpacz, idź i czuwaj n a d n i ą !
(Wychodzi Oficer).
Spełniłem wszystko, co mi zarzuciłeś,
I więcej, w i ę c e j ! czas odkryje w s z y s t k o ;
Lecz w s z y s t k o przeszło, tak j a k moje życie.
Lecz k t o ty jesteś, szczęśliwy zwycięzco?
Jeśliś szlachcicem, chętnie ci p r z e b a c z a m .
P r z e b a c z m y sobie wzajemnie, E d m u n d z i e ,
J a m ci krwią równy, a jeżeli wyższy,
To m i tern większą k r z y w d ę wyrządziłeś.
Me imię Edgar, ojciec twój m y m ojcem.
Bóg sprawiedliwy nasze słodkie grzechy
Zmienia w narzędzia grzechów naszych kaźni.
W y s t ę p n e dzieło twojego poczęcia
Spłacił ócz stratą.
P r a w d ę powiedziałeś.
Albany.
Koło skończyło swój krąg, i t u j e s t e m !
J u ż krok twój każdy królewską szlachetność
Edmund.
Edgar.
Z d a w a ł się w r ó ż y ć . Muszę cię uścisnąć.
Niecli boleść serce w mych rozedrze piersiach,
—
Edgar.
Albany.
Edgar.
Edmund.
Albany.
Edgar.
246 —
Jeślim byl wrogiem twym lub twego ojca.
Wiem o tern, książę.
Gdzie się ukrywałeś?
Skąd wiesz o ojca twojego niedoli?
Czuwając nad nią. Krótka moja powieść,
A gdy ją skończę, niech serce to pęknie!
By się ocalić przed krwawym wyrokiem,
Co gonił za mną, (jak słodkie jest życie,
Gdy ciągłe śmierci przenosim męczarnie
Nad śmierć bezzwłoczną!) w szaleńca łachmany
Oblokłem ciało, z łachmanem przybrałem
Szaleńca postać, psom nawet obrzydłą.
Spotkałem ojca, gdy z jego pierścieni
Właśnie co drogie wydarto kamienie,
Wiodłem go, w drodze żebrałem dla niego,
I od rozpaczy go uratowałem.
Nigdy (to grzech mój) nie dałem się poznać,
Dopiero, chwila temu, uzbrojony,
Niepewny skutku, choć pełny nadziei,
Kiedym go prosił o błogosławieństwo,
Całąm mu naszą opisał pielgrzymkę,
Ale ach! serce jego nadwątlone
Nie mogło ciosu takiego wytrzymać,
I w zbytku razem smutku i radości
Pękło w uśmiechu.
Tknęła mnie twa powieść
I może dobre przyniesie owoce.
Lecz mów, bo widzę, że pragniesz coś dodać.
Jeśli twa powieść ma być boleśniejsza,
Przestań, bo istność ma prawie topnieje
Pod wrażeniami tego, co słyszałem.
Tutaj zapewne należało skończyć
Dla ludzi, którym wstrętne jest cierpienie,
Innyby jeszcze nowy dodał smutek,
Prowadząc powieść do szczytu boleści.
Śród mych narzekań przybliżył się człowiek,
Który, gdy widział mnie w mem poniżeniu,
Z wstrętem unikał mego towai'zystwa,
—
217 —
Ale gdy odkrył, kto był tym nędzarzem,
W silnym uścisku moją objął szyję,
A rycząc, jakby niebo chciał roztrącić,
Na ciało ojca mojego się rzucił,
A prawił powieść o królu i sobie,
Że boleśniejszej ucho nie słyszało.
Za każdern słowem rosła jego rozpacz,
Żywota nici rwać się zaczynały,
Gdy drugi odgłos trąby usłyszałem
I omdlałego musiałem opuścić.
Albany. Kto był ten człowiek?
Edgar.
To byt Kent wygnany;
W przybranym stroju pośpieszył za królem,
Swym srogim sędzią, oddał mu usługi,
Którychby nie chciał oddać i niewolnik.
(Wbietja Szlachcic z zakrwawionym
noêem).
Szlachcic. Przebóg! ratujcie!
Edgar.
Co mamy ratować?
Albany. M ó w !
Edgar.
Co ten krwawy nóż w ręku twem znaczy?
Szlachcic. Jeszcze gorąca krew na nim się kurzy;
To krew jest z serca, niestety! skonała.
Albany. Mów, mów, kto skonał?
Szlachcic.
Żona twoja, książę.
Przez nią to siostra była jej otruta;
W chwili skonania sama to wyznała.
Edmund. Jednej i drugiej byłem zaręczony;
Za chwilę będziem we troje złączeni.
Edgar.
Kent się przybliża.
Albany.
Przynieście tu ciała,
Żywe czy trupy. Ten straszny sąd boży
Przenika serce strachem nie litości.;!
(Wychodzi Szlachcic. — Wchodzi Kent).
To on. Wypadki mi nie dają czasu
Zwykłej grzeczności pozdrowić cię słowem.
Kent.
Przynoszę panu memu i królowi
Wieczne dobranoc; czy tutaj go niema?
Albany. Ach, o jak ważnej zapomniałem sprawie!
—
248
-
Edmundzie, gdzie jest król, gdzie Kordelia?
Czy widzisz, Kencie? (Wnoszą ciału Gonerili i Segany).
Kent.
Przebóg! Co to znaczy?
Edmund. Kochany jednak był Edmund, gdy jedna
Otruła drugą dla mojej miłości,
A potem własną zabiła się ręką.
Albany.
Tak właśnie; prawda. Zasłońcie ich twarze!
Edmund. Śmierć się przybliża. Przeciw mej naturze
Chcę dobrze zrobić. Wyślijcie co prędzej,
Bez chwili zwłoki, wyślijcie do zamku,
Moje rozkazy zagrażają życiu
Leara, Kordelii. O, nie traćcie czasu!
Albany.
Leć! leć!
Edgar.
Do kogo? Kto otrzymał rozkaz?
Daj mi znak jaki, że rozkaz ten cofasz.
Edmund. Weź moją szablę, pokaż ją dowódzcy.
Albany.
0 śpiesz się, śpiesz się, jeśli kochasz życie!
(Wybiega Edgar).
Edmund. Odebrał rozkaz mój i twojej żony,
Aby w więzieniu powiesił Kordelię,
A potem winę na rozpacz jej zwalił,
1 samobójstwu tę jej śmierć przypisał.
Albany.
Ocal ją, Boże! Weźcie go na stronę!
(Wynoszą Edmunda. — Wchodzi Lear z umarłą Kordelią na reku,
Edgar, Oficerowie i inni).
Król Lear. O wyjcie, wyjcie ! Kamienni z was ludzie!
Gdybym miał wasze języki i oczy,
Takbym ich użył, żeby niebo pękło!
Ach, ona znikła na zawsze ! na zawsze !
Wiem ja, kto żywy, a kto jest umarły.
Ona umarła. Dajcie mi zwierciadło!
Jeśli jej oddech blask zwierciadła przyćmi,
To jeszcze żyje.
Kent.
Czy to świata koniec
Zapowiedziany ?
Edgar.
Grozy jego obraz?
Albany.
Przepadnij, świecie!
Król Lear.
Piórko się to chwieje.
—
249
—
Żyje! Jeżeli żyje, to mi szczęście
Zapłaci wszystkie minione boleści.
Kent.
Dobry mój panie — (klęka)
Król Lear.
O, oddal się, proszę!
Edgar.
To twój przyjaciel, to jest Kent szlachetny.
Król Lear. Zgińcie! Wy wszyscy mordercy i zdrajcy!
Jeszcze ją mogłem ocalić, a teraz
Zgasła na wieki! Kordelio! Koidelio!
Poczekaj chwilę! Ha! co do mnie mówisz?
Głos jej był zawsze słodki, miły, cichy;
W głosie kobiety wielki to jest przymiot.
Tąm ręką zabił łotra, co ją wieszał.
Oficer.
To prawda, panie.
Król Lear.
Czym nie zabił? powiedz.
O, były czasy, w których moją szablą,
Ostrą, siekącą, tańczyćbym ich uczył!
Dziś jestem stary, a śród przeciwności
Osłabło ramię. Powiedz, kto ty jesteś?
Bo oczy moje w nienajlepszym stanie,
Powiem ci szczerze.
Kent.
Jeśli los się chełpi
Że kochał kiedyś dwóch i nienawidził,
Widzim jednego.
Król Lear.
Smutny to jest widok!
Czy Kent twe imię?
Kent.
Tak jest, Kent, twój sługa.
A gdzie twój sługa Kajus?
Król Lear.
Możesz wierzyć,
Dobryto chłopak; mógł siec, a siec żwawo;
Ale już umarł i zgnił.
Kent.
Jam jest tym sługą.
Król Lear.
Zaraz zobaczymy.
Kent.
Który od pierwszej nieszczęść twoich chwili
Szedł zawsze wiernie za smutnym twym śladem.
Król Lear. Witam radośnie!
Kent.
Niema tu radości,
Wszystko jest smutne, ciemne i śmiertelne!
Twe starsze córki same się zabiły
—
250
W chwili rozpaczy.
Król Lear.
I ja też tak myślę.
Albany. Nie wie, co mówi. Próżnobyśmy chcieli,
Żeby nas poznał.
Edgar.
Daremne zachody, (Wchodzi Oficer).
Oficer.
Panie mój, Edmund skonał.
Albany.
Mała strata.
Słuchajcie teraz, jakie nasze myśli.
Zrobimy wszystko, co może osłodzić
Wielkiej ruiny ciężkie utrapienie.
Przez ciąg żywota starego monarchy
Składamy w jego ręce naszą władzę.
(Do Edgara i Kenta).
Was przywracamy do waszych praw dawnych,
Dodając godność, choć wiemy, że nigdy
Nie może waszym równą być zasługom.
Każdy przyjaciel z naszych rąk odbierze
Cnót swych zapłatę, każdy nieprzyjaciel
Wychyli kielich należnej goryczy.
O patrzcie! patrzcie!
Król Lear
I biedny mój błazen
Był powieszony! Nie, nie, nie chcę życia!
Ach! i dlaczegóż pies, koń i szczur żyje,
A ty bez ducha? Nigdy już nie wrócisz.
Nigdy i nigdy, ach! nigdy i nigdy!
Proszę, odepnij guzik ten. Dziękuję.
Czy widzisz? Spojrzyj na nią, na jej lice,
Patrz, tam, t a m ! (Kona).
Edgar.
Kent.
Edgar.
Kent.
Mdleje! Panie, panie!
O, pęknij serce! o, błagam cię, pęknij!
Panie, spójrz na n a s !
Edgar.
Kent.
—
_
Nie dręcz próżnem słowem
Smutnego ducha; pozwól, niech uleci.
Ten wrogiem jego, ktoby jeszcze pragnął
Wplatać go dłużej w twarde świata koło.
Skonał naprawdę.
W tern dziw, że tak długo
Mógł przywłaszczonem tylko istnieć życiem,
Albany.
Kent.
Albany.
251
-
Wynieście ciała. Pierwszą troską naszą
Będzie powszechna, kólewska żałoba.
(Do Kenta i Edgara).
W ręce wam daję rządy, przyjaciele,
Namiestnikami wy bądźcie moimi,
Opatrzcie rany zakrwawionej ziemi.
Na mnie już długa podróż czeka, panie;
Za królem idę na jego wezwanie.
Woli przeznaczeń poddać się musimy,
Nie co chcem mówić, ale co czujemy.
Co zniósł najstarszy w złych czasów powodzi,
Nigdy już tego nie dożyją młodzi.
(Wychodzą pruy odgłosie pogrzebowego marsza).

Podobne dokumenty