plik
Transkrypt
plik
Iwona Głażewska Czy warto wierzyć rodowodom? „Nie wiem, jak było mojej babce z domu, ale wiem, że Druid jest po Wojsław od Dalida po Probat od Draperia po Gedymin od Dratwa po…”. Ta stara anegdota rodem ze świata wyścigów konnych jest dobrą ilustracją naszej niewiedzy odnośnie własnych antenatów. Oczywiście znamy nazwiska rodziców, ponieważ są one zapisane w metryce, podstawowym dokumencie genealogicznym, który towarzyszy nam od urodzenia aż do chwili śmierci. Z reguły znamy też imiona naszych dziadków i babek, ale im dalej w las, tym gorzej, bo rzadko kiedy znamy personalia wcześniejszych generacji naszych przodków. Paradoksalnie, ale w tej dziedzinie zdecydowanie przegrywamy z rasowymi psami: ich pochodzenie potwierdza urzędowy rodowód, zawierający dane o czterech pokoleniach przodków. Rasowe konie mają się jeszcze lepiej, bo dodatkowym warunkiem wpisu konia do księgi stadnej są wyniki badań markerów genetycznych potwierdzające pochodzenie danego konia od rodziców wskazanych przez hodowcę. Badania markerów genetycznych to praktyka stosunkowo młoda, sięgająca zaledwie kilku dekad wstecz, więc przeglądając starsze rejestry rodowodowe nie mamy żadnej pewności, czy są one wiarygodne czy też nie. Niestety, w tej kwestii rzeczywistość wyraźnie skrzeczy, bo nawet w najlepiej prowadzonych hodowlach zdarzały się błędy w rodowodach. Dowodem tego są wyniki badań dotyczących weryfikacji rodowodowej u koni. Obraz, jaki się wyłania z tych badań, można podsumować krótko: nie ma stuprocentowo prawdziwych rodowodów, są tylko rodowody nieprzebadane. Przyczyny błędów bywają różne, jedną z nich są niestarannie prowadzone rejestry hodowlane i błędy pisarskie. To prawdziwa zmora badacza: jedna zmieniona litera w imieniu rodzica może oznaczać zupełnie innego ojca lub matkę danego konia czy psa. W hodowli zdarzają się czasem także celowe oszustwa, z dużymi pieniędzmi w tle, gdy bardziej pożądanym ojcem, zamiast tego prawdziwego, biologicznego, byłby jakiś czempion wystawowy czy wyścigowy. Przyczyną pomyłek bywa także nieprawidłowa identyfikacja zwierzęcia, o co w przypadku koni czy bydła nie jest trudno: rozróżnienie podobnie wyglądających zwierząt przebywających razem w dużym stadzie bywa nie lada sztuką. Jednakże, gdyby ogłosić zawody w kategorii nieprawidłowych zapisów rodowodowych, pierwsze miejsce na podium zająłby bezapelacyjne nasz własny gatunek. Błędy w ludzkich genealogiach mają rozliczne przyczyny, zarówno przypadkowe jak i celowe. Listę tych pierwszych zaczynają, podobnie jak u zwierząt, zwykłe literówki. W czasach odręcznie sporządzanych metryk nazwiska co i rusz przybierały różne formy, czego przykładem jest nazwisko moich przodków, którego oryginalne włoskie brzmienie: Rampolla na przestrzeni dwóch wieków doczekało się kolejno wersji: Rompała, Rumpała, Rąpała i Rampała. Do kategorii przypadkowych błędów należą także te wynikające z pomyłkowej identyfikacji niemowląt w szpitalach. Takie przypadki wychodzą na światło dzienne często dopiero po upływie wielu lat. Badacz zapisów rodowodowych nazwie to błędem, ale przecież dla zainteresowanych to zawsze ogromna życiowa tragedia. Do rodzinnej tragedii prowadzić może także ujawnienie rzeczywistego pochodzenia adoptowanego dziecka, choć oczywiście o przypadkowej pomyłce nie ma tu mowy, bo przybrani rodzice celowo ukrywają biologiczne pochodzenie dziecka dla jego dobra. Ale czy w dzisiejszych czasach, przy genetycznej diagnostyce chorób wrodzonych i transplantacjach rodzinnych, można to jeszcze nazwać działaniem dla dobra dziecka, śmiem wątpić. Obecnie, wraz z rozwojem technik medycznych, do listy błędów w rodowodach dołączyły także i te związane ze wspomaganym rozrodem ludzi. Sztuczne unasienienie nasieniem anonimowego dawcy i zapłodnienie metodą in vitro z wykorzystaniem obcego zarodka to prawdziwe wyzwanie dla przyszłych pokoleń analityków rodowodowych. Kolejną przyczyną błędów są zdrady małżeńskie, zjawisko stare jak świat i występujące nie tylko ludzi, ale i u zwierząt (obserwowane jest np. u monogamicznych gatunków ptaków). O ile jednak u dzikich zwierząt zdrady przynoszą same profity w postaci wzbogacenia puli genowej populacji o nowe warianty genów, o tyle u ludzi bywają przyczyną dużych problemów rodzinnych. Bardzo interesującą kategorię błędów rodowodowych stanowią nieścisłości wynikające ze zmiany nazwiska. W przedwojennych numerach „Monitora Polskiego” publikowano urzędowe obwieszczenia o zmianie nazwisk; takie publiczne anonse dla nas, żyjących pod terrorem ustawy o ochronie danych osobowych, zapewne są trudną do zrozumienia praktyką. Lektura tych ogłoszeń bywa zajęciem wielce pasjonującym. Oto informacja z „Monitora” z 1926 roku, podpisana przez Wojewodę Krakowskiego, obwieszczająca że: „Karol Stanisław Tryjefaczka, słuchacz praw na Uniwersytecie uzyskał Jagiellońskim w zezwolenie na zmianę Krakowie, nazwiska rodowego na nazwisko Taliński”. To typowy przypadek, przyczyną zmiany nazwiska rodowego było zapewne jego brzmienie, niepasujące do przyszłej profesji studenta. Nagminnie zmieniane były w tamtym okresie również nazwiska o brzmieniu niemieckim, rosyjskim albo żydowskim. Polecam to uwadze współczesnych „prawdziwych” Polaków, bowiem nigdy nie wiadomo, czy swoje jakże polskie nazwisko kończące się na „-ski” zawdzięczają własnym przodkom czy też decyzji administracyjnej przedwojennych władz. Badacz rodowodów ma wyraźnie pod górkę, jednakże nie jest całkowicie bezradny wobec możliwych błędów. Do weryfikacji zapisów rodowodowych służą te same markery genetyczne, które są używane do identyfikacji zwłok lub ustalenia ojcostwa. Pierwsze z nich to markery jądrowe, dziedziczone zarówno po ojcu jak i po matce, takie jak grupy i białka krwi oraz markery DNA (np. mikrosatelity). Problem jednak w tym, że do przeprowadzenia badań laboratoryjnych niezbędny jest komplet próbek biologicznych pobranych od przodków zapisanych w rodowodach. Niestety, w odniesieniu do odległych pokoleń jest to niewykonalne, bo choć, przy odrobinie szczęścia, jesteśmy w stanie pozyskać próbki od danego osobnika, jego rodziców i dziadków, ale raczej już nie od dalszych przodków, którzy z uwagi na duże odstępy międzypokoleniowe (u koni ok. 10 lat, u psów ok. 4 lat) z reguły już nie żyją. Analityk rodowodowy ma do dyspozycji również mitochondrialny DNA (mtDNA), który jest dziedziczony wyłącznie w linii żeńskiej (przekazywany jest w cytoplazmie komórki jajowej). Jest to fascynujące narzędzie badawcze, które co prawda nie pozwala na ustalenie, która z dwóch sióstr jest matką danego dziecka i nie dostarcza żadnej informacji na temat jego ojca, lecz za to umożliwia rozwikłanie zagadek genealogicznych z dalekiej przeszłości. mtDNA znalazł zastosowanie np. w badaniach dotyczących weryfikacji XIX-wiecznych rodowodów koni pełnej krwi angielskiej, koni arabskich i lipicanów. W przypadku każdej z tych ras stwierdzono rozbieżności pomiędzy stanem faktycznym a zapisem rodowodowym, choć trzeba podkreślić, że wynikały one częściej ze zdarzeń losowych, takich jak zaginiecie dokumentacji lub błędna identyfikacja konia w czasie wojny, niż ze zwykłej niefrasobliwości hodowców. Reguła jest tu zresztą prosta: in więcej waży rodowód w cenie konia, tym pomyłki są rzadsze, stąd też skala zidentyfikowanych błędów jest największa u koni cenionych przede wszystkim dla ich walorów użytkowych, a nie dla wielopokoleniowych rodowodów. Praca badacza rodowodów przypomina bardziej pracę detektywa niż naukowca. Do prawidłowej weryfikacji rodowodu nie wystarczą gołe wyniki laboratoryjne, niezbędna jest również znajomość źródeł historycznych i realiów epoki oraz duża doza intuicji. Na podstawie analizy markerów genetycznych możliwe jest wykazanie błędów w rodowodach, ale nie jest możliwe stuprocentowe potwierdzenie prawdziwości rodowodów; w zależności od zastosowanego zestawu markerów możliwe jest jedynie wykazanie z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, że dany osobnik może być przodkiem badanego człowieka czy zwierzęcia. Kilka lat temu głośno było o identyfikacji szczątków Kopernika odnalezionych pod posadzką katedry we Fromborku. Badania zespołu prof. Bogdanowicza, polegające na porównaniu sekwencji mtDNA wyodrębnionych ze szkieletu oraz z włosów odnalezionych w książce Kopernika znajdującej się od kilkuset lat w bibliotece w Uppsali, doprowadziły do konkluzji, że wykopane szczątki należały do wielkiego astronoma. Pytanie, czy tak rzeczywiście było, stało się jednak przyczynkiem do naukowej dyskusji, w której podnoszono, że być może odnalezione szczątki należały jednak do innego przedstawiciela tej samej linii żeńskiej. Podobnie nierozstrzygniętą kwestią pozostaje zagadka genealogiczna ze świata polskich koni arabskich, czyli problem błędnego zapisu w linii żeńskiej klaczy Milordka, urodzonej ok. 1816 roku w stadninie Sławuta. Analiza mtDNA podważyła oficjalny zapis linii, ale nie przyniosła jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o rzeczywistą założycielkę jednej z dwóch gałęzi linii. Szczegółowe dane o linii arabskiej klaczy Milordka zostały opublikowane przez dr. Edwarda Skorkowskiego w 1938 roku. W latach 1990-tych Wojciech Kwiatkowski poddał w wątpliwość prawidłowość zapisu, sugerując, że jedna z gałęzi linii pochodzi od klaczy Malikarda. Wyniki analizy mtDNA, opublikowane w 2007 roku przez nasz zespół, potwierdziły, że obie gałęzie rzeczywiście pochodzą od różnych klaczy, lecz nie przyniosły odpowiedzi na pytanie, kto jest przodkiem kwestionowanej gałęzi linii. Badania mitochondrialnego DNA potrafią doprowadzić do całkiem zaskakujących wniosków, jak choćby takich, że konie z całkowicie różnych ras lub żyjące w różnych epokach są przedstawicielami tej samej linii żeńskiej. Trudno jednak traktować mtDNA jako uniwersalne narzędzie do określania pochodzenia osobnika, ponieważ odnosi się ono wyłącznie do przodków po kądzieli i nic nie mówi o wszystkich pozostałych osobnikach opisanych w rodowodzie. Ekstremalnie upraszczając problem, można to podsumować stwierdzeniem, że przy pomocy mtDNA dowiemy się wiele na temat małpy, od której pochodzimy, ale zgoła nic na temat przysłowiowego dziadka z Wehrmachtu albo stryja spod Monte Cassino. Koń arabski wart dziesiątki tysięcy dolarów i koń roboczy wart tyle, ile waży jego mięso, to dwa bieguny końskiego świata, lecz łączy je wspólna sekwencja mtDNA. Tę samą sekwencję znaleziono również u konia z grobowca scytyjskiego księcia pochowanego w górach Ałtaj (Kazachstan) w III wieku p.n.e W tej sytuacji pytanie, czy wiedza o naszej „małpie” jest nam potrzebna do szczęścia, pozostawiam do przemyślenia potencjalnym klientom licznych placówek reklamujących swoje płatne usługi w zakresie tzw. genealogii genetycznej. Wnioski naukowca zawodowo zajmującego się grzebaniem w rodowodach są mało optymistyczne: ludzkie rodowody są pełne błędów i nieścisłości, ich pełna weryfikacja jest niemożliwa, a wiara w to, że nasze pochodzenie opisane w genealogii jest prawdziwe i nieskażone obcą krwią, bywa równie zasadna jak wiara w zielone ludziki z Marsa.