Kategoria 3 Teksty 1-4
Transkrypt
Kategoria 3 Teksty 1-4
Konkurs Pięknego Czytania Bratysława, 23 kwietnia 2016 r. Kategoria III – gimnazjum Tekst 1 Rafał Kosik – „Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa” Przed szkołę podjechał nie pierwszej młodości, ciemnogranatowy Saab, domagający się solidnego mycia. Wysiadł z niego tata Neta. - Tata mówi, że samochód służy do jeżdżenia, nie do mycia – mruknął usprawiedliwiająco Net. Pan Bielecki nie był ubrany zbyt elegancko. Do jeansów i T-shirta założył luźną, lnianą marynarkę. Przywitał się z dziećmi. Razem weszli do szkoły i dotarli do sekretariatu. - Aaaa… - Pani Helenka patrzyła to na swoje paznokcie, to na interkom. – Czy może pan nacisnąć czerwony guzik? Tata podszedł do jej biurka, uśmiechnął się lekko i nacisnął czerwony guzik. - Tak, kochanieńka? – odezwał się z głośnika Stokrotka. - Przyszli Felix, Net i Nika z rodzica… z rodzicem. - Tak, proś ich, jestem gotowy. - A teraz może pan nacisnąć czarny guzik? – poprosiła sekretarka. - Co mam naci… - dyrektor nie skończył, bo tata Neta nacisnął czarny guzik. Pani Helenka uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Promocja była na lakiery – wyjaśniła, patrząc na tatę Neta, jak na plakat Brada Pitta. – Acha! Musicie sami otworzyć sobie drzwi. Długo schnie… Tata otworzył drzwi i wpuścił dzieci do środka. - Dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka – przedstawił się dyrektor, idąc z wyciągniętą ręką od biurka. - Marek Bielecki. – Tata uścisnął jego dłoń. 1 - Proszę siadać, zaczekamy na pozostałych rodziców. – Dyrektor wskazał na kanapę. - Nie mogli przyjść – odparł tata Neta. Ja muszę panu wystarczyć. Stokrotka zamarł z ręką wyciągniętą w kierunku kanapy. - Nie mogli przyjść? – powtórzył ze zgrozą. - Zastąpię ich . Znamy się doskonale , więc przekażę im wszystko. - Nie mogę rozmawiać z panem o Felixie i Nice. To poważna sprawa. - Jasne, że poważna – przytaknął pan Bielecki. Dyrektor położył na stoliku dziennik lekcyjny. Otworzył go i spojrzał na twarze gości, czekając na reakcję. Przy nazwiskach trzech przyjaciół kilka ocen było wyraźnie wytartych, a na ich miejsce wpisano same szóstki. Przyjaciele i tata Neta patrzyli na to w osłupieniu przez dłuższą chwilę. Wreszcie wszyscy wolno usiedli. - Uczniowie nie mogą odpowiadać za stan dziennika, jeśli przechowywany jest przez kogoś innego – powiedział pan Bielecki. – Każdy mógł mieć do niego dostęp. - Tylko oceny Felixa, Neta i Niki zostały przeprawione – oświadczył dyrektor. – Zmieniono również oceny w komputerowej bazie danych. Dostęp do szkolnego komputera jest doskonale zabezpieczony przez kolegę Eftepa, wybitnego specjalistę w tej dziedzinie. – W tym momencie Net wydał dziwny dźwięk, jakby stłumione kaszlnięcie. – Złamać zabezpieczenia potrafiłby tylko ktoś bardzo zdolny, a wiemy już przecież, że pański syn jest hackerem - A skąd pomysł, że mój syn jest hackerem? - Przecież nosi ze sobą komputer. - Nie używa pan komputera na co dzień? - Nie lubię gier komputerowych. Jestem poważnym człowiekiem. - Komputer nie służy tylko do gier… - Tata neta pokręcił głową, zapewne pragnąc nie wdawać się w dalsze dyskusje na ten temat. – Co zamierza pan zrobić? - Bardzo mi przykro – Stokrotka wyprężył się i przybrał oficjalny ton. – decyzją rady pedagogicznej Felix, Net i Nika zostają zawieszeni w prawach ucznia na tydzień. W tym czasie zbadamy dokładnie wszystkie aspekty obu spraw i zdecydujemy co dalej. Hm… tak, to wszystko, co miałem do przekazania. Wstał, dając tym samym do zrozumienia, że to już koniec rozmowy. 2 - Tato! Chyba w to nie wierzysz? – pytał Net, gdy wyszli ze szkoły. – Przecież ja mam połowę twoich genów! Uważasz, że twój syn jest takim kretynem, żeby sobie wpisać szóstkę z geografii i polskiego? Wszyscy wiedzą, że mam dysleksję! Tata zatrzymał się przed swoim starym Saabem. Przejechał dłonią po twarzy. - Wsiadajcie, odwiozę was do domów. 3 Kategoria III – Gimnazjum Tekst 2 Agnieszka Stelmaszyk – „Koalicja Szpiegów. Baza G-8” Nagle gdzieś na dole trzasnęły drzwi. - Robercie? – rozległ się skrzekliwy głos pani Fąferek. – Jesteście tam? Chciałam ci tylko powiedzieć, że właśnie zauważyłam jakąś kobietę na naszej ulicy. Była dziwna i nie powiedziała mi „dzień dobry!”. – Oburzony głos sąsiadki słychać było coraz bliżej pracowni, najwyraźniej wspinała się po schodach. - Oho, nie powiedzieć „dzień dobry!” pani Fąferek, to jak zderzyć się z ciężarówką. Nigdy tego nie zapomnisz – Robert pogroził Elpidii. Łowczyni zdziwiona i niezadowolona cofnęła się, aby ocenić, czy zbliżająca się kobieta stanowi dla niej zagrożenie. - Teraz! – Robert ścisnął mocno tubę i rzucił się biegiem przez pracownię. Popchnął Elpidię, która upadając, nacisnęła na spust odbezpieczonego pistoletu. Broń wystrzeliła. - Pani Fąferek, proszę uciekać! To morderczyni! – wykrzyknął Robert. - Jezusie Nazareński! – Sąsiadka, której na szczęście nawet nie drasnęła kula, wybałuszyła przerażone oczy i potrząsnęła wiechciem kopru. – To się Terenia zdziwi, gdy jej opowiem… Rozemocjonowana świeżym newsem, pognała schodami w dół, zostawiając nieprzytomną Elpidię Winter leżącą w progu pracowni. - Tereniu, Michasiu! – wykrzykiwała, wypadłszy na ulicę. – Jaka tragedia! Morderczyni! Na ulicy otwierały się okna, a zdumieni sąsiedzi zaczęli pytać, co się stało. Ktoś nawet przytomnie zadzwonił na policję. Nie minęło pięć minut, a na sygnale zjawił się patrol. Pani Fąferek była wprost zachwycona. Ze szczegółami opowiedziała policjantom o tym, co się wydarzyło w domu Szykulskich. Humor jej się jednak popsuł, gdy okazało się, że nie jest w stanie odpowiedzieć na dwa zasadnicze pytania: Gdzie podziała się domniemana morderczyni? I gdzie jest Robert Szykulski? Gdy funkcjonariusze weszli do mieszkania naukowców, nie było w nim już nikogo. 4 - Przecież tu leżała! – Pani Emilia dokładnie pokazała miejsce. A potem sama ułożyła się na podłodze i by przydać dramatyzmu, wywiesiła język na brodę, aby pokazać, jak martwa była morderczyni. - Dziękujemy pani za tę wizję lokalną – sierżant Gumełko stanął nad „zwłokami” pani Fąferek Może już pani wstać. - A będę w gazecie? – Pani Emilia podniosła się i z błyszczącymi oczami patrzyła na dziennikarza, którego zdążyła powiadomić jeszcze przed przybyciem policji, a który teraz zza pleców funkcjonariuszy usiłował robić zdjęcia. Będzie pani naszą gwiazdą – zapewnił skwapliwie dziennikarz. Sierżant Gumełko wyprosił wszystkie nieproszone osoby i jeszcze raz zaczął szukać śladów, mogących świadczyć o popełnieniu w tym mieszkaniu przestępstwa. - Hm… Zadumał się. Wiedział, jakie nieszczęście spotkało mieszkającą tutaj rodzinę Szykulskich. Ale od dawna na ulicy Cieszkowskiego panował spokój i nie odebrano żadnego zgłoszenia. Nie była potrzebna interwencja policji aż do dzisiejszego dnia. - Czy naprawdę coś się wydarzyło? Czy to tylko wybujała wyobraźnia pani Fąferek? – zastanawiał się policjant. – A to co…? Zenek, odsuń się – poprosił kolegę, który stał na schodach. Sierżant schylił się i podniósł niewielki przedmiot. - Łuska… A więc sąsiadka miała rację. Ktoś tutaj strzelał. I być może ktoś zinął, chociaż nie było śladów krwi. Ale w takim razie, gdzie podziało się ciało? I kim była ofiara? 5 Kategoria 3 – Gimnazjum Tekst 3 Małgorzata Musierowicz – „Język Trolli” Tamtego pamiętnego, ciepłego wtorku, we wrześniu, Józinek szedł do szkoły z najwyższą niechęcią. Wyższą o wiele niż zazwyczaj, jedyną pociechę stanowił fakt, że tego dnia już nie obowiązywał strój apelowy, złożony – tfu!, tfu! – z granatowych spodni z kancikami oraz białej koszuli z krawacikiem. Ubrany po ludzku (sprany podkoszulek i znoszone szorty) Józinek stanął w drzwiach swojej szkoły i za nic nie mógł zmusić się do wejścia. Hall tego olbrzymiego gmachu, mieszczącego podstawówkę i gimnazjum, pomalowany był na kolor zwietrzałej musztardy z Dijon, a pachniał – rzecz ciekawa – także zwietrzałą musztardą z Dijon. Mętnie polśniewające ściany, obwieszone gablotkami i plakatami, a także papieroplastyką, tworzyły ponurą perspektywę, zamkniętą szybem klatki schodowej. (…) W tej szkole sporo czasu traciło się na wyczekiwanie pod drzwiami; nauczyciele nie przykładali się do swojej roboty, w przekonaniu, że za takie marne grosze nie warto kiwnąć nawet palcem. Józinek szczerze popierał ich stanowisko. Niech się nie przykładają. Nie lubił tylko tego wystawania – zawsze z nudów bolały go szczęki. Tego dnia jednak nie czekali długo. Już po dwunastu minutach od dzwonka na pustym korytarzu pojawiła się pani wicedyrektor Zajęczyk ze swoją kunsztowną fryzurą w kolorze smoły i rozdzieliwszy tłukących się bliźniaków jednojajowych o nazwisku Trojak, wydała rozkaz, by klasa natychmiast ustawiła się parami. Następnie przeprowadziła trzecią „f” na drugie piętro, do sali biologicznej, należącej do gimnazjum. - Wasza pani nie przyszła – wyjaśniła im po drodze, sądząc widocznie, że sami tego, w swej głupocie, nie dostrzegli. – Lekcję spędzicie u mnie. Zero zdziwienia. Nie takie rzeczy tu się widywało. (…) Zajęty obserwacją, [Józinek] przegapił moment, kiedy ktoś zapukał i wszedł do sali. Usłyszał tylko, jak pani Zajęczyk mówi: - A! Trolla. Wtedy odwrócił głowę, i ją zobaczył. Była pulchna i nieduża, a na głowie miała dziwaczny, jasnozielony kapelusz o wysokiej główce. Tyle zauważył na pierwszy rzut oka, ale i tak już był pod wrażeniem. - Ładnie zaczynasz pierwszy dzień w nowej szkole – wygłosiła pani Zajęczyk przykrym tonem. – Spóźnienie – dwadzieścia minut! (…) - Wstań! – zakrzyknęła wicedyrektor, ledwie Trolla usiadła. – Powiedz klasie, jak się nazywasz! - Trolla – powiedziała klasie Trolla. 6 - Imię! - Stanisława. - Trolla Stanisława rozpoczyna naukę w naszej klasie. Witamy. Siadać i zdjąć kapelusz – rozkazała pani Zajęczyk i zajęła się znów listą obecności. Trolla usiadła, lecz kapelusza nie zdjęła. (…) - Trolla! – powiedziała wicedyrektor. – Co ja ci kazałam zdjąć!? A Trolla nie zareagowała. Absolutnie! (…) - Twoi rodzice muszą jutro przyjść do szkoły – powiedziała [dyrektor Zajęczyk]. - Nie przyjdą, niestety. Są w Monachium. I to na dłużej. - To kto jest twoim formalnym opiekunem? - Chwilowo chyba siostra. - Dorosła, tak? Jest proszona na rozmowę. Jutro na dużej przerwie. - Siostra przecież pracuje – zdziwiła się Trolla. – Będę musiała poprosić szwagra. (…) Wszyscy z ciekawością wypatrywali szwagra, o którym Trolla zdradziła niewiele poza ogólną charakterystyką: - Helmut jest słodki. (…) Wreszcie w mrokach hallu zamajaczyła jakby kupa pakuł; rychło rozpoznano w nich wspaniałe dredy. Cała bujna ich masa pokrywała głowę i barki chudego, wysokiego Murzyna, który – przyodziany w powiewne, żółte, czerwone i zielone szaty – kroczył właśnie korytarzem, a na ręce niósł śliczne brązowe dziecko w zielonej bluzeczce. (…) musiał to być właśnie wyczekiwany przez wszystkich Helmut, bo Trolla uśmiechnęła się na jego widok i zasalutowała mu z daleka, on zaś pomachał jej szerokim gestem. Podszedł zaraz do drzwi pokoju nauczycielskiego i mocno w nie zapukał. Niedostępny z zewnątrz gabinet otwarto i wychyliła się z niego siostra katechetka, zaś do uszu podsłuchujących dotarło grzeczne zapytanie, wypowiedziane z doskonałą dykcją , potężnym, aksamitnym i soczystym basem: - Proszę siostrę, czy szczeka pani Zajączek? (…) Wicedyrektor Zajęczyk wyskoczyła ze swego gabinetu jak kukułka z tyrolskiego zegara. - Kto to? Kto to? – zakukała w popłochu. - To ja, proszę panią Zajączek. Pan Helmut „Scratch” Oracabessa. Dzień dobry dzień dobry. Wicedyrektorka milczała, jakby doznała wstrząsu. Pan Helmut „Scratch” Oracabessa skinął trzykrotnie głową, po czym troskliwie rozpiął dziecku bluzeczkę. - Nie pocić się trzeba – pouczył je, po czym na powrót zwrócił się do wicedyrektorki: - Czy pani wywobabczyni naszej Stachny? Stachny Trolla? – dopytywał się, zdejmując zarazem z czarnych loczków dziecka jasnozieloną czapkę z daszkiem. – Czy pani Zajączek chciała widzieć szwagra? Wicedyrektorka przycisnęła obie dłonie do szyi. - Tak proszę pana – odrzekła słabo. – Jest tak sprawa, że Stanisława… 7 - Yes taka sprawa, żes tanisława – powtórzył radośnie pan Oracabessa. – Yes taka sprawa, żes tanisława – kiwając się na boki, zaczął lekko wystukiwać rytm, uderzając dłonią o ścianę. Dziecko natychmiast podchwyciło ten rytm, wybijając go panu Oracabessie na głowie. – Yeah, yeah, yes! Taka sprawa, żes tanisława! Oh, man, przepraszam – przeląkł się nagle, widząc minę pani Zajęczyk. – Nic się nie stało? - Nic – warknęła wicedyrektor. - Pani Zajączek utopi w łyżce dziegciu – zażartował pan Oracabessa, a zerknąwszy na twarz wicedyrektorki dodał wyjaśniająco: - Idiom. - Proszę?... – nie zrozumiała pani Zajęczyk. – Cóż, jest taka sprawa, że… - …Stanisława – podpowiedział jej usłużnie pan Oracabessa, rozdziawiając wielkie usta w szerokim uśmiechu życzliwości. - …Stanisława… - pani Zajęczyk zrobiła się czerwona, po czym nabrała powietrza, które uszło z niej po chwili w długim, powolnym jęku. – Ona… ach, ona nie chce zdjąć kapelusza! Na lekcjach! Pan Oracabessa wyraźnie oczekiwał dalszego ciągu, lecz ten nie nastąpił. Wobec tego uśmiechnął się dobrotliwie. - Tak, ona nie zdejma. Nie zdejma kapelusza, yeah. Zapadła cisza. Po chwili ogólnego milczenia i bezruchu pan Oracabessa poczuł się zakłopotany. - A to jest zupełnie mała córeczka Jagienka Oracabessa. (…) Ma uczulenie na truskawek – wyjaśnił (…). – Dostała wysypek na całe ciałko. Jak ja zobaczyłem, ciarki mi przeszły koło nosa. Idiom. Pani Zajęczyk milczała, tłamsząc sobie oburącz szyję i wlepiając oczy w swego rozmówcę. (…) Pan Oracabessa uśmiechnął się szeroko, krzepiąco, po czym skłonił głowę i z godnością oddalił się ku wyjściu. 8 Kategoria 3 – Gimnazjum Tekst 4 Ryszard Kapuściński – „Podróże z Herodotem” Ukończyłem studia i zacząłem pracować w gazecie. Nazywała się "Sztandar Młodych". Byłem początkującym reporterem, jeździłem śladem nadsyłanych do redakcji listów. Ci, którzy pisali, skarżyli się na krzywdę i biedę, na to, że państwo zabrało im ostatnią krowę albo że w ich wiosce nie ma ciągle elektrycznego światła. Cenzura złagodniała i można było pisać, że na przykład w wiosce Chodów jest sklep, ale zawsze pusty, nic nie można w nim kupić. Postęp polegał na tym, że kiedy żył Stalin, nie można było napisać, że jakiś sklep jest pusty - wszystkie miały być świetnie zaopatrzone, pełne towaru. Tłukłem się od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka drabiniastym wozem albo rozklekotanym autobusem, bo prywatne samochody były rzadkością, nawet o rower nie było łatwo. Trasa prowadziła mnie czasem do nadgranicznych wiosek. Zdarzało się to jednak rzadko. W miarę bowiem zbliżania się do granicy ziemia pustoszała, spotykało się coraz mniej ludzi. Ta pustka zwiększała tajemniczość takich miejsc, a zwróciło także moją uwagę, że w pasie przygranicznym panuje cisza. Ta tajemniczość i ta cisza przyciągały mnie, intrygowały. Kusiło mnie, żeby zobaczyć, co jest dalej, po drugiej stronie. Zastanawiałem się, co się przeżywa, przechodząc granicę. Co się czuje? Co myśli? Musi to być moment wielkiej emocji, poruszenia, napięcia. Po tamtej stronie - jak jest? Na pewno - inaczej. Ale co znaczy to - inaczej? Jaki ma wygląd? Do czego jest podobne? A może jest niepodobne do niczego, co znam, a tym samym niepojęte, niewyobrażalne? Ale, w gruncie rzeczy, największe moje pragnienie, które nie dawało mi spokoju, nęciło mnie i dręczyło, było nawet skromne, bo mianowicie chodziło mi o jedno tylko - o sam moment, sam akt, najprostszą czynność przekroczenia granicy. Przekroczyć i zaraz wrócić, to by mi, myślałem, zupełnie wystarczyło, zaspokoiło mój niewytłumaczalny właściwie, a jakże ostry głód psychologiczny. Ale jak to zrobić? Z moich kolegów w szkole i na studiach nikt nigdy nie był za granicą. Jeżeli ktoś miał kogoś za granicą, wolał się z tym nie afiszować. Sam byłem zły na siebie z powodu tej dziwacznej pokusy, która mnie jednak ani na chwilę nie opuszczała. Kiedyś na korytarzu w redakcji spotkałem swoją redaktor naczelną. Była postawną, przystojną blondyną o bujnych, na bok zaczesanych włosach. Nazywała się Irena Tarłowska. Mówiła coś o moich ostatnich tekstach, po czym w pewnym momencie spytała mnie o najbliższe plany. Wymieniłem kolejne wioski, do których miałem jechać, i sprawy, jakie tam na mnie czekały, a potem odważyłem się i powiedziałem: - Kiedyś chciałbym bardzo pojechać za granicę. - Za granicę? - powiedziała zdziwiona i lekko wystraszona, bo wtedy nie było rzeczą zwyczajną wyjeżdżać za granicę. - Dokąd? Po co? - spytała. - Myślałem o Czechosłowacji - odparłem. Bo nie chodziło mi, żeby gdzieś do Paryża czy Londynu, nie, tych rzeczy nie próbowałem sobie wyobrazić i nawet mnie nie ciekawiły, chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo dla mnie ważny był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentalny akt przekroczenia granicy. 9 Od tej rozmowy minął rok. W naszym pokoju reporterów zadzwonił telefon. Szefowa prosiła mnie do siebie. - Wiesz - powiedziała, kiedy stanąłem przed jej biurkiem - wysyłamy cię. Pojedziesz do Indii. Pierwszą moją reakcją było oszołomienie. A zaraz potem - panika: nic nie wiem o Indiach. Gorączkowo szukałem w myślach jakichś skojarzeń, obrazów, nazw. Nie znalazłem: o Indiach nie wiedziałem nic. (Idea podróży do Indii wzięła się stąd, że kilka miesięcy wcześniej odwiedził Polskę pierwszy premier kraju spoza bloku sowieckiego, a był nim przywódca Indii Jawaharlal Nehru. Nawiązywały się pierwsze kontakty. Moje reportaże miały przybliżać tamten daleki kraj). Na koniec tej rozmowy, w której dowiedziałem się, że jadę w świat, Tarłowska sięgnęła do szafy, wyjęła książkę i podając mi ją, powiedziała: - To ode mnie, na drogę. Była to gruba książka w sztywnych, pokrytych żółtym płótnem okładkach. Na froncie przeczytałem wytłoczone złotymi literami nazwisko autora i tytuł: Herodot. DZIEJE. 10