posłańcy czarnej śmierci

Transkrypt

posłańcy czarnej śmierci
1
POSŁAŃCY CZARNEJ
ŚMIERCI
„Mór się rozszerzał, płomień zarazy się
powiększał, straszne zło się srożyło i
wszystko szło na pastwę gwałtownie
wzmagającego się żywiołu: żadna wieś nie
ocalała, nie było ani jednego nietkniętego
domu, żaden cech nie pozostał nienaruszony.
A jeżeli się kto uchronił od tej siły zła, ten z
obawy przed śmiercią, ze strachu gorszego
od samej śmierci, potysiąckroć umierał.
Widzieliśmy, jak podczas napadu tej choroby
biły pulsy, w oczach malowało się
przerażenie, ciągłe nudności skręcały
trzewia, a na członkach nabrzmiewały sine
krosty. Wielu wolało umrzeć niż chorować.
(...)”
Jest to fragment zachowanego w lubelskich
archiwach miejskich opisu dżumy w Lublinie w
roku 1625. Straszna choroba, zwana „czarną
śmiercią”, która w XIV wieku przywędrowała
z Azji do Europy na jedwabnym szlaku i
dziesiątkowała ogromne połacie naszego
kontynentu, nie ominęła ziem polskich. Tu
największe jej nasilenie przypada na XVII i
XVIII wiek. W 1630 r. na dżumę zmarło ponad
5 tysięcy mieszkańców Lublina, w 1709
„czarna śmierć”” zabrała co trzeciego
gdańszczanina. Liczba ofiar dżumy w Krakowie
w okresie 1706-1709 wyniosła około 12 tysięcy.
Przypuszcza się, że źródłem zarazy i główną
przyczyną licznych epidemii dżumy były
szczury, gnieżdżące się na statkach płynących z
Azji do Europy. Po zawinięciu statku do portu
gryzonie wydostawały się na ląd i przenosiły
chorobę na ludzi. Dżuma najszybciej
rozprzestrzeniała się w dużych skupiskach
miejskich, a rozwojowi epidemii sprzyjały: brak
higieny, spożywanie skażonego jedzenia,
wylewanie nieczystości na ulicę. W Lublinie (a
zapewne w innych miastach również) biedota
dzieliła przestrzeń mieszkalną ze zwierzętami
gospodarskimi...
Dodatkowym
sprzymierzeńcem „czarnej śmierci” były wojny
prowadzone w XVII i XVIII wieku przez
Rzeczpospolitą Obojga Narodów, a co za tym
2
idzie – przemieszczanie się wojsk, głód, nędza i
ogólny rozgardiasz kraju.
Przed wiekami nie znano źródła epidemii
dżumy. Tylko nieliczni wskazywali na
rzeczywiste przyczyny rozprzestrzeniania się
zarazy i w celu ograniczenia zachorowań
postulowali m.in. wprowadzenie nakazu
oczyszczania ścieków, wywożenia nieczystości
z miasta czy też oddalenia rzeźni od miejsc
zamieszkanych przez ludzi. Powszechnie
uważano natomiast, że dżuma (a także inne
groźne choroby zakaźne) to kara zesłana przez
Boga za grzechy ludzkości. Niestety,
wznoszenie modłów, a także liczne ofiary
składane przez biednych i bogatych w celu
przebłagania Najwyższego nie skutkowały
spadkiem zachorowań.
Nawiedzane
przez
dżumę
miasta
przypominały obraz biblijnej Sodomy i
Gomory. Włodarze tych grodów albo – jak w
Gdańsku w 1709 r. – udawały, że nic złego się
nie dzieje, albo w akcie rozpaczy i bezsilności,
wynajdowały winnych rozprzestrzeniania się
zarazy. Domniemanych winowajców czekały
srogie kary. Byli wśród nich Żydzi (posądzano
ich o zatruwanie studni), kobiety lekkich
obyczajów, osoby rzekomo uprawiające czary,
żebracy. Ale nie tylko.
W księgach miejskich lubelskich zachował
się opis procesu sądowego, jaki toczył się w
Lublinie w 1711 r. Trzej lubelscy grabarze
zostali oskarżeni o szerzenie dżumy w celach...
zysku. Przedstawiamy tę niesamowitą historię.
*
„Czarna śmierć” niespiesznie kroczyła ku
miastu, mającemu w herbie kozła. Pojedyncze
przypadki zachorowań gdzieś w najdalszych
zakątkach Podzamcza czy w krytych słomą
chatach nad Wielkim Stawem Królewskim i
Bystrzycą, nie czyniły w 1710 roku wielkiego
zamętu. Gaworzyły o nich przekupki na
jarmarkach, ale czy można takim wierzyć?
Ludzie nie przejmowali się też zbytnio innymi
zwiastunami nadciągającego moru: obfitością
much, ropuch, pasikoników, motyli i dużym
wysypem grzybów. Strachu wielkiego nie było,
a tych, co wieścili rychłe nadejście kataklizmu,
wyśmiewano i psami szczuto. Mieszkańcy
Lublina,
po
stokroć
mądrzejsi
ubiegłowiecznymi ciężkimi doświadczeniami z
dżumą, żywili nadzieję, że z pomocą Bożą,
dadzą odpór zarazie.
Niestety, pobożne życzenia lublinian nie
miały najmniejszych szans się ziścić. W ciągu
kolejnych miesięcy liczba ofiar dżumy zaczęła
gwałtownie rosnąć. Obraz lubelskiego grodu jął
przypominać ten z roku 1625 r., kiedy to „całe
miasto zdawało się być nie siedzibą żywych,
lecz cmentarzyskiem zmarłych (…). Dzieci
błąkały się po ulicach, wzywały rodziców i
rzewnie płacząc prosiły o ratunek(...).
Widzieliśmy wynędzniałe ludzkie twarze,
okropnie zeszpecone członki, bezbarwne jak u
łasicy oczy, strach przed zbliżającą się śmiercią,
wyschnięte bezkrwiste ciała, ledwie tylko
trzymające się słabemi nerwami, pobladłe usta,
wystające kości policzkowe, zapadnięte
brzuchy; zniknął też zupełnie właściwy ludziom
kolor”. Zarazie towarzyszyły głód, nędza i
beznadzieja. Lublin, mający za sobą lata
świetności, chylił się ku ostatecznemu
upadkowi...
Żyjący pół wieku później hiszpański malarz
Francisco Goya nadał jednej ze swoich rycin
tytuł „Kiedy rozum śpi, budzą się upiory”.
Lubelski upiór zbudził się w pierwszych dniach
nowego 1711 roku. Rodzina mieszkającego na
probostwie farnym niejakiego Wojciecha
Sitarza spędzała wieczór w czterech ścianach
izby. Modlono się w intencji łaski Pańskiej dla
złożonej zarazą żony gospodarza. Żaden z
domowników nie odważył się wyjść poza izbę.
Miasto rozdzierały bolesne skargi chorych i
głodujących, spośród których znaczna część
koczowała wprost na ulicy.
Od czasu do czasu rozlegał się turkot kół
wozu – niechybny sygnał, że czarna śmierć
zabrała kolejną ofiarę. Jednym z nielicznych
zarządzeń władz miejskich dotyczących zarazy
był nakaz szybkiego grzebania zmarłych na
dżumę poza murami grodu. Poza grabarzami, w
czasie zarazy sporo zajęcia mieli urzędnicy
wójtowscy, do których obowiązków należało
spisywanie ostatniej woli osób chorych na
dżumę. Czyniono to w obecności przyszłego
„opiekuna” majątku zapowietrzonego, a owymi
„opiekunami”
najczęściej
stawali
się...
członkowie rodzin miejskich prominentów. W
3
obawie przed zarażeniem się, spisywano
zeznania chorych, stojąc w bezpiecznej
odległości od nich.
Sitarze skończyli właśnie modły, kiedy
rozległo się pukanie do okna. Rodzina
popatrzyła po sobie zdumiona, bo nikogo się
nie spodziewano. - A kto tam? - zakrzyknął
gospodarz, wstając od stołu.
- Na zmiłowanie Chrystusa, wspomóżcie
nieszczęśliwego kawałkiem chleba albo inną
strawą – odparł głos zza drzwi. I po chwili: Bez obaw otwórzcie. Klnę się na Boga, żem nie
zapowietrzony...
Sitarz wyjrzał przez okno i zobaczył
wynędzniałą, odzianą w łachmany postać. Znał
tego człowieka – już parę razy przychodził do
nich po prośbie. Za każdym razem dostawał
jałmużnę, ale dziś nie mieli już czym podzielić
się z żebrakiem. Otworzył i powiedział to
przybyszowi, a ten po chwili rozpłynął się w
mroku.
Nazajutrz – jak wynika z dokumentu
sądowego – jeden z synów Sitarza miał
dokonać makabrycznego odkrycia. Klamka i
framuga
drzwi wejściowych została
posmarowana
mózgiem
ludzkim
bądź
zwierzęcym! Chłopak na polecenie ojca
zeskrobał nożem białą kleistą substancję z
klamki i framugi, a następnie włożył ten nóż do
skrzyni. Jeszcze tej samej nocy zapadło na
dżumę i wkrótce zmarło dwoje domowników.
Kolejnych troje wyzionęło ducha w ciągu
kilkunastu dni. Najdłużej żyła żona Sitarza.
Przed śmiercią miała opowiedzieć o dziwnym
zdarzeniu urzędnikom wójta, którzy przybyli
spisać ostatnią wolę niewiasty.
*
Sitarzowa także znała żebraka, który
przychodził do nich po jałmużnę i nawet
zapamiętała jego nazwisko. Miał to być niejaki
Stanisław Kromczak, trudniący się grzebaniem
zwłok. Trochę może zastanawiać, że osłabiona
chorobą kobieta zdołała tuż przed śmiercią
przekazać tak dokładne informacje, niemniej
jednak spisane przez urzędników zeznanie
Sitarzowej zostało dołączone do dokumentu
sądowego i stanowiło podstawę oskarżenia
mężczyzny o rozmyślne szerzenie zarazy
morowej w celach zysku.
Zadecydowało o tym kilka przesłanek. Po
pierwsze, jako grabarz, Kromczak miał dostęp
do zwłok i różnych części ludzkiego ciała. Po
drugie, grabarz zarabia wtedy, kiedy ma kogo
grzebać. W łatwy sposób mógł zwiększyć
„moce przerobowe” smarując drzwi mózgiem
zmarłej na dżumę osoby, narażając na
zachorowanie domowników poprzez dotknięcie
zakażonej substancji.
I po trzecie – z akt sądu wójtowskiego
wynika, że nie był to w owym czasie w
Lublinie, odosobniony przypadek umyślnego
szerzenia dżumy przez grabarza Kromczaka.
Przeprowadzone w tej sprawie dochodzenie
sądowe wykazało, że człowiek ten przychodził
po jałmużnę nie tylko do Sitarzów, ale i do
innych rodzin. U nich również miał zostawiać
makabryczne „niespodzianki”. Widywano go
m.in. na Podzamczu pod domem zamieszkałym
na przez krawca Tomasza Zioło. Ów Tomasz
zeznał w sądzie, że w miarę możności
wspomagano Kromczaka. Ale za którymś
razem nie dano mu nic. Niedługo po jego
odejściu domownicy znaleźli pod strzechą
zakrwawioną koszulę i poszewkę. Krawiec
Zioło stwierdził, że nikt z jego rodziny tego nie
zrobił. Przyjęto więc, że rzeczy te musiał
pozostawić Kromczak, spodziewając się, że
domownicy wkrótce umrą, a on sam zarobi na
grzebaniu ciał.
Postępowanie sądowe wykazało ponadto, że
w niecnym procederze uczestniczyć miało
jeszcze dwóch innych lubelskich grabarzy:
Marcin Morawski i Jakub Szumilas. Z zeznań
niejakiej Anny Trucińskiej, wdowy wynika, że
sposób na zwiększenie „podaży” zwłok
wspomniana dwójka miała zbliżony do praktyk
uprawianych przez Stanisława Kromczaka.
Trucińskiej zmarła matka i ci dwaj przyszli
zabrać i pochować ciało.
„Kiedy chowali matkę moją, założyli łopatkę
człowieczą na belku podle izby jeszcze świeżą i
skrwawioną (...) - stwierdziła wdowa do
protokołu. Przypuszczała, że grabarze wyjęli
część ludzkiego ciała ze zwłok, po które
przybyli. „(...) jak odeszli, wziąwszy w widełki,
wyjęłam onę (łopatkę – przyp. „Detektyw”) z
belki i zaniosłam na cmentarz, jednak mi potem
prędko dziecię umarło. W tej chałupie długo się
4
bawili, sama nie wiem czego. Tę zaś łopatkę
który z nich zakładał na belkę, — nie
pamiętam".
*
Na początku lutego 1711 r. wspomniana
trójka grabarzy najpierw została uwięziona a
następnie trafili oni pod sąd wójtowski, gdzie
przedstawiono im zarzuty szerzenia w mieście
zarazy poprzez smarowanie drzwi i klamek
maścią sporządzoną z mózgów, wyjętych z ciał
osób zmarłych na dżumę oraz o podrzucanie w
domach różnych części ciała ludzkiego oraz
nasączonych zakażoną substancją koszul i
chust. Robili to z chęci zysku, by rosła liczba
zmarłych, których oni jako grabarze chowali i
zarabiali na tej usłudze.
Żaden z oskarżonych nie przyznał się
dobrowolnie do winy. Jakub Szumilas zeznał,
że słyszał tylko od starych ludzi, że w celu
oczyszczenia powietrza z morowej zarazy
należy wykopać dół i umieścić w nim „trupią
głowę” ; następnie zakopać i wbić w to miejsce
„kół osiowy”. Nigdy jednak tego nie robił, o
żadnym smarowaniu tudzież podrzucaniu
zakrwawionych chust nic nie wie.
Morawski zeznał, że za młodych lat, gdy
pasał bydło po dworach i majątkach, zapadł na
ciężką chorobą i udał się na żebraninę. Chodził
po świętych miejscach, błagając Boga, by
raczył go uwolnić od tej choroby. Osiadł w
końcu w Lublinie i „zrobił się potem
kopaczem”. Ale do niczego się nie przyznał.
Nieco inną linię obrony przyjął trzeci z
grabarzy. Stanisław Kromczak najpierw długo i
nadzwyczaj obrazowo opowiadał jak to go „Pan
Bóg wielką chorobą nawiedził jeszcze z
maleństwa” i od tej choroby pomieszało mu się
w głowie. Wciąż mu się jeszcze czasem miesza,
ale jest całkowicie pewny, że nigdy nikomu nie
smarował mózgiem drzwi ani klamek. - Niech
mnie Ziemia pochłonie, jeśli cyganię –
przysięgał.
Sąd napomniał go, żeby odpowiadał na
pytania i żeby zeznawał prawdę. Wtedy kopacz
po krótkim namyśle wyrzekł te słowa: „powiem
prawdę, że to robili kopacze, co siedzą w
więzieniu (Morawski i Szumilas – przyp
Detektyw). Wzięli puszkę drewnianą, w której
mieli olej i maść jakąś białą, wychodzili w
nocy, było tego do dziewięciu razy, a smarowali
na których miejscach, nie wiem, bom ja z nimi
nie chodził. Nawet chodzili czasem i we dnie, i
ja sam wiedział, że kryjomo chodzili smarować.
Gotówem im w oczy mówić i na to przysięgnę,
że to oni robili”.
Z zeznania Kromczaka wynikało, że
Morawski i Szumilas tworzyli przestępczy duet,
który w sprytny sposób powiększał liczbę
zmarłych w mieście. Namawiali go, żeby
przystał do ich szajki, ale on się nie zgodził.
Skarżył się, że Morawski i Szumilas śmiali się z
niego i bili, ponieważ wiedział czym się oni
zajmują. Szydzili również z dżumy i zmarłych
na nią nieszczęśników, cieszyli się że zaraza nie
ustępuje.
Morawskiego dodatkowo obciążył niejaki
Iwanek. Człowiek ten pod przysięgą zeznał, iż
na własne uszy słyszał jak Marcin, widząc
związanego Kromczaka, powiedział: „Jużem ja
teraz zginął, kiedy tego Stanisława złapano".
Przed sąd dopuszczono też pewną służącą,
która zeznała, że posługując jakiś czas u
„kopaczów”, zachorowała. Nie było u niej
żadnych objawów zarazy morowej, czego
dowodem jest fakt, że w końcu wyzdrowiała.
Mimo to grabarze chcieli ją wywieźć poza
miasto i żywcem pochować...
*
Niewątpliwie oskarżenie trójki grabarzy o
szerzenie dżumy było sprawą wielkiej wagi.
Urząd radziecki (odpowiednik dzisiejszej rady
miejskiej) kilkakrotnie odraczał posiedzenie, na
którym miano zdecydować o dalszym kierunku
postępowania. Aczkolwiek, jeśli chodzi o
Kromczaka, Morawskiego i Szumilasa, to ich
los zdawał się być przesądzony.
Ówczesne prawo stanowiło, iż sąd nie może
wydać wyroku skazującego, jeśli oskarżony nie
przyznał się do winy. Nawet w przypadku, gdy
w śledztwie i w na procesie zgromadzono
dowody popełnionego przestępstwa. Co
bynajmniej nie oznacza, że tych, którzy uparcie
twierdzili, że są niewinni, sąd puszczał wolno i
oddalał oskarżenie. W przypadku sprawy o
dużym ciężarze gatunkowym, taką osobę
czekały tortury. Na początku XVIII wieku
5
wciąż była to dopuszczalna prawem forma
wymuszenia zeznań. Męki trwały tak długo,
dopóki oskarżony nie przyznał się do
zarzucanego mu czynu, bądź nie wyzionął
wcześniej ducha. Warto dodać, że dotyczyło to
tylko osób z niższych stanów, natomiast
szlachty nie wolno było torturować. Stosowanie
tortur w Polsce zostało zakazane dopiero ustawą
z 1776 r.
W lubelskim Trybunale Koronnym, na
potrzeby sądu funkcjonowały dwie izby. W
górnej
składano
dobrowolne
zeznania.
Natomiast dolną izbę (w piwnicach) wypełniały
przedmioty, które dziś na szczęście możemy
oglądać jedynie na obrazach lub w filmach
historycznych. Lubelska sala tortur została
wyposażona m.in. w rotę (koło do przeciągania
ciała), szyny do przypiekania, hiszpańskie
trzewiki, śruby i inne budzące dreszcz grozy
akcesoria katowskie.
Do tego właśnie pomieszczenia trafili
oskarżeni o szerzenie w Lublinie zarazy
morowej. Każdy ze wspomnianej trójki różnie
reagował na zadawanie bólu przez kata.
Morawski najwcześniej przyznał się do
smarowania drzwi i klamek mózgiem. Starał się
jednak większą częścią winy obarczać
kompana. Szumilas miał mu powiedzieć, że
„kiedy nie będą ludzie umierali, to nie
będziemy mieli co jeść”. Morawski wspomniał,
że gdy nieśli do pochówku dziecko pewnego
złotnika z ulicy Grodzkiej, Jakub wyciągnął
substancję mózgową z główki a następnie
sporządził z mózgu maść.
Szumilas przyznawał się początkowo jedynie
do okradania zwłok z pierścionków. Kiedy
został związany przez kata, potwierdził
zeznanie
Morawskiego.
Opowiedział
o
smarowaniu na Podzamczu i w pobliżu kościoła
Bernardynów: „(...) Biała maść była z trupiej
głowy mózgu, Marcin mnie nauczył....
Trupaśmy z grobu dobyli u Św. Krzyża,
rozłupiwszy głowę, mózg wybraliśmy, i masa z
tego zrobiona(...). Mówił też, że gdy brakowało
mózgu ludzkiego, białą maść do smarowania
preparowali z mózgu i wnętrzności żabich.
Najtwardszy okazał się Stanisław Kromczak.
Poddawany torturom uparcie nie przyznawał się
do przypisywanych mu czynów, całą winą
obarczając współoskarżonych. Przysięgał na
Boga, że mówi prawdę, a jeśli nie to „niech
mnie ziemia przyciśnie”...
Męki trzeba było wielokrotnie powtarzać,
nawet wobec Morawskiego i Szumilasa, mimo
iż ci przyznali się już do winy. Prawo
nakazywało bowiem, by oskarżeni dobrowolnie
potwierdzili
wymuszone
torturami
oświadczenia. Ci, jednakże, znalazłszy się z
dala od hiszpańskich bucików, ze wszystkiego
się wycofywali, na powrót utrzymując, że są
niewinni.
Kat był jednak cierpliwy... Przypalani
ogniem, rozciągani kołem i obuwani w stalowe
trzewiki oskarżeni nie wytrzymali w końcu
presji i perspektywy kolejnych mąk. Przyznali
się do winy, również w dobrowolnych
zeznaniach. Opowiedzieli o wszystkich
przypadkach
smarowania,
podrzucania
krwawych chust i koszul oraz o okolicznościach
w jakich zdobywali „materiał” na zakażoną
maść.
Marcin Morawski mówił o rozbijaniu
zmarłym głów, wyjmowaniu z nich mózgu i
kiszek, które następnie suszyli w skorupie.
Twierdził, że nauczyła go tego wszystkiego
pewna Regina, mieszkająca w Warszawie na
Nowym Mieście. A on przybył do Lublina ze
stolicy, żeby całe miasto zarazić. Na pytanie
sędziego, jak to się stało, że zakażając innych,
oskarżony sam nie zapadł na dżumę, Morawski
odpowiedział: „A mnie dlatego nic nie szkodzi,
że czarta mam przy sobie, bo Baba
(czarownica) mi to uczyniła, żebym miał przy
sobie na lat siedem”.
Oskarżeni wskazali trzy kobiety, którym
dawali na przechowanie większe zapasy maści
mózgowej. Jako współwinne zostały one także
uwięzione i oddane pod sąd wójta.
*
5 marca 1711 roku zapadł wyrok w tej
sprawie. Wprawdzie sąd ponoć długo i
szczegółowo rozpatrywał zeznania oskarżonych
i świadków, to kara za tak straszne zbrodnie
mogła być tylko jedna. Stanisława Kromczaka,
Marcina Morawskiego i Jakuba Szumilasa
skazano na kary śmierci przez obcięcie głów, po
uprzednim obcięciu obu rąk. Zarządzono by
ciała skazańców pochować w miejscu kaźni.
6
Natomiast obcięte głowy miały zostać nabite na
pal i wraz z obciętymi kończynami wystawione
na drogach publicznych celem przestrogi dla
innych.
W łacińskiej sentencji wyroku napisano, że
rodzaj kary śmierci powinien być jeszcze
bardziej dotkliwy dla skazańców, niż ten, który
został orzeczony. Wymienia się rozrywanie
rozpalonymi kleszczami, rozdzieranie kołem,
zagrzebanie żywcem w ziemi tudzież spalenie
ogniem. Jednakże z pewnych ważnych
względów, sąd po dokładnej rozwadze
postanowił „złagodzić” karę zbrodniarzom.
Ponieważ jeden z oskarżonych przyznał się do
konszachtów z diabłem, można z dużą dozą
prawdopodobieństwa przyjąć, że jednym z
owych „ważnym względów”, o których
wspomniano, był strach panów sędziów przed
zemstą „księcia ciemności”.
6 marca urząd radziecki zatwierdził wyrok
sądu wójtowskiego i zarządził wykonanie
egzekucji na dzień następny. W Lublinie
miejsce straceń znajdowało się od wieków przy
jednym z głównych wjazdów w obręb miejski.
Tamtędy podróżowano m.in. do Warszawy.
Wznosiła się tam drewniana budowla zwana
„domkiem kata” (jej fragmenty zachowały się
do czasów obecnych).
W to miejsce zostali doprowadzeni
Kromczak, Morawski i Szumilas. Jak zwykle w
takich razach, egzekucja zgromadziła tłum
gapiów, których nie odstraszyła nawet szalejąca
w mieście zaraza. Na widok związanych
skazańców lud zaczął wykrzykiwać obelgi, w
ich kierunku posypały się kamienie. Spokój
został jednak szybko przywrócony.
Trzej skazańcy zostali po kolei spytani czy
obstają przy swoich zeznaniach. Ich odpowiedzi
były przeczące. „Jam nic nie winien, z bólu to
wszystko i ze strachu powiadałem na siebie i na
drugich" – stwierdził Jakub Szumilas.
Morawski i Kromczak również wszystko
odwołali. Zadawany im podczas tortur ból oraz
świadomość, że męki będą trwać tak długo,
dopóki nie przyznają się do zarzucanych
czynów, były jedynym powodem dla którego
powiedzieli to, co sąd chciał usłyszeć.
Aczkolwiek zmiana zeznań złożonych w
obliczu bliskiej śmierci nie miała już żadnego
znaczenia. Egzekucja odbyć się musiała.
Wszystko nie potrwało długo. Kat nadzwyczaj
sprawnie uczynił swoją powinność. Jego
pomocnicy wynieśli odcięte głowy i członki,
nie pozwalając by dobrały się do nich psy.
Nasycona widokiem krwi gawiedź mogła
powrócić do swoich domostw.
Na tym kończy się historia lubelskich
„posłańców czarnej
śmierci”. Wspomnieć
jeszcze należy o trzech kobietach, uwięzionych
pod zarzutem pomocnictwa w szerzeniu zarazy.
I tu spora niespodzianka. Wobec Anny, Doroty i
Marianny sąd był wyjątkowo łaskawy. Zostały
puszczone wolno, a oskarżenie oddalono.
Postawiono jednak warunek: białogłowy
musiały wynieść się z Lublina i nigdy tu nie
wracać.
*
W roku 1926 dr Zygmunt Klukowski,
ceniony lekarz, bibliofil i publicysta,
mieszkający przez większą część życia w
Szczebrzeszynie, podczas III Zjazdu Polskich
Historyków i Filozofów Medycyny, jaki odbył
się w Poznaniu, wygłosił odczyt dotyczący
dżumy w Lublinie. Przedstawił opis epidemii z
roku 1625 oraz odniósł się do procesu
sądowego z roku 1711.
Stwierdził, że choć podejrzenie, skierowane
przeciwko grabarzom o szerzenie dżumy w
celach zysku, jest całkiem zrozumiałe w
mieście opanowanym przez zarazę i nosi pewne
cechy
prawdopodobieństwa,
to
wina
oskarżonych jest mocno wątpliwa: „Zeznania
bowiem oskarżonych były bardzo sprzeczne, a
wypowiedziane na mękach lub w obawie przed
niemi, nie mają żadnej wartości”.
Z dzisiejszego punktu widzenia możemy
powiedzieć, że proces trójki grabarzy
oskarżonych o szerzenie dżumy w Lublinie
odbył się z pogwałceniem wszelkich prawideł
sztuki prawniczej. Nie tylko dlatego, że
zeznania oskarżonych wymuszano torturami.
Oskarżenie opierało się wyłącznie na
zeznaniach
świadków,
których
prawdomówności nie sprawdzano. Na dobrą
sprawę nie wiadomo czy owa biała maść, jaką
grabarze rzekomo smarowali drzwi i klamki
rzeczywiście została sporządzona z mózgów
ludzkich i czy praktyki takie mogły
7
spowodować rozprzestrzenienie się zarazy w
mieście.
Rzecz jasna, trzy wieki temu ustalenie
prawdy w tym zakresie było niemożliwe. Nie
pozwalał na to ówczesny stan wiedzy. Inne były
standardy prawne i uwarunkowania społeczne.
Jeśli przyjąć, że postanowiono obciążyć trójkę
grabarzy
odpowiedzialnością
za
rozprzestrzenianie się zarazy (może nawet
wierzono, w to) a oskarżenie spreparowano, to
nie można nie zauważyć, że Kromczak,
Morawski i Szumilas idealnie nadawali się do
roli kozłów ofiarnych. Pochodzili z gminu,
przeszłość
mieli
niejasną
a
rodzaj
wykonywanego zawodu dodatkowo czynił z
nich podejrzanych.
Nie rozstrzygając kwestii, czy katu oddano
winnych czy niewinnych, warto jeszcze raz
przywołać zeznania złożone przez skazańców
tuż przed egzekucją. Stwierdzili oni, że nie
dopuścili się żadnego z zarzucanych czynów. A
przecież w obliczu śmierci, nawet najbardziej
zatwardziali zbrodniarze zwykle wyznają swoje
winy i grzechy...
*
W roku 1712 ogniska zarazy zaczęły w
Lublinie przygasać. Po wielu miesiącach
ludność mogła wreszcie odetchnąć powietrzem
wolnym od moru. Niestety, do końca XVIII
wieku dżuma kilkakrotnie jeszcze powracała, za
każdym razem zbierając obfite żniwo. W roku
1736 na terenie obecnego Ogrodu Saskiego w
Lublinie powstała kapliczka zwana Bożą Męką
jako wotum z powodu zarazy morowej.
Kapliczka została wzniesiona na kopcu
ziemnym. W środku znajduje się kurhan, w
którym, zdaniem historyków i archeologów,
grzebano
zmarłych
od
czasów
przedchrześcijańskich. Zarówno kapliczka jak i
kurhan przetrwały do dnia dzisiejszego.
W 2005 r. podczas budowy nowej ulicy w
Lublinie, odkryto w ziemi kości ludzkie, które
okazały się szczątkami ofiar dżumy, jaka
nawiedziła miasto w pierwszej połowie XVII
wieku. Szkieletów było 16. Z inicjatywy
dziennikarki Radia Lublin, w 2007 r. szczątki
spoczęły na jednym z lubelskich cmentarzy.
Pochówek ofiar zarazy sprzed 350 lat odbył się
z pełnym ceremoniałem.
KAROL REBS
(Mariusz Gadomski)
W
tekście
wykorzystano
odczyty
Zygmunta
Klukowskiego „Opis dżumy w Lublinie w r. 1625” i
„Sprawa o szerzenie dżumy w Lublinie w r. 1711”,
wygłoszone przez autora na III Zjeździe Polskich
Historyków i Filozofów Medycyny w Poznaniu w roku
1926. Zawarte w tekście cytaty pochodzą z obu prac.
Wykorzystano też informacje zamieszczone w tekście
Marka
Wąsa
„Gdańsk
w
czasach
zarazy”,
opublikowanym w Gazecie Wyborczej (wydanie z 2
czerwca 2014 r.) oraz informacje dostępne na stronach
internetowych Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w
Lublinie.

Podobne dokumenty