posłańcy czarnej śmierci
Transkrypt
posłańcy czarnej śmierci
1 POSŁAŃCY CZARNEJ ŚMIERCI „Mór się rozszerzał, płomień zarazy się powiększał, straszne zło się srożyło i wszystko szło na pastwę gwałtownie wzmagającego się żywiołu: żadna wieś nie ocalała, nie było ani jednego nietkniętego domu, żaden cech nie pozostał nienaruszony. A jeżeli się kto uchronił od tej siły zła, ten z obawy przed śmiercią, ze strachu gorszego od samej śmierci, potysiąckroć umierał. Widzieliśmy, jak podczas napadu tej choroby biły pulsy, w oczach malowało się przerażenie, ciągłe nudności skręcały trzewia, a na członkach nabrzmiewały sine krosty. Wielu wolało umrzeć niż chorować. (...)” Jest to fragment zachowanego w lubelskich archiwach miejskich opisu dżumy w Lublinie w roku 1625. Straszna choroba, zwana „czarną śmiercią”, która w XIV wieku przywędrowała z Azji do Europy na jedwabnym szlaku i dziesiątkowała ogromne połacie naszego kontynentu, nie ominęła ziem polskich. Tu największe jej nasilenie przypada na XVII i XVIII wiek. W 1630 r. na dżumę zmarło ponad 5 tysięcy mieszkańców Lublina, w 1709 „czarna śmierć”” zabrała co trzeciego gdańszczanina. Liczba ofiar dżumy w Krakowie w okresie 1706-1709 wyniosła około 12 tysięcy. Przypuszcza się, że źródłem zarazy i główną przyczyną licznych epidemii dżumy były szczury, gnieżdżące się na statkach płynących z Azji do Europy. Po zawinięciu statku do portu gryzonie wydostawały się na ląd i przenosiły chorobę na ludzi. Dżuma najszybciej rozprzestrzeniała się w dużych skupiskach miejskich, a rozwojowi epidemii sprzyjały: brak higieny, spożywanie skażonego jedzenia, wylewanie nieczystości na ulicę. W Lublinie (a zapewne w innych miastach również) biedota dzieliła przestrzeń mieszkalną ze zwierzętami gospodarskimi... Dodatkowym sprzymierzeńcem „czarnej śmierci” były wojny prowadzone w XVII i XVIII wieku przez Rzeczpospolitą Obojga Narodów, a co za tym 2 idzie – przemieszczanie się wojsk, głód, nędza i ogólny rozgardiasz kraju. Przed wiekami nie znano źródła epidemii dżumy. Tylko nieliczni wskazywali na rzeczywiste przyczyny rozprzestrzeniania się zarazy i w celu ograniczenia zachorowań postulowali m.in. wprowadzenie nakazu oczyszczania ścieków, wywożenia nieczystości z miasta czy też oddalenia rzeźni od miejsc zamieszkanych przez ludzi. Powszechnie uważano natomiast, że dżuma (a także inne groźne choroby zakaźne) to kara zesłana przez Boga za grzechy ludzkości. Niestety, wznoszenie modłów, a także liczne ofiary składane przez biednych i bogatych w celu przebłagania Najwyższego nie skutkowały spadkiem zachorowań. Nawiedzane przez dżumę miasta przypominały obraz biblijnej Sodomy i Gomory. Włodarze tych grodów albo – jak w Gdańsku w 1709 r. – udawały, że nic złego się nie dzieje, albo w akcie rozpaczy i bezsilności, wynajdowały winnych rozprzestrzeniania się zarazy. Domniemanych winowajców czekały srogie kary. Byli wśród nich Żydzi (posądzano ich o zatruwanie studni), kobiety lekkich obyczajów, osoby rzekomo uprawiające czary, żebracy. Ale nie tylko. W księgach miejskich lubelskich zachował się opis procesu sądowego, jaki toczył się w Lublinie w 1711 r. Trzej lubelscy grabarze zostali oskarżeni o szerzenie dżumy w celach... zysku. Przedstawiamy tę niesamowitą historię. * „Czarna śmierć” niespiesznie kroczyła ku miastu, mającemu w herbie kozła. Pojedyncze przypadki zachorowań gdzieś w najdalszych zakątkach Podzamcza czy w krytych słomą chatach nad Wielkim Stawem Królewskim i Bystrzycą, nie czyniły w 1710 roku wielkiego zamętu. Gaworzyły o nich przekupki na jarmarkach, ale czy można takim wierzyć? Ludzie nie przejmowali się też zbytnio innymi zwiastunami nadciągającego moru: obfitością much, ropuch, pasikoników, motyli i dużym wysypem grzybów. Strachu wielkiego nie było, a tych, co wieścili rychłe nadejście kataklizmu, wyśmiewano i psami szczuto. Mieszkańcy Lublina, po stokroć mądrzejsi ubiegłowiecznymi ciężkimi doświadczeniami z dżumą, żywili nadzieję, że z pomocą Bożą, dadzą odpór zarazie. Niestety, pobożne życzenia lublinian nie miały najmniejszych szans się ziścić. W ciągu kolejnych miesięcy liczba ofiar dżumy zaczęła gwałtownie rosnąć. Obraz lubelskiego grodu jął przypominać ten z roku 1625 r., kiedy to „całe miasto zdawało się być nie siedzibą żywych, lecz cmentarzyskiem zmarłych (…). Dzieci błąkały się po ulicach, wzywały rodziców i rzewnie płacząc prosiły o ratunek(...). Widzieliśmy wynędzniałe ludzkie twarze, okropnie zeszpecone członki, bezbarwne jak u łasicy oczy, strach przed zbliżającą się śmiercią, wyschnięte bezkrwiste ciała, ledwie tylko trzymające się słabemi nerwami, pobladłe usta, wystające kości policzkowe, zapadnięte brzuchy; zniknął też zupełnie właściwy ludziom kolor”. Zarazie towarzyszyły głód, nędza i beznadzieja. Lublin, mający za sobą lata świetności, chylił się ku ostatecznemu upadkowi... Żyjący pół wieku później hiszpański malarz Francisco Goya nadał jednej ze swoich rycin tytuł „Kiedy rozum śpi, budzą się upiory”. Lubelski upiór zbudził się w pierwszych dniach nowego 1711 roku. Rodzina mieszkającego na probostwie farnym niejakiego Wojciecha Sitarza spędzała wieczór w czterech ścianach izby. Modlono się w intencji łaski Pańskiej dla złożonej zarazą żony gospodarza. Żaden z domowników nie odważył się wyjść poza izbę. Miasto rozdzierały bolesne skargi chorych i głodujących, spośród których znaczna część koczowała wprost na ulicy. Od czasu do czasu rozlegał się turkot kół wozu – niechybny sygnał, że czarna śmierć zabrała kolejną ofiarę. Jednym z nielicznych zarządzeń władz miejskich dotyczących zarazy był nakaz szybkiego grzebania zmarłych na dżumę poza murami grodu. Poza grabarzami, w czasie zarazy sporo zajęcia mieli urzędnicy wójtowscy, do których obowiązków należało spisywanie ostatniej woli osób chorych na dżumę. Czyniono to w obecności przyszłego „opiekuna” majątku zapowietrzonego, a owymi „opiekunami” najczęściej stawali się... członkowie rodzin miejskich prominentów. W 3 obawie przed zarażeniem się, spisywano zeznania chorych, stojąc w bezpiecznej odległości od nich. Sitarze skończyli właśnie modły, kiedy rozległo się pukanie do okna. Rodzina popatrzyła po sobie zdumiona, bo nikogo się nie spodziewano. - A kto tam? - zakrzyknął gospodarz, wstając od stołu. - Na zmiłowanie Chrystusa, wspomóżcie nieszczęśliwego kawałkiem chleba albo inną strawą – odparł głos zza drzwi. I po chwili: Bez obaw otwórzcie. Klnę się na Boga, żem nie zapowietrzony... Sitarz wyjrzał przez okno i zobaczył wynędzniałą, odzianą w łachmany postać. Znał tego człowieka – już parę razy przychodził do nich po prośbie. Za każdym razem dostawał jałmużnę, ale dziś nie mieli już czym podzielić się z żebrakiem. Otworzył i powiedział to przybyszowi, a ten po chwili rozpłynął się w mroku. Nazajutrz – jak wynika z dokumentu sądowego – jeden z synów Sitarza miał dokonać makabrycznego odkrycia. Klamka i framuga drzwi wejściowych została posmarowana mózgiem ludzkim bądź zwierzęcym! Chłopak na polecenie ojca zeskrobał nożem białą kleistą substancję z klamki i framugi, a następnie włożył ten nóż do skrzyni. Jeszcze tej samej nocy zapadło na dżumę i wkrótce zmarło dwoje domowników. Kolejnych troje wyzionęło ducha w ciągu kilkunastu dni. Najdłużej żyła żona Sitarza. Przed śmiercią miała opowiedzieć o dziwnym zdarzeniu urzędnikom wójta, którzy przybyli spisać ostatnią wolę niewiasty. * Sitarzowa także znała żebraka, który przychodził do nich po jałmużnę i nawet zapamiętała jego nazwisko. Miał to być niejaki Stanisław Kromczak, trudniący się grzebaniem zwłok. Trochę może zastanawiać, że osłabiona chorobą kobieta zdołała tuż przed śmiercią przekazać tak dokładne informacje, niemniej jednak spisane przez urzędników zeznanie Sitarzowej zostało dołączone do dokumentu sądowego i stanowiło podstawę oskarżenia mężczyzny o rozmyślne szerzenie zarazy morowej w celach zysku. Zadecydowało o tym kilka przesłanek. Po pierwsze, jako grabarz, Kromczak miał dostęp do zwłok i różnych części ludzkiego ciała. Po drugie, grabarz zarabia wtedy, kiedy ma kogo grzebać. W łatwy sposób mógł zwiększyć „moce przerobowe” smarując drzwi mózgiem zmarłej na dżumę osoby, narażając na zachorowanie domowników poprzez dotknięcie zakażonej substancji. I po trzecie – z akt sądu wójtowskiego wynika, że nie był to w owym czasie w Lublinie, odosobniony przypadek umyślnego szerzenia dżumy przez grabarza Kromczaka. Przeprowadzone w tej sprawie dochodzenie sądowe wykazało, że człowiek ten przychodził po jałmużnę nie tylko do Sitarzów, ale i do innych rodzin. U nich również miał zostawiać makabryczne „niespodzianki”. Widywano go m.in. na Podzamczu pod domem zamieszkałym na przez krawca Tomasza Zioło. Ów Tomasz zeznał w sądzie, że w miarę możności wspomagano Kromczaka. Ale za którymś razem nie dano mu nic. Niedługo po jego odejściu domownicy znaleźli pod strzechą zakrwawioną koszulę i poszewkę. Krawiec Zioło stwierdził, że nikt z jego rodziny tego nie zrobił. Przyjęto więc, że rzeczy te musiał pozostawić Kromczak, spodziewając się, że domownicy wkrótce umrą, a on sam zarobi na grzebaniu ciał. Postępowanie sądowe wykazało ponadto, że w niecnym procederze uczestniczyć miało jeszcze dwóch innych lubelskich grabarzy: Marcin Morawski i Jakub Szumilas. Z zeznań niejakiej Anny Trucińskiej, wdowy wynika, że sposób na zwiększenie „podaży” zwłok wspomniana dwójka miała zbliżony do praktyk uprawianych przez Stanisława Kromczaka. Trucińskiej zmarła matka i ci dwaj przyszli zabrać i pochować ciało. „Kiedy chowali matkę moją, założyli łopatkę człowieczą na belku podle izby jeszcze świeżą i skrwawioną (...) - stwierdziła wdowa do protokołu. Przypuszczała, że grabarze wyjęli część ludzkiego ciała ze zwłok, po które przybyli. „(...) jak odeszli, wziąwszy w widełki, wyjęłam onę (łopatkę – przyp. „Detektyw”) z belki i zaniosłam na cmentarz, jednak mi potem prędko dziecię umarło. W tej chałupie długo się 4 bawili, sama nie wiem czego. Tę zaś łopatkę który z nich zakładał na belkę, — nie pamiętam". * Na początku lutego 1711 r. wspomniana trójka grabarzy najpierw została uwięziona a następnie trafili oni pod sąd wójtowski, gdzie przedstawiono im zarzuty szerzenia w mieście zarazy poprzez smarowanie drzwi i klamek maścią sporządzoną z mózgów, wyjętych z ciał osób zmarłych na dżumę oraz o podrzucanie w domach różnych części ciała ludzkiego oraz nasączonych zakażoną substancją koszul i chust. Robili to z chęci zysku, by rosła liczba zmarłych, których oni jako grabarze chowali i zarabiali na tej usłudze. Żaden z oskarżonych nie przyznał się dobrowolnie do winy. Jakub Szumilas zeznał, że słyszał tylko od starych ludzi, że w celu oczyszczenia powietrza z morowej zarazy należy wykopać dół i umieścić w nim „trupią głowę” ; następnie zakopać i wbić w to miejsce „kół osiowy”. Nigdy jednak tego nie robił, o żadnym smarowaniu tudzież podrzucaniu zakrwawionych chust nic nie wie. Morawski zeznał, że za młodych lat, gdy pasał bydło po dworach i majątkach, zapadł na ciężką chorobą i udał się na żebraninę. Chodził po świętych miejscach, błagając Boga, by raczył go uwolnić od tej choroby. Osiadł w końcu w Lublinie i „zrobił się potem kopaczem”. Ale do niczego się nie przyznał. Nieco inną linię obrony przyjął trzeci z grabarzy. Stanisław Kromczak najpierw długo i nadzwyczaj obrazowo opowiadał jak to go „Pan Bóg wielką chorobą nawiedził jeszcze z maleństwa” i od tej choroby pomieszało mu się w głowie. Wciąż mu się jeszcze czasem miesza, ale jest całkowicie pewny, że nigdy nikomu nie smarował mózgiem drzwi ani klamek. - Niech mnie Ziemia pochłonie, jeśli cyganię – przysięgał. Sąd napomniał go, żeby odpowiadał na pytania i żeby zeznawał prawdę. Wtedy kopacz po krótkim namyśle wyrzekł te słowa: „powiem prawdę, że to robili kopacze, co siedzą w więzieniu (Morawski i Szumilas – przyp Detektyw). Wzięli puszkę drewnianą, w której mieli olej i maść jakąś białą, wychodzili w nocy, było tego do dziewięciu razy, a smarowali na których miejscach, nie wiem, bom ja z nimi nie chodził. Nawet chodzili czasem i we dnie, i ja sam wiedział, że kryjomo chodzili smarować. Gotówem im w oczy mówić i na to przysięgnę, że to oni robili”. Z zeznania Kromczaka wynikało, że Morawski i Szumilas tworzyli przestępczy duet, który w sprytny sposób powiększał liczbę zmarłych w mieście. Namawiali go, żeby przystał do ich szajki, ale on się nie zgodził. Skarżył się, że Morawski i Szumilas śmiali się z niego i bili, ponieważ wiedział czym się oni zajmują. Szydzili również z dżumy i zmarłych na nią nieszczęśników, cieszyli się że zaraza nie ustępuje. Morawskiego dodatkowo obciążył niejaki Iwanek. Człowiek ten pod przysięgą zeznał, iż na własne uszy słyszał jak Marcin, widząc związanego Kromczaka, powiedział: „Jużem ja teraz zginął, kiedy tego Stanisława złapano". Przed sąd dopuszczono też pewną służącą, która zeznała, że posługując jakiś czas u „kopaczów”, zachorowała. Nie było u niej żadnych objawów zarazy morowej, czego dowodem jest fakt, że w końcu wyzdrowiała. Mimo to grabarze chcieli ją wywieźć poza miasto i żywcem pochować... * Niewątpliwie oskarżenie trójki grabarzy o szerzenie dżumy było sprawą wielkiej wagi. Urząd radziecki (odpowiednik dzisiejszej rady miejskiej) kilkakrotnie odraczał posiedzenie, na którym miano zdecydować o dalszym kierunku postępowania. Aczkolwiek, jeśli chodzi o Kromczaka, Morawskiego i Szumilasa, to ich los zdawał się być przesądzony. Ówczesne prawo stanowiło, iż sąd nie może wydać wyroku skazującego, jeśli oskarżony nie przyznał się do winy. Nawet w przypadku, gdy w śledztwie i w na procesie zgromadzono dowody popełnionego przestępstwa. Co bynajmniej nie oznacza, że tych, którzy uparcie twierdzili, że są niewinni, sąd puszczał wolno i oddalał oskarżenie. W przypadku sprawy o dużym ciężarze gatunkowym, taką osobę czekały tortury. Na początku XVIII wieku 5 wciąż była to dopuszczalna prawem forma wymuszenia zeznań. Męki trwały tak długo, dopóki oskarżony nie przyznał się do zarzucanego mu czynu, bądź nie wyzionął wcześniej ducha. Warto dodać, że dotyczyło to tylko osób z niższych stanów, natomiast szlachty nie wolno było torturować. Stosowanie tortur w Polsce zostało zakazane dopiero ustawą z 1776 r. W lubelskim Trybunale Koronnym, na potrzeby sądu funkcjonowały dwie izby. W górnej składano dobrowolne zeznania. Natomiast dolną izbę (w piwnicach) wypełniały przedmioty, które dziś na szczęście możemy oglądać jedynie na obrazach lub w filmach historycznych. Lubelska sala tortur została wyposażona m.in. w rotę (koło do przeciągania ciała), szyny do przypiekania, hiszpańskie trzewiki, śruby i inne budzące dreszcz grozy akcesoria katowskie. Do tego właśnie pomieszczenia trafili oskarżeni o szerzenie w Lublinie zarazy morowej. Każdy ze wspomnianej trójki różnie reagował na zadawanie bólu przez kata. Morawski najwcześniej przyznał się do smarowania drzwi i klamek mózgiem. Starał się jednak większą częścią winy obarczać kompana. Szumilas miał mu powiedzieć, że „kiedy nie będą ludzie umierali, to nie będziemy mieli co jeść”. Morawski wspomniał, że gdy nieśli do pochówku dziecko pewnego złotnika z ulicy Grodzkiej, Jakub wyciągnął substancję mózgową z główki a następnie sporządził z mózgu maść. Szumilas przyznawał się początkowo jedynie do okradania zwłok z pierścionków. Kiedy został związany przez kata, potwierdził zeznanie Morawskiego. Opowiedział o smarowaniu na Podzamczu i w pobliżu kościoła Bernardynów: „(...) Biała maść była z trupiej głowy mózgu, Marcin mnie nauczył.... Trupaśmy z grobu dobyli u Św. Krzyża, rozłupiwszy głowę, mózg wybraliśmy, i masa z tego zrobiona(...). Mówił też, że gdy brakowało mózgu ludzkiego, białą maść do smarowania preparowali z mózgu i wnętrzności żabich. Najtwardszy okazał się Stanisław Kromczak. Poddawany torturom uparcie nie przyznawał się do przypisywanych mu czynów, całą winą obarczając współoskarżonych. Przysięgał na Boga, że mówi prawdę, a jeśli nie to „niech mnie ziemia przyciśnie”... Męki trzeba było wielokrotnie powtarzać, nawet wobec Morawskiego i Szumilasa, mimo iż ci przyznali się już do winy. Prawo nakazywało bowiem, by oskarżeni dobrowolnie potwierdzili wymuszone torturami oświadczenia. Ci, jednakże, znalazłszy się z dala od hiszpańskich bucików, ze wszystkiego się wycofywali, na powrót utrzymując, że są niewinni. Kat był jednak cierpliwy... Przypalani ogniem, rozciągani kołem i obuwani w stalowe trzewiki oskarżeni nie wytrzymali w końcu presji i perspektywy kolejnych mąk. Przyznali się do winy, również w dobrowolnych zeznaniach. Opowiedzieli o wszystkich przypadkach smarowania, podrzucania krwawych chust i koszul oraz o okolicznościach w jakich zdobywali „materiał” na zakażoną maść. Marcin Morawski mówił o rozbijaniu zmarłym głów, wyjmowaniu z nich mózgu i kiszek, które następnie suszyli w skorupie. Twierdził, że nauczyła go tego wszystkiego pewna Regina, mieszkająca w Warszawie na Nowym Mieście. A on przybył do Lublina ze stolicy, żeby całe miasto zarazić. Na pytanie sędziego, jak to się stało, że zakażając innych, oskarżony sam nie zapadł na dżumę, Morawski odpowiedział: „A mnie dlatego nic nie szkodzi, że czarta mam przy sobie, bo Baba (czarownica) mi to uczyniła, żebym miał przy sobie na lat siedem”. Oskarżeni wskazali trzy kobiety, którym dawali na przechowanie większe zapasy maści mózgowej. Jako współwinne zostały one także uwięzione i oddane pod sąd wójta. * 5 marca 1711 roku zapadł wyrok w tej sprawie. Wprawdzie sąd ponoć długo i szczegółowo rozpatrywał zeznania oskarżonych i świadków, to kara za tak straszne zbrodnie mogła być tylko jedna. Stanisława Kromczaka, Marcina Morawskiego i Jakuba Szumilasa skazano na kary śmierci przez obcięcie głów, po uprzednim obcięciu obu rąk. Zarządzono by ciała skazańców pochować w miejscu kaźni. 6 Natomiast obcięte głowy miały zostać nabite na pal i wraz z obciętymi kończynami wystawione na drogach publicznych celem przestrogi dla innych. W łacińskiej sentencji wyroku napisano, że rodzaj kary śmierci powinien być jeszcze bardziej dotkliwy dla skazańców, niż ten, który został orzeczony. Wymienia się rozrywanie rozpalonymi kleszczami, rozdzieranie kołem, zagrzebanie żywcem w ziemi tudzież spalenie ogniem. Jednakże z pewnych ważnych względów, sąd po dokładnej rozwadze postanowił „złagodzić” karę zbrodniarzom. Ponieważ jeden z oskarżonych przyznał się do konszachtów z diabłem, można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że jednym z owych „ważnym względów”, o których wspomniano, był strach panów sędziów przed zemstą „księcia ciemności”. 6 marca urząd radziecki zatwierdził wyrok sądu wójtowskiego i zarządził wykonanie egzekucji na dzień następny. W Lublinie miejsce straceń znajdowało się od wieków przy jednym z głównych wjazdów w obręb miejski. Tamtędy podróżowano m.in. do Warszawy. Wznosiła się tam drewniana budowla zwana „domkiem kata” (jej fragmenty zachowały się do czasów obecnych). W to miejsce zostali doprowadzeni Kromczak, Morawski i Szumilas. Jak zwykle w takich razach, egzekucja zgromadziła tłum gapiów, których nie odstraszyła nawet szalejąca w mieście zaraza. Na widok związanych skazańców lud zaczął wykrzykiwać obelgi, w ich kierunku posypały się kamienie. Spokój został jednak szybko przywrócony. Trzej skazańcy zostali po kolei spytani czy obstają przy swoich zeznaniach. Ich odpowiedzi były przeczące. „Jam nic nie winien, z bólu to wszystko i ze strachu powiadałem na siebie i na drugich" – stwierdził Jakub Szumilas. Morawski i Kromczak również wszystko odwołali. Zadawany im podczas tortur ból oraz świadomość, że męki będą trwać tak długo, dopóki nie przyznają się do zarzucanych czynów, były jedynym powodem dla którego powiedzieli to, co sąd chciał usłyszeć. Aczkolwiek zmiana zeznań złożonych w obliczu bliskiej śmierci nie miała już żadnego znaczenia. Egzekucja odbyć się musiała. Wszystko nie potrwało długo. Kat nadzwyczaj sprawnie uczynił swoją powinność. Jego pomocnicy wynieśli odcięte głowy i członki, nie pozwalając by dobrały się do nich psy. Nasycona widokiem krwi gawiedź mogła powrócić do swoich domostw. Na tym kończy się historia lubelskich „posłańców czarnej śmierci”. Wspomnieć jeszcze należy o trzech kobietach, uwięzionych pod zarzutem pomocnictwa w szerzeniu zarazy. I tu spora niespodzianka. Wobec Anny, Doroty i Marianny sąd był wyjątkowo łaskawy. Zostały puszczone wolno, a oskarżenie oddalono. Postawiono jednak warunek: białogłowy musiały wynieść się z Lublina i nigdy tu nie wracać. * W roku 1926 dr Zygmunt Klukowski, ceniony lekarz, bibliofil i publicysta, mieszkający przez większą część życia w Szczebrzeszynie, podczas III Zjazdu Polskich Historyków i Filozofów Medycyny, jaki odbył się w Poznaniu, wygłosił odczyt dotyczący dżumy w Lublinie. Przedstawił opis epidemii z roku 1625 oraz odniósł się do procesu sądowego z roku 1711. Stwierdził, że choć podejrzenie, skierowane przeciwko grabarzom o szerzenie dżumy w celach zysku, jest całkiem zrozumiałe w mieście opanowanym przez zarazę i nosi pewne cechy prawdopodobieństwa, to wina oskarżonych jest mocno wątpliwa: „Zeznania bowiem oskarżonych były bardzo sprzeczne, a wypowiedziane na mękach lub w obawie przed niemi, nie mają żadnej wartości”. Z dzisiejszego punktu widzenia możemy powiedzieć, że proces trójki grabarzy oskarżonych o szerzenie dżumy w Lublinie odbył się z pogwałceniem wszelkich prawideł sztuki prawniczej. Nie tylko dlatego, że zeznania oskarżonych wymuszano torturami. Oskarżenie opierało się wyłącznie na zeznaniach świadków, których prawdomówności nie sprawdzano. Na dobrą sprawę nie wiadomo czy owa biała maść, jaką grabarze rzekomo smarowali drzwi i klamki rzeczywiście została sporządzona z mózgów ludzkich i czy praktyki takie mogły 7 spowodować rozprzestrzenienie się zarazy w mieście. Rzecz jasna, trzy wieki temu ustalenie prawdy w tym zakresie było niemożliwe. Nie pozwalał na to ówczesny stan wiedzy. Inne były standardy prawne i uwarunkowania społeczne. Jeśli przyjąć, że postanowiono obciążyć trójkę grabarzy odpowiedzialnością za rozprzestrzenianie się zarazy (może nawet wierzono, w to) a oskarżenie spreparowano, to nie można nie zauważyć, że Kromczak, Morawski i Szumilas idealnie nadawali się do roli kozłów ofiarnych. Pochodzili z gminu, przeszłość mieli niejasną a rodzaj wykonywanego zawodu dodatkowo czynił z nich podejrzanych. Nie rozstrzygając kwestii, czy katu oddano winnych czy niewinnych, warto jeszcze raz przywołać zeznania złożone przez skazańców tuż przed egzekucją. Stwierdzili oni, że nie dopuścili się żadnego z zarzucanych czynów. A przecież w obliczu śmierci, nawet najbardziej zatwardziali zbrodniarze zwykle wyznają swoje winy i grzechy... * W roku 1712 ogniska zarazy zaczęły w Lublinie przygasać. Po wielu miesiącach ludność mogła wreszcie odetchnąć powietrzem wolnym od moru. Niestety, do końca XVIII wieku dżuma kilkakrotnie jeszcze powracała, za każdym razem zbierając obfite żniwo. W roku 1736 na terenie obecnego Ogrodu Saskiego w Lublinie powstała kapliczka zwana Bożą Męką jako wotum z powodu zarazy morowej. Kapliczka została wzniesiona na kopcu ziemnym. W środku znajduje się kurhan, w którym, zdaniem historyków i archeologów, grzebano zmarłych od czasów przedchrześcijańskich. Zarówno kapliczka jak i kurhan przetrwały do dnia dzisiejszego. W 2005 r. podczas budowy nowej ulicy w Lublinie, odkryto w ziemi kości ludzkie, które okazały się szczątkami ofiar dżumy, jaka nawiedziła miasto w pierwszej połowie XVII wieku. Szkieletów było 16. Z inicjatywy dziennikarki Radia Lublin, w 2007 r. szczątki spoczęły na jednym z lubelskich cmentarzy. Pochówek ofiar zarazy sprzed 350 lat odbył się z pełnym ceremoniałem. KAROL REBS (Mariusz Gadomski) W tekście wykorzystano odczyty Zygmunta Klukowskiego „Opis dżumy w Lublinie w r. 1625” i „Sprawa o szerzenie dżumy w Lublinie w r. 1711”, wygłoszone przez autora na III Zjeździe Polskich Historyków i Filozofów Medycyny w Poznaniu w roku 1926. Zawarte w tekście cytaty pochodzą z obu prac. Wykorzystano też informacje zamieszczone w tekście Marka Wąsa „Gdańsk w czasach zarazy”, opublikowanym w Gazecie Wyborczej (wydanie z 2 czerwca 2014 r.) oraz informacje dostępne na stronach internetowych Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w Lublinie.