Na kogo wyglądam

Transkrypt

Na kogo wyglądam
Na kogo wyglądam?
Łaziłem z koszykiem między regałami, wypatrując orzeszków. Bezskuteczne były moje
poszukiwania. Zwróciłem się do krzątającej się tuż obok dziewczyny w żółtym fartuchu, który to
uniform zdradzał przynależność do personelu.
– Proszę pani, gdzie są orzeszki ziemne?
– Tam – pokazała mi palcem półkę oddaloną o kilka metrów. Ruszyłem we wskazanym
kierunku, a ona w ślad za mną. Usłyszałem za plecami:
– Dawno pana nie było.
– Rzeczywiście dawno – odrzekłem zdziwiony, że mnie zapamiętano. – Nie ma niestety
orzeszków bez soli.
Zbliżywszy się przejrzała wszystkie opakowania. Ano tak, wszędzie napisy: „prażone i solone”.
Zrobiłem parę kroków, by wziąć z półki koncentrat pomidorowy. Ten sam głos, który mi przed
chwilą prawił o orzeszkach, usłyszałem znowu:
– Dlaczego pan nie bierze z brzegu? Wszystko ma ten sam termin.
Odpowiedziałem, że słoiczki na brzegu są naświetlone, cały czas poddane działaniu dziennego
lub elektrycznego światła. Przyjęła to do wiadomości, lecz nie zdawała się być przekonana. Według
niej usytuowanie nie ma znaczenia. Ona wie, co mówi, bo „jest po gastronomii”.
Na to ja:
– Zawsze biorę z cienia.
Dorzucając w duchu: „Chyba, do licha, wolno brać, co się komu podoba!”
Nasz dialog ustał, ale tylko chwilowo. Kiedy stanąłem w kolejce do stoiska mięsnego,
dziewucha porzuciła swoje kluczenie między regałami i weszła za ladę.
– Co dla pana?
– Proszę śledzia marynowanego. Dwa płaty.
Zapakowała, zważyła, podała.
W koszyku było już wszystko, co potrzeba, więc podążyłem przez całą halę ku kasie. Jeszcze
tylko chwilowo zatrzymałem się przy końcu regału na widok herbatników. Może moje osłabione
oczy zdołają w tym gąszczu wypenetrować pewien gatunek, jedyny, jaki mi smakuje.
A żółty fartuch znowu blisko mnie. No to nie wytrzymałem i walnąłem prosto z mostu:
– Gdzie ja, tam i pani. Pani chyba mnie pilnuje, żebym czegoś nie ukradł.
Jej odpowiedź:
– Muszę czuwać.
Oraz:
– Nie obwiniam pana.
Opowiedziawszy Jerzemu epizod, jaki mi się przytrafił niedawno w sklepie społemowskim,
zapytałem:
– Może ja w swojej ciemnoszarej, liczącej 5o lat kapocie wyglądam na menela, co grasuje po
sklepach i ściąga z półek, ile się da? Jak sądzisz? Może mój siwy zarost i ten łach z przetartym
kołnierzem i wypchanymi kieszeniami czynią ze mnie podejrzaną figurę? Kupiłbym sobie nowe
palto, gdyby w sklepach odzieżowych coś podobnego można było dostać. Ale teraz wszędzie same
kurteczki. Kuse wdzianka, w których bym wyglądał jak przebieraniec. Siłą rzeczy jestem skazany
na donaszanie garderoby sprawionej sobie za młodu. Więc może tym sposobem upodobniłem się
do mieszkańca slumsów, takiego, po którym wszystkiego się można spodziewać? Jak myślisz?
Słyszę w słuchawce śmiech Jerzego, a potem:
– Przyjdź do mnie jutro albo pojutrze, dam ci płaszcz całkiem elegancki. Ja już go nie używam,
a jest prawie jak nowy.
Nie wszystko zostało opowiedziane Jerzemu. Historyjka ma swój dalszy ciąg. Coś w rodzaju
epilogu nastąpiło niebawem po opuszczeniu sklepu, na ulicy, gdym obciążony zakupami był w
drodze do domu. W pewnej chwili, pod wpływem myślowego skojarzenia, zrobiło mi się gorąco i
przystanąłem. Ręka odruchowo jęła obmacywać kieszeń palta. Uspokojony ruszyłem dalej; w
kieszeni nic nie było. Ale kiedyś...
W tym samym sklepie, miesiąc wcześniej, sięgając po koncentrat pomidorowy, zanurzając rękę
głęboko w cienistą czeluść półki, zahaczyłem rękawem o stojące na brzegu słoiczki. Cofając rękę
pociągnąłem cały strumień tej szklanej drobnicy. Nic się nie stłukło. Część posypała się na
posadzkę, a część wpadła do kieszeni mojej sfatygowanej kapoty. Nie od razu odkryłem swoje
mimowolne złodziejstwo. Dopiero gdym był już blisko kasy, w odległości kilkunastu kroków od
nieszczęsnej półki, ręka wyczuła w tej zaiste złodziejskiej kieszeni coś obcego. Pośpiesznie
zawróciłem, by pozbyć się trefnego towaru.