Dawno, dawno temu... - Urząd Dzielnicy Włochy
Transkrypt
Dawno, dawno temu... - Urząd Dzielnicy Włochy
Robert Gawkowski Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Spis treści: Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 Cykliści z Włoch i Okęcia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Bohaterowie pierwszej warszawskiej kaźni . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 Zamach majowy we Włochach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Co upamiętnia ten pomnik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Szubienica świadek historii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 Cień „Cienia” przy ulicy Cienistej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Honorowi obywatele Włoch: J. Piłsudski i E. Rydz-Śmigły . . . . . . .16 Świąteczny gest . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18 Pionierska inicjatywa oświatowa we Włochach przed 200 laty . . . . . . . . 20 Krótka historia „drogi żelaznej” we Włochach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 Dobrodzieje z Okęcia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Jak Klub Kulturalno-Sportowy stał się Robotniczym . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Skąd się wzięła nazwa ,,Okęcie” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28 Włochowska Wszechnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Wojenna pamiątka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Włochowska rzeka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Jest to zbiór felietonów, które ukazały się na łamach biuletynu ,,Moja Dzielnica Włochy” w latach 2009 - 2015. Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Szanowni Państwo! Niniejsza publikacja jest zbiorem felietonów, które ukazały się na łamach biuletynu „Moja Dzielnica Włochy” w latach 2009 - 2015. Ich autorem jest wybitny historyk i włochowianin – dr Robert Gawkowski, który napisał także monografię „Moja Dzielnica Włochy: historia Włoch i Okęcia” oraz publikację „Tablice pamięci”, wydane przez Urząd Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy.* Mam nadzieję, że zebrane w niniejszym folderze teksty będą dla Państwa źródłem nie tylko wiedzy o minionej epoce, ale również zbiorem ciekawych faktów, które wydarzyły się w naszej dzielnicy. Włochowska ziemia ma przecież tak wiele do zaoferowania – piękne, zielone zakątki, malownicze uliczki, wspaniałych mieszkańców oraz swoją bogatą historię. I ta historia współtworzy przecież niepowtarzalny klimat Włoch. Dla nas największą nagrodą jest to, że pamięć o historii naszej dzielnicy nadal trwa. Miłej lektury. Michał Wąsowicz Burmistrz Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy * Obie pozycje dostępne są w wersji elektronicznej na stronie internetowej Urzędu (http://ud-wlochy.waw.pl/page/263,nasze-publikacje.html). Znajdą tam Państwo również pozostałe publikacje wydane w ostatnich latach przez nasz Urząd. 3 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Cykliści z Włoch i Okęcia Niedawno zszedłem po coś do piwnicy i zwróciłem uwagę na mój rower. Nieużywany od października ubiegłego roku, zapadł w sen zimowy i pewnie nie wie, że wiosna już za pasem. Już za parę tygodni, wszystko się zazieleni, a więc mój drogi rowerze pomału budź się. Przy tej okazji (zawsze przecież musi być jakaś okazja) przypomniałem sobie o mojej obietnicy pisania cyklu historycznych artykułów do włochowskiego biuletynu. No a skoro ma to być cykl, to niech ta pierwsza część będzie o… cyklistach. Nie wiemy kiedy pojawił się pierwszy bicykl we Włochach. Może Koelichenowie jeździli nim po swoim parku, a może bogaty Haberbusch, uwielbiający odpoczywać nad włochowskim stawem, używał tam tego wehikułu. Wiemy, że w końcu XIX wieku kolarstwo stało się w Warszawie popularne. Powstało Warszawskie Towarzystwo Cyklistów, które po kilku latach działalności wybudowało pierwszy stadion kolarski (na Dynasach). Cykliści byli wtedy elitą, a należeli do nich sam B. Prus i H. Sienkiewicz. Na rowerach zaczęły jeździć także panie, co jedni przyjmował iż zachwytem inni ze zgorszeniem. Do tych pierwszych należał poeta pisząc wiersz: „O wieku dziewiętnasty… … Dałeś nam anioła na rowerze”. Wyprawa kolarzy z Piastowa przez Okęcie do Raszyna, 1937 r. 4 We Włochach w końcu lat dwudziestych XX wieku zwolennicy kolarstwa zjednoczyli się i powołali klub sportowy „Zaranie”. Klub rozpadł się szybko, ale zanim to nastąpiło, w lipcu 1929 roku zorganizował, pierwsze we Włochach, zawody kolarskie. Śmiałków stanęło na starcie dziewięciu. Start i metę wyznaczono we Włochach, w okolicy dzisiejszej stacji PKP. Trasa prowadziła do Błonia i z powrotem i liczyła ok. 50 km. Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Zawodnik „Zarania” Władysław Dobrzański zwyciężył, a jego kolega klubowy Bolesław Czajka był trzeci. Prasa lokalna donosiła, że Czajka miał nadzwyczajnego pecha, bo miał „urwany nosek od pedału i nawaloną dętkę”. Sprostujmy jednak dziennikarza, że takie przygody nie były wcale nadzwyczajne i zdarzały się kolarzom bardzo często. Niemieccy cykliści na przykład, niechętnie jeździli do Polski na wyścigi kolarskie, bo bali się że podczas zawodów zabłądzą lub połamią rowery. Stan polskich dróg był w przedwojennej RP fatalny i nasz dzisiejszy kłopot z brakiem autostrad jest starą, choć nie dobrą tradycją. Wróćmy jednak do przedwojennych Włoch. W tutejszym klubie „Przyszłość” w latach 1929-31 grał w piłkę nożną pewien młodzian. Nazywał się Stanisław Zieliński. Grał dobrze, ale jego prawdziwą pasją było kolarstwo. Miał pecha, bo „Zaranie” właśnie się rozpadło, a w „Przyszłości” kolarstwa nie uprawiano. Zieliński wstąpił więc do wolskiego klubu „Orkan”. W „Orkanie” szybko się okazało, że chłopak z Włoch ma nadzwyczajny kolarski talent i awansował do kadry narodowej. W 1935 roku zmienił barwy klubowe, stając się członkiem KKS „Okęcie”. Rok później na igrzyskach olimpijskich w Berlinie na dystansie 100 km jeździe drużynowej zdobył 6-17 miejsce. Dziennikarze uznali go za najlepszego kolarza mijającego sezonu. Zieliński nie był jedynym znanym kolarzem ówczesnego „Okęcia”. Klub ten, finansowany przez zakłady lotnicze, zapewniał dobre warunki do treningu kolarskiego. Dochował się więc asów takich jak: Jerzy Lipiński, Stefan Urban Ryszard Kudert. „Okęcie”, wzorem innych fabrycznych klubów sportowych, dbało też o załogę swojego zakładu, organizując wycieczki pracownicze. Początki takich turystycznych rajdów były właśnie przed bramą okęckich zakładów, a trasa prowadziła najczęściej przez Raszyn do pobliskich lasów, gdzie klub urządzał piknik. Bywało, że klub z Okęcia, gościł turystyczne sekcje z innych organizacji. Wiem, że w sierpniu 1937 roku przystanek w swym rajdzie zrobili cykliści z Piastowa z klubu „Strzelec” (dzisiejszy „Piast” Piastów). Najpierw jechali „słuchając słowików” ziemnym traktem łączącym Włochy z Okęciem (to pewnie jakaś dzisiejsza ul. Łopuszańska). Na Okęciu, byli częstowani herbatą i kawą przez tutejszych działaczy sportowych, i gdzieś pewnie po pół godzinnej przerwie, obejrzawszy z daleka działające już lotnisko, pojechali dalej nad stawy raszyńskie. Wycieczka piastowskich kolarzy musiała budzić podziw, bo jak widać na fotografii wszyscy (kilkadziesiąt osób) byli jednolicie umundurowani. Dziś wszystko się zmieniło. Między Włochami i Okęciem jest wygodna trasa, ale próżno słuchać tu słowiczych treli. Są ogromne korki i spaliny. W dzielnicy nie ma już turystycznych sekcji kolarskich, ani wyścigów z udziałem 9 kolarzy. Jedno jest jednak niezmienne. Są liczni cykliści i każdą wiosną, z jednakową radością, tak jak kolarze sprzed lat, budzą swe rowery z zimowego snu. * Cykliści z Włoch i Okęcia, Moja Dzielnica Włochy, Nr 2/33/2009 r. 5 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Bohaterowie pierwszej warszawskiej kaźni Jeszcze kilka lat temu kwiecień ogłaszano miesiącem pamięci narodowej. Te 30 dni, które choć rozpoczynają się od żartobliwego „prima aprilis”, miały być miesiącem pełnym zadumy nad naszą przeszłością. W niniejszym odcinku, dostosuję się do tej tradycji i powspominam wrześniowe dni 1939 r. i bohaterskie losy włochowskich i okęckich sportowców. Mieszkaniec Włoch, Stanisław Zieliński był w 1936 r. najlepszym polskim kolarzem. Zawodnik „Okęcia” zapewne marzył o wielkiej formie na jesienny sezon 1939 r. i o igrzyskach olimpijskich 1940 r. Niestety wyścigi w Ursusie i okolicach, które odbyły się 15 sierpnia 1939 r. były ostatnimi zawodami kolarskimi w przedwojennej Polsce. Krajowe mistrzostwa w Kaliszu wyznaczone na dzień 27 sierpnia już się nie odbyły. Pachniało wojną i sportowe akcesoria trzeb a było zamienić na mundury i karabiny. Wrzesień 1939 r. wojska niemieckie na szosie krakowskiej. (‘’Ochota 1939-45”) Przed wojną kluby sportowe zajmowały się także szkoleniem paramilitarnym. Kolarze ,,Okęcia” uczestniczący w zajęciach Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. 6 Zielińskiego los rzucił gdzieś na kresy południowo-wschodnie i tam w niejasnych okolicznościach utalentowany sportowiec zginął. Nie wiemy, kiedy ani gdzie, gdyż popularność jego imienia i nazwiska utrudnia poszukiwania (znalazłem aż 6 poległych żołnierzy WP o takich samych danych). Dużo więcej wiemy o śmierci innego kolarza „Okęcia” Leonarda Kowalskiego, choć tej postaci towarzyszy także wiele niejasności i sprzecznych informacji. Kowalski nie był tak znanym kolarzem jak Zieliński. Wbrew temu co piszą szacowne opracowania historyczne (J. K. Wroniszewski „Ochota 1939-45”) nigdy nie zdobył medalu na mistrzostwach Polski. Był młodym sportowcem (ur. 1918 r.) kolarzem i piłkarzem (grał od 1937 r. w juniorach PZL), a przede wszystkim patriotą. Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Podczas obrony Warszawy, gdy hitlerowcy atakowali z Okęcia Ochotę, Polacy zorganizowali kontratak. Rano, 12 września, dwadzieścia jeden polskich czołgów pod dowództwem ppłk. J.W. Chmury ruszyło w kierunku lotniska. Impet i brawura atakujących zaskoczyły Niemców. Polskie pojazdy pojawiły się nawet w okolicach dzisiejszych Zakładów Lotniczych przy al. Krakowskiej. Niestety, za czołgami nie nadążała piechota. Szybko skończyła się amunicja i paliwo – szaleńczy polski atak załamał się. Właśnie wtedy, gdy polski atak stracił impet, na pomoc ruszyli pracownicy tamtejszych zakładów lotniczych, a być może także i mieszkańcy pobliskich domów. Ktoś strzelał z budynków fabrycznych do Niemców. Strzelał celnie, bo śmiertelnie trafiony został niemiecki major o nazwisku Fogel. Natychmiast po odparciu polskiego szturmu, Niemcy przystąpili do akcji represyjnej. Ustalili, że do niemieckiego majora strzelał członek klubu sportowego PZL. Aresztowali kilkudziesięciu mężczyzn (niektóre opracowania mówią nawet o 200). Większość nieszczęśników wprowadzono na betonowy dziedziniec zakładu. Jeden z nich, Z. Bąkowski, po latach zeznał: „Po wejściu na dziedziniec fabryki zobaczyłem o kilka kroków od siebie kilku niemieckich żołnierzy z bronią gotową do strzału. W chwilę później rozległa się salwa i jednocześnie poczułem silny ból w nodze. Upadłem, a dookoła rozległy się jęki rannych i dobijanych przez Niemców moich towarzyszy. Po ustaniu strzałów rozległ się okrzyk - Jeszcze Polska nie zginęła. Znów zabrzmiała seria kilku strzałów, po których nastąpiła cisza.” Z. Bąkowski, cudem przeżył egzekucję. Ranny w udo, udawał zabitego i wieczorem wydostał się z miejsca kaźni. Po wojnie starano się odtworzyć przebieg tej pierwszej w okolicach Warszawy masowej zbrodni. Hitlerowcy rozstrzelali co najmniej 25 mężczyzn, z których rozpoznano 11 nazwisk. Byli to przeważnie młodzi chłopcy, kilku z nich należało do tutejszych klubów sportowych. Dziewiętnastoletnim piłkarzem „Okęcia” był Stanisław Zaręba (lub Zaremba). Osiemnastoletnim bokserem tego klubu Jan Wasiak. Boks uprawiał także Z. Bąkowski, który jak już pisałem, szczęśliwie przeżył egzekucję. Osobą, która w czasie kaźni wzniosła patriotyczny okrzyk, to wspominany kolarz dwudziestojednoletni Leonard Kowalski. Wśród zamordowanych rozpoznano jeszcze: Antoniego Bilskiego, Michała Binkiewicza, Bronisława Maciaka, Aleksandra Nalepę, Stanisława Sęka, Aleksandra Szwandera, Jana Szymańskiego i Józefa Wasiaka. Czy ktoś z rozstrzelanych był jeszcze sportowcem i czy była to zorganizowana próba rozpaczliwego oporu - tego niestety nie wiemy. Nie wiemy też, czy to młody L. Kowalski był tym, który strzelał do hitlerowskiego majora. Nikt też nie ustalił ilu Polaków dokładnie zginęło i kto z niemieckich okupantów był za tą pierwszą masakrę odpowiedzialny. Dziś wydarzenia te upamiętnia tablica umieszczona przy al. Krakowskiej 110/114, oraz głaz na stadionie „Okęcia”. * Bohaterowie pierwszej warszawskiej kaźni, Moja Dzielnica Włochy, Nr 3/34/2009 r. 7 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Zamach majowy we Włochach Powszechnie wiadomo (mam taką nadzieję), że zamach majowy w 1926 r. był przewrotem w wykonaniu J. Piłsudskiego, którego zwolennicy przejęli władzę, rozpoczynając rządy sanacji. Wszystko odbyło się w miarę bezkrwawo (cały przewrót pociągnął kilkaset ofiar śmiertelnych), w miarę szybko (w dniach 12-16 maja), a do poważniejszych walk doszło tylko w Warszawie. Właśnie mijają 83 lata od tych wydarzeń, więc ani to okrągła rocznica, ani specjalnie zapamiętana. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie związana ani z Włochami, ani z Okęciem. A tymczasem… A tymczasem mało brakowało, aby obszar między Włochami a Okęciem stał się linią frontu między zwaśnionymi stronami. Armaty mogły rozpocząć ostrzał, aeroplany zrzucanie bomb, a kilkunastotysięczne siły wojsk Piłsudskiego starłyby się z nie mniejszymi siłami broniącymi rządu. Te ostatnie, przybyły 14 maja na odsiecz koleją, z Poznania i Kutna oraz Grudziądza. Zgromadzone pod Ożarowem, czekały w gotowości, aż gen. Kazimierz Ładoś wyda rozkaz do natarcia. Atak miał iść przez Włochy, Raków i Okęcie, kierując się na Wilanów, gdzie przebywał rząd. Pojedyncze grupy wojsk poznańskich już robiły zwiad rozpoznawczy, a dowodził nimi sam generał Michał Żymierski. Spotkanie na moście Poniatowskiego Józefa Piłsudskiego z Prezydentem Stanisławem Wojciechowskim, 12 maja 1926 r. 8 Kilka dni po tych wydarzeniach, naoczni świadkowie, którymi byli uczniowie włochowskiej szkoły podstawowej, tak to zrelacjonowali: „Szłam do szkoły – wspominała 12 letnia Fela Bereda – lecz zawrócili mnie żołnierze i zaraz potem zaczęła się strzelanina. Bili do nas na Szczęśliwice z Rakowa, poznańczycy. Granaty padały dookoła cegielni. Wyglądałam oknem. Wtem dał się słyszeć krzyk: Ratujcie! Ratujcie! Wybiegłam przed dom. Jeden żołnierz woła, aby dać mu szmatę. Gdy ją przyniosłam, owinął Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach zranioną nogę koniowi i odjechał pośpiesznie. Kule padały jak groch i rozrywały się granaty, więc ukryliśmy się w piecach, gdzie wypalają cegłę.” Inny uczeń Jurek Paczoski opowiadał: „Na Rakowie, otoczyli poznańczycy wartę marszałka Piłsudskiego, złożoną z kaprala i 3 szeregowców, a gdy ci się nie chcieli poddać, zginęli od kul”. Nie wiemy, ile z tych zdarzeń podkolorowała dziecięca fantazja. Niektóre relacje uczniów z Włoch mogą jednak zadziwiać dojrzałością. Oto Hela Trzcińska napisała: „Rodacy, czy wam nie żal krwi rozlanej tylu młodzieńców, którzy padli od bratniej kuli? Czy wam nie żal tej Warszawy?”. Niektóre wyznania dziecięce po przeżytych wypadkach majowych, były zaskakujące. Fela Wrońska z klasy V zwierzyła się, że: „Taki mnie zapał ogarnął, że gdyby była wojna, poszłabym bez wahania na pole walk i opatrywać rannych i nieść ulgę umierającym”. Widok strzelaniny, najwyraźniej podniecająco zadziałał też na 11 letniego Kazika Kurowskiego. Chłopak „urwał się” ze swego włochowskiego domu i dotarł do Warszawy, gdzie jak wiemy wymiana ognia była dużo poważniejsza. Według Kazikowych kolegów: „Był z niego kawał wisusa, ale serce musi mieć niezłe i Polskę kocha. […] Na ul. Marszałkowskiej, kiedy się uwijał wśród żołnierzy […] jakaś kula od Belwederu kropnęła naszego Kazika w nogę i przez kilkanaście dni kurowali go lekarze”. I tak oto Kazik Kurowski stał się na jakiś czas lokalnym włochowskim bohaterem. Jego koledzy, trochę z troską, a trochę z podziwem, tak o nim wtedy pisali: „Jak przyszedł do szkoły, powiadał, że jak będzie trzeba, to znów pójdzie. Dzielny chłopak, niech go kule nie biją, tylko żeby się lepiej uczył”. Los oszczędził tym dzieciom widoku prawdziwej wojny na lat 13. Między Włochami a Okęciem starły się bowiem jakieś niewielkie rozpoznawcze oddziały, a rano 15 maja podpisano w Ożarowie zawieszenie broni. Obie strony określiły linię demarkacyjną rozciągającą się od Grot, Włoch, Okęcia po Służew. Generał Ładoś, wydał odezwę do swojego wojska: „Wdzięczni powinniście być losowi, który zaoszczędził Wam największej ofiary, to jest rozlewu krwi bratniej.” I dziś, po tych 83 latach, trudno Panu Generałowi nie przyznać racji. Korzystałem z dziecięcych wypowiedzi zamieszczonych w zbiorze: „Nasza Praca - szkoła powszechna we Włochach pod Warszawą, w maju 1926”. * Zamach majowy we Włochach, Moja Dzielnica Włochy, Nr 4/35/2009 r. 9 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Co upamiętnia ten pomnik Na włochowskim cmentarzu znajduje się niezbyt urodziwy, dwu metrowej wielkości, pomnik żołnierzy Gwardii Ludowej, którzy jak głosi podpis „polegli w walce z faszystowskim najeźdźcą”. Poniżej wyryto 5 nazwisk. Opracowania z czasów PRL zaświadczają, że jest to pomnik wybudowany na autentycznej mogile GL-owskich żołnierzy. Ja jednak głowy za to nie dam. Wraz z księdzem Robertem, z parafii św. Teresy od Dzieciątka Jezus (administrator cmentarza) przeszukaliśmy księgi cmentarne, prowadzone od 1940 r. i wpisów o pogrzebie tych nieszczęśników nie znaleźliśmy. Nie jest to jedyny znak zapytania dotyczący tego pomnika. Wśród pochowanych tam osób, jak można przeczytać, był Marian Tomaszewski. Sprawdziłem i… osłupiałem. Bowiem wśród ofiar II wojny znajdował się tylko jeden partyzant o takim imieniu i nazwisku. Marian Tomaszewski, ps. „Strzemię” był wachmistrzem Armii Krajowej i poległ od kuli… Armii Ludowej. To dramatyczne zdarzenie miało miejsce wiosną 1944 r. w okręgu lubelskim (we wsi Owczarnia), gdy żołnierze AK przejmowali zrzut aliancki. Przypadkiem przechodzili tamtędy partyzanci AL, którzy już nie przez przypadek, rozpętali strzelaninę. Zanim grupę AL przepędzono, zginęło około 10 żołnierzy AK, a wśród nich Marian Tomaszewski. Pomnik na cmetrarzu we Włochach ul. Ryżowa 10 Zastanawiałem się, co spowodowało, że na pomniku znalazło się nazwisko nie komunistycznego partyzanta, tylko, komunistycznej ofiary. Czy to jakiś cynizm? Najpewniej nie. To zwyczajny błąd, bo żołnierz GL, którego pomnik ma upamiętniać nazywał się Józef Tomaszewski. Młody chłopak, który mieszkał we Włochach przy ul. Mickiewicza 69 (dzisiejszej Chrościckiego). Przed wojną nie znalazłem śladu jego komunistycznych przekonań. Wiem, że grywał w piłkę nożną w miejscowej „Przyszłości” Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach i znalazłem jego kilka zdjęć. Sądząc z fotografii był pełnym energii wesołym człowiekiem. W 1942 r. zaczął wynajmować swe mieszkanie konspiratorom z utworzonej wtedy Gwardii Ludowej. W jego lokalu przebywał sam dowódca sławny komunistyczny bojec Ignacy Robb-Narbutt. Gwardziści dużo mówili o nowej Polsce i o wspaniałym życiu w Związku Radzieckim. Kto był naiwny, ten uwierzył. Tomaszewski uwierzył. Jesienią 1943 roku włochowscy gwardziści zajmowali we Włochach już kilka lokali. Przeprowadzili także pierwsze akcje bojowe. Mieli jednak kłopoty aprowizacyjne i dlatego umyślili dokonać kilka napadów na pobliskie folwarki. Taki folwark produkował, na potrzeby Generalnej Guberni, a Generalna Gubernia to przecież wróg. Poza tym polski dwór był także wrogiem klasowym, sympatyzującym najczęściej, ze znienawidzonym przez GL podziemiem londyńskim. W dodatku, co zapewne też było ważne, wrogiem bezbronnym. I tak zaczęły się mnożyć napady, czy też jak chcieli działacze PPR „akcje ekspropriacji”. Jeden z takich napadów (pod Sochaczewem) tak został zapamiętany i po latach opisany: „Wpada gromada półcywili, półżołnierzy, dowódca z pistoletem w dłoni, kilku z karabinami. Przedstawiają się jako oddział GL. Dowódca przemawia: Wy kapitaliści, obszarnicy, pachołki Sikorskiego, dawać pieniądze na naszą walkę z wrogiem! Zaczął się rabunek. Paniom każą zdjąć pierścionki, wszystkim oddać pieniądze. Gospodarzom wymierzają kontrybucję.[…] Pijani, rabowali co popadło”. Dnia 5 listopada 1943 r. gieroje z GL upatrzyli sobie folwark w położonym o kilka kilometrów od Włoch Macierzyszu. W trakcie łatwej wydawałoby się akcji, nastąpiły komplikacje. Kilkunastoosobowa grupa GL natknęła się na patrol policji i wywiązała się strzelanina. Zginęło trzech komunistów: Józef Tomaszewski, Józef Katuszewski, Henryk Kowalewski. Ustalając tę historię dotarłem do rodziny Matysów, zamieszkującej w latach wojny folwark w Macierzyszu. Pokazywali mi dokumenty, jasno zaświadczające o patriotycznej postawie mieszkańców Macierzysza. Stefan Matys, został na przykład jako więzień Pawiaka rozstrzelany przez Niemców w grudniu 1943 r. To właśnie w takim patriotycznym najczęściej środowisku, komunistyczna partyzantka widziała wroga. Ideologia i slogany o wolnej i sprawiedliwej ojczyźnie, najwyraźniej poplątały się ze zwykłym bandytyzmem. Napad na Macierzysz, spowodował tragiczne konsekwencje. Niemcy szybko ustalili personalia 3 poległych gwardzistów i rozpoczęli śledztwo. Wkrótce nastąpiły kolejne aresztowania włochowskich komunistów. Dwa miesiące później w swym mieszkaniu przy ul. Łuczek 14 został zabity oficer sztabu GL Jerzy Lewandowski i jego przyjaciel Marian Gradowski. Te dwie ofiary, to kolejni gwardziści upamiętnieni pomnikiem na włochowskim cmentarzu. Ich śmierć, spowodowała, że komunistyczna komórka we Włochach przestała istnieć i w 1945 r. trzeba było ją od nowa tworzyć. No, ale to już zupełnie inne czasy… * Co upamiętnia ten pomnik, Moja Dzielnica Włochy, Nr 5/36/2009 r. 11 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Szubienica świadek historii Niemalże na styku Woli i Włoch, jest takie ponure miejsce, które upamiętnia równie ponurą zbrodnie. Na mało uczęszczanej ulicy Mszczonowskiej, zarośniętej krzakami, pośród torowisk kolejowych znajduje się… szubienica. Obok pomnik informujący sucho, że tutaj 16 października 1942 r. hitlerowcy powiesili 10 Polaków. Dziś miejsce zapomniane i zaniedbane. Tymczasem 67 lat temu, w kilkanaście godzin po egzekucji, szubienica ta, była celem patriotycznych pielgrzymek, terenem uświęconym narodową kaźnią, o którym mówiła cała Warszawa i pobliskie, podwarszawskie wówczas, Włochy. Pretekstem do zbrodni była akcja dywersyjna AK (pod kryptonimem „Wieniec”) wykonana perfekcyjnie w nocy z 7 na 8 października. Żołnierze podziemia, jednocześnie w siedmiu punktach pod Warszawą, wysadzili tory kolejowe i kilka pociągów. Jednym z miejsc gdzie wybuch narobił tyle szkód był tor kolejowy między stacją Warszawa Zachodnia a Włochami. Huk eksplozji był tak potężny, że we Włochach zadrżały szyby, a mieszkańcy wybudzili się ze snu. Uderzeniem tym, zablokowano transport na wschód, co unieruchomiło na kilkadziesiąt godzin ruch wojsk niemieckich przerzucanych na front wschodni. A właśnie wtedy, przypomnijmy, każdy żołnierz był hitlerowcom niezbędny – ponad 1000 km dalej rozpoczynała się decydująca faza bitwy pod Stalingradem. Szubienica przy ul. Mszczonowskiej 12 Okupant poniósł ogromne straty i postanowił zemścić się krwawo oraz jawnie i publicznie, co było do tej pory niepraktykowane. Do zbrodni przygotowano się starannie. Wytypowano 50 ofiar – więźniów Pawiaka. Dla nich dzień wcześniej wybudowano 10 szubienic. Po dwie w każdym Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach z następujących miejsc: w Rembertowie, na Pelcowiźnie, w Markach oraz na Szczęśliwcach i Odolanach (przy ul. Mszczonowskiej). Każde z tych miejsc miało być dobrze widoczne z pociągów, aby odstraszająco podziałać na podróżnych. O świcie 16 października 1942 r. przywieziono z Pawiaka zmaltretowanych i związanych więźniów, po pięciu na każdą z szubienic. Kaci zakładali im pętle na szyje i ustawiali na odkrytej ciężarówce. Po krótkiej niemieckiej komendzie samochód odjeżdżał. Gestapo nie wpadło na najmniejszy nawet ślad sprawców zamachu i obciążyło komunistów. W dzień zbrodni władze hitlerowskie rozplakatowały obwieszczenie: „W nocy z 7 na 8 października wysadzili komuniści za pomocą materiałów wybuchowych linie kolejowe koło Warszawy w powietrze. Za ten zbrodniczy czyn zostało 50 komunistów powieszonych”. Po wojnie, z dziesięciu szubienic, pozostała tylko ta jedna przy ul. Mszczonowskiej i niczym makabryczne memento przypomina o strasznych czasach. PS. Spis więźniów Pawiaka, którzy zginęli w egzekucji opisanej powyżej publikuje W. Bartoszewski w książce „Warszawski pierścień śmierci”. Wbrew propagandzie hitlerowskiej ofiarami byli nie tylko komuniści, ale też żołnierze ZWZ AK, patrioci, przedstawiciele inteligencji i działacze społeczni, a także przypadkowo aresztowane osoby. Następnego dnia warszawiacy i okoliczni mieszkańcy spieszyli do miejsca kaźni. Jedni, aby oddać hołd, inni, aby sprawdzić, czy wśród powieszonych nie ma znajomego lub kogoś z rodziny. Autor „Kamieni na szaniec” Aleksander Kamiński też tam był i zanotował: „Tego dnia było wietrzno. Od czasu do czasu zacinał deszcz. Ciała powieszonych kołysały się jak jakieś potworne wahadła. Grupki ludzi podchodziły do strasznego miejsca potwornej zbrodni spełnionej przed kilkoma godzinami”. Gdy dzień minął, gestapo pod osłoną nocy, zdjęło 50 nieszczęsnych ciał i zawiozło na cmentarz. Zbrodniczy spektakl dobiegł końca. * Szubienica, Moja Dzielnica Włochy, Nr 6/37/2009 r. 13 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Cień „Cienia” przy ulicy Cienistej Ulica Cienista jest jedną z najpiękniejszych we Włochach. Po jednej stronie gustowne kamienice i domy, a po drugiej park z ponad stuletnimi drzewami. Ulica ta ma swoją ponurą historię zaczynającą się 17 stycznia 1945 r., kiedy do Włoch, przepędzając hitlerowskie wojska, wkroczyła nowa komunistyczna władza. Na ulicy Cienistej zakwaterowały wówczas organy bezpieczeństwa NKWD i LWP. O ich niechlubnej roli i o aresztantach tu przetrzymanych przypominają stosowne tablice przy posesjach nr 2 i 16. Z tych to kamienic nowi włodarze roztaczali „opiekę” nie tylko na całe Włochy, ale i na sąsiednie powiaty. Czuli się pewni siebie, choć raz jeden… Tablica pamiątkowa przy ul. Cienistej 16 14 Ten jeden raz, gdy organy bezpieczeństwa z ulicy Cienistej poczuły się zagrożone zdarzył się 22 grudnia 1945 r. Ówczesne Włochy przygotowywały się do pierwszego powojennego Bożego Narodzenia. Zapadł już zmrok i była 17.30, gdy wojskowa ciężarówka potrąciła przy ul. Globusowej jakiegoś człowieka. Nic groźnego, ale wypadek, jak to wypadek, spowodował, że gapie licznie zebrali się w miejscu zdarzenia i ruch kołowy, (choć bez porównania mniejszy niż w dzisiejszych czasach) na jakiś czas został sparaliżowany. Jakież było zdziwienie gapiów, gdy z wojskowej ciężarówki wysypała się żandarmeria LWP i zaczęła bez żenady okradać zatrzymane samochody! Widząc to, zdenerwowany posterunkowy MO niezwłocznie zawiadomił wiadome organa bezpieczeństwa z pobliskiej Cienistej. Na miejscu zdarzenia zjawił się tow. Mieczysław Godlewski – szef włochowskiej bezpieki, ale jego interwencja zakończyła się klęską. Oto, bowiem, Godlewski został przez żandarmów aresztowany, rozbrojony i publicznie spotwarzony! Była to niemała sensacja, bo Urząd Bezpieczeństwa zdołał już znanymi sposobami, zapewnić sobie posłuch i respekt włochowian. Któż, więc dowodził tym odziałem żandarmerii, który tak znieważył towarzysza z UB? Okazało się, że sławny mjr „Cień” – Bolesław Kowalski, dawny partyzant AL z Lubelszczyzny. „Cień” w czasie wojny walczył z kolabo- Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach rantami i z Hitlerem, ale niestety także z partyzantką AK i BCh. Co gorsza, w zamroczeniu alkoholowym zezwalał swoim ludziom na gwałty i rabunki bezbronnych i Bogu ducha winnych wiosek. O wyczynach komunistycznego watażki zaalarmowano rząd w Londynie, ale cóż mogła w tej sprawie zrobić emigracyjna władza? „Cień” miał poparcie NKWD i dowództwa AL, za walkę z „reakcyjnym podziemiem” otrzymywał nawet nagrody. Gdy wojna skończyła się, „Cień” awansowany do stopnia majora, został szefem ponad stu osobowej grupy specjalnej żandarmerii LWP, w dużej mierze złożonej z jego dawnych partyzantów. Bezpośrednim zwierzchnikiem „Cienia” został gen. M. Rola-Żymierski, nota bene, w tamtym czasie mieszkaniec Włoch. Choć wojna skończyła się major Bolesław Kowalski nie umiał się ustatkować. Nadal rabował, gwałcił i mordował. A ponieważ napadał na bogatych, więc komunistyczna władza usprawiedliwiała te wyczyny, potrzebą „rewolucyjnej walki z kułactwem i burżuazją”. Dodajmy też, że niesforny major, nie miał nic w sobie z Janosika. Niczego nie rozdawał ubogim, co zrabował, to zatrzymywał dla siebie i swojego oddziału. Aż wspomnianego 22 grudnia 1945 r. trafiła kosa na kamień i „Cieniowi” w jego procederze, próbował przeszkodzić włochowski ubek. Tak jak pisałem, towarzysza Godlewskiego „cieniowcy” spotwarzyli i zagrozili rozstrzelaniem. Na pomoc aresztowanemu natychmiast wyruszyła odsiecz: sekretarz miejscowej PPR - tow. Sadkowski, komendant włochowskiego MO - tow. Makowiecki, liczni oficerowie śledczy UB i jacyś żołnierze LWP. We Włochach groziła mała „wojna domowa”, dwóch grup tej samej „ludowej” władzy. Być może „Cieniowcy” poczuli się niepewnie i szybko choć sprawnie wycofali się wraz z zakładnikiem Godlewskim do pobliskiego Piastowa, gdzie mieli swoją kwaterę. Sprawą szybko zainteresowały się „najwyższe instancje partyjne i wojskowe” i Piastów został otoczony przez wojsko. Po pewnym oporze (były ofiary śmiertelne) „Cień” został aresztowany, a jego wojsko rozbrojone. Uwolniony tow. Godlewski wrócił do Włoch. Ciekawe były losy sprawcy tego zamieszania – majora „Cienia”. Logicznie rzecz biorąc, należało się spodziewać jakiejś surowej kary, ale najwyraźniej Kowalski miał mocne wpływy u gen. Żymierskiego. Watażka otrzymał więc… skierowanie na przeszkolenie do szkoły oficerskiej w Rembertowie. Lecz tam źle się uczył, często się upijał i urządzał burdy, choć trzeba powiedzieć, że tym razem bez ofiar śmiertelnych. W 1951 r. liczba przestępstw „Cienia” była jednak tak pokaźna, że bandziora aresztowano. Znów groziła mu najwyższa kara, którą wtedy tak hojnie fundowano akowskiemu podziemiu. Ale „Cień” kolejny raz miał szczęście i został skazany „za niesubordynację” tylko na 3 lata. Gdy wychodził z więzienia zbliżała się polityczna odwilż 1956 r. i nie wiedzieć czemu, okrzyknięto go „więźniem reżimu stalinowskiego”. Przywrócono odznaczenia państwowe i awansowano na pułkownika. Jego morderstwa i grabieże na Lubelszczyźnie, a także opisany incydent we Włochach, starano się zatuszować. Zmarł jako nobliwy emeryt, mający za sobą bohaterską przeszłość partyzanta AL. Korzystałem z opracowań dr Piotra Gontarczyka, a także z dokumentów IPN (akta PUBP we Włochach syg. 0206/203). * Cień „Cienia” przy ulicy Cienistej, Moja Dzielnica Włochy, Nr 8/39/2009 r. 15 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Honorowi obywatele Włoch: Józef Piłsudski i Edward Rydz-Śmigły Niespełna 80 lat temu władze gminy Włochy przyjęły, jak to podkreślono „doniosłą uchwałę”. Nie wiem, czy uchwała istotnie była tak doniosła, pewne jednak, że dziś o niej niemal nikt nie pamięta. W rocznicę uzyskania niepodległości na specjalnym uroczystym posiedzeniu Rady Gminy odbytym w dniu 11 listopada 1930 roku „W uznaniu zasług położonych przy budowie Państwa Polskiego przez marszałka Józefa Piłsudskiego, niestrudzonego Bojownika Niepodległości, zwycięskiego wodza Armii Polskiej, postanowiono nadać mu tytuł: Pierwszego Honorowego Obywatela Gminy Włochy. „Nie trzeba dodawać, że uchwała przeszła jednogłośnie i nie słychać było, aby ktoś z włochowian przeciw niej protestował. Nic w tym dziwnego, bo w wyborach parlamentarnych tegoż właśnie 1930 r. społeczność Włoch zdecydowanie poparła obóz sanacyjny (ok. 80% głosów). Jednocześnie, na tym samym posiedzeniu, postanowiono przemianować ulicę Jelonkowską (dziś Globusowa) na ul. J. Piłsudskiego, ul. Pruszkowską (dziś Świerszcza) na ul. 11 Listopada, a ul. Potrzask (dziś Pana Tadeusza) na ul. Legionów. Powołano też komitet budowy popiersia J. Piłsudskiego, oraz postanowiono ufundować dla dwóch wzorowych uczniów stypendia imienia wielkiego marszałka, teraz także „honorowego obywatela Włoch”. SP 94 im. I Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego 16 Jakby tego wszystkiego było mało uchwalono, że „Honorowe obywatelstwo Włoch będzie potwierdzone stosownym dyplomem autorstwa artysty Kuźmińskiego”. Kuźmiński tani nie był i za dyplom zawinszował sobie 200 zł. Gmina bez oporu zapłaciła, choć jak Polska długa i szeroka, zaczął się już na dobre kryzys gospodarczy. Czy było warto? Wątpliwe, czy Józef Piłsudski dostrzegł poświęcenie i miłość włochowian. W tym czasie był już posiadaczem kilkuset „honorowych obywatelstw” miast i wsi z całej Polski. Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Wątpliwe, czy dostrzegł uroki dyplomu namalowanego za 200 zł., bo w czasie, gdy „dzieło artysty Kuźmińskiego” powstało, marszałek popłynął na sławne wakacje na Maderze, gdzie odpoczywał aż do wiosny 1931 roku. Ci, którzy, czytają o przeszłości, wiedzą, że „historia lubi się powtarzać”. W przypadku „honorowego obywatelstwa Włoch” powtórzyła się bardzo szybko. Oto, bowiem, w dniu 11 listopada 1938 roku w XX rocznicę uzyskania niepodległości podjęto kolejną „doniosłą uchwałę”, tym razem „o nadaniu honorowego obywatelstwa gminy Włochy, marszałkowi Edwardowi Rydzowi Śmigłemu, a to w uznaniu olbrzymich zasług dla podniesienia potęgi Armii Polskiej i wzmocnienie stanowiska mocarstwowego Polski”. ul. Rydza-Śmigłego (dawniej Sieradzką) na al. Stalina, ul. Cienistą na ul. 1 Maja, a ul. Majewskiego (dziś Śląska) na Marszałka Roli-Żymierskiego. Czy wydarzenia te sprzed wojny i te dziejące się u progu stalinowskich czasów są porównywalne? Tylko do pewnego stopnia! Bo choć uchwały przedwojennych radnych dziś mogą śmieszyć swą czołobitnością, to były one odbiciem stanów umysłów większości włochowian. Dodajmy także, że radni z lat trzydziestych byli wybrani w mniej więcej demokratycznych wyborach samorządowych. Radnych, którzy w 1945 przemianowali ul. Sieradzką na al. Stalina nikt nie wybrał. Sami się wybrali i nie zważali na to, czy generalissimus jest faktycznie ulubieńcem włochowian. Być może uzasadnienie nadania drugiego tytułu „Pierwszego Obywatela Włoch” nie wszystkich przekonała, bo na 19 radnych, 3 było na uroczystym posiedzeniu nieobecnych. Możliwe, że właśnie dlatego argumentację wzmocniono, i po słowach o mocarstwowym stanowisku Polski dodano: „…oraz w podzięce za odzyskanie prastarej ziemi piastowskiej”. Nie wiem czy wszyscy czytelnicy dobrze kojarzą, o jakie to „piastowskie ziemie” chodziło? Przypomnę, więc, że o Zaolzie, które półtora miesiąca wcześniej „przyłączono do macierzy”. Jednocześnie z przegłosowaniem „doniosłej uchwały” zmieniono nazwę ulicy Sieradzkiej (dziś ul. Potrzebna) na ul. Marszałka E. Rydza Śmigłego, a koszty tych operacji tym razem oszacowano na 100 zł. Nie minęło 10 lat, gdy historia zatoczyła koło. Nowi komunistyczni włodarze „jednogłośnie” przemianowali * Honorowi obywatele Włoch: J. Piłsudski i E. Rydz-Śmigły, Moja Dzielnica Włochy, Nr 9/40/2009 r. 17 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Świąteczny gest W okresie przedświątecznym często myślimy o tych, którym się nie powiodło i którzy świąt Bożego Narodzenia nie mogą spędzić z rodziną przy wigilijnym zastawionym stole. Wzmagają się wówczas ludzkie uczucia empatii i wspomagamy najbiedniejszych, wrzucając do puszki choćby te parę złotych. Tak było, jest i będzie. Spójrzmy na Włochy w grudniu 1931 roku. Uprzytomnijmy sobie, że wtedy właśnie globalny kryzys ekonomiczny sięgnął dna i rzesza bezrobotnych z miesiąca na miesiąc stawała się coraz liczniejsza. We Włochach najbiedniejsi mieszkali na fortach. Około 300 osób tam zamieszkałych potrzebowało pomocy i tę pomoc od gminy dostawali. Rada Gminy zakupiła za 1000 zł. Ziemniaki dla najuboższych swych mieszkańców. Za pomocą włochowskiego Komitetu ds. Bezrobotnych rozdano potrzebującym, a że zbliżały się bożonarodzeniowe święta, więc dorzucono do tych kartofli coś ekstra: mięsa wieprzowego w dobrym gatunku 0,5 kg dla osoby samotnej, lub 1 kg dla rodziny dwuosobowej, albo 1,5 kg dla rodziny 5 osobowej. Podkreślmy, to co napisano w uchwale Rady Gminy – mięso miało być DOBREJ jakości! Najbiedniejsi włochowianie mogli też liczyć na pomoc Caritasu (lub innych pokrewnych instytucji kościelnych) oraz instytucji filantropijnych z Warszawy. Park ze stawami Cietrzewia w otoczeniu zimy 18 Najwyraźniej Rada Gminy zrozumiała, że w ten ciężki czas pomoc nie może być jednorazowa. Niecały miesiąc od wspomnianego Bożego Narodzenia 1931 roku włochowscy radni postanowiła dofinansować najbiedniejszym uczniom wycieczkę szkolną. Co miesiąc w Szkole Podstawowej nr 1 dożywiano prawie 50 dzieci. Fundusz na ten cel stanowiły dobrowolne składki zamożniejszych rodziców i nauczycieli oraz miejscowej fabryki Orthweina i Karasińskiego. Koszt miesięcznego Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach dożywiania wynosił 366 zł. Zaproponowano też coś rodzicom mieszkającym w przy fortowych slumsach – bezpłatne kursy dla analfabetów i pomoc w wyszukaniu miejsca pracy. Okazjonalne „choinki dla biednych” organizowali we Włochach także harcerze, strażacy i kluby sportowe. Na Okęciu w 1937 r. tamtejszy Kulturalny Klub Sportowy „Skoda” (od 1936 r. „Okęcie”) postanowił zorganizować spotkanie przedwigilijne dla pracowników PZL – Wytwórni Silników. W spotkaniu mieli wziąć udział również młodzi sportowcy klubu i wówczas okazało się, że 15 juniorów nie ma pieniędzy na świąteczne ubranie. Klub natychmiast interweniował i fundusze na ten cel zdobył. Chłopcy byli na „choinkowej uroczystości” w nowych eleganckich ubraniach. Aby na przyszłość zapobiec podobnym wypadkom, prezes klubu Feliks Łazarek, wystarał się o sumę 600 zł. na pomoc dla najbiedniejszych. W sprawozdaniu klubowym podkreślał, że „Biednym dzieciom trzeba pomagać, choćby kosztem sportu”. Innym razem ten sam okęcki klub sportowy, był autorem akcji zakupienia materiału na ubrania. Uczynne członkinie klubu poszyły z tego koszule, po czym rozdano je potrzebującym, jako prezenty pod choinkę. Państwo Polskie w latach trzydziestych było młodym organizmem i kryzys dotknął je w większym stopniu niż resztę cywilizowanej Europy. Było ciężko, a nawet bardzo ciężko, ale włochowska i okęcka społeczność w tym trudnym okresie zdała egzamin z ludzkiej solidarności. Zdała egzamin pomagając w sposób mądry, dając potrzebującym nie tylko doraźną pomoc, ale też tworząc mechanizmy zmniejszające bezrobocie do minimum. Dano ludziom nie tylko rybę, ale też wędkę. Zaraz po ostatnich świętach Bożego Narodzenia w przedwojennej Polsce, w protokole ze stycznia 1939 roku radni włochowscy raportowali z dumą: „Prawie wszyscy bezrobotni z terenu Włoch, są zatrudnieni w robotach miejskich lub drogowych”. Walkę z kryzysem wygrano i pod choinką zaczęły się pojawiać coraz droższe prezenty. * Świąteczny gest, Moja Dzielnica Włochy, Nr 10/41/2009 r. 19 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Pionierska inicjatywa oświatowa we Włochach przed 200 laty W listopadzie 2016 r. w stolicy mija 200-lecie największej polskiej uczelni – Uniwersytetu Warszawskiego. Będąc członkiem Rektorskiego Komitetu Jubileuszowego, od ponad roku zbieram materiały historyczne o dziejach mojej Alma Mater. Za wskazówką znajomych, przeglądałem „Gazetę Warszawską” sprzed prawie 200 lat i szukając wiadomości o ówczesnej oświacie, niespodziewanie znalazłem artykuły… o szkole w naszych Włochach. Rzecz działa się w 1816 r. Po gwałtownych latach kampanii napoleońskich, Europa wkraczała w erę pokoju wiedeńskiego. Armaty przestały strzelać, a to oznaczało, że niewielkie Królestwo Polskie, mogło teraz skupić się na gospodarce, a Warszawa z wolna rozpoczęła proces wychodzenia z okresu stagnacji. W wielu miejscach stolicy Królestwa Polskiego powstawały nowe kamienice i budynki rządowe. Ten rodzący się bum budowlany rodził zapotrzebowanie na murarzy i cieśli. Wychodząc naprzeciw temu zapotrzebowaniu hrabia Tadeusz Mostowski, będący ministrem spraw wewnętrznych, zarządził by sprowadzeni z Francji dwaj murarze, utworzyli szkołę do nauki budowy domów z gliny i mocno ubitej ziemi. Miał to być sposób tani i stosunkowo szybki. Mostowski miał wokół Warszawy kilka swoich posiadłości, a jedna z nich to Włochy. Ziemie we Włochach otrzymał w spadku w 1795 r. i nic dziwnego, że to Włochy Mostowski upatrzył sobie na siedzibę szkoły. Hrabia Tadeusz Mostowski 20 Informacje o siedzibie szkoły umieszczono w „Gazecie Warszawskiej” pięciokrotnie – pierwszy raz 9 listopada, ostatni - 7 grudnia 1816 roku. Szkoła miała uczyć zawodu (a więc budowy z gliny ówczesnych „tanich mieszkań”), a także robót ciesielskich i murarskich. Ta, jakbyśmy dziś powiedzieli, szkoła zawodowa, była jednoroczna, a na naukę fachu Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach miało uczęszczać 20 osób. Owi uczniowie „murowania w piże” to młodzi chłopi, oddelegowani przez okoliczną szlachtę do nauki. W artykule sprzed 199 lat pisano: „Oddający parobka zapłaci za wikt jego, we wsi Włochach gospodarzowi, u którego tenże parobek jeść będzie. (…) Każdy parobek opatrzony być powinien w swoją siekierę i ryglówkę. Oddający parobka, ręczy za jego dobre obyczaje i starać się winien, aby zdrowy był, mocny i do pracy zdolny. Parobcy źle sprawujący się, właścicielom odsyłani będą.” Nie wiemy, jak działalność tej włochowskiej, niewielkiej szkoły zawodowej, wpłynęła na budowę lepianek. Instytucja powołana przez Mostowskiego działała najpewniej krótko. Sam pomysłodawca, po upadku powstania listopadowego wyjechał do Francji i tyle go we Włochach widziano. Jego działalność została jednak dobrze zapamiętana, skoro herb Mostowskich-Dołęga, został w 1929 r. uznany (po pewnych modyfikacjach) za herb Włoch. Okazuje się, że w 1816 r. założono nie tylko wielką warszawska uczelnię, ale też niewielką zawodową szkołę we Włochach. Mamy więc prawo mówić, że niemal 200 lat temu, na tereny naszej dzielnicy zawitała placówka oświaty zawodowej. I chyba dzięki temu, po raz pierwszy w historii, Włochy zostały dostrzeżone przez stołeczną gazetę. PS. Bardzo dziękuję p. Edwardowi Figauzerowi za cenne wskazówki w sprawie powyższego tematu. * Pionierska inicjatywa oświatowa we Włochach przed 200 laty, Moja Dzielnica Włochy, Nr 11/87/2015 r. 21 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Krótka historia „drogi żelaznej” we Włochach Pociągi i ruchliwy trakt kolejowy są od wielu lat obecne w życiu Włoch. Dla jednych to błogosławieństwo (bo szybko i bez korków można dojechać do centrum) dla drugich to uciążliwość (bo hałas i mało estetyczny wygląd okolic dworca). Jakby nie patrzyć, ciężko dziś sobie wyobrazić Włochy, bez tej „żelaznej drogi”, która mocno zrosła się z historią naszej dzielnicy. A ponieważ w czerwcu tego roku obchodziliśmy 170 rocznicę uruchomienia „drogi żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej”, więc w niniejszym numerze będzie o kolejowej historii Włoch. Tak w XIX w. podróżowali koleją ludzie zamożni... ... a tak ubodzy (,,Kłosy”, 1875 r.) 22 Pomysł wybudowania „drogi żelaznej” powstał w 1835 r. Zamysł to iście rewolucyjny bo w Królestwie Polskim, żadnej drogi kolejowej jeszcze nie było. Nikt nawet nie wiedział, jak po polsku nazywać lokomotywy („parochody” czy „parojazdy”) i pociągi(sznelcugi?). Niedługo później zawiązało się Towarzystwo Akcyjne Drogi Żelaznej i w 1840 ruszyły prace. Planowano wybudować linię za Częstochowę, tak by uzyskać łączność z już istniejącymi torami kolejowymi prowadzącymi aż do Wiednia. Trakt wytyczono przez Włochy, a ściślej na południe od folwarku Włochy, a na północ od wsi Solipse. Obie miejscowości, które za jakieś 70 lat zleją się w jedną, zamieszkiwało wówczas tylko ok. 400 osób. Budowa wywoływała emocje, więc wolno mi domniemywać, że większość z tych mieszkańców wyległa na pola by oglądać pierwszą próbę przejazdu lokomotywy z wagonem. Próba ta miała miejsce 29 września 1844 r. Wtedy to we Włochach po raz pierwszy widziano pociąg, choć tylko podczas próbnej jazdy. Dwa miesiące potem zrobiono już oficjalny pokaz jazdy pociągu jadącego do Pruszkowa. Wszystko wypadło znakomicie, a pojazd „pędzący” po szynach ponad 30 km/h budził podziw, zachwyt, a czasami strach. Niektórzy zalęknieni podwarszawscy włościanie wieszczyli, że lokomotywa jadąca „żelazną drogą” wytruje wszelkie ptactwo, albo też sprawi, że zboże nie będzie rosło. Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach No i wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment oficjalnego otwarcia linii kolejowej, na razie, tylko na trasie Warszawa-Grodzisk Mazowiecki. Punktualnie o 15.00 dnia 14 czerwca 1845 r. z Warszawy wyruszył pociąg ozdobiony kwiatami. W jednym z 15 wagonów przygrywała wojskowa orkiestra, a w pozostałych zasiadało 200 pasażerów. Dwie godziny później wyruszył drugi pociąg, wiozący aż 600 osób. Na docelowej stacji sam Iwan Fiodorowicz Paskiewicz, zaprosił wyróżnionych 150 podróżnych na obiad. Wszyscy inni pasażerowie dostali skromny poczęstunek, ale nikt nie narzekał. W odświętnie udekorowanym Grodzisku było co oglądać, a sam przejazd, który w jedną stronę trwał ok. 45 minut, dostarczał niebywałych wrażeń. Wieszczenie o wytruciu przez lokomotywy ptaków, nie sprawdziło się, choć zaistniały inne problemy. Już w sierpniu przytrafił się pierwszy śmiertelny wypadek. Pracująca na podwarszawskich polach Eleonora Karnecka została zmiażdżona przez przejeżdżający pociąg. „Kurier Warszawski” nie był specjalnie zainteresowany stopniem okaleczenia ciała ofiary, za to ze zdziwieniem odnotował: „Wagon wcale nie doznał wypadku, a jadący wcale nie odczuli wstrząśnienia”. Jeszcze w tym samym roku linię wydłużono aż do Skierniewic, a w kolejnych trzech latach wybudowano całość, do międzyzaborowej granicy Królestwa Polskiego. Łącznie było to 327.6 km. W pierwszych latach pociąg kursował kilka razy dziennie - wszystkiego 35 lokomotyw i 87 wagonów. W 1859 r. we Włochach wybudowano stację, choć początkowo tylko towarową, służącą miejscowym cegielniom. Wiemy, że w 1860 r. we Włochach istniała bocznica o długości ok. 120 m., którą dziesięć lat później wydłużono do ok. 200 m. Już wkrótce jednak w rozkładzie jazdy w rubryce „nazwisko stacyi” na stałe pojawiły się „Włochy”. Przystanek ten, jak i wybudowana rampa, stały się przydatne istniejącemu tu od 1890 r. towarzystwu Akcyjnemu Walcowni i Fabryki Narzędzi Rolniczych „Włochy”. Sama wieś, wraz z Solipsami liczyła już ok. 800 mieszkańców, a ruch na linii kolejowej wielokrotnie zwiększył się. Rocznie (dane z 1890 r.) przejeżdżało tamtędy 2,5 mln. pasażerów, obsługiwanych przez 287 lokomotyw i 432 wagony osobowe. W kolejowej historii Włoch musimy przypomnieć pierwszą katastrofę. Działo się to pechowego 13 lipca 1900 r. o godzinie 11.00. na pociąg wyjeżdżający z Warszawy najechał skład jadący z Sosnowca. Były ofiary śmiertelne, bo kocioł lokomotywy wybuchł i ogniem zajęły się wagony. Jednym z poważnie rannych był Władysław Reymont. Nasz przyszły noblista, tak kilka lat później opisał moment zderzenia pociągów: „Zapaliłem papierosa, gdy naraz rozległ się straszny huk. Pociąg się zatargnął gwałtownie i runął w coś całą siłą. Wagon podskoczył i stanął jak koń. Padłem na ziemię, a gdym się zerwał nieszczęście już się stało, już ściany szły na siebie, podłoga się zapadała, dach pękał i walił się na głowy, szkło sypało się gradem”. Ponad 20 rannych, wraz z cytowanym sławnym pisarzem, przewieziono do warszawskich szpitali, a samo miejsce katastrofy przez kilka dni było miejscem pielgrzymek ciekawskich mieszkańców Włoch. Konsekwencją katastrofy kolejowej pod Włochami, była sprawa sądowa, którą Władysław Reymont wytoczył Towarzystwu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Wygrał i dostał odszkodowanie, za które wyjechał na kurację do … Włoch. Tym razem nie do naszych, lecz tych leżących na Półwyspie Apenińskim. * Krótka historia „drogi żelaznej” we Włochach, Moja Dzielnica Włochy, Nr 7/83/2015 r. 23 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Dobrodzieje z Okęcia Historie rodziny Łabęckich i Bagniewskich. Nie raz pytano mnie o losy dawnych właścicieli Okęcia, a ściślej, o trochę już zapomniane postacie Piotra i Marii Bagniewskich. Nie da się ukryć, że w odróżnieniu o historii Starych i Nowych Włoch sprzed wieku, o Okęciu wiemy znacznie mniej. Włochowski ród Koelichenów jest dobrze znany, a ich zasługi nie raz opisywane. O Bagniewskich niewiele wiadomo. Może niniejszy artykuł choć trochę przypomni nam tę rodzinę. Z początkiem XIX w. z Okęciem związała się rodzina Łabęckich. Łabęccy pieczętowali się herbem Łabądź, ale pochodzili od frankistów, czyli zasymilowanych Żydów, którzy w XVIII w. przyjęli chrześcijaństwo. Według legendy, protoplastą, polskiego od tego momentu rodu, był Moszka z Podhajec. Okęcie i dobra okoliczne (Raków) najprawdopodobniej nabył jego wnuk, adwokat i poseł Królestwa Polskiego Antoni Łabęcki (1773-1854). Majątek pana Antoniego odziedziczyli synowie Władysław i Hieronim. Na Okęciu gospodarzył Władysław, podczas gdy brat Hieronim (1809-1862) ciągle był w rozjazdach, najczęściej urzędując w Warszawie. Był ważnym urzędnikiem krajowego górnictwa i doszedł do ogromnego bogactwa, szefując 5 kopalniami węgla i 28 rudy żelaza. Mało kto wie, że dzielnica Dąbrowy Górniczej –Łabędy (kolonia Łabęcka), swą nazwę wzięła właśnie od nazwiska Hieronima Łabęckiego. Plan dóbr Okęcie, 1919 r. 24 Wróćmy na nasze Okęcie, bo tu w 1856 r. Łabęccy wybudowali sobie okazały folwark, którego architektem był Bolesław Orłowski. Dwór położony był w pobliżu malowniczego stawu Sadurka i otoczony małym parkiem i szerokimi po horyzont łąkami. W tym okęckim dworze przyszła na świat, w 1882 r. Marta Łabęcka a kilka lat później jej siostra Maria. Panny miały zagwarantowany Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach bogaty posag, więc łatwo znalazły dobre partie. Marta wyszła za ziemianina z Ryk i tam zamieszkała (i tamże też zmarła w 1915 r.), a Maria gospodarząc na swych okęckich hektarach, w 1911 r. poślubiła Piotra Bagniewskiego. Bagniewski był kawalerem posażnym, pod Warszawą posiadał spory majątek. Po ślubie, małżonkowie Bagniewscy zgromadzone pieniądze lokowali w ziemię, stopniowo skupując okoliczne dobra. Nie byli jednak ludźmi bezdusznymi i pod koniec I wojny światowej wspomogli raczkującą polską oświatę, udostępniając dużą salę swego folwarku na szkołę. W wolnej ojczyźnie ich filantropia nie ustała, bo podarowali ziemię pod nowy budynek szkolny, finansowali położenie bruku na ulicach i chodników, a w 1933 byli głównymi donatorami budowy kościoła. Mieli z czego, bo fortuna im sprzyjała. Na okęckich łąkach wojsko postanowiło wybudować lotnisko, a w 1923 r. Szosą Krakowską (dziś al. Krakowska) poprowadzono linię tramwajową. Według modnego wówczas stylu „miasto ogród” wyrastało osiedle domków jednorodzinnych. W pobliskie tereny inwestowały nowoczesne fabryki. Ceny gruntu wrosły wielokrotnie, więc 10 lat wcześniejsza lokata kapitału w ziemię, sowicie opłaciła się. Szczęście odwróciło się od dobrodziejów okęckich, a wybuch II wojny światowej spotęgował dodatkowe trudności. W pierwszych miesiącach okupacji Niemcy aresztowali Piotra Bagniewskiego. Nie wiemy, z jakiego powodu. Na szczęście został z rąk oprawców wykupiony za potężne pieniądze. Z pomocą łapówki udało się też Bagniewskim załatwić zgodę niemiecką na wyjazd do neutralnej Szwajcarii. Bali się prześladowań, tym bardziej, że pani Maria miała po pradziadkach żydowskie korzenie. W końcu 1940 r. Maria i Piotr Bagniewscy znaleźli się w wolnym świecie. Ze Szwajcarii pojechali do Anglii, potem do Kanady, by w 1943 wylądować ostatecznie w USA. Tam doczekali końca wojny. O ile się nie mylę, z córką, która wyszła za mąż za Wacława Bauera, stracili kontakt. Bagniewscy byli szanowanymi i majętnymi obywatelami, ale… Jak to czasem bywa w parze z dostatkiem finansowym nie zawsze idzie szczęście rodzinne. Bagniewscy mieli dwójkę dzieci: syna i córkę. Syn do szaleństwa zakochał się w jakiejś prostej dziewczynie, czego nie mogli wybaczyć mu rodzice. Nie zgodzili się na związek i młodzieniec z rozpaczy strzelił sobie w głowę. Skutecznie. Teraz Bagniewscy całą nadzieję pokładali w córce Alicji. Tymczasem ta, ku zgrozie rodziców, szła drogą brata. Zakochana w biednym pracowniku z pobliskich zakładów lotniczych skłóciła się z rodzicami i opuściła Okęcie, popełniając mezalians. A ich rodzinna ziemia zmieniła się nie do poznania. Z dworu, nic dziś nie zostało, a z dawnego okęckiego krajobrazu - bardzo niewiele. Szerokie niegdyś po horyzont łąki, są przecięte przez betonowe pasy startowe ruchliwego lotniska. Nieopodal pełne samochodów arterie. Jednak staw Sadurka istnieje. Choć wciśnięty między biurowce przy ul. 17 Stycznia, wciąż jest nieodparcie urokliwy, skutecznie przywołuje pamięć o sielskiej przeszłości Okęcia. Przynajmniej u mnie. Na emigracji wróciło za to szczęście do interesów. Bagniewscy osiedli w Miami i tam Piotr Bagniewski był jednym z fundatorów tamtejszego stadionu, co ponoć jest upamiętnione okolicznościową tablicą. Jednak życie ich dobiegało końca. Maria zmarła w 1947, a Piotr w 1949. Ich prochy spoczęły w amerykańskiej ziemi. * Dobrodzieje z Okęcia, Moja Dzielnica Włochy, Nr 6/82/2015 r. 25 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Jak Klub Kulturalno-Sportowy stał się Robotniczym O historii okęckiego sportu. W 1945 r. nowa komunistyczna władza, obejmując rządy w Polsce wszelkimi sposobami próbowała zaskarbić sobie sympatię. Propagandowo działała więc na wielu frontach, a jednym z nich była kultura fizyczna. Zauważmy, że po 1945 r. liczne kluby o takich nazwach jak: Strzelec, YMCA czy Sokół nie mogły zostać reaktywowane. Kluby fabryczne też łatwo nie miały, bo podejrzewano je, że „przez burżuazyjne ciągoty, odrywały klasę robotnicza od rewolucji”. W nowej Ludowej Polsce faworyzowano pion milicyjny i wojskowy. Zielone światło miały też dawne Robotnicze Kluby Sportowe (RKS). KKS Okęcie, ok. 1935 r. Zarząd klubu RKS,1945 r. 26 Na przedwojennych sportowych działaczy z Okęcia padł więc blady strach, bo przecież ich okęcki klub, był klasycznym przykładem fabrycznego, sanacyjnego sportu. Klub ten nazywał się przed wojną Klubem KulturalnoSportowym (KKS) „Okęcie”. Prezesem i dobrodziejem był zacny dyrektor zakładów lotniczych Feliks Łazarek, a tutejsi sportowcy przysięgali wierność klubowym barwom do grobowej deski. Takie to były czasy a inna sprawa, że niemal wszyscy sportowcy KKS ,,Okęcia”, to pracownicy tutejszych zakładów lotniczych (dawniej Skoda). Mieli więc dobrą pracę, a ich klub zapewniał im atrakcyjne spędzenie wolnego czasu. Przedwojenne kluby sportowe były bowiem czymś więcej, niż tylko wylęgarnią zdolnych sportowców. Dbały nie tylko o kondycje fizyczną swych członków, ale też o morale swych zawodników i o ich obywatelskie wychowanie. Nie dziwmy się zatem, że sekcja kolarska z Okęcia, (jeśli tylko nie kolidowało to z terminem zawodów), udostępniała rowery członkom innych sekcji. I tak w dni wolne sportowcy KKS ,,Okęcia” jeździli na majówkę na pobliskie stawy. Często dojeżdżali do historycznego miejsca, gdzie Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach składali kwiaty pod pomnikami narodowych bohaterów. Potem bawili się w najlepsze korzystając z uroków lata. Dodajmy, że wycieczki takie organizowała sekcja turystyczna KKS ,,Okęcie”, a ceremonię składania hołdu nadzorowała sekcja kulturalna. Wszyscy (piłkarze, bokserzy, lekkoatleci, kolarze, wodniacy, tenisiści czy szachiści), stawali się sobie bliżsi, a sportowe emocje można było omówić podczas wieczorku tanecznego z udziałem własnego klubowego chóru, sekcji mandolinistów i orkiestry. Przecież nazwa klubu (Klub Kulturalno-Sportowy) zobowiązywała. Po 1945 r. ten model kultury fizycznej miał minąć, a dawne fabryczne kluby takie jak KKS ,,Okęcie”, miały szanse na co najwyżej wegetację. Cóż było więc robić? Okęccy działacze sportowi wpadli na chytry pomysł – przemianowali swój sztandarowy klub na Robotniczy Klub Sportowy „Okęcie” a polityczną opiekę nad nim (swoisty parasol ochronny) powierzyli socjalistycznej młodzieżówce OMTUR. Zmienili też własną historię, wmawiając nowej władzy, że klub przed wojną był ostoją sportu robotniczego i zawsze służył klasie robotniczej wiernej ideałom rewolucji. Kierowali się dobrymi intencjami, więc wybaczmy im drobne kłamstwo. Władza, słabo zorientowana w przedwojennych relacjach sportowych, przyjęła ten fałsz za prawdę i z ochotą finansowała „ten bastion sportu robotniczego”. Klub Okęcie został uratowany, choć nie był już Kulturalno-Sportowym klubem tylko Robotniczym. I tak jest do dziś. Chwała za to, że takich oddanych ówczesnych działaczy jak Aleksander Zaranek dobrze się tu pamięta. Dobrze, że pamięć o jakże aktywnym udziale w konspiracyjnym sporcie lat wojny, wciąż tu jest żywa. Znakomicie, że pomnik na terenie klubu przypomina młodym sportowcom o wojennych stratach, jakie poniosło KKS ,,Okęcie”. Jednak w przypływie nostalgii, budzi się we mnie pewien niedosyt. Choć dziś nikt nie karze za niewłaściwe pochodzenie, to klub z Okęcia wciąż ma nadany po wojnie określnik: Robotniczy Klub Sportowy. Brzmi to coraz bardziej archaicznie i pewnie nie wielu pamięta, co się za tym kryło. A może dobra to myśl, by zasłużony klub wrócił do swej przedwojennej historii i do pierwotnej nazwy: Klub Kulturalno-Sportowy? Jasne, że nazwa też jest archaiczna, ale za to niepowtarzalna, autentyczna i własna. P.S. Bardzo dziękuję rodzinie Józefa Napiórkowskiego (wieloletniego piłkarza klubu), za udostępnienie powyższych cennych fotografii. * Jak Klub Kulturalno-Sportowy stał się Robotniczym, Moja Dzielnica Włochy, Nr 12/88/2015 r. 27 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Skąd się wzięła nazwa ,,Okęcie” Było kiedyś takie miejsce okątne... Nazwy innych miejscowości noszących miano Włochy - istnieją. O innych „Okęciach” napisać nie mogę, bo nazwa ta, nigdzie indziej nie występuje. Jest niepowtarzalna, choć jeszcze w XIX w. pod Wieluniem istniało niezamieszkałe miejsce – jakaś polana czy uroczysko, tak właśnie nazywane. Jednakże to podwieluńskie Okęcie, w początku XX w. zatraciło swą własną nazwę. Dziś na mapie Polski widnieje tylko jedno Okęcie - osiedle w naszej dzielnicy, powszechnie znane z największego w Polsce lotniska. Przyjrzyjmy się etymologii tej niepowtarzalnej nazwy. Spróbujmy wyobrazić sobie jak wyglądała nasza dzielnica w średniowieczu. Ludzi było tu niewielu. Niespełna tysiąc mieszkańców żyło w prostych chatach, nieopodal rzeczki Sadurka. Ta płynęła leniwie, przez pola, mokradła i łąki, co dawało szansę połowu ryb, polowań na kaczki i wypasu bydła. Niewielkie okoliczne gaje, dostarczały opału i owoców leśnych. Jedyną okazałą budowlą był kościół św. Katarzyny na służewieckim wzgórzu, erygowany w 1238 roku. Kościół ten stał się pierwszą parafią dla mieszkających nad Sadurką ludzi i pozostał parafią na lat przeszło 500. Najwybitniejszy z rodu Okęckich - Antoni Onufry Okęcki - biskup chełmiński (malarz nieznany, poł. XVIII w.) 28 Dziś Sadurki już nie ma, a jedyną pozostałością po niej jest malowniczy staw o nazwie dawnej rzeczki. To właśnie tu, na ziemiach należących do średniozamożnego rycerstwa z rodu Rakowskich, najpewniej w XIV wieku, zaczęło powstawać nowe ludzkie siedlisko. Rakowscy mieszkali rzecz jasna na Rakowie, potem też na Rakowcu, i to właśnie te wsie, stanowiły lokalne centrum tutejszego życia gospodarczego. Gospodarze z Rakowa czy Rakowca mogli z lekceważeniem spoglądać Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach na nową osadę, leżącą z boku dróg prowadzących do Warszawy, otoczoną z dwóch, a może i z trzech stron, przez ziemie należące do innych familii. Jednakże ta wciśnięta w kąt dóbr Rakowskich osada, w XV wieku rozpoczęła samodzielny żywot. Zaczynała się liczyć, więc przylgnęła do niej nazwa własna. Leżąca w kącie, a więc w staropolskim „okącie”, została nazwana „Okąciem”. Z biegiem lat, to dawne „okącie” zostało przekształcone w dobrze nam znane dzisiejsze„Okęcie”. Okęcie po raz pierwszy uwieczniono na dokumencie wystawionym w 1421 r. Wiemy, że w XV wieku mieszkali tu drobni rycerze z rodu Wierzbowców. Znamy ich imiona: Sławek, Krystyn, Mikołaj, Marcin. Pieczętowali się herbem Radwan. W kolejnych wiekach, ci którzy gospodarzyli na Okęciu, uformowali swe nazwisko Okęccy. Najsławniejszy z nich Antoni Onufry Okęcki, był za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego, najpierw biskupem chełmińskim, a potem nawet kanclerzem koronnym. Okęcki zmarł w końcu XVIII w. Wkrótce na Okęciu pojawili się nowi gospodarze, państwo Łabęccy (o których pisałem w lipcu, w numerze 6 naszego biuletynu). W wieku XX dawne „okącie” leżące z dala od głównych tras, stało się ważnym centrum komunikacyjnym. Teraz malutki Raków, leży na uboczu potężnego Okęcia. Role się odwróciły. * Skąd się wzięła nazwa ,,Okęcie”, Moja Dzielnica Włochy, Nr 10/86/2015 r. 29 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Włochowska Wszechnica Wszystko zaczęło się w 1915 r., gdy uruchomiono we Włochach przy ul. Fabrycznej 1 (dziś ul. Techników), małą szkołę. Nazywała się dumnie Szkołą Powszechną, i składała się z dwóch izb w opuszczonych pomieszczeniach fabrycznych Walcowni Włochy. Przypomnijmy, że trwała w tym czasie I wojna światowa i Walcownia Włochy została ewakuowana w głąb Rosji. Niemcy zajęli prawie cały obszar Królestwa Polskiego i nowi okupanci chcąc pokazać się z lepszej strony niż Rosjanie, zezwolili na powoływanie polskich szkół. I tak oto, choć Polska nie odzyskała jeszcze niepodległości, we Włochach ruszyła polska szkoła. Kilkudziesięcioro dzieci uczyło się pod opieką nauczyciela Antoniego Jędraszki. Niczego cennego tam nie było, bo umeblowanie stanowiły jedynie proste ławki i tablica. W szkółce wygospodarowano miejsce na mieszkanie dla pana Jędraszki, który miał tyle co szkoła – czyli prawie nic. Z marnością tego oto całego, pożal się Boże, majątku, kontrastowały grube żelazne kraty w oknach. Solidne, ze zmyślnie ułożonymi literami „WW” w środku. Litery oznaczały Walcownię Włochy, ale ponieważ fabryka działała gdzieś setki mil za frontem, przeto we Włochach litery te nabrały innego znaczenia. Szkolna dziatwa i ich rodzice uznali, że „WW” to „Włochowska Wszechnica”. Szkoła przy ul. Cietrzewia dawniej ul. Parkowa 30 Po odzyskaniu niepodległości Włochy zaczęły się rozrastać. Walcownia Włochy, czy też raczej to co po niej pozostało, została odsprzedana fabryce Orthweina i Karasińskiego. Zarząd Zakładu rozumiał potrzeby edukacyjne młodzieży włochowskiej i budynek „Włochowskiej Wszechnicy” wspaniałomyślnie pozostawił we władaniu oświaty. W 1922 r. tutejsi mieszkańcy wzbogacili się o jeszcze jeden lokal szkolny, mieszczący się w pomieszczeniu solipskich fortów. W ten sposób dzieci młodsze, uczęszczały Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach na ul. Techników, a dzieci starsze na forty (łącznie było 275 uczniów i 5 nauczycieli). Dyrektorem tej cztero, potem pięcio, a na końcu sześcioklasowej szkoły był Feliks Żebrowski. Pod jego opieką w 1926 r. dzieci pisały wypracowania, o tym, w jakich warunkach chciały by się uczyć. Przyjrzyjmy się marzeniom, które wyraziła 12 letnia Gienia Starostówna: ,,U nas we Włochach, w szkole jest bardzo ciasno i mało mamy przyrządów do nauki. Nie wszystkie dzieci mogą się tu pomieścić. Ciasno i nieładnie jest w naszej szkole, bo budynek stary i zniszczony, więc pragniemy, aby jak najprędzej była wybudowana nowa szkoła. Pomagamy panu kierownikowi, składamy ofiary. Kupiliśmy „kino”, aby mieć z niego stały zysk na budowę szkoły. Mamy scenkę i urządzamy przedstawienia. Jest też aparat do przeźroczy i biblioteczka. Niecierpliwie oczekujemy nowego budynku, bo pragniemy, aby szkoła wyglądała jak świątynia”. Najpewniej Gienia nie doczekała się swojej „świątyni”, bo szkołę ukończyła w następnym roku. Jednakże te dzieci, które były wówczas w I klasie miały szczęście i edukację podstawową kończyły już w przyzwoitych warunkach. Nowoczesny (choć nie w pełni jeszcze wykończony) budynek przy ul. Parkowej (dziś przy Cietrzewia) uroczyście otwarto 27 września 1931 r. Dzień ten był prawdziwym świętem włochowskiej oświaty, ale to już zupełnie inna historia. * Włochowska Wrzechnica, Moja Dzielnica Włochy, Nr 2/43/2010 r. 31 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Wojenna pamiątka Kilkaset metrów od włochowskich ulic Nike i Potrzebnej, ale już poza granicami naszej dzielnicy znajduje się dwumetrowy metalowy krzyż, ogrodzony żelaznym ogrodzeniem. Nie było by w tym nic dziwnego, bo w końcu nasz mazowiecki krajobraz usiany jest tego typu pamiątkami. Problem w tym, że krzyż ten otoczony jest zwaliskiem gruzu i wszelakiego śmiecia, zarośnięty chwastami wyższymi niż on sam. Miejsce to znajduje się przy ul. Grodziskiej na Odolanach. Trudno tu trafić, bo wkoło tory kolejowe, rampy i magazyny kruszywa. Słowem – klasyczny pejzaż industrialny. Rzecz jasna krzyż, pozbawiony jakiegokolwiek napisu, zaintrygował mnie. Wyobraziłem sobie jak to miejsce musiało wyglądać pół wieku temu, albo jeszcze dawniej. Tędy przechodziła ulica Sieradzka (dziś Potrzebna) łącząca Włochy z Wolą. Każdy zmierzający tą drogą na Wolę mógł tu w zadumie przystanąć. Niestety, nikt z pracowników pobliskich magazynów i kolejowych przeładowni nie ma pojęcia, co to za krzyż. Niektórzy, ze wstydem przyznawali, że nawet go nie zauważyli. Krzyż przy ul. Grodziskiej na Odolanach 32 Wspólnie z miłośnikiem włochowskiej historii p. Juliuszem Boruckim ustaliliśmy, że krzyż może być pamiątką z czasów wojny. We wrześniu 1939 r. zginęło tu dwóch lub trzech harcerzy włochowskich. Jeden z nich Zbigniew Karbowski, gdy wybuchła wojna miał lat 17. Mieszkał przy szkole na ul. Sieradzkiej. Być może, niesiony patriotycznym uczuciem chciał dostać się do oblężonej Warszawy. Włochy zostały jednak odcięte od stolicy już 8 września i przebicie się do obleganego miasta było prawie Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach niemożliwe. Kto wie, może jego śmierć miała miejsce 18 września, gdy polska obrona przypuściła szturm z Warszawy na Odolany. I może podczas tych walk zginął nasz dzielny włochowski harcerz wraz z kolegą. Juliusz Borucki wspomina, że jeszcze tuż po 1956 r. stał tu drewniany krzyż, a na krzyżu wisiała harcerska czapka. Włochowska społeczność zawsze we Wszystkich Świętych stawiała tu znicze. Kilka (a może kilkanaście) lat po wojnie, ciała zabitych chłopców ekshumowano. Szczątki Zbyszka Karbowskiego spoczęło w rodzinnym grobie na włochowskim cmentarzu. Przy tej okazji najpewniej postawiono duży metalowy krzyż, teraz będący już tylko miejscem upamiętniającym tragedię z początków wojny. W ciągu ostatnich 50 lat ulica Sieradzka właściwie zniknęła. Jej włochowski odcinek przemianowano na ul. Potrzebną. A na Odolanach pojawiać się zaczęły kolejne nitki torów kolejowych odcinających Włochy od Woli. * Wojenna pamiątka, Moja Dzielnica Włochy, Nr 3/50/2011 r. 33 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Włochowska rzeka Obfite opady śniegu stanowią niebezpieczeństwo powodziowe i dlatego mieszkańcy miejscowości położonych nad rzekami, z niepokojem słuchają informacji pogodowych. Od tej grozy wolni są mieszkańcy Włoch i można pomyśleć, że tytuł niniejszego artykułu jest jakąś konfabulacją, bo przecież, każdy wie, że we Włochach i na Okęciu jakiejkolwiek rzeki brak. Są stawy i to piękne, ale rzeki nie ma. Zgoda, ale dawno, dawno temu było inaczej i przez naszą dzielnicę płynęła rzeczka Sadurka. Mało tego, że płynęła to jeszcze swym biegiem wyznaczała granice dzisiejszej dzielnicy. Osadnictwo w czasach średniowiecznych koncentrowało się wzdłuż wielkich dolin rzecznych, a potem w dolinkach mniejszych dopływów. I właśnie takim mniejszym dopływem Wisły była nasza Sadurka, wzdłuż której wyrastały wioseczki: Porzucewo i Sopęchy (to dziś z grubsza właściwe Włochy) Stenclewice (to dziś Szczęśliwice), Okęcie, Służewiec i Służew. W czasach średniowiecza rzeczka pojawiała się jako potoczek, gdzieś w okolicach między Czystem a Włochami. Musiała płynąć powoli, bo różnica spadku była nieznaczna. Na Czystem równina mazowiecka ma 115 m n.p.m., a w rejonie Służewia, tam gdzie niedaleko skarpa nadwislańska ok. 110 m. Staw Sadurka zajduje się między budynkami LOT’u przy ul. 17 Stycznia 34 Przy Służewiu Sadurka przybierała już na sile i dalej płynęła do Wilanowa, gdzie łączyła się z wodami Jeziora Wilanowskiego i dalej aż do Wisły. W XIII w. na wysokim brzegu Służewia powstał kościół, który przez lat kilkaset był parafią mieszkańców Włoch i Okęcia. Tak więc w niedziele i święta, płynęły wody Sadurki, ale też strumień wiernych na msze. Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Prawdę powiedziawszy, to ten strumień wiernych, jak i wody Sadurki nie były zbyt obfite. Parafia w XV w. mogła liczyć ok. 1000 dusz, a rzeczka na wysokości Okęcia może dwa-trzy metry szerokości. Na tym jednak podobieństwo się kończy, bo wraz z wiekami Sadurka marniała, a liczba wiernych nieustannie rosła. Jeszcze 200 lat temu Sadurka istniała, a jej wody prawdopodobnie napełniała ogromne doły, jakie pozostały po cegielniach, tworząc stawy szczęśliwickie. Nasza „włochowska rzeka”, na początku XIX w., jako nędzny potoczek przecinała trakt idący z Woli na południe (dzisiejsze ulice: Szczęśliwicka tuż przy Białobrzeskiej). Dalej rzeczka leniwie, gdzieś w rejonie dzisiejszego stadionu Okęcie, skręcała na południe. Tu w otoczeniu podmokłych łąk (obecnie tereny ogródków działkowych) wypływała na obszarze dzisiejszego lotniska. W tym miejscu pamiątką po dawnej Sadurce, jest staw o takiej nazwie, który można podziwiać między budynkami LOT-u. Najstarsi mieszkańcy podpowiadają, że staw Sadurka, kryje wiele tajemnic z II wojny światowej - być może niemieckie uzbrojenie, a może części do samolotów, które nie wiedzieć czemu znalazły się w stawie. Dziś rzeczka Sadurka pojawia się dopiero na Służewcu. Nikt jej nie kojarzy z Włochami, a jej wody nazywają się Potokiem Służewieckim. * Włochowska rzeka, Moja Dzielnica Włochy, Nr 1/42/2010 r. Robert Gawkowski – doktor historii UW i pracownik naukowy. Jest autorem kilku książek, głównie związanych z historią kultury fizycznej. Za jedną z nich („Encyklopedia klubów sportowych Warszawy i jej najbliższych okolic w latach 1918-39") otrzymał nagrodę Towarzystwa Miłośników Historii – „Varsaviana 2008". Autor wykłada na kilku stołecznych uczelniach. Przedmiotem jego szczególnego zainteresowania są czasy II Rzeczpospolitej. Robert Gawkowski jest mieszkańcem Włoch od pół wieku. Po napisaniu książek: „Sportowe tradycje warszawskich Włoch" i (wspólnie z Katarzyna Winogrodzką) „Biblioteka Publiczna we Włochach" zajął się dziejami dzielnicy. Wydał monografię dzielnicy „Moja Dzielnica Włochy: historia Włoch i Okęcia” oraz ,,Tablice pamięci – Miejsca Pamięci Narodowej w Dzielnicy Włochy”. 35 Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach Urząd Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy al. Krakowska 257, 02-133 Warszawa www.ud-wlochy.waw.pl www.facebook.com/warszawawlochy W niniejszym opracowaniu wykorzystano zdjęcia współczene i historyczne pochodzące ze zbiorów następujących osób i instytucji: Robert Gawkowski (s. 4, 6, 12, 24, 26, 32) „Ochota 1939-45” (s. 6) Archiwum Dokumentacji Mechanicznej (s. 8) Urząd Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy (s. 10, 14, 16, 30, 34) Piotr Kulesza (s. 18) https://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Mostowski (s. 20) ,,Kłosy”, 1875 r. (s. 22) https://pl.wikipedia.org/wiki/Antoni_Onufry_Ok%C4%99cki (s. 28) Druk: SUNNY MEDIA, www.sunnymedia.pl Warszawa 2015 36