Dawno, dawno temu... - Urząd Dzielnicy Włochy

Transkrypt

Dawno, dawno temu... - Urząd Dzielnicy Włochy
Robert Gawkowski
Dawno, dawno temu...
na Okęciu i we Włochach
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Spis treści:
Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
Cykliści z Włoch i Okęcia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4
Bohaterowie pierwszej warszawskiej kaźni . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
Zamach majowy we Włochach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8
Co upamiętnia ten pomnik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
Szubienica świadek historii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12
Cień „Cienia” przy ulicy Cienistej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14
Honorowi obywatele Włoch: J. Piłsudski i E. Rydz-Śmigły . . . . . . .16
Świąteczny gest . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18
Pionierska inicjatywa oświatowa we Włochach przed 200 laty . . . . . . . . 20
Krótka historia „drogi żelaznej” we Włochach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22
Dobrodzieje z Okęcia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24
Jak Klub Kulturalno-Sportowy stał się Robotniczym . . . . . . . . . . . . . . . . 26
Skąd się wzięła nazwa ,,Okęcie” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28
Włochowska Wszechnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30
Wojenna pamiątka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32
Włochowska rzeka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34
Jest to zbiór felietonów, które ukazały się na łamach biuletynu ,,Moja Dzielnica Włochy” w latach 2009 - 2015.
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Szanowni Państwo!
Niniejsza publikacja jest zbiorem felietonów, które ukazały się na łamach biuletynu „Moja Dzielnica
Włochy” w latach 2009 - 2015. Ich autorem jest wybitny historyk i włochowianin – dr Robert Gawkowski,
który napisał także monografię „Moja Dzielnica Włochy: historia Włoch i Okęcia” oraz publikację
„Tablice pamięci”, wydane przez Urząd Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy.*
Mam nadzieję, że zebrane w niniejszym folderze teksty będą dla Państwa źródłem nie tylko wiedzy
o minionej epoce, ale również zbiorem ciekawych faktów, które wydarzyły się w naszej dzielnicy.
Włochowska ziemia ma przecież tak wiele do zaoferowania – piękne, zielone zakątki, malownicze uliczki,
wspaniałych mieszkańców oraz swoją bogatą historię. I ta historia współtworzy przecież niepowtarzalny
klimat Włoch.
Dla nas największą nagrodą jest to, że pamięć o historii naszej dzielnicy nadal trwa. Miłej lektury.
Michał Wąsowicz
Burmistrz Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy
* Obie pozycje dostępne są w wersji elektronicznej na stronie internetowej Urzędu (http://ud-wlochy.waw.pl/page/263,nasze-publikacje.html).
Znajdą tam Państwo również pozostałe publikacje wydane w ostatnich latach przez nasz Urząd.
3
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Cykliści
z Włoch i Okęcia
Niedawno zszedłem po coś do piwnicy i zwróciłem uwagę na mój rower.
Nieużywany od października ubiegłego roku, zapadł w sen zimowy
i pewnie nie wie, że wiosna już za pasem. Już za parę tygodni, wszystko
się zazieleni, a więc mój drogi rowerze pomału budź się. Przy tej okazji
(zawsze przecież musi być jakaś okazja) przypomniałem sobie o mojej
obietnicy pisania cyklu historycznych artykułów do włochowskiego
biuletynu. No a skoro ma to być cykl, to niech ta pierwsza część będzie o…
cyklistach.
Nie wiemy kiedy pojawił się pierwszy bicykl we Włochach. Może Koelichenowie jeździli nim po swoim parku, a może bogaty Haberbusch, uwielbiający odpoczywać nad włochowskim stawem, używał tam tego wehikułu.
Wiemy, że w końcu XIX wieku kolarstwo stało się w Warszawie popularne.
Powstało Warszawskie Towarzystwo Cyklistów, które po kilku latach
działalności wybudowało pierwszy stadion kolarski (na Dynasach). Cykliści
byli wtedy elitą, a należeli do nich sam B. Prus i H. Sienkiewicz. Na rowerach zaczęły jeździć także panie, co jedni przyjmował iż zachwytem inni
ze zgorszeniem. Do tych pierwszych należał poeta pisząc wiersz:
„O wieku dziewiętnasty…
… Dałeś nam anioła na rowerze”.
Wyprawa kolarzy z Piastowa przez Okęcie do Raszyna, 1937 r.
4
We Włochach w końcu lat dwudziestych XX wieku zwolennicy
kolarstwa zjednoczyli się i powołali klub sportowy „Zaranie”. Klub
rozpadł się szybko, ale zanim to nastąpiło, w lipcu 1929 roku zorganizował,
pierwsze we Włochach, zawody kolarskie. Śmiałków stanęło na starcie
dziewięciu. Start i metę wyznaczono we Włochach, w okolicy dzisiejszej
stacji PKP. Trasa prowadziła do Błonia i z powrotem i liczyła ok. 50 km.
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Zawodnik „Zarania” Władysław Dobrzański zwyciężył,
a jego kolega klubowy Bolesław Czajka był trzeci. Prasa
lokalna donosiła, że Czajka miał nadzwyczajnego pecha,
bo miał „urwany nosek od pedału i nawaloną dętkę”.
Sprostujmy jednak dziennikarza, że takie przygody nie były
wcale nadzwyczajne i zdarzały się kolarzom bardzo często.
Niemieccy cykliści na przykład, niechętnie jeździli do Polski na wyścigi kolarskie, bo bali się że podczas zawodów
zabłądzą lub połamią rowery. Stan polskich dróg był
w przedwojennej RP fatalny i nasz dzisiejszy kłopot
z brakiem autostrad jest starą, choć nie dobrą tradycją.
Wróćmy jednak do przedwojennych Włoch. W tutejszym
klubie „Przyszłość” w latach 1929-31 grał w piłkę nożną
pewien młodzian. Nazywał się Stanisław Zieliński. Grał
dobrze, ale jego prawdziwą pasją było kolarstwo.
Miał pecha, bo „Zaranie” właśnie się rozpadło, a w „Przyszłości” kolarstwa nie uprawiano. Zieliński wstąpił więc
do wolskiego klubu „Orkan”. W „Orkanie” szybko się
okazało, że chłopak z Włoch ma nadzwyczajny kolarski talent i awansował do kadry narodowej. W 1935 roku zmienił
barwy klubowe, stając się członkiem KKS „Okęcie”.
Rok później na igrzyskach olimpijskich w Berlinie
na dystansie 100 km jeździe drużynowej zdobył
6-17 miejsce. Dziennikarze uznali go za najlepszego kolarza mijającego sezonu. Zieliński nie był jedynym znanym
kolarzem ówczesnego „Okęcia”. Klub ten, finansowany
przez zakłady lotnicze, zapewniał dobre warunki do treningu kolarskiego. Dochował się więc asów takich jak:
Jerzy Lipiński, Stefan Urban Ryszard Kudert. „Okęcie”,
wzorem innych fabrycznych klubów sportowych, dbało
też o załogę swojego zakładu, organizując wycieczki
pracownicze. Początki takich turystycznych rajdów były
właśnie przed bramą okęckich zakładów, a trasa prowadziła
najczęściej przez Raszyn do pobliskich lasów, gdzie klub
urządzał piknik. Bywało, że klub z Okęcia, gościł turystyczne sekcje z innych organizacji.
Wiem, że w sierpniu 1937 roku przystanek w swym rajdzie
zrobili cykliści z Piastowa z klubu „Strzelec” (dzisiejszy
„Piast” Piastów). Najpierw jechali „słuchając słowików”
ziemnym traktem łączącym Włochy z Okęciem (to pewnie
jakaś dzisiejsza ul. Łopuszańska). Na Okęciu, byli częstowani herbatą i kawą przez tutejszych działaczy sportowych,
i gdzieś pewnie po pół godzinnej przerwie, obejrzawszy
z daleka działające już lotnisko, pojechali dalej nad stawy
raszyńskie. Wycieczka piastowskich kolarzy musiała
budzić podziw, bo jak widać na fotografii wszyscy (kilkadziesiąt osób) byli jednolicie umundurowani.
Dziś wszystko się zmieniło. Między Włochami i Okęciem
jest wygodna trasa, ale próżno słuchać tu słowiczych treli.
Są ogromne korki i spaliny. W dzielnicy nie ma już turystycznych sekcji kolarskich, ani wyścigów z udziałem
9 kolarzy. Jedno jest jednak niezmienne. Są liczni cykliści
i każdą wiosną, z jednakową radością, tak jak kolarze
sprzed lat, budzą swe rowery z zimowego snu.
* Cykliści z Włoch i Okęcia, Moja Dzielnica Włochy, Nr 2/33/2009 r.
5
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Bohaterowie
pierwszej warszawskiej kaźni
Jeszcze kilka lat temu kwiecień ogłaszano miesiącem pamięci narodowej.
Te 30 dni, które choć rozpoczynają się od żartobliwego „prima aprilis”,
miały być miesiącem pełnym zadumy nad naszą przeszłością. W niniejszym
odcinku, dostosuję się do tej tradycji i powspominam wrześniowe
dni 1939 r. i bohaterskie losy włochowskich i okęckich sportowców.
Mieszkaniec Włoch, Stanisław Zieliński był w 1936 r. najlepszym polskim
kolarzem. Zawodnik „Okęcia” zapewne marzył o wielkiej formie na jesienny sezon 1939 r. i o igrzyskach olimpijskich 1940 r. Niestety wyścigi
w Ursusie i okolicach, które odbyły się 15 sierpnia 1939 r. były ostatnimi
zawodami kolarskimi w przedwojennej Polsce. Krajowe mistrzostwa
w Kaliszu wyznaczone na dzień 27 sierpnia już się nie odbyły. Pachniało
wojną i sportowe akcesoria trzeb a było zamienić na mundury i karabiny.
Wrzesień 1939 r. wojska niemieckie na szosie krakowskiej.
(‘’Ochota 1939-45”)
Przed wojną kluby sportowe zajmowały się także szkoleniem
paramilitarnym. Kolarze ,,Okęcia” uczestniczący w zajęciach
Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej.
6
Zielińskiego los rzucił gdzieś na kresy południowo-wschodnie i tam w niejasnych okolicznościach utalentowany sportowiec zginął. Nie wiemy, kiedy
ani gdzie, gdyż popularność jego imienia i nazwiska utrudnia poszukiwania
(znalazłem aż 6 poległych żołnierzy WP o takich samych danych).
Dużo więcej wiemy o śmierci innego kolarza „Okęcia” Leonarda
Kowalskiego, choć tej postaci towarzyszy także wiele niejasności i sprzecznych informacji.
Kowalski nie był tak znanym kolarzem jak Zieliński. Wbrew temu co piszą
szacowne opracowania historyczne (J. K. Wroniszewski „Ochota 1939-45”)
nigdy nie zdobył medalu na mistrzostwach Polski. Był młodym sportowcem (ur. 1918 r.) kolarzem i piłkarzem (grał od 1937 r. w juniorach PZL),
a przede wszystkim patriotą.
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Podczas obrony Warszawy, gdy hitlerowcy atakowali
z Okęcia Ochotę, Polacy zorganizowali kontratak. Rano,
12 września, dwadzieścia jeden polskich czołgów pod dowództwem ppłk. J.W. Chmury ruszyło w kierunku lotniska.
Impet i brawura atakujących zaskoczyły Niemców. Polskie
pojazdy pojawiły się nawet w okolicach dzisiejszych
Zakładów Lotniczych przy al. Krakowskiej.
Niestety, za czołgami nie nadążała piechota. Szybko skończyła się amunicja i paliwo – szaleńczy polski atak załamał
się. Właśnie wtedy, gdy polski atak stracił impet, na pomoc
ruszyli pracownicy tamtejszych zakładów lotniczych, a być
może także i mieszkańcy pobliskich domów. Ktoś strzelał
z budynków fabrycznych do Niemców. Strzelał celnie,
bo śmiertelnie trafiony został niemiecki major o nazwisku
Fogel.
Natychmiast po odparciu polskiego szturmu, Niemcy przystąpili do akcji represyjnej. Ustalili, że do niemieckiego
majora strzelał członek klubu sportowego PZL. Aresztowali kilkudziesięciu mężczyzn (niektóre opracowania
mówią nawet o 200). Większość nieszczęśników wprowadzono na betonowy dziedziniec zakładu. Jeden z nich,
Z. Bąkowski, po latach zeznał: „Po wejściu na dziedziniec
fabryki zobaczyłem o kilka kroków od siebie kilku niemieckich żołnierzy z bronią gotową do strzału. W chwilę
później rozległa się salwa i jednocześnie poczułem silny
ból w nodze. Upadłem, a dookoła rozległy się jęki rannych
i dobijanych przez Niemców moich towarzyszy. Po ustaniu
strzałów rozległ się okrzyk - Jeszcze Polska nie zginęła.
Znów zabrzmiała seria kilku strzałów, po których nastąpiła
cisza.” Z. Bąkowski, cudem przeżył egzekucję. Ranny w udo,
udawał zabitego i wieczorem wydostał się z miejsca kaźni.
Po wojnie starano się odtworzyć przebieg tej pierwszej
w okolicach Warszawy masowej zbrodni. Hitlerowcy
rozstrzelali co najmniej 25 mężczyzn, z których rozpoznano 11 nazwisk. Byli to przeważnie młodzi chłopcy, kilku
z nich należało do tutejszych klubów sportowych.
Dziewiętnastoletnim piłkarzem „Okęcia” był Stanisław
Zaręba (lub Zaremba). Osiemnastoletnim bokserem tego
klubu Jan Wasiak. Boks uprawiał także Z. Bąkowski,
który jak już pisałem, szczęśliwie przeżył egzekucję.
Osobą, która w czasie kaźni wzniosła patriotyczny okrzyk,
to wspominany kolarz dwudziestojednoletni Leonard
Kowalski. Wśród zamordowanych rozpoznano jeszcze:
Antoniego Bilskiego, Michała Binkiewicza, Bronisława
Maciaka, Aleksandra Nalepę, Stanisława Sęka, Aleksandra
Szwandera, Jana Szymańskiego i Józefa Wasiaka. Czy ktoś
z rozstrzelanych był jeszcze sportowcem i czy była to zorganizowana próba rozpaczliwego oporu - tego niestety nie
wiemy. Nie wiemy też, czy to młody L. Kowalski był tym,
który strzelał do hitlerowskiego majora. Nikt też nie ustalił
ilu Polaków dokładnie zginęło i kto z niemieckich okupantów był za tą pierwszą masakrę odpowiedzialny.
Dziś wydarzenia te upamiętnia tablica umieszczona przy
al. Krakowskiej 110/114, oraz głaz na stadionie „Okęcia”.
* Bohaterowie pierwszej warszawskiej kaźni, Moja Dzielnica Włochy, Nr 3/34/2009 r.
7
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Zamach majowy
we Włochach
Powszechnie wiadomo (mam taką nadzieję), że zamach majowy
w 1926 r. był przewrotem w wykonaniu J. Piłsudskiego, którego zwolennicy
przejęli władzę, rozpoczynając rządy sanacji. Wszystko odbyło się w miarę
bezkrwawo (cały przewrót pociągnął kilkaset ofiar śmiertelnych), w miarę
szybko (w dniach 12-16 maja), a do poważniejszych walk doszło tylko
w Warszawie. Właśnie mijają 83 lata od tych wydarzeń, więc ani to okrągła
rocznica, ani specjalnie zapamiętana. Na pierwszy rzut oka zupełnie
nie związana ani z Włochami, ani z Okęciem. A tymczasem…
A tymczasem mało brakowało, aby obszar między Włochami a Okęciem
stał się linią frontu między zwaśnionymi stronami. Armaty mogły rozpocząć
ostrzał, aeroplany zrzucanie bomb, a kilkunastotysięczne siły wojsk
Piłsudskiego starłyby się z nie mniejszymi siłami broniącymi rządu.
Te ostatnie, przybyły 14 maja na odsiecz koleją, z Poznania i Kutna
oraz Grudziądza. Zgromadzone pod Ożarowem, czekały w gotowości,
aż gen. Kazimierz Ładoś wyda rozkaz do natarcia. Atak miał iść przez
Włochy, Raków i Okęcie, kierując się na Wilanów, gdzie przebywał rząd.
Pojedyncze grupy wojsk poznańskich już robiły zwiad rozpoznawczy,
a dowodził nimi sam generał Michał Żymierski.
Spotkanie na moście Poniatowskiego
Józefa Piłsudskiego z Prezydentem Stanisławem
Wojciechowskim, 12 maja 1926 r.
8
Kilka dni po tych wydarzeniach, naoczni świadkowie, którymi byli uczniowie włochowskiej szkoły podstawowej, tak to zrelacjonowali: „Szłam
do szkoły – wspominała 12 letnia Fela Bereda – lecz zawrócili mnie żołnierze i zaraz potem zaczęła się strzelanina. Bili do nas na Szczęśliwice
z Rakowa, poznańczycy. Granaty padały dookoła cegielni. Wyglądałam
oknem. Wtem dał się słyszeć krzyk: Ratujcie! Ratujcie! Wybiegłam przed
dom. Jeden żołnierz woła, aby dać mu szmatę. Gdy ją przyniosłam, owinął
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
zranioną nogę koniowi i odjechał pośpiesznie. Kule padały
jak groch i rozrywały się granaty, więc ukryliśmy się
w piecach, gdzie wypalają cegłę.”
Inny uczeń Jurek Paczoski opowiadał: „Na Rakowie,
otoczyli poznańczycy wartę marszałka Piłsudskiego,
złożoną z kaprala i 3 szeregowców, a gdy ci się nie chcieli
poddać, zginęli od kul”. Nie wiemy, ile z tych zdarzeń
podkolorowała dziecięca fantazja. Niektóre relacje uczniów
z Włoch mogą jednak zadziwiać dojrzałością. Oto Hela
Trzcińska napisała: „Rodacy, czy wam nie żal krwi rozlanej
tylu młodzieńców, którzy padli od bratniej kuli? Czy wam
nie żal tej Warszawy?”. Niektóre wyznania dziecięce
po przeżytych wypadkach majowych, były zaskakujące.
Fela Wrońska z klasy V zwierzyła się, że: „Taki mnie zapał
ogarnął, że gdyby była wojna, poszłabym bez wahania
na pole walk i opatrywać rannych i nieść ulgę umierającym”. Widok strzelaniny, najwyraźniej podniecająco
zadziałał też na 11 letniego Kazika Kurowskiego.
Chłopak „urwał się” ze swego włochowskiego domu
i dotarł do Warszawy, gdzie jak wiemy wymiana ognia
była dużo poważniejsza. Według Kazikowych kolegów:
„Był z niego kawał wisusa, ale serce musi mieć niezłe
i Polskę kocha. […] Na ul. Marszałkowskiej, kiedy się
uwijał wśród żołnierzy […] jakaś kula od Belwederu
kropnęła naszego Kazika w nogę i przez kilkanaście dni
kurowali go lekarze”. I tak oto Kazik Kurowski stał się
na jakiś czas lokalnym włochowskim bohaterem.
Jego koledzy, trochę z troską, a trochę z podziwem, tak
o nim wtedy pisali: „Jak przyszedł do szkoły, powiadał,
że jak będzie trzeba, to znów pójdzie. Dzielny chłopak,
niech go kule nie biją, tylko żeby się lepiej uczył”.
Los oszczędził tym dzieciom widoku prawdziwej wojny
na lat 13. Między Włochami a Okęciem starły się bowiem
jakieś niewielkie rozpoznawcze oddziały, a rano 15 maja
podpisano w Ożarowie zawieszenie broni. Obie strony
określiły linię demarkacyjną rozciągającą się od Grot,
Włoch, Okęcia po Służew. Generał Ładoś, wydał odezwę
do swojego wojska: „Wdzięczni powinniście być losowi,
który zaoszczędził Wam największej ofiary, to jest rozlewu
krwi bratniej.” I dziś, po tych 83 latach, trudno Panu
Generałowi nie przyznać racji.
Korzystałem z dziecięcych wypowiedzi zamieszczonych
w zbiorze: „Nasza Praca - szkoła powszechna we Włochach
pod Warszawą, w maju 1926”.
* Zamach majowy we Włochach, Moja Dzielnica Włochy, Nr 4/35/2009 r.
9
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Co upamiętnia
ten pomnik
Na włochowskim cmentarzu znajduje się niezbyt urodziwy, dwu
metrowej wielkości, pomnik żołnierzy Gwardii Ludowej, którzy jak głosi
podpis „polegli w walce z faszystowskim najeźdźcą”. Poniżej wyryto
5 nazwisk. Opracowania z czasów PRL zaświadczają, że jest to pomnik
wybudowany na autentycznej mogile GL-owskich żołnierzy. Ja jednak
głowy za to nie dam. Wraz z księdzem Robertem, z parafii św. Teresy
od Dzieciątka Jezus (administrator cmentarza) przeszukaliśmy księgi cmentarne, prowadzone od 1940 r. i wpisów o pogrzebie tych nieszczęśników
nie znaleźliśmy.
Nie jest to jedyny znak zapytania dotyczący tego pomnika. Wśród
pochowanych tam osób, jak można przeczytać, był Marian Tomaszewski.
Sprawdziłem i… osłupiałem. Bowiem wśród ofiar II wojny znajdował się
tylko jeden partyzant o takim imieniu i nazwisku. Marian Tomaszewski,
ps. „Strzemię” był wachmistrzem Armii Krajowej i poległ od kuli… Armii
Ludowej. To dramatyczne zdarzenie miało miejsce wiosną 1944 r. w okręgu
lubelskim (we wsi Owczarnia), gdy żołnierze AK przejmowali zrzut
aliancki. Przypadkiem przechodzili tamtędy partyzanci AL, którzy już
nie przez przypadek, rozpętali strzelaninę. Zanim grupę AL przepędzono,
zginęło około 10 żołnierzy AK, a wśród nich Marian Tomaszewski.
Pomnik na cmetrarzu we Włochach ul. Ryżowa
10
Zastanawiałem się, co spowodowało, że na pomniku znalazło się
nazwisko nie komunistycznego partyzanta, tylko, komunistycznej ofiary.
Czy to jakiś cynizm? Najpewniej nie. To zwyczajny błąd, bo żołnierz GL,
którego pomnik ma upamiętniać nazywał się Józef Tomaszewski. Młody
chłopak, który mieszkał we Włochach przy ul. Mickiewicza 69 (dzisiejszej
Chrościckiego). Przed wojną nie znalazłem śladu jego komunistycznych
przekonań. Wiem, że grywał w piłkę nożną w miejscowej „Przyszłości”
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
i znalazłem jego kilka zdjęć. Sądząc z fotografii był pełnym
energii wesołym człowiekiem. W 1942 r. zaczął wynajmować swe mieszkanie konspiratorom z utworzonej wtedy
Gwardii Ludowej. W jego lokalu przebywał sam dowódca
sławny komunistyczny bojec Ignacy Robb-Narbutt.
Gwardziści dużo mówili o nowej Polsce i o wspaniałym
życiu w Związku Radzieckim. Kto był naiwny, ten uwierzył. Tomaszewski uwierzył.
Jesienią 1943 roku włochowscy gwardziści zajmowali
we Włochach już kilka lokali. Przeprowadzili także pierwsze akcje bojowe. Mieli jednak kłopoty aprowizacyjne
i dlatego umyślili dokonać kilka napadów na pobliskie
folwarki. Taki folwark produkował, na potrzeby Generalnej
Guberni, a Generalna Gubernia to przecież wróg.
Poza tym polski dwór był także wrogiem klasowym,
sympatyzującym najczęściej, ze znienawidzonym przez
GL podziemiem londyńskim. W dodatku, co zapewne też
było ważne, wrogiem bezbronnym.
I tak zaczęły się mnożyć napady, czy też jak chcieli
działacze PPR „akcje ekspropriacji”. Jeden z takich
napadów (pod Sochaczewem) tak został zapamiętany
i po latach opisany: „Wpada gromada półcywili, półżołnierzy, dowódca z pistoletem w dłoni, kilku z karabinami.
Przedstawiają się jako oddział GL. Dowódca przemawia:
Wy kapitaliści, obszarnicy, pachołki Sikorskiego, dawać
pieniądze na naszą walkę z wrogiem! Zaczął się rabunek.
Paniom każą zdjąć pierścionki, wszystkim oddać pieniądze. Gospodarzom wymierzają kontrybucję.[…] Pijani,
rabowali co popadło”.
Dnia 5 listopada 1943 r. gieroje z GL upatrzyli sobie
folwark w położonym o kilka kilometrów od Włoch
Macierzyszu. W trakcie łatwej wydawałoby się akcji,
nastąpiły komplikacje. Kilkunastoosobowa grupa GL
natknęła się na patrol policji i wywiązała się strzelanina.
Zginęło trzech komunistów: Józef Tomaszewski, Józef
Katuszewski, Henryk Kowalewski.
Ustalając tę historię dotarłem do rodziny Matysów,
zamieszkującej w latach wojny folwark w Macierzyszu.
Pokazywali mi dokumenty, jasno zaświadczające o patriotycznej postawie mieszkańców Macierzysza. Stefan Matys,
został na przykład jako więzień Pawiaka rozstrzelany przez
Niemców w grudniu 1943 r.
To właśnie w takim patriotycznym najczęściej środowisku,
komunistyczna partyzantka widziała wroga. Ideologia
i slogany o wolnej i sprawiedliwej ojczyźnie, najwyraźniej
poplątały się ze zwykłym bandytyzmem.
Napad na Macierzysz, spowodował tragiczne konsekwencje. Niemcy szybko ustalili personalia 3 poległych gwardzistów i rozpoczęli śledztwo. Wkrótce nastąpiły kolejne
aresztowania włochowskich komunistów. Dwa miesiące
później w swym mieszkaniu przy ul. Łuczek 14 został
zabity oficer sztabu GL Jerzy Lewandowski i jego przyjaciel Marian Gradowski. Te dwie ofiary, to kolejni
gwardziści upamiętnieni pomnikiem na włochowskim
cmentarzu. Ich śmierć, spowodowała, że komunistyczna
komórka we Włochach przestała istnieć i w 1945 r. trzeba
było ją od nowa tworzyć. No, ale to już zupełnie inne
czasy…
* Co upamiętnia ten pomnik, Moja Dzielnica Włochy, Nr 5/36/2009 r.
11
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Szubienica
świadek historii
Niemalże na styku Woli i Włoch, jest takie ponure miejsce, które
upamiętnia równie ponurą zbrodnie. Na mało uczęszczanej ulicy Mszczonowskiej, zarośniętej krzakami, pośród torowisk kolejowych znajduje się…
szubienica. Obok pomnik informujący sucho, że tutaj 16 października
1942 r. hitlerowcy powiesili 10 Polaków. Dziś miejsce zapomniane i zaniedbane. Tymczasem 67 lat temu, w kilkanaście godzin po egzekucji, szubienica ta, była celem patriotycznych pielgrzymek, terenem uświęconym
narodową kaźnią, o którym mówiła cała Warszawa i pobliskie, podwarszawskie wówczas, Włochy.
Pretekstem do zbrodni była akcja dywersyjna AK (pod kryptonimem
„Wieniec”) wykonana perfekcyjnie w nocy z 7 na 8 października. Żołnierze
podziemia, jednocześnie w siedmiu punktach pod Warszawą, wysadzili tory
kolejowe i kilka pociągów. Jednym z miejsc gdzie wybuch narobił tyle
szkód był tor kolejowy między stacją Warszawa Zachodnia a Włochami.
Huk eksplozji był tak potężny, że we Włochach zadrżały szyby, a mieszkańcy
wybudzili się ze snu.
Uderzeniem tym, zablokowano transport na wschód, co unieruchomiło
na kilkadziesiąt godzin ruch wojsk niemieckich przerzucanych na front
wschodni. A właśnie wtedy, przypomnijmy, każdy żołnierz był hitlerowcom
niezbędny – ponad 1000 km dalej rozpoczynała się decydująca faza bitwy
pod Stalingradem.
Szubienica przy ul. Mszczonowskiej
12
Okupant poniósł ogromne straty i postanowił zemścić się krwawo oraz
jawnie i publicznie, co było do tej pory niepraktykowane. Do zbrodni
przygotowano się starannie. Wytypowano 50 ofiar – więźniów Pawiaka.
Dla nich dzień wcześniej wybudowano 10 szubienic. Po dwie w każdym
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
z następujących miejsc: w Rembertowie, na Pelcowiźnie,
w Markach oraz na Szczęśliwcach i Odolanach (przy
ul. Mszczonowskiej). Każde z tych miejsc miało być
dobrze widoczne z pociągów, aby odstraszająco podziałać
na podróżnych. O świcie 16 października 1942 r. przywieziono z Pawiaka zmaltretowanych i związanych więźniów,
po pięciu na każdą z szubienic. Kaci zakładali im pętle
na szyje i ustawiali na odkrytej ciężarówce. Po krótkiej
niemieckiej komendzie samochód odjeżdżał.
Gestapo nie wpadło na najmniejszy nawet ślad sprawców
zamachu i obciążyło komunistów. W dzień zbrodni władze
hitlerowskie rozplakatowały obwieszczenie: „W nocy z 7
na 8 października wysadzili komuniści za pomocą materiałów wybuchowych linie kolejowe koło Warszawy w powietrze. Za ten zbrodniczy czyn zostało 50 komunistów
powieszonych”.
Po wojnie, z dziesięciu szubienic, pozostała tylko ta jedna
przy ul. Mszczonowskiej i niczym makabryczne memento
przypomina o strasznych czasach.
PS. Spis więźniów Pawiaka, którzy zginęli w egzekucji
opisanej powyżej publikuje W. Bartoszewski w książce
„Warszawski pierścień śmierci”. Wbrew propagandzie
hitlerowskiej ofiarami byli nie tylko komuniści, ale też
żołnierze ZWZ AK, patrioci, przedstawiciele inteligencji
i działacze społeczni, a także przypadkowo aresztowane
osoby.
Następnego dnia warszawiacy i okoliczni mieszkańcy
spieszyli do miejsca kaźni. Jedni, aby oddać hołd, inni,
aby sprawdzić, czy wśród powieszonych nie ma
znajomego lub kogoś z rodziny. Autor „Kamieni na szaniec” Aleksander Kamiński też tam był i zanotował:
„Tego dnia było wietrzno. Od czasu do czasu zacinał
deszcz. Ciała powieszonych kołysały się jak jakieś
potworne wahadła. Grupki ludzi podchodziły do strasznego
miejsca potwornej zbrodni spełnionej przed kilkoma
godzinami”.
Gdy dzień minął, gestapo pod osłoną nocy, zdjęło 50 nieszczęsnych ciał i zawiozło na cmentarz. Zbrodniczy spektakl dobiegł końca.
* Szubienica, Moja Dzielnica Włochy, Nr 6/37/2009 r.
13
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Cień „Cienia”
przy ulicy Cienistej
Ulica Cienista jest jedną z najpiękniejszych we Włochach. Po jednej stronie
gustowne kamienice i domy, a po drugiej park z ponad stuletnimi drzewami. Ulica
ta ma swoją ponurą historię zaczynającą się 17 stycznia 1945 r., kiedy
do Włoch, przepędzając hitlerowskie wojska, wkroczyła nowa komunistyczna
władza. Na ulicy Cienistej zakwaterowały wówczas organy bezpieczeństwa
NKWD i LWP. O ich niechlubnej roli i o aresztantach tu przetrzymanych przypominają stosowne tablice przy posesjach nr 2 i 16. Z tych to kamienic nowi
włodarze roztaczali „opiekę” nie tylko na całe Włochy, ale i na sąsiednie powiaty.
Czuli się pewni siebie, choć raz jeden…
Tablica pamiątkowa przy ul. Cienistej 16
14
Ten jeden raz, gdy organy bezpieczeństwa z ulicy Cienistej poczuły się
zagrożone zdarzył się 22 grudnia 1945 r. Ówczesne Włochy przygotowywały się
do pierwszego powojennego Bożego Narodzenia. Zapadł już zmrok i była 17.30,
gdy wojskowa ciężarówka potrąciła przy ul. Globusowej jakiegoś człowieka.
Nic groźnego, ale wypadek, jak to wypadek, spowodował, że gapie licznie zebrali
się w miejscu zdarzenia i ruch kołowy, (choć bez porównania mniejszy niż
w dzisiejszych czasach) na jakiś czas został sparaliżowany. Jakież było zdziwienie
gapiów, gdy z wojskowej ciężarówki wysypała się żandarmeria LWP
i zaczęła bez żenady okradać zatrzymane samochody! Widząc to, zdenerwowany
posterunkowy MO niezwłocznie zawiadomił wiadome organa bezpieczeństwa
z pobliskiej Cienistej. Na miejscu zdarzenia zjawił się tow. Mieczysław Godlewski – szef włochowskiej bezpieki, ale jego interwencja zakończyła się klęską.
Oto, bowiem, Godlewski został przez żandarmów aresztowany, rozbrojony
i publicznie spotwarzony! Była to niemała sensacja, bo Urząd Bezpieczeństwa
zdołał już znanymi sposobami, zapewnić sobie posłuch i respekt włochowian.
Któż, więc dowodził tym odziałem żandarmerii, który tak znieważył
towarzysza z UB? Okazało się, że sławny mjr „Cień” – Bolesław Kowalski,
dawny partyzant AL z Lubelszczyzny. „Cień” w czasie wojny walczył z kolabo-
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
rantami i z Hitlerem, ale niestety także z partyzantką AK i BCh.
Co gorsza, w zamroczeniu alkoholowym zezwalał swoim
ludziom na gwałty i rabunki bezbronnych i Bogu ducha winnych wiosek. O wyczynach komunistycznego watażki zaalarmowano rząd w Londynie, ale cóż mogła w tej sprawie zrobić
emigracyjna władza? „Cień” miał poparcie NKWD i dowództwa AL, za walkę z „reakcyjnym podziemiem” otrzymywał
nawet nagrody. Gdy wojna skończyła się, „Cień” awansowany
do stopnia majora, został szefem ponad stu osobowej grupy
specjalnej żandarmerii LWP, w dużej mierze złożonej z jego
dawnych partyzantów. Bezpośrednim zwierzchnikiem „Cienia”
został gen. M. Rola-Żymierski, nota bene, w tamtym czasie
mieszkaniec Włoch.
Choć wojna skończyła się major Bolesław Kowalski nie umiał
się ustatkować. Nadal rabował, gwałcił i mordował. A ponieważ
napadał na bogatych, więc komunistyczna władza usprawiedliwiała te wyczyny, potrzebą „rewolucyjnej walki z kułactwem
i burżuazją”. Dodajmy też, że niesforny major, nie miał nic
w sobie z Janosika. Niczego nie rozdawał ubogim, co zrabował,
to zatrzymywał dla siebie i swojego oddziału. Aż wspomnianego 22 grudnia 1945 r. trafiła kosa na kamień i „Cieniowi”
w jego procederze, próbował przeszkodzić włochowski ubek.
Tak jak pisałem, towarzysza Godlewskiego „cieniowcy”
spotwarzyli i zagrozili rozstrzelaniem. Na pomoc aresztowanemu natychmiast wyruszyła odsiecz: sekretarz miejscowej
PPR - tow. Sadkowski, komendant włochowskiego MO - tow.
Makowiecki, liczni oficerowie śledczy UB i jacyś żołnierze
LWP. We Włochach groziła mała „wojna domowa”, dwóch
grup tej samej „ludowej” władzy. Być może „Cieniowcy”
poczuli się niepewnie i szybko choć sprawnie wycofali się
wraz z zakładnikiem Godlewskim do pobliskiego Piastowa,
gdzie mieli swoją kwaterę. Sprawą szybko zainteresowały się
„najwyższe instancje partyjne i wojskowe” i Piastów został
otoczony przez wojsko. Po pewnym oporze (były ofiary śmiertelne) „Cień” został aresztowany, a jego wojsko rozbrojone.
Uwolniony tow. Godlewski wrócił do Włoch.
Ciekawe były losy sprawcy tego zamieszania – majora „Cienia”. Logicznie rzecz biorąc, należało się spodziewać jakiejś
surowej kary, ale najwyraźniej Kowalski miał mocne wpływy
u gen. Żymierskiego. Watażka otrzymał więc… skierowanie
na przeszkolenie do szkoły oficerskiej w Rembertowie.
Lecz tam źle się uczył, często się upijał i urządzał burdy,
choć trzeba powiedzieć, że tym razem bez ofiar śmiertelnych.
W 1951 r. liczba przestępstw „Cienia” była jednak tak pokaźna,
że bandziora aresztowano. Znów groziła mu najwyższa kara,
którą wtedy tak hojnie fundowano akowskiemu podziemiu.
Ale „Cień” kolejny raz miał szczęście i został skazany „za niesubordynację” tylko na 3 lata. Gdy wychodził z więzienia
zbliżała się polityczna odwilż 1956 r. i nie wiedzieć czemu,
okrzyknięto go „więźniem reżimu stalinowskiego”. Przywrócono odznaczenia państwowe i awansowano na pułkownika.
Jego morderstwa i grabieże na Lubelszczyźnie, a także
opisany incydent we Włochach, starano się zatuszować. Zmarł
jako nobliwy emeryt, mający za sobą bohaterską przeszłość
partyzanta AL.
Korzystałem z opracowań dr Piotra Gontarczyka, a także
z dokumentów IPN (akta PUBP we Włochach syg. 0206/203).
* Cień „Cienia” przy ulicy Cienistej, Moja Dzielnica Włochy, Nr 8/39/2009 r.
15
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Honorowi obywatele Włoch:
Józef Piłsudski i Edward Rydz-Śmigły
Niespełna 80 lat temu władze gminy Włochy przyjęły, jak to podkreślono
„doniosłą uchwałę”. Nie wiem, czy uchwała istotnie była tak doniosła,
pewne jednak, że dziś o niej niemal nikt nie pamięta. W rocznicę uzyskania
niepodległości na specjalnym uroczystym posiedzeniu Rady Gminy
odbytym w dniu 11 listopada 1930 roku „W uznaniu zasług położonych
przy budowie Państwa Polskiego przez marszałka Józefa Piłsudskiego,
niestrudzonego Bojownika Niepodległości, zwycięskiego wodza Armii
Polskiej, postanowiono nadać mu tytuł: Pierwszego Honorowego Obywatela Gminy Włochy. „Nie trzeba dodawać, że uchwała przeszła jednogłośnie
i nie słychać było, aby ktoś z włochowian przeciw niej protestował.
Nic w tym dziwnego, bo w wyborach parlamentarnych tegoż właśnie
1930 r. społeczność Włoch zdecydowanie poparła obóz sanacyjny
(ok. 80% głosów).
Jednocześnie, na tym samym posiedzeniu, postanowiono przemianować
ulicę Jelonkowską (dziś Globusowa) na ul. J. Piłsudskiego, ul. Pruszkowską
(dziś Świerszcza) na ul. 11 Listopada, a ul. Potrzask (dziś Pana Tadeusza)
na ul. Legionów. Powołano też komitet budowy popiersia J. Piłsudskiego,
oraz postanowiono ufundować dla dwóch wzorowych uczniów stypendia
imienia wielkiego marszałka, teraz także „honorowego obywatela Włoch”.
SP 94 im. I Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego
16
Jakby tego wszystkiego było mało uchwalono, że „Honorowe obywatelstwo
Włoch będzie potwierdzone stosownym dyplomem autorstwa artysty
Kuźmińskiego”. Kuźmiński tani nie był i za dyplom zawinszował sobie
200 zł. Gmina bez oporu zapłaciła, choć jak Polska długa i szeroka, zaczął się
już na dobre kryzys gospodarczy. Czy było warto? Wątpliwe, czy Józef Piłsudski dostrzegł poświęcenie i miłość włochowian. W tym czasie był już
posiadaczem kilkuset „honorowych obywatelstw” miast i wsi z całej Polski.
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Wątpliwe, czy dostrzegł uroki dyplomu namalowanego
za 200 zł., bo w czasie, gdy „dzieło artysty Kuźmińskiego”
powstało, marszałek popłynął na sławne wakacje na Maderze, gdzie odpoczywał aż do wiosny 1931 roku.
Ci, którzy, czytają o przeszłości, wiedzą, że „historia lubi
się powtarzać”. W przypadku „honorowego obywatelstwa
Włoch” powtórzyła się bardzo szybko. Oto, bowiem,
w dniu 11 listopada 1938 roku w XX rocznicę uzyskania
niepodległości podjęto kolejną „doniosłą uchwałę”, tym
razem „o nadaniu honorowego obywatelstwa gminy
Włochy, marszałkowi Edwardowi Rydzowi Śmigłemu,
a to w uznaniu olbrzymich zasług dla podniesienia potęgi
Armii Polskiej i wzmocnienie stanowiska mocarstwowego
Polski”.
ul. Rydza-Śmigłego (dawniej Sieradzką) na al. Stalina,
ul. Cienistą na ul. 1 Maja, a ul. Majewskiego (dziś Śląska)
na Marszałka Roli-Żymierskiego.
Czy wydarzenia te sprzed wojny i te dziejące się u progu
stalinowskich czasów są porównywalne? Tylko do pewnego stopnia! Bo choć uchwały przedwojennych radnych
dziś mogą śmieszyć swą czołobitnością, to były one odbiciem stanów umysłów większości włochowian. Dodajmy
także, że radni z lat trzydziestych byli wybrani w mniej
więcej demokratycznych wyborach samorządowych.
Radnych, którzy w 1945 przemianowali ul. Sieradzką
na al. Stalina nikt nie wybrał. Sami się wybrali i nie zważali
na to, czy generalissimus jest faktycznie ulubieńcem
włochowian.
Być może uzasadnienie nadania drugiego tytułu
„Pierwszego Obywatela Włoch” nie wszystkich przekonała, bo na 19 radnych, 3 było na uroczystym posiedzeniu
nieobecnych. Możliwe, że właśnie dlatego argumentację
wzmocniono, i po słowach o mocarstwowym stanowisku
Polski dodano: „…oraz w podzięce za odzyskanie prastarej
ziemi piastowskiej”. Nie wiem czy wszyscy czytelnicy
dobrze kojarzą, o jakie to „piastowskie ziemie” chodziło?
Przypomnę, więc, że o Zaolzie, które półtora miesiąca
wcześniej „przyłączono do macierzy”.
Jednocześnie z przegłosowaniem „doniosłej uchwały”
zmieniono nazwę ulicy Sieradzkiej (dziś ul. Potrzebna)
na ul. Marszałka E. Rydza Śmigłego, a koszty tych operacji
tym razem oszacowano na 100 zł.
Nie minęło 10 lat, gdy historia zatoczyła koło. Nowi
komunistyczni włodarze „jednogłośnie” przemianowali
* Honorowi obywatele Włoch: J. Piłsudski i E. Rydz-Śmigły, Moja Dzielnica
Włochy, Nr 9/40/2009 r.
17
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Świąteczny
gest
W okresie przedświątecznym często myślimy o tych, którym się
nie powiodło i którzy świąt Bożego Narodzenia nie mogą spędzić
z rodziną przy wigilijnym zastawionym stole. Wzmagają się wówczas ludzkie uczucia empatii i wspomagamy najbiedniejszych, wrzucając do puszki
choćby te parę złotych. Tak było, jest i będzie.
Spójrzmy na Włochy w grudniu 1931 roku. Uprzytomnijmy sobie,
że wtedy właśnie globalny kryzys ekonomiczny sięgnął dna i rzesza
bezrobotnych z miesiąca na miesiąc stawała się coraz liczniejsza.
We Włochach najbiedniejsi mieszkali na fortach. Około 300 osób tam
zamieszkałych potrzebowało pomocy i tę pomoc od gminy dostawali.
Rada Gminy zakupiła za 1000 zł. Ziemniaki dla najuboższych swych mieszkańców. Za pomocą włochowskiego Komitetu ds. Bezrobotnych rozdano
potrzebującym, a że zbliżały się bożonarodzeniowe święta, więc dorzucono
do tych kartofli coś ekstra: mięsa wieprzowego w dobrym gatunku 0,5 kg
dla osoby samotnej, lub 1 kg dla rodziny dwuosobowej, albo 1,5 kg
dla rodziny 5 osobowej. Podkreślmy, to co napisano w uchwale Rady
Gminy – mięso miało być DOBREJ jakości! Najbiedniejsi włochowianie
mogli też liczyć na pomoc Caritasu (lub innych pokrewnych instytucji
kościelnych) oraz instytucji filantropijnych z Warszawy.
Park ze stawami Cietrzewia w otoczeniu zimy
18
Najwyraźniej Rada Gminy zrozumiała, że w ten ciężki czas pomoc
nie może być jednorazowa. Niecały miesiąc od wspomnianego Bożego
Narodzenia 1931 roku włochowscy radni postanowiła dofinansować
najbiedniejszym uczniom wycieczkę szkolną. Co miesiąc w Szkole
Podstawowej nr 1 dożywiano prawie 50 dzieci. Fundusz na ten cel stanowiły dobrowolne składki zamożniejszych rodziców i nauczycieli
oraz miejscowej fabryki Orthweina i Karasińskiego. Koszt miesięcznego
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
dożywiania wynosił 366 zł. Zaproponowano też coś rodzicom mieszkającym w przy fortowych slumsach – bezpłatne
kursy dla analfabetów i pomoc w wyszukaniu miejsca
pracy.
Okazjonalne „choinki dla biednych” organizowali
we Włochach także harcerze, strażacy i kluby sportowe.
Na Okęciu w 1937 r. tamtejszy Kulturalny Klub Sportowy
„Skoda” (od 1936 r. „Okęcie”) postanowił zorganizować
spotkanie przedwigilijne dla pracowników PZL – Wytwórni Silników. W spotkaniu mieli wziąć udział również
młodzi sportowcy klubu i wówczas okazało się, że 15
juniorów nie ma pieniędzy na świąteczne ubranie.
Klub natychmiast interweniował i fundusze na ten cel
zdobył. Chłopcy byli na „choinkowej uroczystości”
w nowych eleganckich ubraniach. Aby na przyszłość
zapobiec podobnym wypadkom, prezes klubu Feliks
Łazarek, wystarał się o sumę 600 zł. na pomoc dla najbiedniejszych. W sprawozdaniu klubowym podkreślał, że
„Biednym dzieciom trzeba pomagać, choćby kosztem
sportu”. Innym razem ten sam okęcki klub sportowy, był
autorem akcji zakupienia materiału na ubrania. Uczynne
członkinie klubu poszyły z tego koszule, po czym rozdano
je potrzebującym, jako prezenty pod choinkę.
Państwo Polskie w latach trzydziestych było młodym
organizmem i kryzys dotknął je w większym stopniu niż
resztę cywilizowanej Europy. Było ciężko, a nawet bardzo
ciężko, ale włochowska i okęcka społeczność w tym trudnym okresie zdała egzamin z ludzkiej solidarności. Zdała
egzamin pomagając w sposób mądry, dając potrzebującym
nie tylko doraźną pomoc, ale też tworząc mechanizmy
zmniejszające bezrobocie do minimum. Dano ludziom nie
tylko rybę, ale też wędkę. Zaraz po ostatnich świętach
Bożego Narodzenia w przedwojennej Polsce, w protokole
ze stycznia 1939 roku radni włochowscy raportowali
z dumą: „Prawie wszyscy bezrobotni z terenu Włoch, są
zatrudnieni w robotach miejskich lub drogowych”.
Walkę z kryzysem wygrano i pod choinką zaczęły się
pojawiać coraz droższe prezenty.
* Świąteczny gest, Moja Dzielnica Włochy, Nr 10/41/2009 r.
19
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Pionierska inicjatywa
oświatowa we Włochach przed 200 laty
W listopadzie 2016 r. w stolicy mija 200-lecie największej polskiej
uczelni – Uniwersytetu Warszawskiego. Będąc członkiem Rektorskiego
Komitetu Jubileuszowego, od ponad roku zbieram materiały historyczne
o dziejach mojej Alma Mater. Za wskazówką znajomych, przeglądałem
„Gazetę Warszawską” sprzed prawie 200 lat i szukając wiadomości
o ówczesnej oświacie, niespodziewanie znalazłem artykuły… o szkole
w naszych Włochach.
Rzecz działa się w 1816 r. Po gwałtownych latach kampanii napoleońskich,
Europa wkraczała w erę pokoju wiedeńskiego. Armaty przestały strzelać,
a to oznaczało, że niewielkie Królestwo Polskie, mogło teraz skupić się na
gospodarce, a Warszawa z wolna rozpoczęła proces wychodzenia z okresu
stagnacji. W wielu miejscach stolicy Królestwa Polskiego powstawały
nowe kamienice i budynki rządowe. Ten rodzący się bum budowlany rodził
zapotrzebowanie na murarzy i cieśli. Wychodząc naprzeciw temu zapotrzebowaniu hrabia Tadeusz Mostowski, będący ministrem spraw wewnętrznych, zarządził by sprowadzeni z Francji dwaj murarze, utworzyli szkołę
do nauki budowy domów z gliny i mocno ubitej ziemi. Miał to być sposób
tani i stosunkowo szybki. Mostowski miał wokół Warszawy kilka swoich
posiadłości, a jedna z nich to Włochy. Ziemie we Włochach otrzymał
w spadku w 1795 r. i nic dziwnego, że to Włochy Mostowski upatrzył sobie
na siedzibę szkoły.
Hrabia Tadeusz Mostowski
20
Informacje o siedzibie szkoły umieszczono w „Gazecie Warszawskiej”
pięciokrotnie – pierwszy raz 9 listopada, ostatni - 7 grudnia 1816 roku.
Szkoła miała uczyć zawodu (a więc budowy z gliny ówczesnych „tanich
mieszkań”), a także robót ciesielskich i murarskich. Ta, jakbyśmy dziś
powiedzieli, szkoła zawodowa, była jednoroczna, a na naukę fachu
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
miało uczęszczać 20 osób. Owi uczniowie „murowania w
piże” to młodzi chłopi, oddelegowani przez okoliczną
szlachtę do nauki. W artykule sprzed 199 lat pisano:
„Oddający parobka zapłaci za wikt jego, we wsi Włochach
gospodarzowi, u którego tenże parobek jeść będzie. (…)
Każdy parobek opatrzony być powinien w swoją siekierę
i ryglówkę. Oddający parobka, ręczy za jego dobre obyczaje i starać się winien, aby zdrowy był, mocny i do pracy
zdolny. Parobcy źle sprawujący się, właścicielom odsyłani
będą.”
Nie wiemy, jak działalność tej włochowskiej, niewielkiej
szkoły zawodowej, wpłynęła na budowę lepianek. Instytucja powołana przez Mostowskiego działała najpewniej
krótko. Sam pomysłodawca, po upadku powstania listopadowego wyjechał do Francji i tyle go we Włochach
widziano. Jego działalność została jednak dobrze zapamiętana, skoro herb Mostowskich-Dołęga, został w 1929 r.
uznany (po pewnych modyfikacjach) za herb Włoch.
Okazuje się, że w 1816 r. założono nie tylko wielką
warszawska uczelnię, ale też niewielką zawodową szkołę
we Włochach. Mamy więc prawo mówić, że niemal 200 lat
temu, na tereny naszej dzielnicy zawitała placówka oświaty
zawodowej. I chyba dzięki temu, po raz pierwszy w historii, Włochy zostały dostrzeżone przez stołeczną gazetę.
PS. Bardzo dziękuję p. Edwardowi Figauzerowi za cenne
wskazówki w sprawie powyższego tematu.
* Pionierska inicjatywa oświatowa we Włochach przed 200 laty, Moja Dzielnica
Włochy, Nr 11/87/2015 r.
21
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Krótka historia
„drogi żelaznej” we Włochach
Pociągi i ruchliwy trakt kolejowy są od wielu lat obecne w życiu Włoch.
Dla jednych to błogosławieństwo (bo szybko i bez korków można dojechać
do centrum) dla drugich to uciążliwość (bo hałas i mało estetyczny wygląd okolic
dworca). Jakby nie patrzyć, ciężko dziś sobie wyobrazić Włochy, bez tej „żelaznej
drogi”, która mocno zrosła się z historią naszej dzielnicy. A ponieważ w czerwcu
tego roku obchodziliśmy 170 rocznicę uruchomienia „drogi żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej”, więc w niniejszym numerze będzie o kolejowej historii Włoch.
Tak w XIX w. podróżowali koleją ludzie zamożni...
... a tak ubodzy (,,Kłosy”, 1875 r.)
22
Pomysł wybudowania „drogi żelaznej” powstał w 1835 r. Zamysł to iście
rewolucyjny bo w Królestwie Polskim, żadnej drogi kolejowej jeszcze nie było.
Nikt nawet nie wiedział, jak po polsku nazywać lokomotywy („parochody” czy
„parojazdy”) i pociągi(sznelcugi?). Niedługo później zawiązało się Towarzystwo
Akcyjne Drogi Żelaznej i w 1840 ruszyły prace. Planowano wybudować linię
za Częstochowę, tak by uzyskać łączność z już istniejącymi torami kolejowymi
prowadzącymi aż do Wiednia. Trakt wytyczono przez Włochy, a ściślej
na południe od folwarku Włochy, a na północ od wsi Solipse. Obie miejscowości,
które za jakieś 70 lat zleją się w jedną, zamieszkiwało wówczas tylko ok. 400
osób. Budowa wywoływała emocje, więc wolno mi domniemywać, że większość
z tych mieszkańców wyległa na pola by oglądać pierwszą próbę przejazdu
lokomotywy z wagonem. Próba ta miała miejsce 29 września 1844 r.
Wtedy to we Włochach po raz pierwszy widziano pociąg, choć tylko podczas
próbnej jazdy. Dwa miesiące potem zrobiono już oficjalny pokaz jazdy pociągu
jadącego do Pruszkowa. Wszystko wypadło znakomicie, a pojazd „pędzący”
po szynach ponad 30 km/h budził podziw, zachwyt, a czasami strach. Niektórzy
zalęknieni podwarszawscy włościanie wieszczyli, że lokomotywa jadąca „żelazną
drogą” wytruje wszelkie ptactwo, albo też sprawi, że zboże nie będzie rosło.
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
No i wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment
oficjalnego otwarcia linii kolejowej, na razie, tylko na trasie
Warszawa-Grodzisk Mazowiecki. Punktualnie o 15.00 dnia
14 czerwca 1845 r. z Warszawy wyruszył pociąg ozdobiony
kwiatami. W jednym z 15 wagonów przygrywała wojskowa
orkiestra, a w pozostałych zasiadało 200 pasażerów. Dwie
godziny później wyruszył drugi pociąg, wiozący aż 600 osób.
Na docelowej stacji sam Iwan Fiodorowicz Paskiewicz, zaprosił
wyróżnionych 150 podróżnych na obiad. Wszyscy inni
pasażerowie dostali skromny poczęstunek, ale nikt nie narzekał.
W odświętnie udekorowanym Grodzisku było co oglądać,
a sam przejazd, który w jedną stronę trwał ok. 45 minut,
dostarczał niebywałych wrażeń.
Wieszczenie o wytruciu przez lokomotywy ptaków, nie
sprawdziło się, choć zaistniały inne problemy. Już w sierpniu
przytrafił się pierwszy śmiertelny wypadek. Pracująca na podwarszawskich polach Eleonora Karnecka została zmiażdżona
przez przejeżdżający pociąg. „Kurier Warszawski” nie był
specjalnie zainteresowany stopniem okaleczenia ciała ofiary,
za to ze zdziwieniem odnotował: „Wagon wcale nie doznał
wypadku, a jadący wcale nie odczuli wstrząśnienia”.
Jeszcze w tym samym roku linię wydłużono aż do Skierniewic,
a w kolejnych trzech latach wybudowano całość, do międzyzaborowej granicy Królestwa Polskiego. Łącznie było to
327.6 km. W pierwszych latach pociąg kursował kilka
razy dziennie - wszystkiego 35 lokomotyw i 87 wagonów.
W 1859 r. we Włochach wybudowano stację, choć początkowo
tylko towarową, służącą miejscowym cegielniom. Wiemy, że
w 1860 r. we Włochach istniała bocznica o długości ok. 120 m.,
którą dziesięć lat później wydłużono do ok. 200 m. Już wkrótce
jednak w rozkładzie jazdy w rubryce „nazwisko stacyi” na stałe
pojawiły się „Włochy”. Przystanek ten, jak i wybudowana
rampa, stały się przydatne istniejącemu tu od 1890 r. towarzystwu Akcyjnemu Walcowni i Fabryki Narzędzi Rolniczych
„Włochy”. Sama wieś, wraz z Solipsami liczyła już ok. 800
mieszkańców, a ruch na linii kolejowej wielokrotnie zwiększył
się. Rocznie (dane z 1890 r.) przejeżdżało tamtędy 2,5 mln.
pasażerów, obsługiwanych przez 287 lokomotyw i 432 wagony
osobowe.
W kolejowej historii Włoch musimy przypomnieć pierwszą
katastrofę. Działo się to pechowego 13 lipca 1900 r. o godzinie
11.00. na pociąg wyjeżdżający z Warszawy najechał skład
jadący z Sosnowca. Były ofiary śmiertelne, bo kocioł lokomotywy wybuchł i ogniem zajęły się wagony. Jednym z poważnie
rannych był Władysław Reymont. Nasz przyszły noblista, tak
kilka lat później opisał moment zderzenia pociągów: „Zapaliłem
papierosa, gdy naraz rozległ się straszny huk. Pociąg się
zatargnął gwałtownie i runął w coś całą siłą. Wagon podskoczył
i stanął jak koń. Padłem na ziemię, a gdym się zerwał
nieszczęście już się stało, już ściany szły na siebie, podłoga się
zapadała, dach pękał i walił się na głowy, szkło sypało się
gradem”. Ponad 20 rannych, wraz z cytowanym sławnym
pisarzem, przewieziono do warszawskich szpitali, a samo
miejsce katastrofy przez kilka dni było miejscem pielgrzymek
ciekawskich mieszkańców Włoch.
Konsekwencją katastrofy kolejowej pod Włochami, była
sprawa sądowa, którą Władysław Reymont wytoczył Towarzystwu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Wygrał i dostał
odszkodowanie, za które wyjechał na kurację do … Włoch.
Tym razem nie do naszych, lecz tych leżących na Półwyspie
Apenińskim.
* Krótka historia „drogi żelaznej” we Włochach, Moja Dzielnica Włochy,
Nr 7/83/2015 r.
23
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Dobrodzieje
z Okęcia
Historie rodziny Łabęckich i Bagniewskich.
Nie raz pytano mnie o losy dawnych właścicieli Okęcia, a ściślej, o trochę już
zapomniane postacie Piotra i Marii Bagniewskich. Nie da się ukryć, że w odróżnieniu o historii Starych i Nowych Włoch sprzed wieku, o Okęciu wiemy
znacznie mniej. Włochowski ród Koelichenów jest dobrze znany, a ich zasługi
nie raz opisywane. O Bagniewskich niewiele wiadomo. Może niniejszy artykuł
choć trochę przypomni nam tę rodzinę.
Z początkiem XIX w. z Okęciem związała się rodzina Łabęckich. Łabęccy
pieczętowali się herbem Łabądź, ale pochodzili od frankistów, czyli zasymilowanych Żydów, którzy w XVIII w. przyjęli chrześcijaństwo. Według legendy,
protoplastą, polskiego od tego momentu rodu, był Moszka z Podhajec.
Okęcie i dobra okoliczne (Raków) najprawdopodobniej nabył jego wnuk,
adwokat i poseł Królestwa Polskiego Antoni Łabęcki (1773-1854). Majątek
pana Antoniego odziedziczyli synowie Władysław i Hieronim. Na Okęciu
gospodarzył Władysław, podczas gdy brat Hieronim (1809-1862) ciągle był
w rozjazdach, najczęściej urzędując w Warszawie. Był ważnym urzędnikiem
krajowego górnictwa i doszedł do ogromnego bogactwa, szefując 5 kopalniami
węgla i 28 rudy żelaza. Mało kto wie, że dzielnica Dąbrowy Górniczej –Łabędy
(kolonia Łabęcka), swą nazwę wzięła właśnie od nazwiska Hieronima Łabęckiego.
Plan dóbr Okęcie, 1919 r.
24
Wróćmy na nasze Okęcie, bo tu w 1856 r. Łabęccy wybudowali sobie okazały
folwark, którego architektem był Bolesław Orłowski. Dwór położony był
w pobliżu malowniczego stawu Sadurka i otoczony małym parkiem i szerokimi
po horyzont łąkami. W tym okęckim dworze przyszła na świat, w 1882 r. Marta
Łabęcka a kilka lat później jej siostra Maria. Panny miały zagwarantowany
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
bogaty posag, więc łatwo znalazły dobre partie. Marta wyszła
za ziemianina z Ryk i tam zamieszkała (i tamże też zmarła
w 1915 r.), a Maria gospodarząc na swych okęckich hektarach,
w 1911 r. poślubiła Piotra Bagniewskiego. Bagniewski był
kawalerem posażnym, pod Warszawą posiadał spory majątek.
Po ślubie, małżonkowie Bagniewscy zgromadzone pieniądze
lokowali w ziemię, stopniowo skupując okoliczne dobra.
Nie byli jednak ludźmi bezdusznymi i pod koniec I wojny
światowej wspomogli raczkującą polską oświatę, udostępniając dużą salę swego folwarku na szkołę. W wolnej
ojczyźnie ich filantropia nie ustała, bo podarowali ziemię
pod nowy budynek szkolny, finansowali położenie bruku
na ulicach i chodników, a w 1933 byli głównymi donatorami
budowy kościoła. Mieli z czego, bo fortuna im sprzyjała.
Na okęckich łąkach wojsko postanowiło wybudować lotnisko,
a w 1923 r. Szosą Krakowską (dziś al. Krakowska) poprowadzono linię tramwajową. Według modnego wówczas stylu
„miasto ogród” wyrastało osiedle domków jednorodzinnych.
W pobliskie tereny inwestowały nowoczesne fabryki. Ceny
gruntu wrosły wielokrotnie, więc 10 lat wcześniejsza lokata
kapitału w ziemię, sowicie opłaciła się.
Szczęście odwróciło się od dobrodziejów okęckich, a wybuch
II wojny światowej spotęgował dodatkowe trudności.
W pierwszych miesiącach okupacji Niemcy aresztowali
Piotra Bagniewskiego. Nie wiemy, z jakiego powodu.
Na szczęście został z rąk oprawców wykupiony za potężne
pieniądze. Z pomocą łapówki udało się też Bagniewskim
załatwić zgodę niemiecką na wyjazd do neutralnej Szwajcarii.
Bali się prześladowań, tym bardziej, że pani Maria miała
po pradziadkach żydowskie korzenie. W końcu 1940 r. Maria
i Piotr Bagniewscy znaleźli się w wolnym świecie.
Ze Szwajcarii pojechali do Anglii, potem do Kanady, by
w 1943 wylądować ostatecznie w USA. Tam doczekali końca
wojny. O ile się nie mylę, z córką, która wyszła za mąż
za Wacława Bauera, stracili kontakt.
Bagniewscy byli szanowanymi i majętnymi obywatelami,
ale… Jak to czasem bywa w parze z dostatkiem finansowym
nie zawsze idzie szczęście rodzinne. Bagniewscy mieli dwójkę
dzieci: syna i córkę. Syn do szaleństwa zakochał się w jakiejś
prostej dziewczynie, czego nie mogli wybaczyć mu rodzice.
Nie zgodzili się na związek i młodzieniec z rozpaczy strzelił
sobie w głowę. Skutecznie. Teraz Bagniewscy całą nadzieję
pokładali w córce Alicji. Tymczasem ta, ku zgrozie rodziców,
szła drogą brata. Zakochana w biednym pracowniku z pobliskich zakładów lotniczych skłóciła się z rodzicami i opuściła
Okęcie, popełniając mezalians.
A ich rodzinna ziemia zmieniła się nie do poznania. Z dworu,
nic dziś nie zostało, a z dawnego okęckiego krajobrazu
- bardzo niewiele. Szerokie niegdyś po horyzont łąki, są przecięte przez betonowe pasy startowe ruchliwego lotniska.
Nieopodal pełne samochodów arterie. Jednak staw Sadurka
istnieje. Choć wciśnięty między biurowce przy ul. 17 Stycznia,
wciąż jest nieodparcie urokliwy, skutecznie przywołuje
pamięć o sielskiej przeszłości Okęcia. Przynajmniej u mnie.
Na emigracji wróciło za to szczęście do interesów. Bagniewscy osiedli w Miami i tam Piotr Bagniewski był jednym
z fundatorów tamtejszego stadionu, co ponoć jest upamiętnione okolicznościową tablicą. Jednak życie ich dobiegało
końca. Maria zmarła w 1947, a Piotr w 1949. Ich prochy
spoczęły w amerykańskiej ziemi.
* Dobrodzieje z Okęcia, Moja Dzielnica Włochy, Nr 6/82/2015 r.
25
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Jak Klub Kulturalno-Sportowy
stał się Robotniczym
O historii okęckiego sportu.
W 1945 r. nowa komunistyczna władza, obejmując rządy w Polsce wszelkimi sposobami próbowała zaskarbić sobie sympatię. Propagandowo
działała więc na wielu frontach, a jednym z nich była kultura fizyczna.
Zauważmy, że po 1945 r. liczne kluby o takich nazwach jak: Strzelec,
YMCA czy Sokół nie mogły zostać reaktywowane. Kluby fabryczne też
łatwo nie miały, bo podejrzewano je, że „przez burżuazyjne ciągoty, odrywały klasę robotnicza od rewolucji”. W nowej Ludowej Polsce faworyzowano pion milicyjny i wojskowy. Zielone światło miały też dawne
Robotnicze Kluby Sportowe (RKS).
KKS Okęcie, ok. 1935 r.
Zarząd klubu RKS,1945 r.
26
Na przedwojennych sportowych działaczy z Okęcia padł więc blady strach,
bo przecież ich okęcki klub, był klasycznym przykładem fabrycznego,
sanacyjnego sportu. Klub ten nazywał się przed wojną Klubem KulturalnoSportowym (KKS) „Okęcie”. Prezesem i dobrodziejem był zacny dyrektor
zakładów lotniczych Feliks Łazarek, a tutejsi sportowcy przysięgali
wierność klubowym barwom do grobowej deski. Takie to były czasy a inna
sprawa, że niemal wszyscy sportowcy KKS ,,Okęcia”, to pracownicy
tutejszych zakładów lotniczych (dawniej Skoda). Mieli więc dobrą pracę,
a ich klub zapewniał im atrakcyjne spędzenie wolnego czasu. Przedwojenne
kluby sportowe były bowiem czymś więcej, niż tylko wylęgarnią zdolnych
sportowców. Dbały nie tylko o kondycje fizyczną swych członków, ale
też o morale swych zawodników i o ich obywatelskie wychowanie.
Nie dziwmy się zatem, że sekcja kolarska z Okęcia, (jeśli tylko nie kolidowało to z terminem zawodów), udostępniała rowery członkom innych
sekcji. I tak w dni wolne sportowcy KKS ,,Okęcia” jeździli na majówkę
na pobliskie stawy. Często dojeżdżali do historycznego miejsca, gdzie
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
składali kwiaty pod pomnikami narodowych bohaterów.
Potem bawili się w najlepsze korzystając z uroków lata.
Dodajmy, że wycieczki takie organizowała sekcja turystyczna KKS ,,Okęcie”, a ceremonię składania hołdu
nadzorowała sekcja kulturalna. Wszyscy (piłkarze, bokserzy, lekkoatleci, kolarze, wodniacy, tenisiści czy szachiści),
stawali się sobie bliżsi, a sportowe emocje można było
omówić podczas wieczorku tanecznego z udziałem własnego klubowego chóru, sekcji mandolinistów i orkiestry.
Przecież nazwa klubu (Klub Kulturalno-Sportowy) zobowiązywała.
Po 1945 r. ten model kultury fizycznej miał minąć, a dawne
fabryczne kluby takie jak KKS ,,Okęcie”, miały szanse na
co najwyżej wegetację. Cóż było więc robić? Okęccy
działacze sportowi wpadli na chytry pomysł – przemianowali swój sztandarowy klub na Robotniczy Klub Sportowy
„Okęcie” a polityczną opiekę nad nim (swoisty parasol
ochronny) powierzyli socjalistycznej młodzieżówce
OMTUR. Zmienili też własną historię, wmawiając nowej
władzy, że klub przed wojną był ostoją sportu robotniczego
i zawsze służył klasie robotniczej wiernej ideałom rewolucji. Kierowali się dobrymi intencjami, więc wybaczmy
im drobne kłamstwo. Władza, słabo zorientowana
w przedwojennych relacjach sportowych, przyjęła ten fałsz
za prawdę i z ochotą finansowała „ten bastion sportu
robotniczego”. Klub Okęcie został uratowany, choć nie był
już Kulturalno-Sportowym klubem tylko Robotniczym.
I tak jest do dziś. Chwała za to, że takich oddanych ówczesnych działaczy jak Aleksander Zaranek dobrze się tu
pamięta. Dobrze, że pamięć o jakże aktywnym udziale
w konspiracyjnym sporcie lat wojny, wciąż tu jest żywa.
Znakomicie, że pomnik na terenie klubu przypomina
młodym sportowcom o wojennych stratach, jakie poniosło
KKS ,,Okęcie”.
Jednak w przypływie nostalgii, budzi się we mnie pewien
niedosyt. Choć dziś nikt nie karze za niewłaściwe pochodzenie, to klub z Okęcia wciąż ma nadany po wojnie
określnik: Robotniczy Klub Sportowy. Brzmi to coraz
bardziej archaicznie i pewnie nie wielu pamięta, co się za
tym kryło. A może dobra to myśl, by zasłużony klub wrócił
do swej przedwojennej historii i do pierwotnej nazwy:
Klub Kulturalno-Sportowy? Jasne, że nazwa też jest
archaiczna, ale za to niepowtarzalna, autentyczna i własna.
P.S. Bardzo dziękuję rodzinie Józefa Napiórkowskiego
(wieloletniego piłkarza klubu), za udostępnienie powyższych
cennych fotografii.
* Jak Klub Kulturalno-Sportowy stał się Robotniczym, Moja Dzielnica Włochy,
Nr 12/88/2015 r.
27
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Skąd się wzięła nazwa
,,Okęcie”
Było kiedyś takie miejsce okątne...
Nazwy innych miejscowości noszących miano Włochy - istnieją. O innych
„Okęciach” napisać nie mogę, bo nazwa ta, nigdzie indziej nie występuje.
Jest niepowtarzalna, choć jeszcze w XIX w. pod Wieluniem istniało niezamieszkałe miejsce – jakaś polana czy uroczysko, tak właśnie nazywane.
Jednakże to podwieluńskie Okęcie, w początku XX w. zatraciło swą własną
nazwę. Dziś na mapie Polski widnieje tylko jedno Okęcie - osiedle w naszej
dzielnicy, powszechnie znane z największego w Polsce lotniska.
Przyjrzyjmy się etymologii tej niepowtarzalnej nazwy.
Spróbujmy wyobrazić sobie jak wyglądała nasza dzielnica w średniowieczu. Ludzi było tu niewielu. Niespełna tysiąc mieszkańców żyło w prostych
chatach, nieopodal rzeczki Sadurka. Ta płynęła leniwie, przez pola,
mokradła i łąki, co dawało szansę połowu ryb, polowań na kaczki i wypasu
bydła. Niewielkie okoliczne gaje, dostarczały opału i owoców leśnych.
Jedyną okazałą budowlą był kościół św. Katarzyny na służewieckim wzgórzu, erygowany w 1238 roku. Kościół ten stał się pierwszą parafią
dla mieszkających nad Sadurką ludzi i pozostał parafią na lat przeszło 500.
Najwybitniejszy z rodu Okęckich - Antoni Onufry
Okęcki - biskup chełmiński
(malarz nieznany, poł. XVIII w.)
28
Dziś Sadurki już nie ma, a jedyną pozostałością po niej jest malowniczy
staw o nazwie dawnej rzeczki. To właśnie tu, na ziemiach należących
do średniozamożnego rycerstwa z rodu Rakowskich, najpewniej
w XIV wieku, zaczęło powstawać nowe ludzkie siedlisko. Rakowscy
mieszkali rzecz jasna na Rakowie, potem też na Rakowcu, i to właśnie
te wsie, stanowiły lokalne centrum tutejszego życia gospodarczego.
Gospodarze z Rakowa czy Rakowca mogli z lekceważeniem spoglądać
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
na nową osadę, leżącą z boku dróg prowadzących
do Warszawy, otoczoną z dwóch, a może i z trzech stron,
przez ziemie należące do innych familii. Jednakże
ta wciśnięta w kąt dóbr Rakowskich osada, w XV wieku
rozpoczęła samodzielny żywot. Zaczynała się liczyć,
więc przylgnęła do niej nazwa własna. Leżąca w kącie,
a więc w staropolskim „okącie”, została nazwana
„Okąciem”. Z biegiem lat, to dawne „okącie” zostało
przekształcone w dobrze nam znane dzisiejsze„Okęcie”.
Okęcie po raz pierwszy uwieczniono na dokumencie
wystawionym w 1421 r. Wiemy, że w XV wieku mieszkali
tu drobni rycerze z rodu Wierzbowców. Znamy ich imiona:
Sławek, Krystyn, Mikołaj, Marcin. Pieczętowali się herbem
Radwan. W kolejnych wiekach, ci którzy gospodarzyli
na Okęciu, uformowali swe nazwisko Okęccy. Najsławniejszy z nich Antoni Onufry Okęcki, był za czasów Stanisława
Augusta Poniatowskiego, najpierw biskupem chełmińskim,
a potem nawet kanclerzem koronnym. Okęcki zmarł
w końcu XVIII w. Wkrótce na Okęciu pojawili się nowi
gospodarze, państwo Łabęccy (o których pisałem w lipcu,
w numerze 6 naszego biuletynu). W wieku XX dawne
„okącie” leżące z dala od głównych tras, stało się ważnym
centrum komunikacyjnym. Teraz malutki Raków, leży
na uboczu potężnego Okęcia. Role się odwróciły.
* Skąd się wzięła nazwa ,,Okęcie”, Moja Dzielnica Włochy, Nr 10/86/2015 r.
29
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Włochowska
Wszechnica
Wszystko zaczęło się w 1915 r., gdy uruchomiono we Włochach
przy ul. Fabrycznej 1 (dziś ul. Techników), małą szkołę. Nazywała się
dumnie Szkołą Powszechną, i składała się z dwóch izb w opuszczonych
pomieszczeniach fabrycznych Walcowni Włochy. Przypomnijmy, że
trwała w tym czasie I wojna światowa i Walcownia Włochy została
ewakuowana w głąb Rosji. Niemcy zajęli prawie cały obszar Królestwa
Polskiego i nowi okupanci chcąc pokazać się z lepszej strony niż
Rosjanie, zezwolili na powoływanie polskich szkół. I tak oto, choć
Polska nie odzyskała jeszcze niepodległości, we Włochach ruszyła polska
szkoła. Kilkudziesięcioro dzieci uczyło się pod opieką nauczyciela
Antoniego Jędraszki. Niczego cennego tam nie było, bo umeblowanie stanowiły jedynie proste ławki i tablica. W szkółce wygospodarowano miejsce
na mieszkanie dla pana Jędraszki, który miał tyle co szkoła – czyli prawie
nic. Z marnością tego oto całego, pożal się Boże, majątku, kontrastowały
grube żelazne kraty w oknach. Solidne, ze zmyślnie ułożonymi literami
„WW” w środku. Litery oznaczały Walcownię Włochy, ale ponieważ
fabryka działała gdzieś setki mil za frontem, przeto we Włochach litery
te nabrały innego znaczenia. Szkolna dziatwa i ich rodzice uznali, że „WW”
to „Włochowska Wszechnica”.
Szkoła przy ul. Cietrzewia dawniej ul. Parkowa
30
Po odzyskaniu niepodległości Włochy zaczęły się rozrastać. Walcownia
Włochy, czy też raczej to co po niej pozostało, została odsprzedana fabryce
Orthweina i Karasińskiego. Zarząd Zakładu rozumiał potrzeby edukacyjne
młodzieży włochowskiej i budynek „Włochowskiej Wszechnicy” wspaniałomyślnie pozostawił we władaniu oświaty. W 1922 r. tutejsi mieszkańcy
wzbogacili się o jeszcze jeden lokal szkolny, mieszczący się w pomieszczeniu solipskich fortów. W ten sposób dzieci młodsze, uczęszczały
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
na ul. Techników, a dzieci starsze na forty (łącznie było
275 uczniów i 5 nauczycieli). Dyrektorem tej cztero, potem
pięcio, a na końcu sześcioklasowej szkoły był Feliks
Żebrowski. Pod jego opieką w 1926 r. dzieci pisały wypracowania, o tym, w jakich warunkach chciały by się uczyć.
Przyjrzyjmy się marzeniom, które wyraziła 12 letnia
Gienia Starostówna: ,,U nas we Włochach, w szkole jest
bardzo ciasno i mało mamy przyrządów do nauki. Nie
wszystkie dzieci mogą się tu pomieścić. Ciasno i nieładnie
jest w naszej szkole, bo budynek stary i zniszczony, więc
pragniemy, aby jak najprędzej była wybudowana nowa
szkoła. Pomagamy panu kierownikowi, składamy ofiary.
Kupiliśmy „kino”, aby mieć z niego stały zysk na budowę
szkoły. Mamy scenkę i urządzamy przedstawienia. Jest też
aparat do przeźroczy i biblioteczka. Niecierpliwie oczekujemy nowego budynku, bo pragniemy, aby szkoła
wyglądała jak świątynia”.
Najpewniej Gienia nie doczekała się swojej „świątyni”,
bo szkołę ukończyła w następnym roku. Jednakże te dzieci,
które były wówczas w I klasie miały szczęście i edukację
podstawową kończyły już w przyzwoitych warunkach.
Nowoczesny (choć nie w pełni jeszcze wykończony)
budynek przy ul. Parkowej (dziś przy Cietrzewia) uroczyście otwarto 27 września 1931 r. Dzień ten był prawdziwym
świętem włochowskiej oświaty, ale to już zupełnie inna
historia.
* Włochowska Wrzechnica, Moja Dzielnica Włochy, Nr 2/43/2010 r.
31
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Wojenna
pamiątka
Kilkaset metrów od włochowskich ulic Nike i Potrzebnej, ale już poza
granicami naszej dzielnicy znajduje się dwumetrowy metalowy krzyż,
ogrodzony żelaznym ogrodzeniem. Nie było by w tym nic dziwnego, bo
w końcu nasz mazowiecki krajobraz usiany jest tego typu pamiątkami.
Problem w tym, że krzyż ten otoczony jest zwaliskiem gruzu i wszelakiego
śmiecia, zarośnięty chwastami wyższymi niż on sam.
Miejsce to znajduje się przy ul. Grodziskiej na Odolanach. Trudno tu trafić,
bo wkoło tory kolejowe, rampy i magazyny kruszywa. Słowem – klasyczny
pejzaż industrialny.
Rzecz jasna krzyż, pozbawiony jakiegokolwiek napisu, zaintrygował mnie.
Wyobraziłem sobie jak to miejsce musiało wyglądać pół wieku temu, albo
jeszcze dawniej. Tędy przechodziła ulica Sieradzka (dziś Potrzebna) łącząca
Włochy z Wolą. Każdy zmierzający tą drogą na Wolę mógł tu w zadumie
przystanąć.
Niestety, nikt z pracowników pobliskich magazynów i kolejowych
przeładowni nie ma pojęcia, co to za krzyż. Niektórzy, ze wstydem
przyznawali, że nawet go nie zauważyli.
Krzyż przy ul. Grodziskiej na Odolanach
32
Wspólnie z miłośnikiem włochowskiej historii p. Juliuszem Boruckim
ustaliliśmy, że krzyż może być pamiątką z czasów wojny. We wrześniu
1939 r. zginęło tu dwóch lub trzech harcerzy włochowskich. Jeden z nich
Zbigniew Karbowski, gdy wybuchła wojna miał lat 17. Mieszkał przy
szkole na ul. Sieradzkiej. Być może, niesiony patriotycznym uczuciem
chciał dostać się do oblężonej Warszawy. Włochy zostały jednak odcięte
od stolicy już 8 września i przebicie się do obleganego miasta było prawie
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
niemożliwe. Kto wie, może jego śmierć miała miejsce
18 września, gdy polska obrona przypuściła szturm
z Warszawy na Odolany. I może podczas tych walk zginął
nasz dzielny włochowski harcerz wraz z kolegą.
Juliusz Borucki wspomina, że jeszcze tuż po 1956 r. stał
tu drewniany krzyż, a na krzyżu wisiała harcerska czapka.
Włochowska społeczność zawsze we Wszystkich Świętych
stawiała tu znicze. Kilka (a może kilkanaście) lat po wojnie,
ciała zabitych chłopców ekshumowano. Szczątki Zbyszka
Karbowskiego spoczęło w rodzinnym grobie na włochowskim cmentarzu.
Przy tej okazji najpewniej postawiono duży metalowy
krzyż, teraz będący już tylko miejscem upamiętniającym
tragedię z początków wojny. W ciągu ostatnich 50 lat ulica
Sieradzka właściwie zniknęła. Jej włochowski odcinek
przemianowano na ul. Potrzebną. A na Odolanach pojawiać
się zaczęły kolejne nitki torów kolejowych odcinających
Włochy od Woli.
* Wojenna pamiątka, Moja Dzielnica Włochy, Nr 3/50/2011 r.
33
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Włochowska
rzeka
Obfite opady śniegu stanowią niebezpieczeństwo powodziowe i dlatego
mieszkańcy miejscowości położonych nad rzekami, z niepokojem słuchają
informacji pogodowych. Od tej grozy wolni są mieszkańcy Włoch i można
pomyśleć, że tytuł niniejszego artykułu jest jakąś konfabulacją, bo przecież,
każdy wie, że we Włochach i na Okęciu jakiejkolwiek rzeki brak. Są stawy
i to piękne, ale rzeki nie ma. Zgoda, ale dawno, dawno temu było inaczej
i przez naszą dzielnicę płynęła rzeczka Sadurka. Mało tego, że płynęła
to jeszcze swym biegiem wyznaczała granice dzisiejszej dzielnicy.
Osadnictwo w czasach średniowiecznych koncentrowało się wzdłuż
wielkich dolin rzecznych, a potem w dolinkach mniejszych dopływów.
I właśnie takim mniejszym dopływem Wisły była nasza Sadurka, wzdłuż
której wyrastały wioseczki: Porzucewo i Sopęchy (to dziś z grubsza właściwe Włochy) Stenclewice (to dziś Szczęśliwice), Okęcie, Służewiec
i Służew.
W czasach średniowiecza rzeczka pojawiała się jako potoczek, gdzieś
w okolicach między Czystem a Włochami. Musiała płynąć powoli, bo
różnica spadku była nieznaczna. Na Czystem równina mazowiecka
ma 115 m n.p.m., a w rejonie Służewia, tam gdzie niedaleko skarpa
nadwislańska ok. 110 m.
Staw Sadurka zajduje się między budynkami LOT’u
przy ul. 17 Stycznia
34
Przy Służewiu Sadurka przybierała już na sile i dalej płynęła do Wilanowa,
gdzie łączyła się z wodami Jeziora Wilanowskiego i dalej aż do Wisły.
W XIII w. na wysokim brzegu Służewia powstał kościół, który przez lat
kilkaset był parafią mieszkańców Włoch i Okęcia. Tak więc w niedziele
i święta, płynęły wody Sadurki, ale też strumień wiernych na msze.
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Prawdę powiedziawszy, to ten strumień wiernych, jak
i wody Sadurki nie były zbyt obfite. Parafia w XV w. mogła
liczyć ok. 1000 dusz, a rzeczka na wysokości Okęcia może
dwa-trzy metry szerokości. Na tym jednak podobieństwo
się kończy, bo wraz z wiekami Sadurka marniała, a liczba
wiernych nieustannie rosła.
Jeszcze 200 lat temu Sadurka istniała, a jej wody
prawdopodobnie napełniała ogromne doły, jakie pozostały
po cegielniach, tworząc stawy szczęśliwickie.
Nasza „włochowska rzeka”, na początku XIX w., jako
nędzny potoczek przecinała trakt idący z Woli na południe
(dzisiejsze ulice: Szczęśliwicka tuż przy Białobrzeskiej).
Dalej rzeczka leniwie, gdzieś w rejonie dzisiejszego
stadionu Okęcie, skręcała na południe. Tu w otoczeniu
podmokłych łąk (obecnie tereny ogródków działkowych)
wypływała na obszarze dzisiejszego lotniska. W tym
miejscu pamiątką po dawnej Sadurce, jest staw o takiej
nazwie, który można podziwiać między budynkami
LOT-u. Najstarsi mieszkańcy podpowiadają, że staw
Sadurka, kryje wiele tajemnic z II wojny światowej - być
może niemieckie uzbrojenie, a może części do samolotów,
które nie wiedzieć czemu znalazły się w stawie.
Dziś rzeczka Sadurka pojawia się dopiero na Służewcu.
Nikt jej nie kojarzy z Włochami, a jej wody nazywają się
Potokiem Służewieckim.
* Włochowska rzeka, Moja Dzielnica Włochy, Nr 1/42/2010 r.
Robert Gawkowski – doktor historii UW i pracownik
naukowy. Jest autorem kilku książek, głównie związanych
z historią kultury fizycznej. Za jedną z nich („Encyklopedia
klubów sportowych Warszawy i jej najbliższych okolic
w latach 1918-39") otrzymał nagrodę Towarzystwa
Miłośników Historii – „Varsaviana 2008". Autor wykłada
na kilku stołecznych uczelniach. Przedmiotem jego szczególnego zainteresowania są czasy II Rzeczpospolitej.
Robert Gawkowski jest mieszkańcem Włoch od pół wieku.
Po napisaniu książek: „Sportowe tradycje warszawskich
Włoch" i (wspólnie z Katarzyna Winogrodzką) „Biblioteka
Publiczna we Włochach" zajął się dziejami dzielnicy.
Wydał monografię dzielnicy „Moja Dzielnica Włochy:
historia Włoch i Okęcia” oraz ,,Tablice pamięci – Miejsca
Pamięci Narodowej w Dzielnicy Włochy”.
35
Dawno, dawno temu... na Okęciu i we Włochach
Urząd Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy
al. Krakowska 257, 02-133 Warszawa
www.ud-wlochy.waw.pl
www.facebook.com/warszawawlochy
W niniejszym opracowaniu wykorzystano zdjęcia współczene i historyczne
pochodzące ze zbiorów następujących osób i instytucji:
Robert Gawkowski (s. 4, 6, 12, 24, 26, 32)
„Ochota 1939-45” (s. 6)
Archiwum Dokumentacji Mechanicznej (s. 8)
Urząd Dzielnicy Włochy m.st. Warszawy (s. 10, 14, 16, 30, 34)
Piotr Kulesza (s. 18)
https://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Mostowski (s. 20)
,,Kłosy”, 1875 r. (s. 22)
https://pl.wikipedia.org/wiki/Antoni_Onufry_Ok%C4%99cki (s. 28)
Druk: SUNNY MEDIA, www.sunnymedia.pl
Warszawa 2015
36

Podobne dokumenty