Gdy świata jest za mało Pilat Aleksandra

Transkrypt

Gdy świata jest za mało Pilat Aleksandra
autor: Alhambra
Gdy świata jest za mało…
22 maja 2014, czwartek
dzień 1
Zdobyłam się na odwagę, by to zrobić. Nie sądziłam, że przyjdzie mi
z taką łatwością pożegnać się z domem. Samotna, z plecakiem i gitarą w ręku,
wyruszam w świat. Jak najdalej od domu. Jak najdalej od stresu, presji, krzyków
i niezrozumienia.
Słyszycie! Tak ! Oto piętnastoletnia Anka wyrusza w podróż za
marzeniami!!!
W domu nikt mnie nie rozumie. Żyję w cieniu starszego brata.
Przyzwyczaiłam się już do samotności. Przez ostatnie dwa lata nie
powiedziałam nikomu o moich problemach. Nie mam przyjaciółki ani nikogo, z
kim mogłabym szczerze porozmawiać. Przerosły mnie wymagania rodziców,
porównywanie mnie do starszego brata oraz kłótnie o wszystko. Postanowiłam,
że wyruszę do cioci, która mieszka w Monachium. Myślę, że tam znajdę
pocieszenie. Wzięłam dwieście złotych z mojej skarbonki. Trzymałam te
pieniądze na specjalną okazję, ale myślę, że ta chwila właśnie nadeszła.
Zaczynam życie na własną rękę.
Jestem dorosła!
30 maja 2014, piątek
dzień 8.
Mam za mało pieniędzy, żeby wyruszyć busem. Muszę zebrać jeszcze
osiemdziesiąt złotych do środy. Właśnie tego dnia planuję wyruszyć do Berlina.
Tam znajdę sposób, żeby dotrzeć do Monachium.
Ostatnio mi się nie wiedzie. Kilka nocy przespałam w parku. Wiem,
że jestem już czterdzieści kilometrów od domu. Trochę przejechałam
autostopem, trochę przeszłam. Póki co nie myślę o rodzinie. Teraz liczę się
tylko ja! Nikt inny!
Wczoraj wpadłam na pomysł, jak zebrać pieniądze na wyjazd. Wzięłam
gitarę i usiadłam na deptaku przed miejscową galerią. Zaczęłam grać.
Kompletnie nie przejmowałam się ludźmi. Sześć lat spędzonych w szkole
muzycznej nie poszło na marne. Grałam i śpiewałam. Czułam się świetnie. Nim
się obejrzałam, w futerale leżało jakieś sto złotych. Wow… niesamowite!!!
Pomyśleć, że grałam tam tylko dwie godziny. Myślę, że gdybym dłużej tam
siedziała, zarobiłabym o wiele więcej. Wszystko układa się po mojej myśli.
15 czerwca 2014, niedziela
dzień 24.
Jestem chora. Mam gorączkę i dreszcze. Oby to nic poważnego.
Opłaciłam bilet do Berlina, ale, niestety, nie udało mi się dotrzeć na
dworzec na czas. Załamałam się. Straciłam prawie wszystkie pieniądze. Nie
mam siły grać na deptaku. Zresztą i tak zostałam stamtąd przegnana. Z mojego
pierwszego miejsca pracy. Właściciel stwierdził, że odstraszam klientów. Teraz
nie mam pieniędzy na jedzenie ani leki. W plecaku mam jeszcze bułkę i butelkę
wody. Wystarczy mi to do jutra. Nie chcę żebrać. Nie chcę się poniżać, więc
postanowiłam wyruszyć dalej.
Tydzień temu poznałam Wojtka - chłopaka w podobnej sytuacji. Jest
brunetem o jasnej karnacji. Ma siedemnaście lat. Uciekł z domu od ojca
alkoholika i matki, która bała mu się postawić. Dzielimy się jedzeniem i
pomagamy sobie. Opiekuje się mną. Biwakujemy teraz na łące obok rzeki. W
nocy rozpalamy ognisko. Za dnia planujemy trasę dalszej wędrówki. Według
mojej mapy do celu pozostało pięćdziesiąt sześć kilometrów. Zdałam sobie
sprawę, że Wojtek zastępuje mi mojego starszego brata. Jest dokładnie taki jak
Kamil, mój okropny starszy brat, z wiecznie potarganymi włosami i skupionym
wzrokiem. Bardzo często się z nim kłóciłam. Trochę mi go brakuje.
Nie, żebym tęskniła… Nie! To nie w moim stylu. Nadal jest dla mnie
tylko złym wspomnieniem. Muszę przerwać te wspominki…. Idę wyprać moją
przedartą na plecach koszulkę.
17 czerwca 2014, wtorek
dzień 26.
Czuję się lepiej! Wróciło mi dobre samopoczucie. Jak to cudownie
budzić się wczesnym rankiem wraz ze wschodem słońca oraz zasypiać,
wpatrując się w głębię czarnego sklepienia. Liczenie gwiazd jest dla mnie
najlepszą kołysanką.
Dziś przypomniałam sobie list, który zostawiłam rodzicom na moim
łóżku:
Kochana rodzino!
Wiem, że nie wytrzymałabym długo w tym chorym środowisku. Życie
w cieniu mojego starszego braciszka wcale nie okazało się być marzeniem. Brak
mi przyjaciół. Ciężka praca nad ocenami, bo ,,mogą być lepsze". Chciałabym
być normalną dziewczyną. Chciałabym, żeby komuś na mnie zależało.
Chciałabym, żebyście wiedzieli, co czuję. Jestem zakompleksioną dziewczyną,
bez przyjaciół, bez marzeń i ambicji. Wymagacie ode mnie za dużo. Szkoła
muzyczna, plastyczna, kurs angielskiego i niemieckiego, karate i siatkówka.
Dodatkowo lekcje i sprzątanie. Przerosło mnie to. Dlatego postanowiłam uciec
od tego. Wiem, jestem tchórzem, ale inaczej nie potrafię. Mam dość! Dlatego
uciekam. Nie chcę tak dalej żyć. Poradzę sobie. Jestem dojrzalsza niż myślicie.
Nie szukajcie mnie. Będę bezpieczna, obiecuję. Dziękuję za wszystko.
Wasza Anka
Chyba mi ich brakuje. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym zobaczyła ich
teraz. Czuję do nich wielką niechęć, ale jednocześnie coś, czego nie jestem
w stanie opisać. Mam nadzieję, że to uczucie szybko minie. Ciągle pamiętam też
o moim psie. Fabian był z nami od trzech lat. Kocham tego małego futrzaka.
Wiele bym dała, żeby móc się teraz z nim pobawić.
29 lipca 2014, wtorek
dzień 68.
Razem z Wojtkiem przebyliśmy już wiele kilometrów. Bardzo się
zżyliśmy. Mamy, co jeść. Zarabiam, grając na ulicy, a Wojtek zbiera owoce.
Wbrew pozorom nie brakuje nam podstawowych środków do życia.
Mamy trzy zapalniczki. Ogień jest teraz dla nas niezbędny. Nie
myślałam, że kiedyś zapałka będzie dla mnie cenniejsza niż najnowszy model
telefonu. Mamy psa. Nazwałam go Fabi. Wojtek przyniósł go z lasu. Ktoś
przywiązał go smyczą do drzewa. Pies był brudny, głodny i wyczerpany.
Daliśmy mu jeść. Wykąpałam go w rzece. Od razu odzyskał siły. Mam się kim
zajmować, gdy mój towarzysz wychodzi do pracy. Zbiera puszki, butelki,
pakuje zakupy w sklepie. Co się nadarzy.
Podziwiam go. Wojtek opiekuje się mną, pomaga mi, dba o mnie i
zachowuje się jak mój ojciec, a jest tylko rok starszy ode mnie. Zdaję sobie
sprawę, że dużo przeszedł w życiu. Dziękuję Bogu, że opatrzył mnie takim
cudownym aniołem stróżem. Przynajmniej na czas podróży, bo wiem że kiedyś
nasza wycieczka się skończy. Gdzie zamieszkam oraz czy dożyję jutra… Nic
nie jest ważne.
21 sierpnia 2014, poniedziałek
dzień 91.
Wojtek zachorował. Ma gorączkę.
Tydzień temu zranił się w nogę. Nic mi o tym nie powiedział. Owinął
ranę brudną szmatą. Wdało się zakażenie. Mógł mi powiedzieć. Mam apteczkę.
Boję się, że to może być coś poważnego. Może będzie potrzebna interwencja
lekarza? Co wtedy zrobimy?
Rolnik, u którego pracował, pozwolił nam zostać na noc, najeść się,
wykąpać i wyspać. Wspaniale było wziąć prysznic w domu, niekoniecznie
swoim, ale wreszcie to nie była rzeka, jezioro ani prysznice publiczne.
Dostaliśmy koc od babci mieszkającej obok. Cieszy nas każdy, nawet
najmniejszy gest z ich strony. Nie wiedziałam, jak mam im podziękować.
Chcieliśmy opuścić dom rolnika, ale Wojtek od samego rana majaczył.
Poprosiłam właściciela, by dał nam jakikolwiek lek zbijający gorączkę.
Dostałam pudełeczko paracetamolu. Podałam go przyjacielowi i po godzinie
było już lepiej. Chciałam sprawdzić, czy rana na jego nodze się goi, ale po
zdjęciu bandaża zobaczyłam czerniejącą ranę. Polałam ją wodą utlenioną, po
czym znowu poszłam do rolnika. Opowiedziałam, jak mają się sprawy, a on
postanowił zabrać Wojtka na SOR. Zostałam sama. Wyprałam wszystkie nasze
ubrania i rozwiesiłam na płocie obok ogródka. Podałam Fabiemu wodę.
Teraz czekam. Boję się o jutro. Nie swoje, lecz kolegi. Bardzo się
do niego przywiązałam. Nie wiem, czy poradziłabym sobie sama. Proszę Boga,
aby wyzdrowiał.
24 sierpnia 2014, czwartek
dzień 94.
Wojtek w końcu ma się lepiej. Dostaliśmy od rolnika i jego sąsiadów
leki, mydło, jedzenie i cieplejsze ubrania.
Od kiedy ostatni raz widziałam mamę, minęło całe dziewięćdziesiąt
cztery dni. Dziś nie mogę przestać o niej myśleć. Mam ochotę płakać.
Nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Chciałabym wiedzieć, co z nimi, jak się mają.
Czy jeszcze o mnie pamiętają? Czy Kamil dostał się na swoje wymarzone
studia? Czy tata nadal składa modele samolotów?
Nienawidzę tego uczucia, które bez przerwy mnie dławi. Bo z jednej
strony ich nienawidzę, z drugiej kocham.
Znaleźliśmy miejsce, gdzie bezpiecznie możemy spędzić kolejne dni,
może tygodnie. Wciąż nie mogę zapomnieć o mamie. Chyba… Dziś są jej
urodziny. Powinnam zadzwonić? Wysłać kartkę? Ciekawa jestem, czy wie, że
jej nieutalentowana i niesamodzielna córka przeżywa przygodę swojego życia.
W końcu… nic nie umiem. Do niczego się nie nadaję… Przecież już dawno
straciła wiarę w to, że zostanę ,,kimś”. Lubiła wyzywać mnie od nieudaczników,
idiotów. Mówiła, że mam talent tylko do płakania w poduszkę i do
kolekcjonowania śmieci w pokoju. Pytała Boga, dlaczego wszystkie córki
koleżanek są normalne, a jej taka nieudana. Dobrze, że dziś jestem tu, a nie w
tym
chorym
domu.
30 września 2014, sobota
dzień 131.
Z nami wszystko porządku. Jesteśmy zdrowi. Jemy dobrze.
Dziś kończę szesnaście lat.
Według mojej mapy jestem już dwieście trzydzieści cztery kilometry
od domu cioci. Nie tęsknię. Wyzbyłam się wszelkich uczuć, chociaż bardzo
staram się być choć trochę szczęśliwa.
Wczoraj wieczorem powiedziałam Wojtkowi, że nie chcę już jechać
do Monachium. Ucieszył się. W naszym domku, a raczej melinie, którą
uprzątnęliśmy i umeblowaliśmy, mieszka się dobrze. Jestem zadowolona z
dotychczasowego życia w trasie. Schudłam. Nawet bardzo. Pozbyłam się
mojego kompleksu. Jednakże to tylko jeden, a mam ich jeszcze dziesiątki.
Za naszym domkiem znajduje się studnia. Radzimy sobie dobrze.
Jesteśmy czyści. W naszym małym mieszkanku mamy dwa pokoje i spiżarnię.
Korzystamy tylko z jednego pokoju, a w spiżarni trzymamy wodę w butelkach,
zapas jedzenia i leki. Jeszcze pół roku temu nie sądziłam, że schronienie w
walącym się domu uznam za wygodne. Mamy jeszcze dwadzieścia jeden
złotych. Każdy grosz się liczy.
14 października 2014, środa
dzień 145.
Stało się najgorsze! Złamałam rękę!
Razem z Wojtkiem pojechaliśmy busem do szpitala oddalonego o
jedenaście kilometrów od naszego mieszkania. Powiedzieliśmy, że jesteśmy
rodzeństwem. Daliśmy im moją legitymację. Lekarz spojrzał na mnie
podejrzliwie, ale nie spytał, co robię z bratem tak daleko od domu. Wyjaśniłam
mu, że jesteśmy na wycieczce, ale upadłam i złamałam rękę. Bez słowa
zagipsował ramię. Dostałam wypis. Wróciliśmy.
Wojtek dba o mnie teraz bardziej niż zwykle. Pomimo iż moja lewa
ręka jest w gipsie, nadal mogę wykonywać takie czynności jak gotowanie i
zbieranie owoców. Wojtek podał mi coś przeciwbólowego, po czym wyszedł.
Powiedział, że postara się o jakąś robotę.
Zajrzałam do mojego plecaka. Dogłębnie szukałam, sama nie wiem
czego. Miałam nadzieję, że znajdę jakieś zdjęcie brata albo rodziców, ale w
moim wielkim, turystycznym plecaku znalazłam sto złotych! Aż trudno
uwierzyć! Czy chowałam w plecaku jakieś pieniądze przed wyruszeniem? A
może ktoś zapomniał wyjąć je po skończonej wycieczce? Potraktowałam to jako
dobry
znak.
28 października 2014, środa
dzień 159.
Jestem wyczerpana. Nie mam siły na nic. Wciąż myślę o rodzicach. Brak
mi domu. Brak mi tego wszystkiego, od czego uciekłam.
Nigdy nie doceniałam magii tej chwili, gdy jedliśmy wszyscy razem
obiad. Nie doceniałam tego, że tata przyjeżdżał po mnie do szkoły. Tęsknię za
nimi wszystkimi. Nie widzieliśmy się aż sto pięćdziesiąt dziewięć dni.
Od kilku dni ogarnęła mnie melancholia. Nie mam siły jeść. Nie mogę
spać. Świadomość, że nigdy więcej ich nie zobaczę, stała się tak paraliżująca, że
na samą myśl o tym płyną mi łzy. Wojtek zauważył, że coś się ze mną dzieje.
Nie powiem mu przecież, że chcę wrócić do domu. Jest moim przyjacielem. Być
może uratował mi życie. Jego odwaga, dojrzałość i odpowiedzialność sprawiły,
że stał się dla mnie autorytetem. Postaram się jakoś uporać z moimi uczuciami.
6 grudnia 2014, sobota
dzień 198.
Dziś są mikołajki. Zawsze w szkole obdarowywaliśmy się upominkami,
a w domu obok łóżka czekały prezenty.
Dzisiaj najlepszym prezentem byłaby możliwość przytulenia się do
mamy. Posłuchanie jakiegoś śmiesznego żartu taty albo chociaż możliwość ich
zobaczenia. Nadal źle śpię. Chciałabym napić się ciepłego kakao, tak jak kiedyś.
Jest zimno. Dwa dni temu spadł pierwszy śnieg. Mój przyjaciel zdobył
kurtki. Chyba kupił je w sklepie z odzieżą używaną. Moja jest ciepła, sporo
za duża i z odblaskami na rękawach. Wojtek ma dobrą, ale chyba niezbyt ciepłą.
Na podwórku rozpalił ognisko. Mamy teraz sto czterdzieści trzy złote i
pięćdziesiąt dwa grosze. Wojtek zatrudnił się u gospodarza, który mieszka
niecały kilometr od naszego schronienia. Opowiadał mi, że ma tam pod opieką
czternaście krów i całą fermę kur. Dostaliśmy jeszcze jeden koc oraz sporo
jedzenia. Codziennie dostajemy butelkę świeżego mleka.
Długo myślałam nad sensem takiego życia. Teraz wiem, że to nie dla
mnie. Wolę budzić się co rano w moim ciemnym pokoju i znosić krzyki
rodziców niż żyć, żebrząc.
23 grudnia 2014, wtorek
dzień 215.
Jutro Wigilia.
Postanowiłam powiedzieć Wojtkowi o mojej decyzji. Chcę wrócić do
domu. Niczego nie pragnę bardziej.
Chcę, aby pojechał ze mną.
24 grudnia 2014, środa
dzień 216.
Wracamy do domu. Ja, Wojtek oraz Fabi. Kupiliśmy bilety. Wsiedliśmy
do busa. Czeka nas aż pięć godzin drogi, ale warto.
Cieszę się, ale jednocześnie niemiłosiernie się boję. Biję się z myślami.
Jak zareagują rodzice? Będą źli? Co wydarzyło się przez pół roku? Czy
wszystko jest tak jak dawniej? Bardzo boję się spotkania z rodziną. Przecież
mogą wyrzucić mnie z domu. Może oni już o mnie zapomnieli? Nie chcę o tym
myśleć, ale nie mogę przestać się martwić. Jestem na siebie zła, chyba
popełniłam błąd.
25 grudnia 2014, czwartek
dzień 217.
Jesteśmy tylko czterdzieści kilometrów od domu. Dziś Boże Narodzenie.
Musimy iść piechotą albo prosić przygodnych kierowców o podwózkę. Jest
bardzo zimno. Śnieg sięga nam do kolan. Ja i Wojtek na zmianę niesiemy
Fabiego, bo inaczej zamarzłby w głębokim śniegu. Dotarliśmy do schroniska dla
bezdomnych. Postanowiliśmy, że zostaniemy tu do jutra, bo zabrakło nam siły.
Mamy nadzieję, że następnego dnia wsiądziemy bezpiecznie do busa i
dojedziemy do domu. Póki co, idziemy spać.
26 grudnia 2014, piątek, godz. 13:28
dzień 218.
Jeszcze nigdy nie czułam się tak zestresowana. Siedząc w busie,
rozważam, czy decyzja, którą podjęłam, była dobra. Mam wrażenie, że wracam
gdzieś, gdzie nikt mnie nie potrzebuje. Ale ja potrzebuję osób, które tam
mieszkają. Pogodzę się z tym, jeśli rodzice wyrzucą mnie z domu. Jestem z
jednej strony podekscytowana, a z drugiej czuję się winna i samolubna. Bardzo
dużo nauczyła mnie ta podróż. Chyba stałam się dojrzalsza. Podczas tych
dwustu osiemnastu dni poznałam siebie, zrozumiałam, co tak naprawdę jest
ważne oraz jak wielka jest siła miłości.
26 grudnia, piątek, godz. 18:12
dzień 218.
Jestem. Stoję przed domem. Trzymam dłoń Wojtka. W drugim ręku
gitara. Na ramieniu plecak. Fabi skomli cichutko, jakby czuł, że to bardzo
stresująca chwila. Moje serce bije jak szalone. Po policzkach spływają powoli
łzy. Chwila zawahania... Nogi jak z waty. Nagle… Zamieram.
Drzwi się otwierają a w nich pojawia się zatroskana twarz mamy.
Pobladła. Patrzy na mnie nieprzerwanie przez kilka sekund. Jej wzrok
przeszywa mnie całą. Mam wrażenie, że ta chwila trwa wieczność. Kubek z
kawą wypada jej z rąk. Szkło roztrzaskuje się o kostkę brukową. Jej twarz
zalewa się łzami.
-To już koniec – myślę.
Ale nie… to dopiero początek. Teraz świat otwiera się dla mnie na nowo. Wiem,
że świat stoi dla mnie otworem, ale dopiero od dziś.

Podobne dokumenty