Wydawnictwo Lambook

Transkrypt

Wydawnictwo Lambook
Lambook
Suzanna Clarke
Nowe życie w sercu marokańskiej medyny
Przełożyła
Alicja Oleksy-Sroga
Tytuł oryginału
A House in Fez. Building a Life in the Ancient Heart of Morocco
Copyright © Suzanna Clarke 2007
Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Lambook
Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Lambook
Photographs copyright © Suzanna Clarke 2007,
z wyjątkiem zdjęcia na górze s. 147 copyright © Sandy McCutcheon
oraz zdjęcia na s. 160 copyright © Lambook
Redakcja:
Dorota Trzcinka/InEdit
Korekta:
Katarzyna Wojsław
Projekt okładki i opracowanie typograficzne:
Piotr Budkowski
ISBN: 978-83-63531-00-3
Wydawnictwo LAMBOOK
Kraków 2012
www.lambook.pl
Dla moich rodziców, Meg i Henry’ego, dzięki którym rozpoczęła się ta
przygoda, oraz dla Sandy’ego, mojego drogiego męża, który nadal bierze
w niej udział
RIAD ZANY
Może i było to przejawem szaleństwa, ale po zaledwie drugim pobycie w Fezie, dawnej stolicy Maroka, postanowiliśmy kupić tam dom.
Zupełnie jak ci zapaleńcy, którzy w przypływie podobnej beztroski
nabywają nieruchomość w obcym, odległym kraju, którego języka nie
znają i z którego mieszkańcami nie mają właściwie nic wspólnego.
Choć Maroko dzieli od Europy tylko trzynaście kilometrów
Cieśniny Gibraltarskiej, to równie dobrze mogłoby znajdować się
na innej planecie. Położone w północno-zachodniej części Afryki
i oddzielone od reszty kontynentu bezkresną Saharą, po arabsku nazywane jest Al-Maghreb al-Aqsa, Najdalszym Zachodem. Jest to kraj
etnicznej mozaiki, gdzie wzajemnie przenikają się kultury: berberyjska, afrykańska i arabska, a także francuska i hiszpańska, przy czym te
ostatnie pojawiły się tutaj stosunkowo niedawno. Pisarz Paul Bowles
zwykł mawiać o Maroku, że jest ono miejscem, w którym podróżnicy szukają tajemnicy, i w którym ją znajdują. Muszę przyznać,
że miał rację.
7
Po raz pierwszy pojechaliśmy do Maroka w 2002 roku. Początek tej
podróży nie wróżył nam jednak zbyt dobrze. Najpierw, po posiłku
zjedzonym w jednej z wyszukanych restauracji, na własnym żołądku doświadczyłam uroków szaleńczego marokańskiego quickstepa,
a potem, w sklepie z dywanami zostaliśmy nieprawdopodobnie naciągnięci przez przemiłego sprzedawcę, który do perfekcji opanował
sztukę zarabiania na naiwnych obcokrajowcach. Bądź co bądź, umiejętność tę rozwijano tu przez wieki.
Mimo to Maroko zauroczyło mnie i Sandy’ego jak żaden inny
kraj dotąd. Było intrygujące i cudownie wręcz mozaikowe, niczym
wzory kafli zdobiących ściany budynków. Maroko ma w sobie coś
mistycznego – choć na pierwszy rzut oka wygląda jak wyjęte ze
Starego Testamentu, to dość swobodnie radzi sobie z nowoczesnością. Kawiarenki internetowe sąsiadują tu z tradycyjnymi warsztatami
rzemieślników, a wieśniacy na osiołkach truchtają pod bilboardami
reklamującymi najnowsze modele telefonów komórkowych. Przed
meczetami, ustawione w rzędy, stoją zgodnie obok siebie sportowe
buty i tradycyjne wsuwane babusze* o wąskich, szpiczastych noskach.
Na sukach** kobiety w długich, luźnych okryciach i chustach na głowach towarzyszą swoim córkom z modnymi fryzurami, paradującym
w nieodłącznych szpilkach. Ta różnorodność dotyczy także jedzenia.
Można tu przekąsić coś zakupionego wprost na ulicznym straganie,
można usiąść w kawiarni utrzymanej w perskim stylu albo przy stoliku na wewnętrznym dziedzińcu domu, tuż obok szemrzącej fontanny.
Można zatopić się w szalonym ulicznym zgiełku lub podążać brukowanymi uliczkami na grzbiecie osiołka; można w końcu dosiąść wielbłąda i przemierzać na jego grzbiecie bezkres Sahary.
Nas szczególnie zachwycił Fez – miasto leżące w misowatej dolinie,
co latem chroni je przed upałami, a zimą osłania przed przeszywającymi,
* babusze – marokańskie pantofle, szyte ręcznie z barwionej na różne kolory
koziej skóry [o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od
tłumaczki]
** suk – w krajach arabskich targowisko, bazar 8
mroźnymi wiatrami znad Atlasu. Feska medyna* – otoczona murem
stara część miasta – jest kulturowym i duchowym centrum Maroka,
a także niezwykłym miejscem, które równocześnie pobudza wszystkie zmysły. Jej niezliczone, poplątane uliczki nie są sztucznym, muzealnym wytworem, ale tętniącą życiem enklawą, którą nieustannie wypełnia gwar zabieganych i zajętych własnymi sprawami
mieszkańców. Medyna w Fezie to największa na świecie wolna od
ruchu ulicznego przestrzeń miejska, zamieszkiwana przez ćwierć
miliona ludzi, z czego obcokrajowcy stanowią tylko niewielką część.
W odróżnieniu od Marrakeszu czy Tangeru, w Fezie turyści wciąż
giną w tłumie rdzennych mieszkańców.
W środkowej części medyny, za grubymi murami z piaskowca
znajdują się tysiące domów o płaskich dachach. Widziane z oddali,
tworzą nieprzeniknioną, gęstą plątaninę, przypominającą kubistyczne
odzwierciedlenie gniazda termitów, gdzie jeden pokój znajduje się nad
schodami sąsiada, kolejny zaś wisi w powietrzu, wystając ponad drzwi
kuchenne innego domu. Budynki zwrócone są do ulicy ślepymi ścianami. Tylko intrygujące drzwi wejściowe każą przypuszczać, że coś kryje
się za murami. Drewniane odrzwia zazwyczaj zdobione są misternymi
rzeźbieniami lub kutymi zawiasami w kształcie ręki Fatimy (córki proroka), co – jak się tu wierzy – ma chronić przed „złym okiem”.
W obrębie medyny kamienice bogaczy sąsiadują z domami biedaków, choć na zewnątrz wszystkie budynki wyglądają równie obskurnie.
Według muzułmańskiej filozofii Bóg i rodzina są bowiem ważniejsze
niż pokazywanie innym własnego bogactwa. Pośród domów widoczne
są zielone wieże minaretów, z których pięć razy dziennie dobiega melodyjny głos, odbijający się echem po okolicznych dachach. Później dołącza do niego kolejny, i następny, i jeszcze jeden, aż w końcu całe miasto rozbrzmiewa śpiewami muezzinów** nawołujących do modlitwy.
Oczywiście, niektóre aspekty życia w Maroku, takie jak żebractwo,
* medyna – starówka w miastach Bliskiego Wschodu
** muezzin – niższy duchowny islamski, który głośnym śpiewem z minaretu
nawołuje wiernych do modlitwy
9
praca dzieci czy przedmiotowe i bezwzględne traktowanie zwierząt,
stanowiły poważne wyzwanie dla naszej tolerancji. Zdawaliśmy sobie
jednak sprawę z tego, że są one jedynie częścią złożonej rzeczywistości, a serdeczność ludzi oraz kulturowe i historyczne bogactwo kraju
przeważyły nad wątpliwościami. W Maroku, jak nigdzie indziej, oboje
czuliśmy, że naprawdę żyjemy. Czuliśmy, że smakujemy życie wszystkimi zmysłami.
Po powrocie z pierwszej marokańskiej wycieczki rozłożyliśmy w salonie naszego domu w Brisbane przywieziony ze sobą, słono przepłacony dywan. Miał kolor słońca zachodzącego nad piaskami Sahary.
Wpatrując się w niego, wspominaliśmy niezwykły urok Maroka
i godzinami rozprawialiśmy o naszej nieznajomości tej odmiennej
i odległej kultury. Równocześnie z trudem powracaliśmy do codziennego życia. Bombardujące nas każdego dnia reklamy wydawały się
jeszcze bardziej natarczywe niż zwykle, a supermarkety – smętne
i nijakie. Większość sprzedawanych w nich produktów była szczelnie zamknięta w foliowych opakowaniach zaprojektowanych tak, by
niemal całkowicie ukryć ich zawartość. Zresztą ta często tak bardzo
odbiegała od oryginału, że nie sposób było go rozpoznać. Nawet
warzywa i owoce – zwiędnięte i kilkakrotnie droższe niż w kraju
pochodzenia – krępowano folią. Niektóre z nich przemierzyły pół
świata, bym mogła je kupić. Bo przecież my, mieszkańcy tak zwanego „rozwiniętego” kraju, wciąż tkwimy w złudnym przekonaniu, że
mamy wszystko to, co najlepsze. Co się stało z pulsującymi życiem,
zatłoczonymi rynkami i kupieckimi tradycjami, rozwijanymi przez
wieki? Gdzie się podziały piętrzące się na stosach warzywa i owoce,
które dostępne są tylko we właściwym sobie sezonie i które przywozi
się prosto z farm, gdzie pozwolono im spokojnie dojrzeć na krzakach,
drzewach albo w ziemi? Na marokańskich targowiskach można powąchać każdy produkt, dotknąć, a często także skosztować wszystkiego,
co chce się kupić. Dopiero potem, wpatrując się przenikliwie w oczy
sprzedawcy, można wypytywać go ze swadą o jakość i cenę towaru.
Gdy przychodziły dni, w których czułam, że ściany pokoju napierają
10
na mnie bezlitośnie, surfowałam po Internecie w poszukiwaniu informacji o Maroku. Odkryłam wśród ich ogromu sporo stron z ofertami
nieruchomości na sprzedaż. I tak, niespiesznie, acz konsekwentnie,
dojrzewała we mnie myśl, by kupić tam dom. Spędzając w Maroku kilka miesięcy, moglibyśmy poznać jego uroki i odkryć tę niezwykłą, nieznaną nam rzeczywistość znacznie lepiej niż podczas zwykłych wycieczek. Pomysł ten, choć z początku zupełnie nierealny, zawładnął moją
wyobraźnią i całkowicie zdominował sny. Niepostrzeżenie zaczęłam
snuć romantyczne wizje starych, muskanych złotym światłem murów,
które przez lata były niemym świadkiem przemijania i narodzin kolejnych pokoleń. Czułam, że gdzieś tam czeka dom, który mamy ocalić
i któremu trzeba przywrócić dawną świetność.
Może tylko z nieco lepszą łazienką…
Z pewnością jednym z powodów, dla których tak dobrze układa mi się
z Sandym, jest to, że nigdy nie powstrzymywał mnie przed najbardziej
nawet szalonymi pomysłami. Prawdę mówiąc, często sam angażował
się w nie mocniej ode mnie, i to zwykle w momencie, gdy ja zaczynałam powoli z nich rezygnować. W ciągu dziesięciu lat wspólnego
życia zdarzało się również, że to właśnie jego entuzjazm przesądzał
o naszym zaangażowaniu w pewne projekty. Tak stało się i tym razem.
Widząc, że jestem coraz bardziej sfrustrowana wysokimi cenami
domów położonych w typowo turystycznych enklawach, zapytał niemal od niechcenia:
— Dlaczego nie poszukasz czegoś w Fezie?
Trafność tej uwagi uderzyła mnie z całą mocą. Było przecież mało
prawdopodobne, że miejsce, którego szukamy, będzie reklamowane na jakiejkolwiek stronie internetowej – ono czekało ukryte gdzieś
wewnątrz medyny, gdzie mieszka zaledwie kilku obcokrajowców.
Całe przedsięwzięcie miało oczywiście swoje wady, jak każde szaleństwo w stylu kupowania domu po drugiej stronie świata. Należało
liczyć się ze skurczami nóg i potencjalną zakrzepicą spowodowaną
dwudziestosześciogodzinnym lotem. I trzeba było odpowiedzieć sobie
na fundamentalne pytanie: kiedy mielibyśmy spędzać tam czas? Nasze
11
życie wypełniała praca zawodowa – ja pracowałam jako redaktorka
w dużej gazecie, Sandy zaś prowadził program radiowy w stacji o ogólnokrajowym zasięgu, nie było więc mowy o regularnym trybie pracy.
Jak zatem zdołalibyśmy zająć się nieruchomością w innym kraju?
Co więcej, nie mieliśmy pojęcia, co należało zrobić, by kupić dom
w Fezie. Nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc, nie było pod ręką
gotowych wskazówek z gatunku „zrób to sam” czy poradnika w stylu
Jak kupić nieruchomość w Maroku. I pozostawało jeszcze jedno pytanie: jaki los czeka posiadłość pod naszą nieobecność? Znałam historie o opuszczonych, doszczętnie splądrowanych domach, z których
wyrwano nawet drzwi i instalację elektryczną. Podobno jeden stary
budynek wręcz się zawalił, gdy złodzieje usunęli z niego belki nośne.
Szykując się do prawdziwego skoku na głęboką wodę, zaciągnęliśmy olbrzymi kredyt hipoteczny, dobrowolnie stając się niewolnikami
własnych pensji. Sen z powiek spędzała nam także kwestia trudności językowych. W większości miejsc w Maroku, wykluczając główne
szlaki turystyczne, angielski był rzadkością. Mój francuski zatrzymał
się niestety na poziomie szkoły średniej, a Sandy potrafił powiedzieć
zaledwie kilka słów w daridży*.
Choć lista argumentów „przeciw” ciągnęła się w nieskończoność,
to sam pomysł nie dawał nam już spokoju. Chodził nam po głowach,
dojrzewał i buzował w zakamarkach umysłów. To, co ostatecznie
miało się wydarzyć, znacznie jednak odbiegało od naszych najśmielszych wyobrażeń. Naiwni i nieświadomi, wkroczyliśmy w nieznane,
by doświadczyć najintensywniejszych i najzabawniejszych przeżyć
w naszym życiu.
* daridża – marokański dialekt języka arabskiego, z licznymi wpływami berberyjskimi i francuskimi, używany przez mieszkańców Maroka w codziennym
życiu
12

Podobne dokumenty