O Mauritiusie słyszałem wiele niesamowitych rzeczy. Któż z nas nie

Transkrypt

O Mauritiusie słyszałem wiele niesamowitych rzeczy. Któż z nas nie
| 16 | kite |www.h2o-magazyn.pl
Słodki
P
rojekt Mauritius powstał na początku
zeszłego roku. Wtedy to pewien znajomy, zauroczony jego klimatem, postanowił wybudować sobie tam małą
hacjendę. Niewielki dom, w którym
dostatnio będzie mógł spędzić jesień
swojego życia. Wszak do emerytury
mu jeszcze daleko, ale z pewnością
jest to dobry pomysł i trafiona inwestycja. Przejdźmy jednak do tematu.
Na zachętę wystarczyło mi jedno jego
zdanie: – Stary, tu wieje 10 miesięcy
w roku!
Informację przyjąłem trochę
sceptycznie. Jeśli to tak dobry spot,
z pewnością już bym o nim słyszał.
Zacząłem szperać w sieci. Statystyki
windguru dla samego Mauritiusa nie
wyglądały zbyt ciekawie, choć na oddalonej o 500 km wyspie Rodrigues
dmucha praktycznie przez cały rok.
Obie mapy wysp naszpikowane są
spotami i informacjami o szkółkach
kite’owych. Wszystko wskazywało
na to, że jest to idealne miejsce na
spędzenie początku naszej zimy.
Podróży nie da się określić inaczej
jak „never ending story”. Pierwsze
schody zaczynają się już przy zakupie
biletu. Aby nabyć go po korzystnej ce-
nie, należy dokonać transakcji na kilka miesięcy przed podróżą. Nie czuję
obawy przed lataniem, ale na samą
myśl o drodze serce stawało mi w
gardle. Ponad 36 godzin spędzonych
w samolocie i na lotniskach nawet
pilota może doprowadzić do białej
gorączki. Mogłem za to zwiedzić
lotnisko-miasto we Frankfurcie oraz
troszkę mniejsze, ale za to bardziej
O Mauritiusie słyszałem wiele niesamowitych rzeczy.
Któż z nas nie oglądał lmów o tropikalnych bajecznych
krajobrazach oraz beztroskim życiu prowadzonym na wyspie.
Mauritius zawsze działał na mnie w swój czarodziejski
sposób. Przyzywał mnie od wielu lat, lecz nigdy wcześniej
nie udało mi się na niego trać.
www.h2o-magazyn.pl
| kite | 17 |
Mauritius
klimatyczne w Dubaju. Z uwagi na
panujący na nim folklor żałowałem,
że nie mam pod ręką aparatu, gdyż
bez dwóch zdań zachowywałbym się
jak japoński turysta. Na szczęście pani
w biurze podróży chyba zlitowała się
nade mną i większą część przelotu
odbyłem liniami lotniczymi Emiratów
Arabskich. Każdy z pasażerów miał
tam do dyspozycji minikomputer
z dużą ilością gier, nowości kinowych
oraz klasyki filmowej. Oczywiście
po tylu godzinach podróży nic dalej
nie mogło pójść łatwo. Najpierw stoczyłem godzinną walkę o wizę, a na
końcu czekałem na spóźniony dwie
godziny samolot, którym podróżowali znajomi. No i w końcu Welcome
to Mauritius! Wszystkie opóźnienia
spowodowały to, iż nasz kierowca
znudzony czekaniem wrócił do
miasta, a my taksówką dotarliśmy do
miejsca przeznaczenia – La Gualette.
Trafiliśmy do miłych bungalowów
położonych na wzgórzu niewielkiej
wioski. Chwila na ogarnięcie po podróży, szybki test basenu i ruszyliśmy
obejrzeć spot. Niestety, dotarliśmy
tam w momencie zapadania zmroku.
Krajobraz szarzał, a wiatr powoli
milkł. Postanowiliśmy wystartować
szybko kite’a i spróbować złapać
choć kilka halsów. Niestety, latawiec
nie chciał nawet utrzymać się przez
dłuższą chwilę w powietrzu.
Zdecydowaliśmy się więc na
szybką ewakuację i uwieńczenie przyjazdu kolacją w miejscowej tawernie.
Do Shirokana trafiliśmy grubo po
dziewiątej. Zajęliśmy ostatni wolny
stolik i z niecierpliwością czekaliśmy
na przysmaki z Oceanu Indyjskiego.
Wszelkie opowieści o maurytyjskiej
kuchni mijały się z prawdą. Ona nie
jest dobra. Jest znakomita. Wszystkie
potrawy były przepyszne, a rachunek
wyniósł tyle, ile za obiad w McDonaldzie. Po niespełna kilkugodzinnym
pobycie zauroczeni wyspą, z pełnymi
żołądkami udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Z zaśnięciem nie
mieliśmy większych problemów. Po
zaledwie kilku godzinach snu obudził
nas panujący na zewnątrz skwar.
| 18 | kite |www.h2o-magazyn.pl
Półprzytomni spakowaliśmy sprzęt
i czym prędzej ruszyliśmy na spot.
Od najbliższej kitemiejscówki
dzieliło nas 12 kilometrów. Spot
położony jest w Le Morne, zaledwie
5–10 minut drogi od Klubu Mistral,
zaraz pod świętą hinduską górą Brabant. Pojawiliśmy się tam tuż przed
dziesiątą. Na miejscu było już wiele lokalnych szkółek, a co chwila pojawiali
się nowi kajciarze. Najważniejsze, że
wiało! I to całkiem dobrze. Dwunastkę odpuściłem od razu i zacząłem
pompować dziesiątkę Havoca. Nie
miałem jeszcze szansy pływać na
modelach 08, więc zżerany ciekawością chyba w minutę otaklowałem
sprzęt. Wystartowałem latawca.
Sprawdziłem siły na barze i panowie
szlachta – czas na wodę. Wiatr
dmuchał bardzo równo, a kite chodził
bajkowo. Przez głowę przelatywały
mi rady przyjaciół, abym pierwszy
tydzień potraktował lightowo, ale
nie mogłem sobie odmówić małego
hard core’u. Po dwunastej rozwiało
się na dobre. Postanowiłem zmienić
latawca. Havocem byłem zauroczony,
ale po pięciu minutach jazdy na Hi-Fi
zakochałem się w nim. Oba kite’y są
bardzo szybkie, jednakże Hi-Fi kręci
kiteloopy dosłownie w miejscu. Ma
przy tym niesamowitego powera
zarówno przy klasycznych skokach,
jak i przy wybiciu z krawędzi. Jednym
słowem – nosi niesamowicie.
Pierwszy dzień, mimo pokus,
postanowiłem potraktować jednak
lightowo. Długie przerwy i tylko
cztery sesyjki na wodzie. Nie powiem,
korciło mnie na więcej, bo jazda na
tym spocie to czysta przyjemność.
Termika tworzy piękny offshore,
który wieje do późnego popołudnia.
Akwen jest ładnie poukładany. Po
prawej stronie bawią się szkółki, po
lewej znajduje się miejsce dla zaawansowanych. To ponad pół kilometra
płaściutkiej wody, niezbyt głębokiej,
ale ciepłej.
Jeśli chcielibyście popływać na
falach, to trzeba halsować dobre dwa
kilometry pod wiatr. Przy odpływie
można znaleźć kilka niebezpiecznie
wypłyconych raf, dlatego na początku
należy się przyjrzeć miejscu, w
którym chcemy lądować. Spot nie jest
zatłoczony, kajciarzy można policzyć
na palcach dwóch rąk, no ewentualnie, i jednej nogi. Jedynym minusem spotu jest brak infrastruktury
turystycznej. Po wyczerpującej sesyjce
oddałbym dużo za zimne piwko
i wygodny hamak.
Pierwszy dzień dobiegał końca.
Zbliżała się szesnasta. Nie miałem
już siły, aby dalej pływać. Powoli też
nastawał wieczór, a wiatr zaczynał
przygasać. Na szczęście pojawili się
znajomi. Spakowali sprzęt, zapakowali mnie do auta i ruszyliśmy w drogę
do domu.
Kolejny dzień mam dosłownie
wyjęty z życiorysu. Każdy mięsień
dawał o sobie znać nawet przy
najmniejszym wysiłku. Nie byłem w
stanie obrócić się w łóżku, a wyjście
do toalety graniczyło z wysiłkiem
rzędu olimpiady. Każdy upadek dawał
o sobie znać przez kolejne parę dni.
Do normalności dochodziłem przez
kolejne trzy dni. Pamiętajcie, jeśli
znajomi radzą, abyś nie przesadził
pierwszego dnia, z reguły mają na
myśli twoje zdrowie, a nie zazdroszczą wyjazdu.
O kite’cie przez kilka dni nie
było mowy. W ramach „strechingu”
ustanowiłem rekord wchodzenia do
basenu – 20 minut. Następnego dnia
postanowiłem pozwiedzać trochę
okolicę. Za cel podróży obraliśmy
stolicę wyspy, czyli Port Louis. To,
że miałem problemy, nawet jako pasażer, przyzwyczaić się do lewostronnego ruchu, to chyba oczywiste. Snując
się niczym cień, nie mogłem odnaleźć
się w otaczającej rzeczywistości. Na
szczęście udało mi się znaleźć aptekę
oraz lokalnego dostawcę usług GSM.
Witaminy postawiły mnie na nogi,
a minuta rozmowy z Polską kosztowała tylko 90 groszy.
Niestety, miałem pecha – gdy
doszedłem do siebie, nad wyspę nadpłynęły chmury i wiejący do tej pory
wiatr umilkł. Postanowiliśmy więc
udać się na wschodnie wybrzeże wyspy w poszukiwaniu nowych spotów
i stale wiejących znad oceanu wiatrów.
Odwiedziliśmy okolice od Poste de
Flacq do Trou d’eau Douce. Wszędzie
wiatr wiał ze stałą siłą dochodzącą
do dziesięciu węzłów. Myślałem też,
że po wizycie w Port Louis nic na tej
wyspie mnie nie zaskoczy, lecz gdy
w okolicy plaży zobaczyłem stragany
foto: WSL team
JEŚLI CHCIELIBYŚCIE POPŁY
WAĆ NA FALACH, TO TRZEBA
HALSOWAĆ DOBRE DWA KI
LOMETRY POD WIATR. PRZY
ODPŁYWIE MOŻNA ZNALEŹĆ
KILKA NIEBEZPIECZNIE WY
PŁYCONYCH RAF, DLATEGO NA
POCZĄTKU NALEŻY SIĘ PRZYJ
RZEĆ MIEJSCU, W KTÓRYM
CHCEMY LĄDOWAĆ.
www.h2o-magazyn.pl
niczym na odpuście i setki Hindusów,
dopiero poznałem lokalny folklor.
Ogólnie wschodnia część wyspy nie
przypadła nam do gustu. Postanowiliśmy przenieść się więc na wyspę
Rodrigues – w miejsce, gdzie wiatr
wieje bez przerwy.
Można dopłynąć tam statkiem
bądź dolecieć samolotem. Podróż
trwa odpowiednio dwadzieścia
siedem bądź półtorej godziny. Choć
podróż statkiem wydawała się
atrakcyjna, wybraliśmy samolot. Po
oderwaniu się od ziemi, nie żałowałem tej decyzji. Widok Mauritiusa
i otaczającej go rafy z lotu ptaka był
naprawdę niesamowity. Za docelowe
miejsce podróży wybraliśmy wioskę
St. Francois położoną na wschodnim
wybrzeżu wyspy. Prognozy windguru
przez najbliższy tydzień pokazywały
wiatr do dwudziestu węzłów. Szykowaliśmy się na doskonałą zabawę.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to
diametralne różnice pomiędzy Mauritiusem, który zdecydowanie jest
bardziej cywilizowany. Uwiodła nas
ta małomiasteczkowość, a gdy tylko
zobaczyliśmy nasz domek i plażę,
wiedzieliśmy, że spędzimy tam
o wiele więcej czasu niż zaplanowaliśmy. Powoli zapadał półmrok, więc
o kite’cie nie było już mowy. Wiatr
też zaczynał się uspokajać. Nic straconego – przed sobą mieliśmy wizję
spędzenia wielu godzin w wodzie
dnia następnego.
O brzasku obudził nas skwar.
Niestety, otaczające dom palmy
wyglądały niczym z kamienia. Pobiegliśmy sprawdzić, co dzieje się nad
brzegiem. Jak na złość przywitało
nas znajome z Mauritiusa 10 węzłów
i ani drobiny więcej. Pierwszego dnia
zwiedzaliśmy okolice. Znaleźliśmy
mnóstwo fantastycznych klifów
i schowanych w urwiskach plaż. Cóż,
następnego dnia przywitała nas
podobna aura.
Postanowiliśmy zasięgnąć języka
u miejscowych. Nasza gospodyni
potwierdziła rodzące się wątpliwości.
– Francuzi to tu z tymi latawcami
przyjeżdżają, ale w zimę (tzn. nasz
czerwiec–sierpień), wtedy wieje,
a teraz to tylko słońce – oznajmiła
nam kobieta.
Wróciliśmy z powrotem na
zachodnią część wyspy, gdzie
swoją szkółkę kite’ową prowadzi
lokales Andy. Jego spot mieści się na
malutkiej wyspie Catarina położonej zaledwie kilka kilometrów od
miejscowego parku narodowego.
Wiejący przez wyspę wiatr rozpędza
się tam grubo do ponad dwudziestu
węzłów. Niestety, nie wieje zbyt równo, ale przyzwyczajony do polskich
warunków nie narzekałem. Woda
| kite | 19 |
nie jest głęboka, a spot jest tylko do
naszej dyspozycji. Gdy usłyszeliśmy
o prowadzonych przez Andy’ego campach, nie zastanawialiśmy się długo.
Szybko dogadaliśmy cenę i następne
siedem dni spędziliśmy na Caterinie.
Całkowicie odcięci od cywilizacji, śpiąc
w namiotach. Kiedyś myślałem, że
znaleźć się na bezludnej wyspie to
całkiem fajna rzecz. Teraz tęsknię
do miasta. Chciałbym spotkać się
z przyjaciółmi w W-wie i napić piwka
w SurfSpocie. Nie ma jednak łatwo.
Musimy przeczekać minicyklon i wrócić jeszcze raz na Catarine, potem
wrócić na Mauritius, gdzie wreszcie
zaczęło ostro dmuchać. Może uda
nam się jeszcze w tym roku dotrzeć
na wybrzeża Południowej Afryki… ale
o tym w następnym numerze. ❚❚❚❚❚
Pozdrawiam
Mariusz Korlak
[email protected]

Podobne dokumenty