szeroki_margines numer strony
Transkrypt
szeroki_margines numer strony
Ruska propaganda Rok 1941. Na tyłach niemieckiego frontu działają ruscy partyzanci. Patrzę na jedną ze scen i zdumiewam się: partyzanci dysponujący wodociągiem! Zdawałoby się, że ich siedziby to leśne ziemianki, ale nie; gdy jednemu z nich udało się wyrwać z hitlerowskiej niewoli i wyczerpany, spragniony dotarł do swego oddziału, pierwszą jego czynnością było nabrać do rondelka wody z kranu. Pił chciwie, woda lała się nie tylko do ust; spływała po brodzie. Gdyby nie ta rura, kran i zlew, widok łapczywie opijającego się przeźroczystym płynem ruskiego partyzanta wydałby się podejrzany. „Co on pije? – mógłby sobie zadać pytanie kinowy widz. – Czy to nie samogonka?” Radzieccy filmowcy postarali się, aby ową niestosowną myśl odsunąć od bojowca z czerwoną gwiazdą na czapce. Z kranu nie popłynie przecież C2H5OH, może to być tylko surowa woda. W partyzanckim oddziale składającym się z mężczyzn jest jedna kobieta. Niebrzydka, warta grzechu. Ano właśnie, mógłby pomyśleć widz, czy ona przypadkiem nie jest po to, by chłopom uśmierzać mękę celibatu? Radzieccy filmowcy postarali się, aby podobna refleksja nie zaświtała w głowie widza. Zarówno pijaństwo, jak i rozpusta – ani śladu jednego i drugiego wśród gierojów, co walczą „za rodinu i Stalinu”. Oto widzimy krasawicę zajętą łataniem, zszywaniem – naprawą partyzanckiego umundurowania. Od niej nauczyłem się wiązać supełek na nitce. Przedtem potrzebowałem do tej czynności obu rąk. I oto widzę na ekranie, że można to zrobić dwoma zaledwie palcami prawej dłoni, kciukiem i wskazującym. Propagandowy dydaktyzm nie podziałał na mnie; wobec gówniarza dwunastoletniego był kulą w płot; daleki byłem od posądzania Ruskich o jakieś grzechy. Czegoś się jednak z tego filmu nauczyłem. A oto scena z filmu Sami swoi. Pod osłoną nocy chłopak skrada się do dziewczyny. Ostrożnie, bezszelestnie dąży po schodach. Tryska światło i oczom zaskoczonego amanta ukazuje się ojciec dziewczyny i strażnik jej cnoty. Przysiadł na najwyższym stopniu, z wiadrem u boku i kubkiem w dłoni. W tej roli wystąpił Wacław Kowalski i tak go tutaj nazywajmy, tym samym imieniem i nazwiskiem. Zaczerpnąwszy z wiadra przeźroczystej cieczy Wacław Kowalski podaje napalonemu młodzieńcowi kubek: niechże dzięki jego zawartości ochłonie. Chłopak pije chciwie, napój spływa mu po brodzie. „Czy to nie wódka?” – mógłby pomyśleć widz kinowy. Dla odsunięcia takowego podejrzenia odzywa się Wacław Kowalski: „Dobra woda!” Ale potem następuje weselisko i widzimy na ekranie długi stół z rzędem półlitrówek. Wacław Kowalski, któremu coś odbiło, o którym można rzec, iż tego dnia wstał z łóżka lewą nogą – idzie wzdłuż stołu z sierpem w ręku i wykonuje serię machnięć. Półlitrówki masowo są koszone, rozlewa się płyn. Aby scena robiła wrażenie, widz musi uwierzyć, że te dwa płyny, pierwszy rozlewający się na brodzie amanta, drugi, tworzący kałuże na stole, są odmienne. Pierwszy, zgodnie ze scenariuszem, to ma być woda, drugi – wódka. Niestety, w umyśle widza od razu powstaje przekonanie, że w obu wypadkach polało się H2O. 1