Chłopiec, który umiał latać
Transkrypt
Chłopiec, który umiał latać
Chłopiec, który umiał latać Pamiętasz, jak gorące były tamte wakacje? Takiego lata nie było już nigdy potem, a wcześniej, cóż... nie jestem pewien. Ostatnie lato naszego dzieciństwa. Wydawało nam się wtedy, że dorosłość jest równie daleka i nierzeczywista jak tęcza nad brzozowym zagajnikiem. Włóczyliśmy się po okolicy całymi dniami – ja, ty i Leo. Niewiele można było robić, ale wystarczało nam siedzenie nad rzeką za miastem i rzucanie kamyków do wody. Dużo rozmawialiśmy o nieistniejącej przyszłości, snując kolorowe plany, lukrowane jak ciastka w sklepie pana Marshala. Codziennie mijaliśmy wystawę ze słodkościami wracając ze szkoły do domu. Pamiętasz, jak wyobrażaliśmy sobie ich smak? Kiedy tamtego lata pijany jak zwykle ojciec Leo kupił nam po ciastku (po alkoholu zawsze miał gest), byliśmy zaskoczeni, że nie ocierają się nawet o nasze smakowe wyobrażenia. Byliśmy rozczarowani. Woleliśmy wystawowe marzenia, niż mdłą rzeczywistość. Nasza dorosłość była jak to ciastko za szybą – marzyliśmy o niej, planowaliśmy, jakie ma smaki i odcienie, ale wcale nie chcieliśmy dorosnąć, nie chcieliśmy spróbować. Dorosłość przyszła do nas jednak tamtego lata niczym nieproszony gość i nie miała zamiaru zapytać, czy może zostać. Łączyła naszą trójkę niezwykła przyjaźń. Taka więź zdarzyć się może tylko między dziesięcioletnimi chłopcami o otwartych sercach i jasnych umysłach; uczucie ponad różnicami charakteru. Ja wciąż pakowałem się w kłopoty z powodu zamiłowania do bijatyk. Tamtego lata straciłem w walce górną jedynkę i byłem z tego powodu bardzo dumny. Dziecięce barwy wojenne. Wydawało mi się, że wszyscy cofają się z przestrachem na sam tylko widok mojego uśmiechu. Umiejętność używania łokci i wiara we własne siły pomogły mi w życiu. Wiele osiągnąłem i daleko zaszedłem . Ty, John, nosiłeś największe okulary na świecie! Wciąż cię przez to przedrzeźniałem, ale byłem skłonny sprać każdego, kto dokuczy ci z tego właśnie powodu. Chciałeś być naukowcem. Świetnie radziłeś sobie z matmy i wszystko widziałeś przez pryzmat liczb. Leo był najdziwniejszy z naszej trójki – cichy, nieobecny duchem marzyciel. Wciąż zerkał w niebo i kiedy już się odzywał, mówił rzeczy, przez które wybuchaliśmy śmiechem. Kochaliśmy go za to, że tak nas bawił, ale w głębi duszy... o tak – w głębi duszy obaj wiedzieliśmy, co jest grane. Tylko nie chcieliśmy się do tego przyznać. Któregoś dnia, przy okazji konkursu plucia na odległość na drewnianym moście, Leo wyznał bez zająknięcia, że potrafi latać. Chichotaliśmy w rękaw zerkając na siebie ukradkiem i pokazując na migi, jak bardzo zwariował. Wierzyliśmy w to, co było łatwo dostępne, namacalne i pewne. Wierzyliśmy, że po wakacjach idzie się do szkoły, a w niedzielę do kościoła, że droga za lasem prowadzi do miasta i że Rita ma najfajniejsze cycki na świecie! Ale Leo po prostu nie był ptakiem, a te siniaki i podbite oko, to cholerne trzy schody na ganku! Z pewnością nie misterna robota pijanego ojca. Z resztą Leo nigdy się nie żalił. My nie pytaliśmy. I tak było dobrze. To się nazywa przyjaźń! Gdzieś w głębi nas tliła się wiedza o tym, co się dzieje z Leo. Przywilejem dzieciństwa jest taką wiedzę ostentacyjnie ignorować. Upadki Leo ze schodów stawały się coraz częstsze, a tamtego lata wręcz regularne. Trudno było uwierzyć, że spadając z trzech schodów można było tak fatalnie złamać rękę i rozbić głowę. Ale skoro nasz przyjaciel zapewnił, że tak właśnie było, nie czuliśmy potrzeby zadawania dalszych pytań. Tamtego dnia Leo nie przyszedł nad rzekę. Rozmowa we dwójkę jakoś się nie kleiła. Postanowiliśmy sprawdzić, co zatrzymało naszego przyjaciela w domu. Może coś przeczuwaliśmy, może baliśmy się tego, co oczywiste, a może męczyła nas duchota tamtego dnia, ale droga do domu Leo dłużyła się w nieskończoność. Leo mieszkał z ojcem w dużym, białym domu przebudowanym ze stodoły. Dom przedstawiał sobą tragiczny widok, jakby odzwierciedlał rodzinne stosunki swoich mieszkańców. Odkąd kilka lat wcześniej zmarła mama Leo, nikt nie dbał o ogród, nikt nie kosił trawnika, nie malował okien i nie naprawiał komina. Pokój naszego przyjaciela znajdował się na piętrze i miał okno wychodzące na drogę. To okno wydawało się być wysoko niczym dziura w niebie. Trzeba było zadrzeć głowę do góry by zagwizdać na Leo. Kiedy doszliśmy na miejsce zobaczyliśmy go stojącego na parapecie i wypatrującego czegoś w górze. Był skupiony, jakby wróżył z obłoków. Nie mam pojęcie, co tam widział, ale wyraźnie uśmiechał się. Jego radość nie pasowała do rozbitego nosa i poplamionej krwią koszulki. Z głębi domu dochodziły krzyki pijanego ojca. Dobijał się do drzwi pokoju i kiedy je w końcu wywarzył, Leo skoczył. Odbił się od parapetu, z którego posypała się farba, zamachał w powietrzu rękami i zniknął. W chwilę potem w oknie pojawił się jego ojciec, niczym kukiełka w dziecięcym teatrzyku. Jego twarz, blada i opuchnięta od alkoholu, wyrażała bardziej zaskoczenie całym zdarzeniem niż przerażenie tym, co się stało. Bardzo nas dziwiło, że wychylił się i łkając spoglądał w dół, zamiast, jak my, z zachwytem obserwować niebo. Lato się skończyło. Skończyło się nasze dzieciństwo i przyjaźń. Leo odleciał. Bardzo często stoję w snach pod jego oknem i widzę, jak odbija się i startuje. Słońce mnie oślepia, ale ja z zachwytem obserwuję ten skok. Potrzebowałem trzydziestu długich, samotnych lat, drogi przyjacielu, żeby zrozumieć, że czasem trzeba bardzo dorosłej decyzji, by skoczyć i dziecięcej wiary, że zamiast spaść, pofrunie się ku chmurom. I może jeszcze odrobinę dziesięcioletniej wyobraźni, takiej jak nasza wówczas, by zamiast łopoczących bezradnie w powietrzu rąk, zobaczyć skrzydła. Alice B. Sheep