Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie (2000)
Transkrypt
Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie (2000)
„Muzyka tradycyjna niesie bogactwo skumulowanej przez tysiąclecia inteligencji muzycznej i powrót do korzeni swojej kultury jest czerpaniem z owej spuścizny. Bez poważnego zrozumienia jej głębi wykorzystanie instrumentów i muzyki innych kultur jest kradzieżą. Zamiast nowej muzyki otrzymujemy modne, lecz płytkie kolaże złożone z luźnie zestawionych obrazów oraz redukcję w miejsce rozkwitu muzycznej różnorodności. Bowiem zaczynem wszelkich działań kulturotwórczych jest potrzeba rozwiązywania problemów współczesnych: muzyka nabiera znaczenia i upowszechnia się wtedy, kiedy przynosi rozwiązania pomocne w naszym życiu, i czyni to w sposób dający nam satysfakcję. Przywiązanie do muzycznych rozwiązań przeszłości nie może satysfakcjonować żadnego współczesnego kompozytora, bez względu na gatunek, jaki uprawia. Konieczne staje się zatem skoncentrowanie uwagi zarówno na jakości, jak i różnorodności naszych języków muzycznych, na wyhodowaniu silnych hybryd, które potrafią synergetycznie zaktywizować muzyczną inteligencję przodków”. (Chris Brown „Pidgin Musics”, Arcana: Musicians on Music, red. J. Zorn, Granary Books 2000, tłum. IS) WIECZNE ŚWIATŁO X Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie 1-9 lipca 2000 Y Tego roku ze względów finansowych i czasowych byłem jedynie na dwóch koncertach. Jednak ich jakość wynagrodziła mi braki ilościowe. Wiem, że takie stwierdzenie nie załatwia sprawy, gdyż Festiwal jest imprezą o wyjątkowo bogatej ofercie, pełnej wydarzeń, które naprawdę mogą przybliżyć chętnym olbrzymie spektrum kulturowe narodu żydowskiego. W programie były zatem koncerty kameralne i plenerowe, wystawy fotografii i grafiki, odczyty i wykłady (w tym o tematyce politycznej i religijnej), filmy fabularne, kursy (żydowskiej wycinanki, tańca i śpiewu, gotowania i języka jidysz). Dopiero to wszystko razem – wg Janusza Makucha, głównego organizatora Festiwalu – daje jakieś pojęcie o kulturotwórczej aktywności Żydów. Warto więc samemu skorzystać z tej oferty w przyszłości i wybrać coś dla siebie. W poniedziałek, 3 lipca, w świeżo odrestaurowanej i resakralizowanej synagodze Tempel na krakowskim Kazimierzu wystąpił amerykański pianista i kompozytor Uri Caine z programem „Urlicht / Primal Light”, opartym na motywach zaczerpniętych z utworów orkiestrowych Gustawa Mahlera. Caine’owi towarzyszył kwintet Dona Byrona (bowiem Caine grywa na co dzień w zespole Byrona, a nie odwrotnie). Otoczenie sakralne korzystnie wpłynęło i na grających, i na samą publiczność, która była dodatkowo zobowiązana uszanować świętość miejsca. W swojej książce „Kompozytorzy XX wieku” Bogusław Schaeffer zarzuca Mahlerowi brak smaku, umiaru i indywidualności, który słychać we wprowadzaniu banalnych melodii, naiwnych tematów, w zużytkowaniu różnych marszów, cytatów z pieśni kościelnych itp. Na kompozytorską podświadomość Austriaka miała wpływ bogata praktyka dyrygencka (Mahler 1 był znakomitym (wzorcowym na długie lata) interpretatorem muzyki Mozarta, Webera i Wagnera). Schaeffer dochodzi do wniosku, że odtwórcza, reprodukcyjna muzyka Mahlera jest jak gdyby zwiastunem i symbolem muzyki XX wieku, która kompilacyjne podejście po materiału dźwiękowego, banalność treści i szybkość produkcji uczyniła największą swoją cnotą. Jest to spojrzenie sugestywne i przekonujące. Kiedy skojarzymy je z teoriami nt. genezy jazzu (najbardziej znana jest chyba wersja spopularyzowana przez Willisa Conovera, który zwykł mówić, iż jazz powstał na bazie rytmów i form muzycznych potomków czarnych niewolników przy użyciu klezmerskich instrumentów przywiezionych do Ameryki przez żydowskich emigrantów), to sens projektu Caine’a staje się bardziej zrozumiały. Aranżacje pianisty wydobywają (poprzez przerysowanie, cieniowanie i stylizację) barwne niuanse partytur wiedeńskiego mistrza (który będąc asymilowanym Żydem, zdecydował się przejść na rzymski katolicyzm, by móc piastować funkcje dyrektora i dyrygenta m.in. Opery Wiedeńskiej), tylko może nadają im trochę innego znaczenia. Trochę na przekór intencjom kompozytora Caine odkrywa w jego utworach elementy melodyczne, które jednoznacznie kojarzą się z muzyką klezmerską. Tak jak w pierwowzorze: detal jest traktowany z pietyzmem i staje się paradoksalnie tym bardziej słyszalny w monumentalnej oprawie instrumentacyjnej. Lecz znaczy przy tym co innego. Sekstet odczytał Mahlera współcześnie i etnicznie, stosując kody języków poznanych w swoim otoczeniu: rozwiniętą tradycję klezmerską oraz doświadczenia swingu, bebopu i free jazzu. Bardzo ładnie korespondowały ze sobą secesyjne, bogato złocone ornamenty wnętrza synagogi z kipiącą od interpretacyjnej wynalazczości muzyką sekstetu. Pozbawione pierwotnego patosu i powagi realizacje Amerykanów zabrzmiały nieco heretycko w sakralnym otoczeniu reformowanej, co prawda, lecz przecież czynnej świątyni, gdzie zgodnie z tradycją mężczyźni musieli mieć nakrycia głowy. Żartobliwie można powiedzieć, że skoro synagoga nazywa się Postępowa, to występ zespołu Caine’a odbył się we właściwym miejscu. Szczególnie solówki czarnoskórych muzyków próbowały przekonać o tym, że muzyki nie należy traktować jako relikwii, a sceny jako ołtarza. Co trochę kolidowało z odczuciami, jakie wyniosłem z kolejnego koncertu, ale o tym poniżej. Owej nocy Dom Boży na Miodowej tętnił życiem, kołysał się i hałasował niczym zbierający się w nim niegdyś w święto Jom Kipur tłum. Idealna ilustracja muzyczna faktu rytualnego odnowienia tego miejsca. „Męczące” i „wyginające” formę, dzikie popisy klarnecisty i perkusisty (ich grę porównałbym do wyciskania soku z pomarańczy, tzn. wydobywania tego, co stanowi najlepszą i najgłębszą jej treść) zdawały mi się czasami, ze względu na swoją dynamikę i artykulację, być wypędzaniem złych duchów, które musiały zaludniać opuszczoną i zaniedbaną niegdyś świątynię. Po latach opuszczenia i zapomnienia – muzyczna modlitwa znów rozbrzmiewa tam pełnym głosem! Wyraźnie dawał się usłyszeć podział na prowadzących dialog z tradycją jazzu i klasyki, pianistę i trębacza (zresztą ten ostatni był moim cichym bohaterem ze względu na czystość intonacji i pomysłowość w improwizacjach) oraz wprowadzających niepokojący dysonans stylistyczny – puzonisty i klarnecisty. W żydowski trójkąt Caine/Alessi/Helias wpisał się trójkąt afroamerykański – Byron/Roseman/Aklaff, a dwa przenikające się trójkąty to, jak wiadomo, gwiazda Dawida. Ani słowa o Donie Byronie?! Wiadomo, wspaniały, innowacyjny muzyk i gwiazda jazzu. Lecz to nie był typowy występ gwiazd, a projekt zespołowy, dający pewną swobodę wykonawcom, tyle że w ściśle określonych ramach, uważnie kontrolowanych przez Caine’a 2 jako aranżera i Byrona jako dyrygenta-lidera. Zdania o grze klarnecisty tego wieczora były podzielone. Faktem jest, że miewał kłopoty z intonacją i grał na siedząco jakby nieobecny. Realizowane przez Caine’a kolejne etapy projektu rekonstruowania/dekonstruowania klasycznych utworów muzyki poważnej (oprócz Mahlera również Wagnera, Schumanna i Bacha) są obok „Masady” Johna Zorna najlepszym dowodem na to, iż żydowska tradycja muzyczna nie jest eksponatem muzealnym i wciąż się rozwija. Jako eksperyment formalny muzyka ta ma pełne prawo zaskakiwać – nie podobać się nawet. Zasady jej konstrukcji i odbioru nie są bowiem jeszcze ustalone: podczas kolejnych występów muzycy definiują je wciąż na nowo, przestrajając estetyczne słyszenie odbiorców. Najbardziej wzruszającym momentem koncertu było wejście chazana (kantora) Benziona Millera, który na zaproszenie Caine’a zaśpiewał, z subtelnym akompaniamentem fortepianu i perkusji, tradycyjną pieśń pokutną „El malea rachamim”. Pochodzący w linii męskiej z Bobowej, z dziada pradziada mistrz synagogalnego śpiewu, przejmująco pięknie zwieńczył muzyczną ofiarę sekstetu, nawiązując do najlepszych tradycji działających w przedwojennej Polsce wielkich kantorów synagogi ortodoksyjnej i reformowanej. Na koniec refleksja nt. festiwalowej publiczności. Rozwijające się turystycznie miasto i jego do tej pory bodaj najbardziej zaniedbana dzielnica, Kazimierz, dzięki inwestycjom w usługi gastronomiczno-hotelarskie (i słynnemu Festiwalowi Kultury Żydowskiej!) przyciąga z roku na rok coraz więcej gości. Pod względem struktury publiczność festiwalu zmienia się w związku z tym liczbowo na korzyść turystów zagranicznych, głównie z Izraela i Stanów. Sądzę, że ten fakt miał decydujące znaczenie w kalkulacji cen biletów na koncerty, które wzrosły o sto procent w ciągu dwóch miesięcy, co okazało się niemiłym zaskoczeniem dla gości polskich. Ale mimo wszystko warto było się na nie wybrać. Uri Caine (fortepian) Don Byron (klarnet) Ralph Alessi (trąbka) Josh Roseman (puzon) Mark Helias (kontrabas) Pheeroan Aklaff (perkusja) Y Wieczorem, w środę, pod synagogą Tempel zebrał się podobnie liczny tłum, co w poniedziałek. Ner tamid (wieczne światło) płonące na bimie (podium, z którego odczytuje się Torę) przyświecało tym razem mistrzowi improwizowanej modlitwy muzycznej, Andy’emu Statmanowi. Brak ekipy telewizyjnej sprzyjał zachowaniu kameralności. Mimo jazzowych podbarwień charakter muzyki był zdecydowanie inny. Amerykanin preferuje stonowane, balladowe podejście do tradycyjnych tematów, z których korzysta (choć komponuje również własne utwory), koncentrując się na pięknie rozwijanych linii melodycznych i osiąganych w zespole współbrzmień i polirytmii. Mimo tej „słabości” jego instrument zachowuje zdecydowany autorytet: jego brzmienie przypomina łagodnie i cicho wypowiadane słowa starego rabbiego, który nie potrzebuje siły fizycznej ani krzyku, by dotrzeć do serc i umysłów wiernych. 3 Muzycy kwartetu nie należą do grona „wielkomiejskich szybkobiegaczy”, jacy przeważają np. w stajni Tzadik Records. To raczej solidni rzemieślnicy, całkowicie podporządkowani wizji lidera i raczej nieskorzy do solowych popisów. Jedynym wyjątkiem jest perkusista, który w drugiej części koncertu – budując swoje solo – jakby przebudził się z medytacyjnego odrętwienia, wprowadzonego przez długie improwizacje Statmana. To przebudzenie znacznie ożywiło grę całego zespołu i poprowadziło muzyków na chwilę w stronę szalonych dni młodości Ornette’a Colemana i samego lidera, który kiedyś fascynował się awangardowym jazzem. Statman nie odgrywa repertuaru. Każde spotkanie z publicznością jest dla niego wyzwaniem, które zmusza go do tworzenia na nowo: wychodzenia daleko poza ramy pierwotnej kompozycji. Właściwie nie grał na klarnecie: zbyt wąskie to bowiem określenie. Początkowe wrażenie, kiedy rozpoczął bez akompaniamentu, w miarę upływu czasu tylko się wzmagało. Przecież to śpiew! Statman grał tak, jak chasyd nuci niggun (śpiewaną modlitwę bez słów) lub chazan śpiewa rytualną pieśń. Oczywiście, nie o skalę instrumentu tu chodzi, lecz o subtelne cieniowanie melodyczne i tonalne, specyficzne ozdobniki, głęboko emocjonalne frazowanie, grę pomiędzy ciszą a dźwiękiem, jego narastaniem i zanikaniem – słowem to wszystko, co mieści się w hebrajskim określeniu dewejkus niggun, czyli pieśni, która (za pomocą znoszącej rozumowy opór wątpiącego melodii) umożliwia „przylgnięcie” do Boga. W wywiadach Statman podkreśla, iż nie gra muzyki klezmerskiej, przynajmniej w potocznym tego słowa znaczeniu. Woli określenie „muzyka chasydzka”. Bowiem początkowo klezmerzy (głównie chasydzi z Europy Środkowo-Wschodniej) pojmowali swoją sztukę nie tylko w sensie świeckim i rozrywkowym. Oddajmy głos Andy’emu: W muzykę tę wbudowano niezwykle mocny element duchowy. Tworzono ją, by spełniała konkretną funkcję religijną - by na weselu nowożeńcy poczuli się szczęśliwi. Dawni muzycy pamiętali, iż grając na weselu wypełniają określoną micwę. Lecz były również fragmenty, kiedy lider sięgał po mandolinę i wyczarowywał z niej takie brzmienia, jakich nie powstydziłby się pracujący na komputerze kompozytor muzyki elektronicznej. Słychać było, że Amerykanina wciąż cieszy dźwięk jako taki – jego poszukiwanie, odkrywanie i kształtowanie na nowo. Szkoda, że ta natchniona inwencja nie zawsze znajdowała oddźwięk u partnerów Statmana, którzy z rzadka podejmowali muzyczny dialog z liderem. Nie wiem, czy bardziej z szacunku do mandolinisty, sakralnego charakteru materiału muzycznego, czy własnych improwizatorskich ograniczeń. Ale to jedyne, co mógłbym muzykom kwartetu zarzucić, gdyż w ogólnym sensie muzycznym koncert stanowił udaną propozycję estetyczną – godzącą ich różne charaktery i doświadczenia dla nadrzędnego dobra. Statman jest wzorowym liderem, którego pozytywna rola w zespole świeci przykładem dla innych. Muzyka, rozbrzmiewająca owej nocy w Tempel, była subtelną, urokliwą i mądrą rozmową z Bogiem, której prawdziwość podkreślała głęboka pokora twórców w stosunku do swojej tradycji, jak również szacunek wobec miejsca i publiczności. Zapowiadały to już powitalne słowa Statmana, traktującego swój występ jako błogosławieństwo zaniesione Najwyższemu. Andy Statman wrócił do swoich korzeni kulturowych i religijnych jeszcze na początku lat 80., pobierając nauki u nieżyjącego już mistrza klezmerskiego klarnetu Dave’a Tarrasa. Jest ortodoksyjnym chasydem i należy do Modrzyckiej Kongregacji Chasydzkiej z siedzibą w Midwood w Nowym Jorku. 4 Andy Statman (klarnet, mandolina) Brendan Dolen (fortepian) Jim Whitney (kontrabas) Bob Weiner (perkusja) Podstawowe informacje biograficzne o Uri Caine’ie i Donie Byronie można znaleźć m.in. na stronach Europe Jazz Network: http://www.ejn.it O Statmanie najciekawiej pisze Jon Kalish: http://www.jcn18.com/newstand/kalish/music.htm Dalsze informacje o FKŻ i jego licznych imprezach na stronie (próbki audio, wideo oraz zdjęcia): http://www.jewishfestival.art.pl Polecam również odwiedzenie strony miesięcznika „Midrasz”: http://www.midrasz.home.pl, gdzie działa m.in. wirtualna księgarnia wysyłkowa poświęcona popularyzacji dziedzictwa i kultury Żydów polskich. Ireneusz Socha © 2000 5